Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Lata wędrówki Wilhelma Meistra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lata wędrówki Wilhelma Meistra - ebook

Nieśmiertelny klasyk literatury w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!

Powieść o dojrzewaniu, wyrzeczeniu się dotychczasowego życia i odkrywaniu "nieznanego". W opinii wielu znawców Goethego dzieło uchodzi za najbardziej osobisty utwór niemieckiego poety, przy tym napisany w zaskakująco nowoczesnej formie.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7991-576-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

_Ucieczka do Egiptu_

W cieniu potężnej skały siedział Wilhelm w strasznym, wydatnym miejscu, gdzie się stroma ścieżka górska wkoło wystającego rogu nagle zwracała ku głębinie. Słońce stało jeszcze wysoko i oświecało wierzchołki sosen na skalistym gruncie u stóp jego. Coś właśnie notował w swym pugilaresie, kiedy Feliks, który się wszędzie wdrapywał, przyszedł do niego z jakimś kamieniem w ręku.

— Jak się nazywa ten kamień, ojcze? — zapytał chłopiec.

— Nie wiem — odparł Wilhelm.

— Czy to naprawdę złoto, co w nim tak błyszczy? — rzekł tamten.

— Wcale nie — odpowiedział ojciec — i przypominam sobie, że ludzie nazywają to kocim złotem.

— Kocim złotem? — spytał chłopiec, uśmiechając się. — A dlaczego?

— Prawdopodobnie dlatego, że jest fałszywe, a i koty uważane są za fałszywe.

— Zaznaczę to sobie — rzekł syn i włożył kamień do skórzanej torebki, ale zaraz wydobył coś innego, pytając:

— Co to takiego?

— Jakiś owoc — odrzekł ojciec — a sądząc po łuskach, musi być spokrewniony z szyszkami jodłowymi.

— Ale nie wygląda jak szyszka, jest przecież okrągły.

— Musimy spytać strzelca. Oni znają las cały i wszystkie owoce, umieją siać, sadzić i czekać; potem pozwalają latoroślom rosnąć i dojrzewać wedle ich możności.

— Strzelcy wiedzą wszystko. Wczoraj pokazał mi posłaniec, jak jeleń przechodził przez drogę. Przywołał mnie do siebie i zwrócił moją uwagę na tropy, jak on je nazwał. Przeskakiwałem przez nie, wtem dojrzałem wyraźnie parę kopyt odciśniętych; musiał to być duży jeleń.

— Ja słyszałem, jak żeś wypytywał posłańca.

— On dużo wiedział, chociaż nie jest strzelcem. Ale ja chcę zostać strzelcem. To bardzo ładnie być cały dzień w lesie i słuchać ptaków, wiedzieć, jak się nazywają, gdzie są ich gniazda, jak się wyjmuje jajka lub młode, jak się je żywi i kiedy się łapie stare. To bardzo wesołe.

Zaledwie to wymówił, ukazało się na spadzistej ścieżce dziwne zjawisko. Dwaj chłopcy, piękni jak dzień, w kolorowych kaftanikach, które by można było wziąć za przewiązane koszulki, zeskakiwali jeden za drugim, a Wilhelm miał sposobność przypatrzenia się im bliżej, kiedy się przed nim zdziwieni zatrzymali i przez chwilę milczeli. Wkoło głowy starszego rozwiewały się bogate blond pukle, na które najprzód spojrzeć się musiało, kiedy się nań patrzyło; potem ściągały na siebie wzrok jasnoniebieskie oczy, chociaż i cała jego piękna postać miły sprawiała widok. Drugi, przedstawiający raczej przyjaciela niż brata, zdobny był w ciemne i gładkie włosy, zwisające mu na ramiona, a ich odbłysk zdawał się przeglądać w jego oczach.

Wilhelm nie miał czasu przyjrzeć się dokładnie tym dwóm dziwnym — a w puszczy całkiem niespodziewanym — istotom, kiedy posłyszał głos męski, który spoza rogu skały poważnie, ale przyjaźnie wołał:

— Czemu żeście się zatrzymali? Nie tamujcie nam drogi!

Wilhelm spojrzał w górę, a jeżeli w zdziwienie go wprawiły dzieci, to, co się teraz oczom jego nasunęło, napełniło go zdumieniem. Tęgi, dzielny, niezbyt duży młodzieniec, lekko podkasany, o smagłej cerze i czarnych włosach, schodził krzepko a ostrożnie ścieżką górską, prowadząc za sobą osła, który ukazał najprzód swoją wypasioną i wystrojoną głowę, a potem dał widzieć piękne brzemię, jakie dźwigał. Na dużym, dobrze okutym siodle siedziała łagodna, miła kobieta. W błękitnym płaszczu, który ją otaczał, trzymała dziecko tygodniowe i przyciskała je do piersi, spoglądając na nie z nieopisaną rozkoszą. Z przewodnikiem tak się stało jak z dziećmi: zatrzymał się na chwilę zdziwiony, ujrzawszy Wilhelma. Zwierzę zwalniało kroku, ale spadek był zbyt stromy — mijający nie mogli się zatrzymać i Wilhelm ze zdziwieniem ujrzał, jak znikli poza wystającą ścianą opoki.

Nic bardziej naturalnego, że go to dziwne zjawienie wyrwało z rozmyślań. Wstał, ciekawością zdjęty, i ze swego miejsca spojrzał ku głębinie, śledząc, czy nie zobaczy ich gdzie znowu się ukazujących. Zamierzał właśnie zejść na dół i przywitać tych osobliwych wędrowców, kiedy nadszedł Feliks i rzekł:

— Ojcze, czy nie mógłbym pójść z tymi dziećmi do ich domu? Chcą mnie zabrać ze sobą! A i ty także powinien byś pójść ze mną, jak mi powiedział ten mężczyzna. Chodź! Tam na dole się zatrzymali.

— Pomówię z nimi — odrzekł Wilhelm.

Zastał ich na miejscu, w którym droga mniej była spadzista, i połykał oczyma cudne obrazy, co tak silnie zwróciły na siebie jego uwagę. Teraz dopiero zdołał zauważyć ten i ów osobliwy szczegół. Krzepki mężczyzna miał rzeczywiście toporek na ramieniu i długą, chwiejną, żelazną węgielnicę. Dzieci trzymały wielkie kity sitowia, jakby to były palmy. A jeżeli z tego względu podobne były do aniołów, to znów ciągnęły małe koszyczki z jedzeniem i podobne były w tej mierze do codziennych posłańców, jacy zwykli przechodzić górę w tę i tamtą stronę. Matka, gdy się jej przyjrzał bliżej, pod niebieskim płaszczem miała czerwonawą, lekko zabarwioną suknię, tak że przyjaciel nasz, który tak często widział malowaną w ten sposób Ucieczkę do Egiptu, spotykał ją teraz niejako w rzeczywistości.

Powitano się, a gdy Wilhelm ze zdumienia i bacznego wpatrywania się nie mógł przyjść do słowa, mężczyzna rzekł:

— Dzieci nasze zawarły już w tej chwili przyjaźń ze sobą. Czy nie zechcecie pójść z nami, ażeby się przekonać, że też i wśród dorosłych może się zawiązać dobry stosunek?

Wilhelm namyślił się nieco, a potem odrzekł:

— Widok waszego rodzinnego orszaku budzi zaufanie i skłonność oraz, wyznaję to natychmiast, zarówno ciekawość, jak i żywe pragnienie poznania was bliżej. Bo w pierwszej chwili można było zadać sobie pytanie, czy jesteście rzeczywistymi wędrowcami czy też tylko duchami, które znajdują przyjemność w ożywianiu swym miłym zjawianiem się tych gór niegościnnych.

— Więc chodźcie z nami do naszego mieszkania — rzekł tamten.

— Chodźcie! — zawołały dzieci, pochwyciwszy już ze sobą Feliksa.

— Chodźcie! — rzekła kobieta, zwracając swoją miłą uprzejmość od niemowlęcia na obcego.

Nie namyślając się, rzekł Wilhelm:

— Przykro mi, że nie mogę natychmiast pójść za wami. Co najmniej noc tę muszę spędzić tam, na górze, w domku granicznym. Mój tłumok, moje papiery, wszystko leży jeszcze tam na górze, niezapakowane i niezabezpieczone. Ażeby jednak dowieść wam życzenia swego i chęci zadośćuczynienia waszemu uprzejmemu zaproszeniu, daję wam swego Feliksa w zakład. Jutro będę przy was. Jak daleko stąd?

— Dojdziemy do mieszkania naszego jeszcze przed zachodem słońca — rzekł cieśla — a od domku granicznego macie już tylko półtorej godziny. Wasz chłopiec powiększy nasze gospodarstwo na tę noc, jutro czekamy na was.

Mężczyzna i zwierzę ruszyli. Wilhelm z zadowoleniem widział swego Feliksa w tak dobrym towarzystwie. Mógł go porównać z miłymi aniołkami, od których silnie się odcinał. Na swoje lata nie był duży, ale krępy, o szerokiej piersi i krzepkich ramionach. W jego usposobieniu była właściwa mu mieszanina panowania i służenia. Pochwycił już gałąź palmową i koszyk, czym niby zaznaczał i jedno, i drugie. Już pochód groził zniknięciem ponownym za inną opoką, gdy Wilhelm opamiętał się i zawołał:

— Jakże się ja o was dopytam?

— Zapytajcie jeno o świętego Józefa! — rozległo się z głębi i całe zjawisko znikło poza siniejącymi skałami. Śpiew pobożny, wielogłosowy rozbrzmiewał z dali, a Wilhelmowi się zdawało, że odróżnia głos swego Feliksa.

Wchodził na górę i opóźniał przez to dla siebie zachód słońca. Ciało niebieskie, które tracił niejednokrotnie, oświecało go znowu, gdy się dostał wyżej, i był dzień jeszcze, gdy się dostał do swojego schronienia. Raz jeszcze nacieszyć się mógł widokiem gór, a potem udał się do swego pokoju, gdzie zaraz pochwycił pióro i część nocy spędził na pisaniu.

_Wilhelm do Natalii_

„I oto wreszcie do szczytu doszliśmy, do szczytu gór łańcucha, który potężniejszy między nami robi przedział niż cały obszar kraju dotychczasowy. Dla uczucia mego jest się wciąż w pobliżu swoich ukochanych, dopóki strumienie od nas ku wam biegną. Dziś jeszcze mogę sobie wyobrazić, że gałązka, którą rzucam w potok leśny, mogłaby przecież spłynąć do ciebie, mogłaby za dni kilka wylądować przed twoim ogrodem. I tak duch nasz przesyła dogodniej obraz swój, a serce — uczucia swoje w waszą stronę. Ale z tamtej strony, lękam się, czy się wyobraźni i uczuciu nie przeciwstawi mur graniczny. Jednak może to jeszcze troska przedwczesna, gdyż i po tamtej stronie nie będzie chyba inaczej jak po tej. Cóż by mogło oddzielić mnie od ciebie! Od ciebie, do której należę na wieki, chociaż los cudaczny rozłącza mnie z tobą i zamyka przede mną niebo, którego byłem tak bliski.

Miałem czas przyjść do siebie, a przecież żaden nie byłby wystarczył na danie mi tego panowania nad sobą, gdybym go nie był otrzymał z ust twoich w owej chwili stanowczej. Jakżebym był mógł oderwać się, gdyby nie była wyprzędzona ta trwała nić, co nas ma połączyć docześnie i wiecznie. Ale nie powinienem mówić o tym wszystkim; nie chcę przekraczać twoich tkliwych rozkazów. Niech to będzie po raz ostatni na tym szczycie, iż wymawiam słowo: rozstanie z tobą. Życie moje ma się stać wędrówką. Mam spełniać osobliwe obowiązki wędrowca i przetrwać właściwe próby. Jakże się uśmiecham niekiedy, odczytując warunki, które mi podało stowarzyszenie, które ja sam sobie przepisałem! Jedno się zachowa, drugie się przekroczy, ale nawet przy przekraczaniu służy ten papier, to świadectwo ostatniej spowiedzi mojej, mojego ostatniego rozgrzeszenia, zamiast nakazu sumienia, i znowu zawraca na drogę prawą. Pilnuję się, a błędy moje nie spadają już tak jak wody górskie — jedne na drugie.

Wyznać ci atoli muszę, że częstokroć podziwiam owych nauczycieli i przewodników ludzi, którzy na uczniów swoich nakładają tylko zewnętrzne, mechaniczne obowiązki. Ułatwiają pracę sobie i światu! Albowiem właśnie tę część zobowiązań moich, które mi z początku wydały się najbardziej uciążliwe, najbardziej dziwaczne, zachowuję najłatwiej, z największym upodobaniem.

Nie powinienem dłużej nad trzy dni pozostawać pod jednym dachem. Nie powinienem opuszczać żadnej oberży, nie oddaliwszy się od niej na milę przynajmniej. Te nakazy są zaiste do tego skierowane, by lata moje uczynić latami wędrówki i nie pozwolić, aby bodaj najmniejsza pokusa do osiedlenia się we mnie się znalazła. Temu warunkowi poddawałem się dotychczas skrupulatnie, bo ani razu nie posłużyłem się danym mi pozwoleniem. Tu właściwie po raz pierwszy dopiero zatrzymałem się, po raz pierwszy trzecią noc przesypiam w tym samym łóżku. Stąd posyłam ci niejedno z tego, com dotychczas posłyszał, zauważył, zaoszczędził. A potem, jutro z rana, spuszczam się na drugą stronę. Najprzód do dziwnej rodziny, mógłbym powiedzieć: «do świętej rodziny», o której w dzienniku moim znajdziesz więcej. Teraz bądź zdrowa i wypuść z ręki list ten z takim uczuciem, iż ma on jedno tylko do powiedzenia, chciałby jedno tylko mówić i wciąż powtarzać, ale nie chce powiedzieć, nie chce powtarzać, dopóki nie będę miał szczęścia znów u nóg twoich leżeć, a na rękach twoich wypłakać się za to wszystko, czego mi tu braknie”.

_Rankiem_

„Jużem spakowany. Przewodnik przysznurowuje tłumok do kija. Słońce jeszcze nie wzeszło, mgły dymią ze wszystkich otchłani, ale w górze niebo jest pogodne. Zstępujemy w mroczną głębinę, która także rozjaśni się niebawem nad naszymi głowami. Pozwól mi przesłać sobie ostatnie moje «»Ach!». Niech ostatnie spojrzenie moje ku tobie napełni się łzą mimowolną! Jestem zdecydowany i mam silne postanowienie. Już nie posłyszysz ode mnie skarg żadnych; posłuchasz tylko, co spotka wędrowca. A jednak, kiedy chcę skończyć, krzyżują się wciąż jeszcze tysiączne myśli, życzenia, nadzieje i zamiary. Szczęściem popędzają mnie. Posłaniec woła, a gospodarz sprząta w mojej obecności, jakby mnie już nie było — na podobieństwo nieczułych spadkobierców, co nie skrywają przed umierającym przygotowań do wejścia w posiadanie”.ROZDZIAŁ DRUGI

_Święty Józef drugi_

Już wędrowiec, idąc za swoim przewodnikiem, pozostawił za i nad sobą strome skały. Przeszli łagodniejszą przełęcz i śpieszyli wciąż naprzód przez niejeden las dobrze zarosły, przez niejedną wesołą polankę, aż wreszcie znaleźli się na urwisku i spoglądali na starannie uprawną, wzgórzami wkoło zamkniętą dolinę. Wielki — do połowy w gruzach leżący, do połowy dobrze utrzymany — budynek klasztorny ściągnął zaraz uwagę na siebie.

— To jest Święty Józef — rzekł przewodnik. Wielka szkoda pięknego kościoła! Patrzcie no, jak jego słupy i filary, w tak dobrym jeszcze stanie, przeglądają przez krzewy i drzewa, chociaż sam kościół już od wielu setek lat leży w gruzach.

— Ale budynki klasztorne, jak widzę — odrzekł Wilhelm — są jeszcze dobrze utrzymane.

— Tak — odpowiedział tamten — mieszka w nich rządca, który się zajmuje gospodarstwem, odbiera czynsze i dziesięciny, jakie wszerz i wzdłuż tu mają być opłacane.

Podczas tej rozmowy dostali się otwartą bramą na obszerny dziedziniec, który, otoczony masywnymi, dobrze utrzymanymi budowlami, zapowiadał się jako pobyt spokojnego zgromadzenia. Feliksa swego wraz z wczorajszymi aniołkami ujrzał natychmiast zajętego przy koszu, który tęga jakaś kobieta postawiła przed sobą. Zamierzali kupić wiśnie, właściwie jednak targował się Feliks, który zawsze miał nieco pieniędzy przy sobie. Otóż teraz, jako gość, wystąpił w roli gospodarza, obdzielał owocami obficie swoich towarzyszy zabawy. I dla ojca nawet orzeźwienie miłe było wśród tych nieurodzajnych puszcz mszystych, gdzie barwne, połyskliwe owoce podwójnie piękne się wydawały.

— Przynoszę je z daleka, z pięknego ogrodu — zauważyła przekupka, by skłonić do przyjęcia ceny, która kupującym zdała się trochę za wysoka.

— Ojciec wkrótce powróci — rzekły dzieci — niech pan tylko na chwilę pójdzie do sali i tam wypocznie.

Jakże zdziwiony był Wilhelm, gdy go dzieci zaprowadziły do miejsca, które nazwały salą. Zaraz z dziedzińca wchodziło się tam przez wielką bramę, a wędrowiec nasz znalazł się w czyściuchnej, dobrze zachowanej kaplicy, która jednak, jak łatwo spostrzegł, urządzona była do domowego użytku życia codziennego. Po jednej stronie stał stół, krzesło, wiele stołków i ławek, po drugiej — ładnie rzeźbione półki z różnobarwnymi sprzętami glinianymi, dzbanami i szklankami. Nie brakło też kilku skarbonek i skrzynek, a chociaż wszystko było w porządku, brakowało jednak przytulności domowego, codziennego życia. Światło wysokimi oknami wpadało z boku. Co atoli najbardziej zastanowiło wędrowca, to kolorowe, na ścianie malowane obrazy, które pod oknami na dość znacznej wysokości, jak kobierce, trzy części kaplicy wkoło obiegały i zachodziły na futrowanie, jakie pokrywało pozostałą ścianę aż do ziemi. Malowidła przedstawiały historię świętego Józefa. Tu widać go było zajętego swoją ciesiołką; tam spotykał Marię, a lilia wyrastała z ziemi pomiędzy obojgiem. Aniołowie, nasłuchując, latali wkoło nich. Tu następują zaślubiny, potem idzie pozdrowienie anielskie. Tam siedzi smutny wśród zaczętej roboty, upuszcza siekierę i myśli o opuszczeniu małżonki. Ale oto zjawia mu się we śnie anioł, a położenie jego zmienia się. Z nabożeństwem przygląda się nowo narodzonemu dziecięciu w stajence w Betlejem i cześć mu składa. Niebawem następuje cudnie piękny obraz. Widać kawałki ociosanego drzewa; mają być właśnie ułożone i przypadkowo dwa kawałki tworzą krzyż. Dziecię usnęło na krzyżu, matka siedzi obok i spogląda na nie z gorącą miłością, a piastun wstrzymuje się z robotą, by snu nie przerywać. Zaraz potem idzie ucieczka do Egiptu. Wywołała ona uśmiech u przypatrującego się wędrowca, ponieważ ujrzał tu na ścianie powtórzenie wczorajszego, żywego obrazu.

Niedługo mógł się rozmyślaniu oddawać, gdyż wszedł gospodarz, w którym od razu poznał przewodnika wczorajszej świętej karawany. Powitali się jak najserdeczniej. Rozpoczęła się rozmowa o tym i owym, ale uwaga Wilhelma zwrócona była na malowidła. Gospodarz spostrzegł zajęcie gościa swego i zaczął, uśmiechając się:

— Podziwiacie pewnie zgodność tego budynku z jego mieszkańcami, których poznaliście wczoraj. Ale jest ona może jeszcze dziwniejsza, niżby domyślać się było można: budynek wytworzył właściwie mieszkańców. Bo jeżeli rzecz nieżywa jest żywotna, to może też wydawać z siebie żywe.

— O tak! — odparł Wilhelm. — Dziwiłoby mnie, gdyby duch, który przed wiekami działał tak potężnie w tej skalistej pustyni i przyswoił sobie tak wielkie ciało budowli, posiadłości i przywileje, a za to rozszerzał w okolicy różnorodną kulturę, dziwiłoby mnie, gdyby i z tych zwalisk jeszcze nie wywierał swego wpływu żywotnego na istotę żyjącą. Ale nie bawmy przy ogólnikach, zaznajomcie mnie ze swoją historią, abym się dowiedział, jak to się stało, iż bez kuglarstwa i zarozumiałości przeszłość się w was odbija, a to, co minęło, wraca znowu.

Gdy właśnie Wilhelm oczekiwał objaśniającej odpowiedzi z ust gospodarza, miły jakiś głos wywołał na dziedzińcu imię Józef. Gospodarz posłuchał i poszedł ku drzwiom.

— A więc nazywa się także Józef! — rzekł Wilhelm sam do siebie. — To dość dziwne, a jednak nie tak jeszcze dziwne jak to, że w życiu wyobraża swego patrona.

Równocześnie spojrzał ku drzwiom i zobaczył wczorajszą Matkę Bożą, rozmawiającą z mężem. Rozstali się wreszcie; kobieta poszła do przeciwległego mieszkania.

— Mario! — zawołał za nią. — Jeszcze słowo.

„A więc ona zwie się Maria — myślał Wilhelm — niewiele brakuje, żebym się uczuł przeniesiony o osiemnaście wieków w tył”.

Wyobraził sobie solidnie zamkniętą dolinę, w której się znajdował, zwaliska i spokój, i opanował go dziwnie starożytny nastrój. Było to w chwili, gdy nadszedł gospodarz i dzieci. Te zawezwały Wilhelma na przechadzkę, kiedy gospodarz chciał jeszcze dopilnować kilku zajęć. Szli tedy przez ruiny kościoła bogatego w kolumny, którego wysokie szczyty i ściany zdawały się wzmacniać na wietrze i wśród niepogody, gdy grube drzewa od wieków się wkorzeniły w szerokie grzbiety murów i w towarzystwie rozmaitej trawy, kwiatów i mchu przedstawiały śmiało w powietrzu wiszące ogrody. Łagodne ścieżki na polankach prowadziły ku rwącemu potokowi, a z pewnej wyżyny mógł wędrowiec przypatrywać się budowli i jej położeniu z tym większym zajęciem, im dziwniejszy stawał się dla niego jej mieszkaniec, budząc w nim najżywszą ciekawość harmonią swoją z otoczeniem.

Po powrocie zastano w nabożnej sali stół nakryty. U góry stało krzesło poręczowe, na którym zasiadła gospodyni. Obok siebie miała wysoki koszyk, w którym leżało dzieciątko, następnie ojca po lewej, a Wilhelma po prawej ręce. Troje dzieci obsiadło niższą część stołu. Stara służąca przynosiła dobrze przyrządzone potrawy. Zastawa do jadła i napoju przypominała również dawne czasy. Dzieci dawały pochop do rozmowy, gdy Wilhelm nie mógł się napatrzyć postawy i zachowania się swojej świętej gospodyni.

Po obiedzie towarzystwo się rozproszyło. Gospodarz zaprowadził gościa swego do ocienionego miejsca w ruinach, gdzie z wyniesionego punktu miało się zupełnie przed sobą przyjemny widok na całą dolinę i widziało się wyrastające jedne za drugimi wzgórza niżej położone, z ich urodzajnymi pochyłościami i lesistymi grzbietami.

— Słuszną jest rzeczą — rzekł gospodarz — żebym zadowolił ciekawość pańską, tym bardziej, że czuję po panu, że zdołasz nawet cudowność przyjmować poważnie, jeżeli ona spoczywa na podstawie poważnej. Ten zakład duchowny, którego resztki pan jeszcze widzisz, poświęcony był świętej rodzinie i od wieków słynął jako miejsce pielgrzymki z powodu niejednego cudu. Kościół był poświęcony matce i synowi. Od kilku stuleci jest on już zniszczony. Kaplica, poświęcona świętemu piastunowi, utrzymała się, a także użyteczna część budynków klasztornych. Dochody pobiera już od lat wielu książę świecki, który ma tu swego rządcę, a tym jestem ja, syn poprzedniego rządcy, który tak samo po swoim ojcu miejsce to objął.

Święty Józef, chociaż od dawna tu na górze ustało wszelkie kościelne nabożeństwo, był tak dobroczynny dla rodziny naszej, że nie trzeba się dziwić, jeśli się czuło względem niego dobre usposobienie. Stąd też poszło, że na chrzcie nazwano mnie Józefem i przez to określono do pewnego stopnia tryb życia mego. Rosłem, a jeślim się przyłączał do ojca, kiedy się zbieraniem dochodów zajmował, to równie ochoczo, a nawet chętniej, skłaniałem się ku matce, która lubiła wedle możności wydawać i ze swej dobrej woli oraz z dobrodziejstw znana była i kochana w całych górach. Posyłała mnie to tu, to tam, żebym coś przyniósł lub zamówił, lub czegoś dopilnował, a ja bardzo się dobrze odnalazłem w tego rodzaju pobożnym rzemiośle.

W ogólności życie górskie ma coś bardziej ludzkiego w sobie niż życie na płaszczyźnie. Mieszkańcy bliżej są siebie, a jeżeli chcecie, to i dalej. Potrzeby są szczuplejsze, ale bardziej nagłe. Człowiek bardziej jest sobie samemu zostawiony; musi się nauczyć zaufania do rąk, do nóg swoich. Robotnik, posłaniec, tragarz, wszyscy łączą się w jednej osobie. Jeden też względem drugiego jest bliżej, spotyka go częściej i żyje z nim w zawodowej wspólnocie.

Ponieważ byłem jeszcze młody, a ramiona moje niewiele udźwignąć mogły, wpadłem na myśl obciążenia osiołka koszykami i pędzenia go przed sobą po stromej ścieżce w górę i na dół. Osioł nie jest w górach tak pogardzanym zwierzęciem jak na równinach, gdzie parobek orzący końmi uważa się za lepszego od tego, który przerzyna rolę wołami. Szedłem sobie za swym zwierzęciem bez wahania — tym bardziej, żem wcześniej zauważył w kaplicy, iż dostąpiło ono zaszczytu wożenia Boga i matki jego.

Ale wówczas kaplica ta nie była w takim stanie, w jakim się obecnie znajduje. Obchodzono się z nią jak z szopą, ba, jak z oborą. Drwa, żerdzie, statki domowe, beczki, drabiny i co tylko chcecie było tam na kupę zwalone. Na szczęście obrazy są wysoko, a podłoga wytrzymała. Ale jako dziecko już miałem w tym szczególną przyjemność, żem po wszystkich tych gratach się wdrapywał i oglądał obrazy, których mi nikt rzetelnie objaśnić nie umiał. Dość, że wiedziałem, iż święty, którego życie tam odmalowano, był moim chrzestnym ojcem i radowałem się z niego, jakby był moim stryjem. Wzrastałem, a ponieważ było osobno zawarowane, żeby ten, kto się ubiegał o dochodowe miejsce rządcy, zajmował się rzemiosłem, musiałem więc stosownie do woli rodziców, którzy pragnęli, ażebym kiedyś odziedziczył tę dobrą posadę, uczyć się rzemiosła i to takiego, które by tu w górach pożyteczne było przy gospodarstwie.

Ojciec mój był bednarzem i sam dostarczał wszystkiego, co tylko w takiej robocie potrzebne było — stąd i dla niego, i dla całości wielki wzrastał pożytek. Ja wszakże nie mogłem się odważyć pójść za nim w tym względzie. Pragnienie ciągnęło mnie niepowstrzymanie do ciesiołki, której narzędzie widziałem od wczesnego dzieciństwa tak dokładnie odmalowane przy moim świętym. Wyraziłem życzenie swoje. Nie opierano mu się, tym bardziej, że przy niejednej budowli często przez nas musiał być wzywany cieśla, a nadto przy niejakiej zręczności i zamiłowaniu do roboty delikatniejszej, zwłaszcza w okolicach lesistych, stolarstwo i snycerstwo naturalnie się łączą ze sobą.

A co mnie jeszcze silniej utwierdziło w moich wyższych widokach, to ów obraz, który niestety obecnie spełzł prawie zupełnie. Dowiedziawszy się, co ma przedstawiać, potrafisz go pan sobie odszyfrować, kiedy pana przedeń zaprowadzę potem. Świętemu Józefowi zlecono ni mniej, ni więcej, tylko zrobienie tronu dla króla Heroda. Pomiędzy dwiema oznaczonymi kolumnami ma być wzniesione wspaniałe krzesło. Józef bierze starannie miarę szerokości i wysokości i obrabia pyszny tron królewski. Ale jakiegoż doznaje zdziwienia i zmieszania, kiedy odnosi wspaniałe krzesło. Okazuje się ono za wysokie, a nie dość szerokie. Z królem Herodem, jak wiadomo, nie było co żartować; pobożny cieśla znajduje się w największym zakłopotaniu. Dziecię Jezus, przyzwyczajone towarzyszyć mu wszędzie i nosić za nim w dziecięco pokornej igraszce narzędzia, spostrzega jego kłopot i zaraz mu śpieszy z radą i pomocą. Cudowne dziecię żąda od piastuna, aby przytrzymał tron z jednej strony, sam zaś chwyta drugą stronę rzeźbionego dzieła i obaj zaczynają ciągnąć. Lekko i wygodnie, jak by był ze skóry, wyciąga się tron wszerz, traci w odpowiednim stosunku na wysokości i wybornie przypada do oznaczonego miejsca, ku największej pociesze uspokojonego majstra i ku zupełnemu zadowoleniu króla.

Tron ów w młodości mojej dobrze jeszcze widzieć było można, a z resztek jednej strony będziesz pan mógł zauważyć, że snycerskich ozdób wcale nie szczędzono, co pewnie malarzowi łatwiej przyszło zrobić niż cieśli, gdyby ich od niego zażądano. Stąd jednak nie brałem wcale pochopu do żadnego skrupułu, ale ujrzałem rzemiosło, któremu się poświęciłem, w świetle czcigodnym, tak że wytrzymać nie mogłem, póki mnie do terminu nie oddano; co tym łatwiej spełnić było można, że w sąsiedztwie mieszkał majster, który robił dla całej okolicy i mógł zatrudnić wielu czeladników i terminatorów.

Pozostałem tedy w pobliżu rodziców moich i do pewnego stopnia po dawnemu pędziłem życie, obracając godziny i dni wolne, świąteczne na poselstwa dobroczynne, które mi matka w dalszym ciągu powierzała.

_Nawiedzenie_

— Tak minęło lat kilka — mówił opowiadający dalej. — Bardzo prędko zrozumiałem zalety rzemiosła, a ciało moje, wyćwiczone pracą, było w możności podjąć się wszystkiego, czego się przy tym wymaga. Prócz tego sprawowałem swoją dawniejszą służbę, jaką wykonywałem dla mojej dobrej matki, a raczej dla chorych i potrzebujących. Przeciągałem ze swym zwierzęciem przez góry, rozdzielałem zapasy akuratnie, a od kramarzy i kupców brałem nazad to, czego nam tu, w górach, brakowało. Majster mój był ze mnie zadowolony, rodzice również. Miewałem już tę przyjemność, żem widział wśród wędrówek swoich niejeden dom, przy którym i ja pracowałem, który przyozdabiałem. Bo szczególnie to nacinanie belek, to wyrzynanie pewnych prostych kształtów, to wypalanie zdobiących figur, to malowanie na czerwono niektórych zagłębień, przez co drewniany dom górski nabywa tak wesołego wyglądu, takie właśnie sztuki mnie były głównie powierzane, ponieważ najlepiej się wywiązywałem z zadania, mając ciągle w pamięci tron Heroda i jego ozdoby.

Pomiędzy osobami potrzebującymi wsparcia, o które matka moja szczególne miała staranie, na pierwszym miejscu stały młode kobiety przy nadziei, jak to powoli zmiarkować mogłem, chociaż w takich wypadkach zlecenia mi dawane tajemniczo traktowano. Nie miałem przy tym nigdy rozkazu bezpośredniego, ale wszystko się odbywało za pośrednictwem jednej, poczciwej kobiety, która mieszkała niedaleko w kierunku doliny, a zwała się Elżbieta. Matka moja, sama doświadczona w tej sztuce, która niejednego zaraz przy wejściu w życie ocaliła dla życia, była z Elżbietą zawsze w dobrym porozumieniu. A ja nieraz ze wszystkich stron nasłuchałem się, że ten i ów z naszych tęgich górali zawdzięcza swe istnienie tym dwóm kobietom. Tajemniczość, z jaką mnie zawsze przyjmowała Elżbieta, zwięzłe odpowiedzi na moje zagadkowe pytania, których sam nie rozumiałem, wznieciły we mnie osobliwe dla niej uszanowanie, a dom jej, nadzwyczaj chędogi, był dla mnie niby rodzajem małej świątyni.

Tymczasem wiadomościami swymi i działalnością rzemieślniczą pozyskałem wpływ niejaki w rodzinie. Gdy mój ojciec jako bednarz zajął się piwnicą, ja zabrałem się do dachu i pokojów i poprawiłem niejedną uszkodzoną część starego budynku. Potrafiłem zwłaszcza parę zniszczonych schodów i wozownie uczynić znowu zdatnymi do użytku domowego. A zaledwie tego dokonawszy, zacząłem uprzątać i oczyszczać swoją ulubioną kaplicę. W kilka dni doprowadziłem ją do porządku, takiego prawie, jak go teraz widzicie; przy czym starałem się brakujące lub uszkodzone części futrowania dostosować dokładnie do całości. I te oto podwoje u wejścia mógłbyś pan wziąć za dosyć stare, a one są przecież mojej roboty. Wiele lat spędziłem na wyrzynaniu ich w godzinach odpoczynku, złożywszy je poprzednio należycie z mocnych, dębowych dylów. Co z obrazów nie było do tego czasu uszkodzone lub spełzłe, utrzymało się do dziś dnia, a szklarzowi przy pewnej nowej budowli pomagałem pod tym warunkiem, że przywróci tu szyby różnobarwne.

Jeżeli owe obrazy i myśli o życiu świętego zajmowały moją wyobraźnię, to wszystko to jeszcze się żywiej we mnie odbiło, kiedym mógł miejsce to uważać znowu za świątynię, bawić w niej — zwłaszcza latem — i rozmyślać swobodnie o tym, com widział lub przypuszczał. Była we mnie niepokonana skłonność do naśladowania tego świętego, a ponieważ niełatwo wystarać się było można o zdarzenia podobne, chciałem rozpocząć przynajmniej od dołu do góry upodobnianie się do niego, jak to rzeczywiście już dawno zrobiłem przez posługiwanie się zwierzęciem jucznym. Małe stworzonko, którym się dotychczas posługiwałem, już mi nie wystarczało. Wyszukałem sobie o wiele okazalszego nosiciela, postarałem się o dobrze zrobione siodło, zdatne zarówno do jazdy wierzchem, jak i do ładowania. Sprawiłem sobie parę nowych koszów, a siatka z różnobarwnych sznurów, koszyków i kwiatów, z brzęczącymi kółkami metalowymi, zdobiła kark długouchego stworzenia, które się niebawem mogło pokazać obok swego wzoru na ścianie. Nikomu nie przyszło na myśl drwić ze mnie, kiedym przebywał góry z takim zaprzęgiem, bo chętnie się pozwala dobroczynności na dziwaczną zewnętrzność.

Tymczasem wojna, a raczej jej następstwa, zbliżyły się do naszej okolicy; gdy się kilkakrotnie niebezpieczne kupy zbiegłych maruderów zbierały i tu, i owdzie niejeden gwałt, niejedną rozpustę popełniały. Wskutek dobrego urządzenia policji wiejskiej, wskutek wypraw i ustawicznej czujności zapobieżono wprawdzie rychło złu. Ale za szybko oddano się znowu beztrosce, a zanim się obejrzano, pojawiły się świeże przestępstwa.

W naszej okolicy długo było cicho, a ja ze swoim jucznym rumakiem spokojnie przechodziłem zwykłą ścieżką. Aż pewnego dnia, dostawszy się do świeżo zasianego wyrębu, zastałem na skraju zagrodzenia siedzącą, a raczej leżącą postać kobiecą. Zdawała się spać albo być w omdleniu. Zakrzątnąłem się koło niej, a ona, podniósłszy piękne swe oczy i wyprostowawszy się, zawołała z żywością: „Gdzie on? Czyście go widzieli?”. Ja zapytałem: „Kogo?”. Ona odpowiedziała: „Mego męża”.

Wobec jej nader młodzieńczego wyglądu odpowiedź ta była dla mnie niespodziewana, ale tym chętniej dopomagałem jej dalej i zapewniałem o moim dla niej współczuciu. Dowiedziałem się, że oboje podróżni z powodu uciążliwej drogi oddalili się od swego wozu, by na bliższą wejść ścieżkę. Niedaleko stąd zostali napadnięci przez uzbrojonych. Mąż jej, walcząc, oddalił się, ona nie mogła iść za nim daleko i legła w tym miejscu; nie wie od jak dawna. Prosiła mnie usilnie, bym ją opuścił, a poszedł szukać jej męża. Stanęła na nogi i najpiękniejsza, najmilsza postać zjawiła się przede mną. Ale łatwo spostrzec mogłem, że się znajduje w stanie, w którym bardzo może prędko będzie potrzebowała pomocy matki mojej i Elżbiety. Spieraliśmy się przez chwilę, ja bowiem pragnąłem jej najprzód bezpieczeństwo zapewnić, ona zaś wolała przedtem mieć wiadomość o mężu. Nie chciała się oddalić od jego śladu i wszystkie moje tłumaczenia nie poskutkowałyby może, gdyby właśnie nie przebiegał przez las oddział milicji naszej, którą poruszyła wiadomość o świeżych zbrodniach. Powiadomiliśmy ją o sprawie, uzgodniwszy, co było potrzeba, wyznaczywszy miejsce spotkania i tak na ten raz rzecz została załatwiona. Szybko ukryłem swoje kosze w pobliskiej jaskini, która mi już nieraz za skład służyła, siodło urządziłem do wygodnego siedzenia i podniosłem, nie bez osobliwego uczucia, piękne brzemię na swe posłuszne zwierzę, które samo potrafiło natychmiast odnaleźć zwykłe ścieżki, dając mi sposobność postępować obok.

Domyślacie się, bez szerokiego z mej strony opisu, jak dziwnie było mi na sercu. Czegom szukał od tak dawna, znalazłem naprawdę. Doznawałem takiego uczucia, jakbym śnił, to znowu, jakbym właśnie z marzeń się zbudził. Ta postać niebiańska, jak ją widziałem niby unoszącą się w powietrzu i poruszającą się przed zielonymi drzewami, wydawała mi się teraz niby sen, który się zrodził w mej duszy wskutek owych obrazów w kaplicy. To znów obrazy te wydawały mi się tylko snami, które tu w piękną zamieniały się rzeczywistość. Pytałem ją o to i owo, odpowiadała mi łagodnie i uprzejmie, jak przystoi osobie szczerze zasmuconej. Często prosiła mnie, kiedyśmy weszli na gołą wyżynę, bym się zatrzymał, obejrzał, nasłuchiwał. Prosiła mnie z takim wdziękiem, z takim głęboko życzliwym spojrzeniem spod swych długich, czarnych rzęs, że musiałem robić wszystko, co tylko było można. Ba, wdrapałem się nawet na samotnie stojącą, konarów pozbawioną, sosnę. Nigdy mi bardziej pożądana nie była ta sztuczka mojego rzemiosła, nigdy z większym zadowoleniem nie zdejmowałem na uroczystych obchodach i jarmarkach wstążek i jedwabnych chustek z podobnych wierzchołków. Ale tym razem, niestety, zszedłem bez łupu i tam, w górze, nic nie zobaczyłem i nic nie usłyszałem. W końcu ona sama zawołała, żebym zlazł, i bardzo żywo dawała znaki ręką; a nawet, gdy wreszcie przy ześlizgiwaniu się puściłem się z dość znacznej wysokości i zeskoczyłem, wydała okrzyk i łagodna serdeczność rozlała się na jej twarzy, gdy mnie zobaczyła przed sobą nieuszkodzonego.

Ale co mam zabawiać was długo setkami uprzejmości, którymi przez całą drogę starałem się jej przypodobać, rozerwać ją. I czyżbym mógł nawet! Jest to bowiem właściwość prawdziwej uprzejmości, że w danej chwili nic zamienia we wszystko. Dla uczucia mego kwiaty, jakie jej znosiłem, dalekie okolice, które jej pokazywałem, góry, lasy, których nazwy jej wymieniałem, były równie cennymi skarbami, które jej na własność dawałem, ażeby z nią nawiązać stosunek, jak się o to staramy za pomocą podarunków.

Już mnie sobie na całe życie pozyskała, kiedyśmy się tu przed drzwi owej poczciwej kobiety dostali, a ja widziałem już przed sobą bolesne rozstanie. Raz jeszcze przebiegłem wzrokiem całą jej postać, a kiedy oczy moje zeszły aż do stopy, schyliłem się, jakbym miał coś do poprawienia w popręgu i ucałowałem trzewiczek najśliczniejszy, jaki w swoim życiu widziałem — ale tak, że ona tego nie spostrzegła. Pomogłem jej zejść, poskoczyłem na stopnie i zawołałem do drzwi: „Pani Elżbieto, macie odwiedziny!”.

Poczciwina wyszła, a ja, poprzez jej ramiona patrząc na dom, widziałem, jak piękna istota wstępowała na schody, z wdzięcznym smutkiem i serdecznym, bolesnym poczuciem. Potem moją zacną staruszkę uściskała przyjaźnie i poszła za nią do lepszej izby. Zamknęły się, a ja stałem przy swoim ośle przed drzwiami, jak ten, co wyładował oto cenne towary i znowu jest tak biednym poganiaczem jak pierwej.

_Łodyga lilii_

— Zwlekałem jeszcze z odjazdem, gdyż nie byłem pewny, co mam robić, kiedy Elżbieta podeszła do drzwi i poprosiła mnie, żebym matkę do niej wezwał, a potem obszedł okolicę wkoło i jeżeli można, przyniósł wieści o mężu. „Maria kazała poprosić o to pana bardzo”, rzekła. „Czy nie mógłbym z nią jeszcze sam pomówić?”, zapytałem. „To nie wypada”, odpowiedziała Elżbieta i rozstaliśmy się.

Bardzo prędko dostałem się do naszego mieszkania. Matka moja gotowa była jeszcze tegoż wieczoru pośpieszyć z pomocą młodej nieznajomej. Ja pobiegłem w okolicę, na dół i spodziewałem się znaleźć najpewniejsze wiadomości u amtmana. Ale on sam nic pewnego nie wiedział, a znając mnie, kazał mi noc u siebie spędzić. Nieskończenie długa mi się ona wydała, a wciąż miałem przed oczyma piękną postać, jak się kołysała na zwierzęciu i spoglądała na mnie w sposób boleśnie przyjazny. Co chwila oczekiwałem jakiejś wieści. Życzyłem z serca poczciwemu małżonkowi życia, a jednak lubiłem wystawiać ją sobie jako wdowę. Oddział robiący wycieczkę powoli zgromadził się w całości, a po kilku zmieniających się pogłoskach wykryła się w końcu pewność, że wóz został ocalony, ale nieszczęśliwy małżonek umarł z powodu ran w wiosce pobliskiej. Dowiedziałem się także, iż według uprzedniej umowy kilku poszło zanieść to żałobne poselstwo Elżbiecie. Nie miałem już tedy nic tam do czynienia ani do pomożenia, a jednak nieposkromiona niecierpliwość i niezmierna żądza gnały mnie przez górę i las ku jej schronieniu. Była noc, dom zamknięty; widziałem światło w pokojach, widziałem cienie ruszające się za firankami, i tak siedziałem naprzeciwko na ławce wciąż z zamiarem zastukania i wciąż powstrzymywany różnorodnymi myślami.

Ale po co ja opowiadam szczegółowo to, co właściwie nie budzi zainteresowania. Dość, że i w dniu następnym nie wpuszczono mnie do domu. Znano smutną wiadomość. Mnie już nie potrzebowano, odprawiono mnie do ojca, do mojej pracy. Nie odpowiadano na moje pytania, chciano mnie się pozbyć.

Przez tydzień tak ze mną się obchodzono, aż mnie wreszcie Elżbieta zawołała z wnętrza. „Stąpajcie po cichu, mój przyjacielu, rzekła, ale zbliżcie się śmiało!”.

Wprowadziła mnie do czyściutkiego pokoju, gdziem w rogu ujrzał poprzez na wpół odchyloną zasłonę łóżka moją piękną, siedzącą. Elżbieta podeszła do niej, niby dla oznajmienia mnie, wzięła coś z łóżka i przyniosła do mnie najpiękniejszego chłopca, obwiniętego w najbielsze chusty. Trzymała go akurat pomiędzy mną a jego matką i zaraz przyszła mi na myśl łodyga lilii, wystająca z ziemi na obrazie pomiędzy Marią a Józefem na świadectwo czystego stosunku. Od tej chwili ustąpiło wszelkie przygnębienie z mego serca, byłem pewny swej sprawy, byłem pewny swego szczęścia. Mogłem swobodnie do niej przystąpić, mówić z nią, znieść wzrok jej niebiański, brać chłopca na ręce i wycisnąć mu na czole pocałunek serdeczny. „Jakże dziękuję wam za waszą przychylność dla tego osieroconego chłopca!”, rzekła matka. Bez namysłu a żywo zawołałem: „Już nie jest sierotą, jeżeli tylko zechcecie!”. Elżbieta, bardziej doświadczona ode mnie, odebrała mi dziecko i mnie oddalić umiała.

Dotąd jeszcze wspomnienie owej chwili służy mi za najmilszą uciechę, kiedy zmuszony jestem przebywać nasze góry i lasy. Dotąd jeszcze potrafię przypomnieć sobie najdrobniejszy nawet szczegół, czego jednak słusznie wam oszczędzę. Mijały tygodnie. Maria przyszła do siebie, mogłem ją częściej widywać; obcowanie z nią moje było szeregiem usług i przychylności. Stosunki jej rodzinne pozwalały jej obrać miejsce zamieszkania gdziekolwiek. Zrazu bawiła u Elżbiety, potem nas odwiedziła, by podziękować matce mojej i mnie za tyle i tak przyjaznej opieki. Podobało się jej u nas, a ja pochlebiałem sobie, że po części tak było z mego powodu. Ale to, com tak bardzo rad był powiedzieć, a czego powiedzieć nie śmiałem, wyjawione zostało w sposób dziwny a miły, kiedym ją zaprowadził do kaplicy, którą już wtedy zamieniłem na salę mieszkalną. Pokazywałem jej i objaśniałem obrazy, jeden po drugim, i rozwodziłem się przy tym nad obowiązkami piastuna tak żywo i tak serdecznie, że łzy jej napłynęły do oczu, a ja nie mogłem dokończyć tłumaczenia malowideł. Byłem pewny jej skłonności, lubo nie byłem dość zarozumiały, bym żądał, żeby wspomnienie jej męża zatarło się tak rychło. Prawo zobowiązuje wdowy do roku żałoby i z pewnością potrzebny jest sercu czującemu taki przeciąg czasu, obejmujący w sobie zmianę wszystkich rzeczy ziemskich, by złagodzić bolesne uczucie wielkiej straty. Widzimy kwiaty więdnące, liście opadające, ale też widzimy dojrzewające owoce i kiełkujące nowe pączki. Życie należy do żywych, a kto żyje, musi być przygotowany do zmiany.

Rozmówiłem się z matką co do sprawy, która mi tak bardzo na sercu leżała. Ona mi na to oznajmiła, jak bolesna była dla Marii śmierć jej męża i jak jedynie wskutek myśli, że dla dziecka żyć powinna, przyszła do zdrowia. Przywiązanie moje nie pozostało kobietom nieznane i już Maria zżyła się z wyobrażeniem życia z nami. Bawiła jeszcze czas jakiś w sąsiedztwie, potem sprowadziła się do nas i przeżyliśmy chwil niemało w najświętszym i najszczęśliwszym stanie narzeczeństwa. W końcu połączyliśmy się. Owo pierwsze uczucie, które nas pociągnęło ku sobie, nie zanikło. Obowiązki i przyjemności piastuna i ojca zjednoczyły się ze sobą i tak nasza mała rodzina, pomnażając się, prześcignęła wprawdzie swój wzór co do liczby osób, ale cnoty owego mistrzowskiego wzoru wierności i czystości usposobień święcie były przez nas zachowywane i wykonywane. I tak też utrzymujemy w miłym przyzwyczajeniu wygląd zewnętrzny, który nabyliśmy przypadkowo i który tak dobrze przystaje do naszego wnętrza. Bo chociaż wszyscy jesteśmy dobrymi piechotnikami i dzielnymi tragarzami, to przecież zwierzę juczne pozostaje wciąż w towarzystwie naszym, by przewieźć to lub owo brzemię, kiedy nas zmusza interes albo odwiedziny przebywać te góry i doliny. Jak żeście spotkali nas wczoraj, tak zna nas cała okolica i dumni z tego jesteśmy, że pożycie nasze takiego jest rodzaju, iż żadnej nie przynosi ujmy owym świętym imionom i postaciom, do naśladowania których się przyznajemy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: