- promocja
Lata - ebook
Lata - ebook
Annie Ernaux to bez wątpienia jedna z najważniejszych współczesnych pisarek francuskich, a jej autobiograficzne Lata po raz pierwszy ukazują się po polsku.
„Czy byłabym szczęśliwsza, mając inne życie?” – zdaje się stale pytać Ernaux, prowadząc nas przez kolejne dekady swej biografii, które w mistrzowskim laboratorium jej prozy stają się zarazem biografią całego pokolenia. Od czasów niedostatku po lata kapitalistycznego przesytu. Od powojennej młodości, kiedy rytm życia w małym normandzkim miasteczku wyznaczały święta religijne, po dorosłość, kiedy z religijną gorliwością czytało się Simone de Beauvoir. Od wstydu wychowania w robotniczej rodzinie po wstydliwe przyjemności klasy średniej. A wszystko to na tle wielkiej historii, której motywem przewodnim było wyzwolenie. Wyzwolenie polityczne, wyzwolenie seksualne, wyzwolenie z klasowych ograniczeń. Ernaux mierzy się z zagadnieniami rewolucji obyczajowej, postępującego konsumpcjonizmu i sekularyzacji, przywołuje przełomowe momenty dla historii Francji i Europy. „Chciałabym te liczne obrazy siebie, rozdzielone, niezsynchronizowane, połączyć nicią opowieści o swojej egzystencji od narodzin w czasie II wojny światowej aż do dzisiaj. O istnieniu poszczególnym, lecz jednocześnie wtopionym w historię pokolenia”.
Choć Ernaux boleśnie odsłania własne korzenie, udaje się jej zachować dystans, a dzięki brawurowej formie literackiej i wielkiej pisarskiej odwadze oddaje czytelnikom dzieło wybitne i kompletne – opowieść o sobie, konkretnej kobiecie, i o całej generacji, o każdym z nas.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-398-0 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
José Ortega y Gasset
Tak. Zapomną. Taki nasz los, nic nie poradzimy. To, co się nam wydaje zasadnicze, znaczące, bardzo ważne, za jakiś czas – zostanie zapomniane albo okaże się nieważne. _Pauza_. Ciekawe: my teraz zupełnie nie możemy przewidzieć, co tak naprawdę będzie uznane za wielkie, ważne, a co za żałosne, śmieszne. I może się stać, że nasze obecne życie, z którym się tak godzimy, z czasem będzie się wydawało dziwne, kłopotliwe, niemądre, niedostatecznie czyste, może nawet grzeszne…
Anton Czechow, _Trzy siostry_,
przeł. Agnieszka Lubomira PiotrowskaZnikną wszystkie obrazy:
kobieta, która w biały dzień, kucnąwszy z zadartą spódnicą, wysikała się w Yvetot na skraju ruin za barakiem, pełniącym po wojnie funkcję kawiarni, a potem podciągnęła majtki i wróciła do lokalu
zalana łzami twarz Alidy Valli tańczącej z Georges’em Wilsonem w filmie _Tak długa nieobecność_
mężczyzna minięty na chodniku w Padwie latem dziewięćdziesiątego roku, z rękami zgiętymi w łokciach i dłońmi przytkniętymi do barków, i natychmiast skojarzenie z talidomidem, który trzydzieści lat wcześniej przepisywano ciężarnym kobietom jako środek przeciwwymiotny, a jednocześnie dowcip, który z tej okazji opowiadano: przyszła matka robi na drutach wyprawkę dla dziecka, regularnie zażywając talidomid – po każdym rządku jedna tabletka. Zszokowana przyjaciółka pyta: „Nie wiesz, że twoje dziecko może się z tego powodu urodzić bez rąk?”, a tamta odpowiada: „Jasne, że wiem, ale i tak nie umiem robić rękawów”
Claude Piéplu w jednym z filmów Les Charlots na czele pułku legionistów ze sztandarem w jednej ręce, drugą ciągnący za sobą kozę
ta majestatyczna dama chora na alzheimera, ubrana w kwiecistą bluzkę jak inne pensjonariuszki domu starców, ale ona z niebieskim szalem na ramionach, bez przerwy przechadzająca się po korytarzach, wyniośle niczym diuszesa de Guermantes w Lasku Bulońskim, i przywołująca na myśl Céleste Albaret, gdy pojawiła się pewnego wieczora w programie Bernarda Pivota
na scenie plenerowego teatru zamknięta w skrzyni kobieta, którą mężczyźni przeszywają srebrnymi włóczniami – wychodzi żywa, gdyż oglądaliśmy numer iluzjonistyczny zatytułowany _Męczeństwo kobiety_
mumie w postrzępionych koronkach dyndające ze ścian klasztoru kapucynów w Palermo
twarz Simone Signoret na afiszu _Teresy Raquin_
but na obrotowej podstawce w sklepie André przy rue du Gros-Horloge w Rouen i przesuwające się w kółko zdanie: „Z Babybotte Bébé biegaj żwawo i rośnij zdrowo”
nieznajomy z dworca Termini w Rzymie, który do połowy opuścił storę w swoim przedziale pierwszej klasy i niewidoczny aż do pasa, stojąc bokiem, manipulował penisem w intencji opartych o framugę opuszczonego okna młodych pasażerek pociągu na sąsiednim peronie
facet z reklamy płynu do mycia naczyń Paic Vaisselle, puszczanej w kinie, który wesoło tłukł brudne talerze, zamiast je zmywać. Srogi głos z offu mówił: „To nie jest rozwiązanie!”, a facet, patrząc z rozpaczą na widzów, pytał: „No to jakie jest rozwiązanie?”
plaża w Arenys de Mar nieopodal linii kolejowej, gość hotelowy podobny do Zappy’ego Maxa
noworodek rzucany w górę niczym oskórowany królik na sali porodowej kliniki Pasteura w Caudéran, pół godziny później widziany w beciku, jak śpi na boku w łóżeczku, z jedną rączką na zewnątrz i kołderką naciągniętą aż do ramion
swawolna sylwetka aktora Philippe’a Lemaire’a, męża Juliette Gréco
w jakiejś reklamie telewizyjnej ojciec, ukryty za gazetą, bez skutku próbujący podrzucić w powietrze drażetkę Picorette i pochwycić ją ustami jak jego mała córeczka
dom w Wenecji pod numerem 90A na Zattere z oplecioną dzikim winem altaną, gdzie w latach sześćdziesiątych mieścił się hotel
w połowie lat osiemdziesiątych setki skamieniałych twarzy na ścianach sali Palais de Tokyo w Paryżu sfotografowanych przez urzędników na chwilę przed wywózką do obozów
toalety na podwórzu za domem w Lillebonne, tuż nad rzeką, ekskrementy zmieszane z papierem unoszone powoli przez pluskającą wodę
wszystkie obrazy zmierzchu z pierwszych lat życia, lśniące kałuże pewnej letniej niedzieli i obrazy ze snów, gdy nieżyjący rodzice zmartwychwstali, obrazy, w których podąża się nieokreślonymi drogami
scena ze Scarlett O’Harą ciągnącą po schodach ciało jankeskiego żołnierza, którego właśnie zabiła, a potem biegnącą ulicami Atlanty w poszukiwaniu lekarza dla rodzącej Melanii
obraz Molly Bloom leżącej obok swego męża i przypominającej sobie ten pierwszy raz, gdy pocałował ją chłopiec, a ona mówi tak tak tak
Elizabeth Drummond zabita z rodzicami na drodze do Lurs w 1952 roku
prawdziwe lub wyimaginowane obrazy widziane jeszcze po zaśnięciu
obrazy określonej chwili skąpane w im tylko właściwym świetle
Znikną naraz wszystkie jak miliony obrazów przewijających się w głowach dziadków zmarłych pół wieku temu oraz nieżyjących rodziców. Obrazy ukazujące czas, gdy było się dziewczynką pomiędzy istotami, które również znikły, jeszcze zanim przyszło się na świat. Podobnie w naszej pamięci istnieją nasze małe dzieci obok naszych rodziców i szkolnych kolegów. I my będziemy pewnego dnia we wspomnieniu naszych dzieci pośród wnuków i ludzi, którzy się jeszcze nie narodzili. Tak jak popęd seksualny pamięć nigdy się nie zatrzymuje. Dobiera w grupy zmarłych i żywych, istoty rzeczywiste i wyobrażone, marzenia i historię.
Unicestwieniu ulegną tysiące słów, które służyły do nazywania rzeczy, twarze ludzi, czyny i uczucia, które porządkowały świat, sprawiały, że serce biło szybciej, a pochwa wilgotniała:
slogany, graffiti na murach domów i toalet, wiersze i świńskie dowcipy, tytuły
anamneza, epigon, noemat, teoretyczny, pojęcia zapisane w notatniku wraz z definicjami, żeby za każdym razem nie zaglądać do słownika
zwroty używane przez innych w sposób tak naturalny, że trudno było uwierzyć, że samej też kiedykolwiek będzie się do tego zdolną, jest niezaprzeczalne, że, nie sposób nie zauważyć, iż
straszne zdania, o których powinno się zapomnieć, natrętniejsze od innych z powodu wysiłku wkładanego w to, aby je wymazać z pamięci, wyglądasz jak zwiędła kurwa
zdania wypowiadane przez mężczyzn nocą w łóżku, zrób ze mną, co zechcesz, jestem twoją rzeczą
istnieć, otóż to: pić samego siebie, nie mając pragnienia
co pani robiła 11 września 2001 roku?
niedzielna msza _in illo tempore_
stary piernik, pójść na bibkę, ale cizia!, w dechę!, powiedzenia, które wyszły z użycia, posłyszane przypadkiem, nagle cenne jak przedmioty zagubione i odnalezione, człowiek się zastanawia, jakim cudem się zachowały
zdania, które na zawsze przylgnęły do określonych osób jak dewiza, do określonego punktu na drodze krajowej numer 14, ponieważ jakiś pasażer wypowiedział je akurat, gdy przejeżdżało się tamtędy samochodem, i nie da się kolejny raz minąć tego miejsca tak, by te same słowa nie wystrzeliły nam znowu w twarz, niczym ukryte w ziemi wodotryski w ogrodzie przy Pałacu Letnim Piotra Wielkiego, uruchamiające się, ilekroć postawi się na nich stopę
przykłady gramatyczne, cytaty, wyzwiska, piosenki, zdania przepisywane do notatników, gdy miało się naście lat
ksiądz Trublet kompilował, kompilował, kompilował
sława jest dla kobiety tylko wspaniałą żałobą po szczęściu
najlepsza część naszej pamięci jest poza nami, w dżdżystym podmuchu czasu
najwyższym celem dla zakonnicy jest żyć jak dziewica i umrzeć jak święta
archeolog zapakował znalezione przedmioty do skrzyń
to był amulet świnka z sercem / którą kupiła na jarmarku za sto sou / między nami mówiąc, sto sou to niedrogo
moja opowieść to historia pewnej miłości
czy można tirlipotować widelcem? Czy można włożyć schmilblick do butelki dla dzieci?
(figur na figur, mawiał święty Igór, do ciebie suficie, boś nie pił całe życie, Jan Sebastian… Bach… podchorąży zawsze zdąży, zje pies psa, jak nie ma zająca, Jezu, a po ile ty dziennie ryb łowisz? Apostołowie, te gry słowne słyszane tysiąc razy, od dawna ani nie zaskakujące, ani nie zabawne, irytujące swoją płaskością, służyły już tylko potwierdzeniu rodzinnej wspólnoty i wyparowały wraz z końcem małżeństwa, lecz powracały czasem na wargi, nie na swoim miejscu, nienadające się do użytku poza dawną wspólnotą plemienną, po latach życia poza nią w sumie tylko to z niej zostało)
słowa budzące zdziwienie, że kiedyś istniały, jak _mastoc_ – „zwalisty” (list Flauberta do Louise Colet), _pioncer_ – „uderzyć w kimono, zdrzemnąć się” (George Sand do Flauberta)
łacina, angielski, rosyjski opanowany w sześć miesięcy dla pewnego Sowieta, a zostało z niego tylko _do swidanija, ja tiebia lublu, choroszo_
co to jest małżeństwo? Jak powiada Maupassant, w dzień wymiana złych humorów, a w nocy obrzydliwych odorów
metafory tak zużyte, że zawsze zaskakiwało, jak inni mają czelność ciągle ich używać, wisienka na torcie
o Matko, w pierwszym ogrodzie już nie pogrzebana
potrzebne mu to jak umarłemu kadzidło, smalić cholewki, spiec raka, dawne wyrażenia
używane przez mężczyzn słowa, których się nie lubiło, zamoczyć pędzel, walić kapucyna
te przyswojone na studiach, które dawały poczucie, że triumfuje się nad złożonością świata. Po zdaniu egzaminu ulatniały się szybciej, niż przyszły
powtarzane, denerwujące zdania dziadków, rodziców, po ich śmierci bardziej żywe niż ich twarze, grosz do grosza, a będzie kokosza, dwa grzyby w barszcz
szybko znikające nazwy marek dawnych produktów, pamięć o nich cieszyła bardziej niż myśl o samych produktach znanej firmy, szampon Dulsol, czekolada Cardon, kawa Nadi, niczym intymne wspomnienie, którym nie ma się z kim podzielić
_Lecą żurawie_
_Marianna moich marzeń_
madame Soleil jest ciągle między nami
światu brakuje wiary w prawdę transcendentalną
Wszystko zgaśnie w jednej chwili. Słownik przyswajany od kołyski po łoże śmierci przestanie istnieć. Nastanie cisza bez żadnego słowa, aby ją opowiedzieć. Z otwartych ust nie wyjdzie już nic. Ani „ja”, ani „mnie”. Język zaś będzie w dalszym ciągu przekładał świat na zdania. W rozmowach przy świątecznym stole będzie się tylko imieniem coraz bardziej pozbawionym twarzy, aż zniknie się w anonimowej masie odległego pokolenia.To zdjęcie w sepii, owalne, wklejone do albumu obwiedzionego złotą lamówką, chronione arkuszem tłoczonego przezroczystego papieru. Poniżej: „Photo-Moderne, Ridel, Lillebonne (departament Seine-Inférieure). Tel. 80”. Pulchne dziecko z nadąsaną minką, brązowe włosy zaczesane w wijący się ponad głową lok, siedzi półnagie na poduszce pośrodku rzeźbionego stołu. Zamglone tło, kompozycja z kwiatów na blacie, haftowana koszulka uniesiona na brzuchu – dłoń dziecka przykrywa płeć – ramiączko, które ześlizgnęło się na krągłą rączkę, wszystko to ma sprawić, by dziecko przypominało putto lub amorka z obrazu. Zapewne każdy krewny dostał odbitkę fotografii i natychmiast zaczął się zastanawiać, do której strony rodziny jest podobne. Z tego eksponatu familijnego archiwum – który musi pochodzić z 1941 roku – nie sposób wyczytać nic poza rytualną inscenizacją chwili wejścia w świat, ukazaną na sposób drobnomieszczański.
Inne zdjęcie, sygnowane przez tego samego fotografa – lecz papier w albumie jest bardziej pospolity i złota lamówka zniknęła – z pewnością również przeznaczone do rodzinnej dystrybucji, ukazuje małą, około czteroletnią dziewczynkę, poważną, prawie smutną pomimo pyzatej buzi. Włosy ma krótkie, rozdzielone przedziałkiem i ściągnięte do tyłu spinkami, do których przyczepiono wstążki przypominające motyle. Lewa dłoń spoczywa na tym samym rzeźbionym stole, dokładnie widocznym, w stylu Ludwika XVI. Bluzeczka opina ciało, spódniczka na szelkach odstaje z przodu z powodu wydatnego brzucha – być może oznaki krzywicy (około 1944 roku).
Dwa inne zdjęcia o ząbkowanych brzegach, pochodzące prawdopodobnie z tego samego roku, ukazują to samo dziecko, ale drobniejsze, w sukience z falbankami i bufkami przy rękawach. Na pierwszym filuternie przytula się do korpulentnej kobiety w sukni w szerokie pasy, z włosami zaczesanymi do góry i zakręconymi w grube loki. Na drugim podnosi lewą piąstkę. Prawą przytrzymuje w swojej dłoni wysoki mężczyzna w jasnym garniturze i spodniach w kant, nonszalancko stojący obok. Oba zdjęcia zrobiono tego samego dnia przed murkiem z długą skrzynką z kwiatami, na wybrukowanym dziedzińcu. Ponad głowami rozciąga się sznur do bielizny, na którym pozostała jedna klamerka.
Po wojnie w świąteczne dni wśród niekończącej się powolności posiłków wyłaniał się z nicości i nabierał kształtów czas już rozpoczęty, ten, w który prawdopodobnie wpatrywali się czasem rodzice, gdy zapominali nam odpowiedzieć i spoglądali niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, czas, w którym się nie było i nigdy nie będzie, czas poprzedni. Zmieszane głosy biesiadników współtworzyły wielką opowieść o zbiorowych wydarzeniach, w których, gdy tylko człowiek trochę się wysilił, mógł sobie wmówić, że także uczestniczył.
Nigdy nie mieli dosyć opowiadania o zimie czterdziestego drugiego, lodowatej, głód i brukiew, racjonowanie żywności i kartki na tytoń, bombardowania
zorza polarna, która była zapowiedzią wojny
rowery i furmanki na drogach w czasie Odwrotu, splądrowane sklepy
poszkodowani grzebiący w gruzach w poszukiwaniu swoich zdjęć i pieniędzy
wkroczenie Niemców – każdy dokładnie określał gdzie, do jakiego miasta – Anglicy zawsze poprawni, nieliczący się z nikim Amerykanie, kolaboranci, sąsiad w ruchu oporu, dziewczyna X ogolona po Wyzwoleniu
Hawr zrównany z ziemią, nie pozostał kamień na kamieniu, czarny rynek
Propaganda
uciekające szkopy przekraczające Sekwanę na ledwo żywych koniach
chłopka, która donośnie pierdzi w przedziale w obecności Niemców i oznajmia wokoło: „Jak nie można im powiedzieć, to da się im poczuć”
Na wspólnym gruncie głodu i strachu o wszystkim opowiadało się, mówiąc „my” albo „się”.
Mówili o Pétainie, wzruszając ramionami, za stary i zbyt niedołężny już wtedy, gdy odwołano się do niego z braku lepszego rozwiązania. Naśladowali lot rakiet V2, żeby podkręcić napięcie, odgrywali minioną trwogę z udawanym zastanowieniem w najbardziej dramatycznych chwilach: „I co ja teraz zrobię?”.
Była to historia pełna śmierci, przemocy i zniszczeń, opowiedziana z radością, której, jak się wydaje, miały zaprzeczać rzucane od czasu do czasu żarliwie i podniośle: „To się nie może więcej zdarzyć”, po czym następowała chwila ciszy, jakby ostrzeżenie wypowiadane pod adresem mrocznej instancji, wyrzut sumienia po doznanej rozkoszy.
Mówili tylko o tym, co widzieli, co można było sobie przypomnieć w czasie świątecznego posiłku. Nie mieli dość talentu czy przekonania, by opowiadać o tym, o czym wiedzieli, ale czego nie widzieli na własne oczy. Zatem o żydowskich dzieciach wchodzących do wagonów, które jechały w kierunku Auschwitz, o umarłych z głodu zbieranych rano z ulic warszawskiego getta, o dziesięciu tysiącach stopni w Hiroszimie. Stąd to wrażenie, którego nie rozwieją później wykłady historyków, filmy dokumentalne i fabularne: ani piece krematoryjne, ani bomba atomowa nie pochodziły z tej samej epoki, co masło sprzedawane na czarnym rynku, alarmy lotnicze i zbieganie do schronów.
Przez porównanie nawiązywali do poprzedniej wojny, tej Wielkiej, z czternastego roku, w odróżnieniu od ostatniej tamtą wygraliśmy we krwi i w chwale, była wojną mężczyzn, o której zgromadzone wokół stołu kobiety słuchały z szacunkiem. A oni mówili o Chemin des Dames i o Verdun, o zagazowanych, o biciu dzwonów 11 listopada 1918 roku. Wymieniali nazwy wiosek, do których nie powrócił z frontu ani jeden chłopak. Przeciwstawiali żołnierzy w błocie okopów jeńcom wojennym wziętym w czterdziestym roku, którzy przeżyli pięć lat w cieple pod dachem i nawet nie byli bombardowani. Licytowali się na bohaterstwo i nieszczęście.
Cofali się do czasów, gdy ich samych nie było jeszcze na świecie, do wojny krymskiej, do tej z 1870 roku, do paryżan zjadających szczury.
W opowiadanym czasie minionym były tylko wojny i głód.
Na koniec śpiewali _Ach, to białe winko_ i _Kwiat Paryża_, ogłuszającym chórem wyrykując słowa refrenu: „Niebieski, biały, czerwony to barwy ojczyzny”. Potem rozkładali ramiona i śmiali się: „My nie, my nie, my nie, my nigdy nie poddamy się”.
Dzieci nie słuchały i gdy tylko pozwolono im odejść od stołu, nie czekały ani chwili. Korzystając z ogólnego dobrego nastroju panującego w dniach świątecznych, oddawały się zakazanym zabawom, skakały po łóżkach i huśtały się głową w dół. Ale wszystko zapamiętywały. W porównaniu z baśniowym czasem – którego poszczególnych epizodów długo jeszcze nie będą umiały uporządkować, Odwrót, Ucieczka, Okupacja, Lądowanie, Zwycięstwo – ten bezimienny czas, w którym wzrastały, wydawał się im pozbawiony wyrazu. Nie mogły przeboleć, że nie urodziły się jeszcze albo właśnie wtedy, gdy trzeba było tłumnie wyruszyć na drogi i spać po stodołach jak Cyganie. Będą uparcie żałować tamtego nieprzeżytego czasu. Pamięć innych przekazywała im tajemną tęsknotę za epoką, na którą o mały włos się nie załapały, i nadzieję, że pewnego dnia jej doświadczą.
Po tej ognistej epopei zostały tylko poszarzałe i nieme ślady, bunkry na zboczach klifów, niekończące się pola kamiennych ruin w miastach. Zardzewiałe przedmioty, sterczące ze zgliszcz szkielety żelaznych łóżek. Zapomniane w czasie rozminowania pociski wybuchające prosto w brzuchy bawiącym się nimi chłopakom. Gazety ostrzegały: „Nie dotykajcie amunicji!”. Lekarze wycinali migdałki łatwo zapadającym na infekcję dzieciom, a gdy budziły się z krzykiem po znieczuleniu eterem, zmuszano je do picia wrzącego mleka. Na wyblakłych afiszach generał de Gaulle w ujęciu _en trois quarts_ spoglądał w dal spod kepi. W niedzielne popołudnia grało się w chińczyka lub w piotrusia.
Entuzjazm, który wybuchł po Wyzwoleniu, przygasał. Ludzie mieli ochotę wychodzić z domu, a świat był pełen pragnień domagających się natychmiastowego zaspokojenia. Rzucali się na wszystko, co pojawiało się pierwszy raz od wojny, banany, kupony Loterii Narodowej, sztuczne ognie. Całymi dzielnicami, od babki podtrzymywanej przez córki po niemowlę w wózku, spieszyli na jarmark, przemarsz z pochodniami, do cyrku Bouglione’ów, gdzie ryzykowali zadeptanie w ciżbie. Tłoczyli się w rozmodlonym i rozśpiewanym tłumie witającym figurę Matki Boskiej Bulońskiej, a następnego dnia całymi kilometrami ją odprowadzali. Każda okazja, świecka czy religijna, była dobra, by spędzić razem czas poza domem, jakby pragnęli żyć we wspólnocie. W niedzielę wieczorem autobusy wracały znad morza pełne wysokich młodych ludzi w szortach, którzy śpiewali jak opętani, siedząc na dachu w miejscu przeznaczonym na bagaże. Psy snuły się niepilnowane i parzyły się na środku ulicy.
Ten czas też już zaczynał być wspomnieniem złotych dni, których utratę odczuwano, słysząc w radiu: „Pamiętam piękne niedziele… Ach, jak to było dawno, to wszystko już tak odległe”. Tym razem dzieci żałowały, że w okresie tuż po Wyzwoleniu były zbyt małe, żeby tak naprawdę go przeżyć.
Jednak rosło się spokojnie, „będąc szczęśliwym, że jest się na świecie i żyje się świadomie”, pośród zaleceń, by nie dotykać nieznanych przedmiotów, i bezustannych narzekań na racjonowanie, kartki na olej i cukier, ciężkostrawny chleb kukurydziany, koks, który nie daje wystarczająco dużo ciepła, „Czy na Boże Narodzenie będą czekolada i dżem?”. Szło się do szkoły z tabliczką i obsadką na kredę, mijając odgruzowane place, zniwelowane w oczekiwaniu na Odbudowę. Stojąc w kółku, bawiło w „chodzi lisek koło drogi” i w „Laurencjo moja, Laurencjo ma”, śpiewając „Dzień dobry, Wilhelmie, czy podjadłeś sobie?”, odbijając piłkę od ściany, nucąc „Ty, co wszędzie podróżujesz, mała Cyganeczko”, albo przemierzało się szkolny dziedziniec, trzymając się pod ręce i skandując: „Kto zagra w ciuciubabkę?”. Zarażało się świerzbem i łapało wszy, które potem dusiło się pod chusteczką na głowie preparatami firmy Marie Rose. Wspinało się po kolei do ciężarówki radiologicznej na prześwietlenie płuc, bez zdejmowania płaszcza i szalika. Szło się na pierwszą wizytę lekarską, chichocząc ze wstydu, że stoi się w samych majtkach w sali, której nie był w stanie ogrzać niebieski płomień pełzający po płaskiej podstawce wypełnionej spirytusem i ustawionej na stole, za którym siedziała pielęgniarka. Niedługo w białym stroju, wśród owacji mieszkańców będzie się defilować po ulicach w czasie pierwszego Święta Młodości i maszerować aż na stadion, gdzie między niebem a mokrą murawą, przy wtórze ryczącej muzyki, w poczuciu wielkości i samotności będzie się wykonywać synchroniczne ćwiczenia gimnastyczne. Przemówienia zapewniały, że jesteśmy przyszłością.
Z hałaśliwej polifonii rodzinnych posiłków, zanim wybuchły kłótnie i zaczęło się obrażanie na śmierć i życie, docierały do nas strzępy innej wielkiej opowieści, wmieszane w wojenne historie – opowieści o początkach.
Wyłaniali się z niej ludzie, czasem określani wyłącznie stopniem pokrewieństwa, „ojciec”, „dziadek”, „prababka”, sprowadzeni do jednej cechy charakteru, śmiesznej lub tragicznej anegdoty, do hiszpanki, zatoru czy kopnięcia przez konia, które przypieczętowały ich śmierć, dzieci, co nie dożyły naszego wieku, cała kohorta postaci, których nigdy się nie pozna. Latami rozplątywano nici czyjegoś trudnego do ustalenia miejsca w rodzinie, aż wreszcie prawidłowo ustalono stopień pokrewieństwa „z obydwu stron”, oddzielając tych, co do nas w jakiś sposób przynależą, od tych, którzy nie mają z nami nic wspólnego.
Opowieść rodzinna i opowieść społeczna są tym samym. Głosy współbiesiadników określały granice młodości: wieś i gospodarstwa, w których jak sięgnąć pamięcią, mężczyźni zawsze byli parobkami, a dziewczyny służącymi, fabryka, gdzie wszyscy się poznali, chodzili ze sobą i się pobrali, drobne interesy, których dorobili się najbardziej ambitni. Głosy szkicowały historie pozbawione jakichkolwiek osobistych wydarzeń poza narodzinami, ślubami i pogrzebami, bez podróży, nie licząc wyjazdu do wojska w jakimś odległym mieście garnizonowym, istnienia wypełnione twardą i wyczerpującą pracą, niebezpieczeństwem uzależnienia od alkoholu. Szkoła była mitycznym tłem, krótkim złotym wiekiem, a nauczyciel nieczułym bogiem z metalową linijką, którą bił po łapach.
Głosy przekazywały spuściznę biedy i wyrzeczeń na długo poprzedzających wojnę i jej ograniczenia, zagłębiały się w odwiecznej nocy, „w tamtych czasach”, z których wyłuskiwały przyjemności i udręki, zwyczaje i umiejętności:
mieszkać w domu z klepiskiem
nosić chodaki
bawić się szmacianą lalką
prać bieliznę w popiele
przyszywać dzieciom do koszuli w okolicy pępka napełniony czosnkiem woreczek, żeby je wyleczyć z robaków
być posłusznym rodzicom i dostawać w twarz, „Nauczy się grzecznie odpowiadać”
Katalogowały niewiedzę, wszystko, co niegdyś było nieznane i nigdy przedtem się nie zdarzało:
jeść czerwone mięso, pomarańcze
mieć ubezpieczenie społeczne, świadczenia rodzinne i emeryturę po ukończeniu sześćdziesiątego piątego roku życia
wyjeżdżać na wakacje
Przypominały to, z czego jest się dumnym:
strajki w trzydziestym szóstym, Front Ludowy, „Przedtem robotnik się nie liczył”
My, mały ludek, powróciwszy do stołu na deser, nasłuchiwaliśmy rubasznych historyjek, które zgromadzeni opowiadali sobie w nastroju rozluźnienia pod koniec posiłku, nie zwracając już uwagi na obecność najmłodszych, piosenek z czasów ich młodości, o Paryżu, dziewczynach, co wylądowały w rynsztoku, latawicach i apaszach, _Wielki Rudzielec_, _Jaskółka przedmieścia_, _Ten tytoń, co się go bierze w palce i skręca papierosa_, romanc o wielkiej litości i namiętności, w które śpiewająca z zamkniętymi oczami kobieta wczuwała się całym ciałem, wyciskając spod powiek zgromadzonych łzy, ocierane następnie rąbkiem serwetki. Gdy przychodziła nasza kolej, wzruszaliśmy biesiadników _Gwiazdą śniegów_ André Claveau z repertuaru Line Renaud.
Z ręki do ręki podawano sobie zbrązowiałe fotografie, poplamione na odwrocie przez wszystkie palce, które trzymały je w czasie innych posiłków, mieszanina kawy i tłuszczu stopiona w nieokreślony kolor. W sztywnych i poważnych nowożeńcach, gościach weselnych pozujących piętrowo w kilku rzędach na tle jakiejś ściany nie rozpoznawało się ani swoich rodziców, ani nikogo. Nie siebie również widziało się w niemowlęciu nieokreślonej płci siedzącym nago na poduszce, lecz kogoś innego, istotę należącą do świata milczącego i niedostępnego.
Po wojnie, przy niekończących się świątecznych posiłkach, pośród śmiechów i zawołań: „No, dawaj, jeszcze za wcześnie na śmierć!”, pamięć innych umieszczała nas w świecie.
Oprócz opowieści to sposoby chodzenia, siedzenia, mówienia i śmiania się, wołania kogoś na ulicy, jedzenia i chwytania przedmiotów utrwalały pamięć przekazywaną z ciała do ciała gdzieś z głębi francuskich i europejskich wiosek. Spuścizna niewidoczna na zdjęciach, która ponad indywidualnymi różnicami, dobrocią jednych i złym charakterem drugich, łączyła członków rodziny, mieszkańców dzielnicy i wszystkich tych, o których mówiło się, że są takimi samymi ludźmi jak my. Wachlarz przyzwyczajeń, suma gestów ukształtowanych przez dzieciństwo spędzone na wsi i wiek młodzieńczy w warsztacie, poprzedzone innymi dzieciństwami, aż po epoki, których się nie pamięta:
jeść głośno, w otwartych ustach pokazując stopniową metamorfozę pożywienia, wycierać wargi kawałkiem chleba, wyczyścić nim talerz tak dokładnie, że bez zmywania można by go schować do kredensu, dzwonić łyżeczką o dno kubka, przeciągać się po skończonym posiłku. Codziennie myć tylko twarz, a resztę ciała w zależności od stopnia zabrudzenia, dłonie i przedramiona po pracy, stopy i kolana dzieci w letnie wieczory, pełna toaleta była zarezerwowana na święta
chwytać rzeczy mocno, trzaskać drzwiami. Wszystko robić gwałtownie, czy chodziło o złapanie królika za uszy, pocałunek czy przyciśnięcie dziecka do łona. W czasie kłótni to wpadać do domu, to z niego wypadać, przestawiać krzesła
sadzić długie kroki, kołysząc ramionami, siadać ciężko, opadając na krzesło, stare kobiety w fartuchach z dłońmi na podołku, wstawać, szybkim ruchem odciągając spódnicę przyklejoną do pośladków
jeśli chodzi o mężczyzn, bezustannie wykorzystywać ręce do przenoszenia łopat, desek i worków z ziemniakami, zmęczonych dzieci, gdy się wracało z targu
natomiast w przypadku kobiet ściskać kolanami i udami młynek do kawy, butelkę do odkorkowania, kurę, której trzeba poderżnąć szyję tak, żeby krew ściekła do miednicy
mówić głośno, tonem w każdych okolicznościach gderliwym, jakby od zawsze trzeba się było stawiać wszechświatowi
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Céleste Albaret (1891–1984) – służąca Marcela Prousta, pracowała u niego od roku 1914 do śmierci pisarza osiem lat później. Była również jego sekretarką i asystentką. Swoje wspomnienia zamieściła w książce _Pan Proust_ (1973). .
Bernard Pivot (ur. 1935) – dziennikarz, krytyk literacki i prezenter, członek Akademii Goncourtów. Stał się znaną postacią telewizyjną jako długoletni prowadzący programy literackie _Apostrophes_ (w latach 1975–1990), a następnie _Bouillon de culture_ (1991–2001).
Zappy Max (właśc. Max Doucet, 1921–2019) – jeden z najpopularniejszych francuskich prezenterów radiowych, pracował między innymi w Radiu Luksemburg i Radiu Monte Carlo.
Jean-Paul Sartre, _Drogi wolności_, t. 1: _Wiek męski_, przeł. Julian Rogoziński.
Ostatni wers satyry Voltaire’a _Le Pauvre Diable_. Odpowiedział on w niej księdzu Nicolasowi Trubletowi na sformułowaną przez niego krytykę Voltaire’owskiej epopei _Henriada_.
Madame de Staël, _O Niemczech_, cytowany fragment w tłumaczeniu Wiery Bieńkowskiej za jej przekładem _Historii literatury francuskiej w zarysi_e Gustave’a Lansona.
Marcel Proust, _W cieniu zakwitających dziewcząt_, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński. U Prousta ten fragment kończy się słowami „w dżdżystym podmuchu wiatru”.
Słowa piosenki _Le Porte-bonheur_ autorstwa Jacques’a Héliana.
Pierwsze słowa piosenki Dalidy (śpiewanej później przez różne wykonawczynie i wykonawców) _Mon histoire c’est l’histoire d’un amour_.
Schmilblick – neologizm stworzony w latach pięćdziesiątych XX wieku przez francuskiego humorystę Pierre’a Daca. Słowo weszło do potocznego użycia jako prowizoryczna nazwa pierwszy raz widzianego przedmiotu o nieznanym przeznaczeniu (jak zapożyczony z niemieckiego polski „wihajster”). Odgadnięcie, czym jest osobliwy, nieznany przedmiot nazwany schmilblickiem, stało się punktem wyjścia audycji _Tirlipot_ i teleturnieju _Schmilblic_ (również w zapisie _Schmilblick_) prowadzonych w latach sześćdziesiątych.
Charles Péguy, _Ève – poème_.
Właśc. Germaine Lucie Soleil (1913–1996) – astrolożka i wróżka, słynna tak bardzo, że pytany o przyszłość prezydent Georges Pompidou powiedział: „Nie jestem madame Soleil!”.
Tytuły niektórych popularnych piosenek i nieliczne nazwy znaczące, pomimo że nie mają polskich odpowiedników, zostały przetłumaczone, żeby nie stwarzać dodatkowej bariery językowej i ułatwić czytelnikowi zrozumienie intencji autorki.
Słowa piosenki _C’est loin tout ça_ z 1946 roku autorstwa Georges’a Ulmera i Géo Kogera.