- W empik go
Latarnia czarnoksięska. Obrazy naszych czasów - ebook
Latarnia czarnoksięska. Obrazy naszych czasów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 556 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Latarnia czarnoksięska, jak sam jej tytuł wskazuje, miała być w myśli autora wiernym obrazem Wołynia około roku 1842. Celem jej było typy wybitniejsze, stosunki miejscowe, życie i prądy bieżące odwzorować wiernie, nie schodząc nigdy do fotografii żywych wzorów i unikając osobistości. Pomimo tego starania niejedna z postaci Latarni po kilku miała kandydatów do prototypu. Wskazywano wzory i sprzeczano się, kogo chciał autor odmalować… Autor malował – społeczność. – Między innymi pamiętamy kilku marszałków pomówionych niesłusznie, że do portretu pozowali – choć nań się wszyscy składali po trosze.
Od roku 1842 do 1859 – do 1872 Wołyń się zmienił do niepoznania. W pierwszej z tych epok o siłach i trudzie własnym dążąc do reform i ulepszeń, w drugiej – ulegając z góry płynącemu przeobrażeniu. Kto pamięta Dubno w 1842 czasu kontraktów i Żytomierz w tych latach, potem w 1859, a nareszcie przypatrzy się, czym one są dzisiaj, przyzna, że rzadko gdzie tak zupełny przewrót tak rychło się mógł dokonać.
Od roku 1842 do 1859 walką wewnętrzną okupywał się postęp, wykształcenie, zaszczepienie pojęć nowych, zdobycze, które wprędce stracić znów miano. Wołyń miał dobrą wolę i szedł ofiarnie ku reformom, choć nie bez oporu, boju i trudu. W tym czasie autor Latarni patrzył nań, żył tu i w pracach brał, choć niewielki, udział. Chwilę ich rozpoczęcia maluje Latarnia. Historia Sawki była niejako przedmową do świtającej sprawy inwentarzów i oczynszowania. Obraz, jakąkolwiek on ma wartość, jest prawdziwym, typy i postacie wzięte z rzeczywistości. Dziś to wszystko należy do przeszłości, której drobna kartka może być i to wierne jej odbicie.
Latarnia czarnoksięska tłumaczona była na język czeski.
Drezno, luty 1872.ROZDZIAŁ PIERWSZY W KTÓRYM MOWA O TYTULE KSIĄŻKI; KTO CHCE, NIECH GO NAZWIE – PRZEMOWĄ
Przypuszczam, szanowny czytelniku, żeś na nieszczęście urodził się pod gwiazdą moją lub nieoszacowanego owego Nunez, poety, o którym niemało nam naprawił LeSage w Idzim, Blasie z Santillany; przypuszczam (na chwilę), że utworzyłeś, urodziłeś, wyklepałeś, zszyłeś lub wymęczyłeś dzieło, lub że je masz dopiero w głowie i gotów jesteś porodzić. Co cię w takim razie najsrożej i najdokuczliwiej obchodzić będzie? Podobno danie mu tytułu, nieprawdaż? Tytuł książki to imię dziecięcia. Dobrze to dzieciom, co się z gotowymi imionami rodzą, ale te biedne książki, co to kłopotu, nim się ochrzci nowo narodzoną!
Bo mówcie sobie co chcecie, tytuł rzecz nieobojętna! A miło by ci było, żeby twój syn zwał się Pankracym albo Agapitem, a córka urodziła się na Hermenegildę? – Toż samo z dziełem; można mu narzucić, co do głowy przypłynie, ale aby mu to pomagało, że się nie wiedzieć jak nazywać będzie, albo nawet nie szkodziło – nie powiem. Jesteście więc, szanowni czytelnicy moi, przekonani, że tytuł rzecz nieobojętna; a tym samym nie będziecie się już dziwili, gdy wam tajemnicę moją powiem. Wszak to ta nieszczęsna książka, którą macie przed sobą, miała przed i po urodzeniu ze sześć różnych tytułów, w których zawsze zdawało mi się, że jej nie do twarzy.
Jeden był zanadto dobitny, drugi za słaby, trzeci zbyt przypominał cudzy koncept jakiś, czwarty był za długi; nad każdym począwszy się zastanawiać, dopatrzyłem w nim niedogodności.
Byłem w wielkim kłopocie i żałowałem, że nie było nawet kucharki, której bym rady, jak ktoś ze starszych braci, mógł zasięgnąć. Oddany sam sobie, rzucony na pastwę własnym pomysłom, męczyłem się niesłychanie i regularnie co trzy dni nowy tytuł tworzyłem, wynosiłem na postument, inaugurowałem; i co trzy dni znowu go detronizowałem. Uważcie tylko, co napsułem papieru, bo za każdym razem, ażeby upewnić panowanie nowego tytułu, wypisywałem go wielkimi literami na półarkuszu, który później szedł na zapalenie fajki. Walka ta trwała tak długo, że wreszcie, zniecierpliwiony, postanowiłem… zostawić książkę bez tytułu i napisać na okładce wielkimi egipskimi literami:
KSIĄŻKA BEZ TYTUŁU
Z dodatkiem – przez autora bez tytułu. Kto wie, może by to było uszło u ludzi za wielki dowcip, bo co to czasem u nas za dowcip nie uchodzi]
Ale wkrótce zastanowiłem się i zacząłem lękać, że gotowa by książka taka zostać nie czytaną w księgarni, czego znowu, mimo największej mojej autorskiej skromności, wcale bym sobie nie życzył.
Nowe tedy kłopoty, nowe namysły…
Dobrze bo to powieści dać tytuł od imienia bohatera, od głównego wypadku, od zasadnej myśli lub tym podobne; ale książce, w której nie ma bohatera, a raczej jest ich tylu, że nie wiadomo, którego z nich za naczelnego wodza wybrać; książce, w której tyle wypadków i powieści poplątanych, jaki dać tytuł, proszę? Traciłem głowę i było czego; przyszło do tego, że jak inni pisarze rozumowania i dowody swoje, ja tytuł chciałem ukraść, co się grzeczniej nazywa pożyczyć, a w języku autorskim swoje dobro odebrać* – ale wstyd mnie wziął kraść tytuł, a raczej przyszła uwaga, że gdyby już na złodziejstwo się puszczać, toć lepiej ręce uwalać cudzą myśl przywłaszczając niż tytuł… I tak znowu chodziłem w oczekiwaniu szczęśliwego porodzenia tytułu.
*. On prend son bien partout, ou on le trouve. Moliérre. (Przyp… aut.).
Śmiejcie się, nieprzyjaźni, płaczcie, przyjaciele – stan to był okropny. Nic robić nie mogłem, za wszystkom chwytał i wszystko rzucałem, gniewałem się na słońce, że świeciło, na noc, że była ciemna, na sługi, że mi się snuli przed oczyma, na siebie najbardziej, żem nie mógł znaleźć tytułu.
A jak srogie czyniłem sobie wyrzuty, stanąwszy przed półką zastawioną kilkudziesięcią tomami moich pism i pisemek, jakem siebie upokarzał, jak z błotem mieszał! Tego wam nie powiem, bobyście się dowiedzieli rzeczy, z których gotowi byście korzystać przy zdarzonej okoliczności.
Zmęczony w końcu, usiadłem; podparłem się ma dłoni zupełnie jak ów sławny posąg Michała Anioła, który do tej pory także tytułu zapewne w głowie szuka, że siedzi tak uporczywie podparty, i począłem rozważać, jaki to ja byłem szczęśliwy, póki nie pisałem! Cofałem się tedy myślą, a cofać musiałem daleko, bo nie dziś to ani wczoraj, jak piszę, o czym wiecie doskonale, bom wam dokuczył nieraz (za co pozwolicie przynajmniej się przeprosić) tym nieustannym pisaniem.
Poszedłem tedy myślą daleko, ach! aż do tego zaczarowanego kraju, do tej młodości, za którą jak pierwsi rodzice za rajem oglądamy się nieustannie i zawsze u wrót jej zapartych widzimy anioła z płomienistym mieczem… O! nie wrócim tam nigdy, nigdy… Takim był szczęśliwy moimi wspomnieniami, że zapomniałem nawet o tytule… I chodziłem myślą po raju, aby mnie choć woń od jego czarownych ogrodów zaleciała! I przypomniałem sobie wszystko dziecinne: zabawki, swawole, naukę i miejsca, i osoby.
Zdało mi się, że mnie jeszcze święta moja najpierwsza nauczycielka uczyła czytać na czerwonych literach kalendarza, żem sobie robił zielony ogródek wśród pokoju z gałązek starych jodeł romanowskiego ogrodu, żem ustawiał moje domy drewniane, porcelanowe pieski i ołowianych żołnierzy. Wtem zaczęło zmierzchać w moim marzeniu; słychać było ciche odmawianie pacierzy staruszki, szum drzew w ogrodzie, a ja myślałem, siedząc na kanapie, czym się będę bawił wieczorem przy świecy. – I powiedziałem sobie: „Będziemy się bawili latarnią czarnoksięską”. Ale ledwie tych stów domówiłem, wyrwałem się z marzenia jak Archimedes z wanny i zakrzyczałem jak on: „Eureka!”
W istocie, tytuł był znaleziony.
A tytuł, mówcie sobie, co chcecie, doskonały, bo w mojej powieści – jak w czarnoksięskiej latarni – będzie wszystkiego po trosze: i szlachty, i panów, i świeckich; i duchownych, i literatów, i gospodarzy, i prawników, i lekarzy… – i ty będziesz, szanowny czytelniku, i ja, który przez grzeczność piszę się twoim najniższym sługą, ale służę ci podobno jak wszyscy, którzy się piszą najniższymi sługami, a służą całe życie tylko samym sobie!
Napisawszy tytuł na półarkuszu, dałem sobie słowo honoru, że go nie odmienię – widzicie, żem go święcie dotrzymał, i właśnie, żeby się z tym pochwalić, napisałem ten rozdział, który z wielką zapewne twoją pociechą, czytelniku, na tym się kończy.ROZDZIAŁ DRUGI W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE DWÓCH PIERWSZYCH BOHATERÓW POWIEŚCI
Widzicie ten piękny dom na wzgórzu stojący? Co za prostota pełna smaku w jego budowie, jak dobrze widać od razu, że właściciel zamożny, regularny, myślący i ceniący piękne człowiek. Obrał miejsce na sadybę prześliczne, gotowego wdzięcznego ogrodu dostarczył mu las, łąka i przez łąkę płynąca rzeka; nie potrzebował sadzić klombów, na których wzrost czeka się wieki, poglądając na wyschłe latorośle, dosadził tylko krzewy dziś już bujające i kwitnące, kwiaty przewybornie dobrane, wypielęgnował trawniki i cieszy się ogrodem tym piękniejszym, że plan jego sam Bóg przy stworzeniu nakreślił. A dom – co za czystość dokoła, jaki porządek, jaka wygoda, jaka cichość przy nim, zwiastująca dobre urządzenie, jak wszystko zda się na swoim miejscu! Wejdźmy do środka; nie oszukała nas powierzchowność: ten sam porządek, wygodę, wdzięk znajdujemy wewnątrz. Nie ma ozdób zbytecznych, ale co jest, przypada do ogółu i koniecznym jest dla niego. Nic przyczepionego, dodanego – wszystko, zda się, urodziło razem i wynikło jedno z drugiego.
Przez obszerną, czystą, ogrzaną sień wchodzisz do saloniku smakownie urządzonego, w którym czujesz człowieka lepszego wychowania po sprzętach samych, jakimi się otoczył. Sprzęty kształtów wdzięcznych, lekkie, ani ich za wiele, ani za mało; na stolikach książek kilka, gazety, ryciny, po ścianach obrazy, jeśli nie arcydzieła – o które trudno dzisiaj, gdy co ich gdzie było, powykupywali do swoich serajów Anglicy – to przynajmniej wcale dobrego pędzla i zwiastujące znawcę w tym, który je dobrał i rozwiesił. Z salonu biblioteczka z wygodnym fotelem i stolikiem, biblioteczka człowieka, co czyta, szukając w czytaniu rozkoszy życia, jednej z najsilniejszych i najmniej się wyczerpujących.
Nareszcie trafiamy na ten pokój, który jest duszą domu – pokój właściciela. Zważcie, że człowiek, który nie ma swego pokoju, nie ma pewnie zajęcia, a dom bez niego – ciało bez duszy. Pokój ten maluje nam do reszty człowieka. Największa w nim baczność na wygodę, porządek bezprzykładny, powietrze czyste, światła wiele, kominek, szafy, biurko, fotele różnych kształtów, książki, ryciny, papiery; ale każda rzecz na swoim miejscu, które jej wyznaczono starannie, każdy najmniejszy papierek widocznie potrzebny, widocznie z rozmysłem tam, a nie gdzie indziej położony. Nad łóżkiem w alkowie jedyny znak, że pan domu nie jest obojętny zupełnie dla wiary. Stary hebanowy krzyż i obrazek Najświętszej Panny Częstochowskiej wiszą nad głowami. Ale sąż to godła nabożeństwa? Czy tylko pamiątki?
Ale otóż i sam pan, rozparty w wygodnym krześle, z książką w ręku, fajką w ustach, w tureckim szlafroku i pantoflach, oczy ma zwrócone na zegarek – widocznie bada, czy się nie omylił, biorąc do książki, i czy to istotnie godzina jego czytania? Głowa piękna, nieco łysa, czoło wysokie i połyskujące, na którym widać ślady fałdów, ale marszczek wyraźnych nie ma w tej chwili. One przychodzą z pewnymi tylko uczuciami i nigdy tak długo nie trwają, aby w nałóg wejść mogły i fizjognomię mieniły. Nos pociągły, pięknego kształtu, usta wąskie i foremne, cera śniadawa, ale pełna życia, oczy piwne, zmrużone. Spojrzawszy na niego, po stroju, po wyrazie twarzy poznasz od razu wykształconego, rozsądnego, zawsze pana siebie, szlachetnego, ale nieco zimnego człowieka. Takim jest w istocie pan August; najlepszego tonu i towarzystwa, prawego serca, wykształconego umysłu, nigdy jednak nie egzaltujący się, a częściej szyderski niż czuły. Życie jego regularne, wymierzone, szczęśliwe, zabezpieczone od zmian nagłych wszelkimi ludzkiej możności środkami, otoczone wygodami i wygódkami, spokojne. W obejściu się z ludźmi August jest nadzwyczaj grzeczny, uprzedzający, szlachetny, ale zimny. Przed nikim się – nie wywnętrza, nikogo do poufałości nie dopuszcza; znajomości ludzi dobrego wychowania szuka, innych klas unika, ucieka od interesów, pośrednictw, serdecznych przyjaźni i zajść śmiertelnych. Nie ma on przyjaciół i nieprzyjaciół, ma tylko znajomych i sąsiadów i dobrze mu z tym zapewne, bo trybu życia nie tylko zmieniać nie myśli, ale ani nawet wzdycha za innym. Nieraz niejeden silił się odgadnąć tajemnicę jego życia i jego szczęścia, ale pospolici ludzie wpadali na najdziksze domysły, a zrozumieć go nie potrafili. Tajemnicą zaś całą tego człowieka jest upodobanie w umysłowych rozrywkach i przekonanie, że w nich tylko szczęście ziemi, bo one od ziemi odrywają najmocniej. Biedna ziemia, na której aby być szczęśliwym, potrzeba z niej choć myślą i duszą, gdy nie można ciałem, uciekać! Pan August stosownie do swego pojęcia urządził sobie życie. O ile mógł, odsunął kłopoty, zatrudnienia nużące, tę kuchnię życia, od której potrzeba być daleko, aby smaczno pożywać potrawy. Przekonany, że z ludźmi najlepsze są stosunki zimnej, obojętnej grzeczności, wyrzekł się rozkoszy przyjaźni i miłości – dla męczarni miłości i przyjaźni, nie opłacających nigdy cierpień, które za sobą prowadzą. I powiedziano: „Pan August samolub!” Może miano słuszność, ale gdy on wspierał biednych, ratował nieszczęśliwych, pomagał, komu tylko mógł, a usuwał się od ściślejszych stosunków, możnaż go było tak nazwać? A jednak tak go nazywano. I jak to jest zawsze, choć dziwy i cudaki prawiono o nim, jednakże bywali wszyscy na wybornych jego obiadach i podwieczorkach, nasycali się miłą i dowcipną rozmową, pożyczali od niego książek i towarzyszyli mu na polowaniach. Niejeden nawet uprzedzającym obejściem się, wyrachowaną ułudzony grzecznością zaczynał się poufalić i podkradać chciał w zaufanie, ale naówczas zimna nagle twarz, chłodne wejrzenie, cofniona ręka upamiętywały prędko niedoświadczonego. Takiej wprawy nabył już pan August, że nawet gdy na sercu jego leżała tęsknota potrzebująca wywnętrzenia, smutek, strapienie, potrafił je strawić w sobie i nie wydał się z nimi. Bo raz powiedziawszy sobie: „Nie będę miał przyjaciela, nie powierzę się nikomu” – umiał dotrzymać słowa. W całym znaczeniu wyrazu był panem siebie, ani namiętność żadna, ani wypadek niespodziany nie wyrzucił go z żelaznej kolei, po której się toczył. Dziwny człowiek! – pojmował wszystko, a nie używał niczego i wybrał sobie z rodzajów życia najspokojniejsze, umysłowe wegetowanie.
Rankiem jesiennym siedział August w swoim pokoju, gdy turkot zachodzącego przed ganek powozu zwrócił jego uwagę. Złożył książkę powolnie, otulił się szlafrokiem i wlepił oczy we drzwi bez niespokojności, bez ciekawości nawet, w prostym tylko, zimnym oczekiwaniu. Na odgłos poruszonego powolnie dzwonka wszedł służący.
– Kto przyjechał?
– Ktoś nieznajomy, z daleka…
– Spytasz go wprzód, nim wyjdę, i oznajmisz wedle zwyczaju – rzekł pan August spokojnie. Służący wyszedł i wkrótce powrócił.
– Nie chce powiedzieć, jak się nazywa – przebąknął nieśmiało.
Zmarszczył się pan August.
– Czeka na pana w sali.
Gospodarz domu podniósł się i posunął ku drzwiom, które otworzywszy zobaczył młodego, dwudziestokilkoletniego człowieka, swobodnie i wesoło przechadzającego się po pokoju. Gość zastanowił się i z półuśmiechem na ustach spojrzał na gospodarza, kłaniając mu się z lekka. Pan August oczy w niego wlepił ciekawie, a na twarzy jego malowała się rzadko ukazująca niespokojność.
– Pan… – zaczął i nie dokończył.
– Twój siostrzeniec, wuju – wesoło dokończył młody człowiek, rzucając się ku niemu. – Przepraszam, chciałem sprobować, czym podobny do matki, czy się mnie po twarzy domyślisz.
– Stanisław! – zawołał gospodarz, postępując żywo ku niemu, żywiej niż zwykł był ku komubądźkolwiek, i ścisnął go za rękę i wlepił w niego starannie ukrywaną łzą zaszłe oczy. – Stanisław! – powtórzył. – Jakżem rad, żeś sobie przypomniał, iż masz gdzieś na świecie wuja, którego poznać nie zawadzi! Jakżem rad!
– Dobry, kochany wujaszku, doprawdy mi rad jesteś? doprawdy? – I roztrzepany Stanisław ściskał wuja z zapałem. – A jakże cię kocham za to! Bo to, widzisz, nagadali mi o tobie, że ty nikogo, nikogo na świecie nie kochasz, że jesteś zimny, pełno tego rodzaju bredni! Ale ja nigdy temu nie wierzyłem i pokazuje się, żem bardzo dobrze zrobił.
Pan August się lekko uśmiechnął.
– Teraz to dopiero – rzekł – podobnyś mi do matki nie żartem; jej żywość, jej serce, jej ruchy! Biedna Aniela! Ale nie smućmy się przypomnieniami. A naprzód, mój Stasiu, skąd, dokąd, na jak długo przyjeżdżasz?
– Jadę prawie wprost z zagranicy, gdzie mi Niemcy głowę przewracali, nazywając to kończeniem wychowania mego; poczciwe Niemczyska wychowują ludzi, jak gdyby wprost z uniwersytetu na tamten świat iść było potrzeba egzamen zdawać, bo paplą a paplą o duchach, duszy, filozofii, Bogu… etc. Nauczyłem się strasznie mądrych rzeczy, o jakich wy tu na parafii, kochany wujaszku, wyobrażenia nie macie, nauczyłem się wszystkich systematów filozoficznych, których koroną Hegel i panteizm. – Alem się zagadał. Otóż, jadę wprost z uniwersytetu, z podróży, skończywszy edukację tak, że w kraju jestem jak obcy i do niczego niezdatny. To się podobno nazywa najlepszym wychowaniem. Przyjechałem wprost do ciebie, wujaszku, bo mi w domu nudno było okrutnie, znajomości nie mam i jak mówiłem, wyglądam na swojej ziemi jak przesadzony kwiatek albo, co lepiej, jak przywiezione z innej strefy zwierzę. Co się tycze tego, na jak długo przyjechałem, to zależeć będzie od przyjęcia, kochany wujaszku. Będę siedział rok, jak się sobie podobamy a dwa dni… kiedy ci zawadzać mogę… i kiedy mnie będzie niedobrze.
Pan August na gadaninę prędką, żywą, nieporządną młodzieńca lekko się uśmiechał, potem czulej niż zwykle go uściskał i rzekł, unikając odpowiedzi:
– Podobniuteńki do matki! Bodajbyś był szczęśliwszy.,. Roztrzepaniec doskonały…
Zadzwonił.
– Konie do stajni, pokoje dla pana Stanisława w oficynie.
Służący zniknął.
– A teraz, kochany wujaszku, daj cygaro, kiedy masz, bo od rana mi ich zabrakło i nie paliłem – rzekł Stanisław, rzucając rękawiczki na stół.
Znowu dzwonek się poruszył i cygara podano.
Staś zapalił ze cztery trabucos, póki dobrał najlepiej ciągnące, i zaczął chodzić po sali, pan August ciągle się w niego wpatrywał i zamyślony, milczący, zdawał się dumać o dalekiej przeszłości czy o przyszłości może; to pewna, że zapominał o swoim położeniu i stąd długo milczał mimowolnie.
– Co to wujaszkowi? – spytał Stanisław – smutno ze mną… to ja sobie pojadę!
Pan August przerwał dumanie.
– Smutno, ale nie z twojej przyczyny – rzekł – myślałem o twojej matce, którą jedną może na świecie najlepiej kochałem. Przypominasz mi ją, Stasiu. Dobrze, żeś to dumanie przerwał, bo mnie ono w spleen na dzień cały wprawić mogło. – No, mówże mi o sobie…
– Już tak jak wszystko powiedziałem. Niemcy, kończąc wychowanie moje, albo mnie nie dowarzyli, albo przegotowali, bo czuję, że nie tak jestem, jak bym być powinien. Straszniem obcy w kraju, nic i nikogo nie znam. Świat tutejszy, tak różny od tego, w którym żyłem, jest dla mnie podziwieniem i zagadką. Zbijam się z tropu co chwila. Ot, tak po prawdzie, wujaszku, i to mnie do ciebie przygnało, że chciałem, abyś mnie trochę z tutejszymi ludźmi i światem oswoił, obeznał…
– Myślisz, że go znam i pojmuję lepiej od ciebie? – rzekł szydersko pan August. – Mylisz się bardzo. Zapewne, widziałem więcej, zrozumiałem głębiej to, co ty nazywasz naszym światem, ale wierz mi, jest i dla mnie w nim wiele tajemnic.
– Ale bo dla mnie, wujaszku, wszystko tu tajemnicą – rzekł Stanisław. – Niech mnie licho porwie!
– To złe wyrażenie – rzekł wuj – przebija się bursz w tobie.
– O! nie zapieram się tego, wolę to niż… ale wracam do rzeczy. Dla mnie wszystko jest tajemnicą, ci wielcy wasi panowie, żyjący na długach swoich, długami, negacją, że się tak wysłowię! ci wielcy magnaci, których byś wziął, zobaczywszy, za komisarzy, chyba nie za panów; ta młodzież wasza, w połowie zestarzała, nie dopieczona nauką, którą połknąwszy, wygląda, jakby, z przeproszeniem, emetyku wzięła, w połowie oszalona, skozaczona, jakby nic nie było na świecie piękniejszego nad zupełne wyłamanie się od wszelkich prawideł zdrowego rozsądku. Kobiety tak religijne na pozór, tak zepsute wewnątrz, co dziś mdleją po mężach, rozstając się z nimi na miesiąc, a jutro… zakochane, zapominają o obowiązkach, o wstydzie i… i…
– Hola! hola! – śmiejąc się powstrzymał siostrzeńca pan August – to wszystko daje się tłumaczyć jeszcze, ale są mniej pojęte rzeczy. Czekaj, Stasiu, poglądaj, ucz się ludzi, jak uczyłeś się filozofii, studiuj ich, a kiedyś, stary i łysy, powiesz: znałem ich i znowu ich nie znam! Bo poznawaniu ludzi nie ma końca i najpilniejszy badacz w tym przedmiocie nie może powiedzieć, że wie wszystko i wszystko rozumie. Są w ludziach tajemnice, które często drobniejszymi się tłumaczą postrzeżeniami, niżby po skutku sądzić można. Widząc wielkie zepsucie, szkaradny i wpływający na całe życie wypadek, szukamy naturalnie wielkich przyczyn wielkiemu skutkowi, i szukamy na próżno. Jeden krok, jedno słowo, jedno spojrzenie, jednochwilowe puszczenie cugli namiętności nie dostrzeżone gubi najcnotliwszą kobietę i pląta całą przyszłość rodziny. Jedno zagłuszone na chwilę odezwanie się su – mienia psuje człowieka, który, cofnąć się od złego nie umiejąc, brnie coraz dalej i dalej. Ale ty, Stasiu, podobno wcale jeszcze nie jesteś w wieku do obserwacji; zostaw je nieczynnym świadkom ruchu i życia, co swoje odbywszy, skołatani, biedni, patrzą na walczących w cyrku i rozrywają się szydząc, litując lub obojętnie wodząc oczyma.
– Ślicznie mówisz, kochany wujaszku – rzekł Staś rzucając w kąt nie dopalone cygaro – ale bo też ja nie myślę wcale oddać się nieczynnej obserwacji i kontemplacji świata, ja chcę go poznać praktycznie.
– W takim razie źle sobie wybrałeś przewodnika – odpowiedział pan August – i widać, że mnie nie znasz…
– Ja ciebie! kochany wujaszku! – odparł Staś. – A! a! prawdziwie, że już cię znam, jesteś najlepszy człowiek, ale trochę tchórz, boisz się ludzi i dlatego od nich uciekasz. Jesteś z nimi, jak to po staremu mówili, na polityce.
Pan August się rozśmiał i uściskał Stasia.
– Doprawdy, zgadłeś i nie wiem nawet jak, bo z tobą, mój Stasiu, jestem wcale inaczej, a nie widziałeś mnie jeszcze z nikim więcej. Trafny masz instynkt.
– Dziękuję za komplement, ale dajmy sobie pokój z tym, wujaszku. Chodzi o to, czy ty zechcesz mnie w wasz ten świat niby wprowadzić, zapoznać, porobić mi stosunki etc. Czy cię to zbyt wiele nie będzie kosztować?
– Wszystko, co będę mógł, zrobię dla ciebie – rzekł pan August – ale potem o tym. Teraz spocznij po drodze, a ja się pójdę ubierać.
Nowo poznajomieni rozeszli się zupełnie radzi z siebie, zwłaszcza pan August, który ożył, zobaczywszy siostrzeńca, przypominającego mu jego ukochaną, żywą, niepomiarkowaną, namiętną i nieszczęśliwą Anielę. Odezwało się w jego sercu przywiązanie do rodziny, zagasłe dawno, uczuł, że nie ma słodszych i silniejszych węzłów nad węzły miłości rodzinnej, jak nie ma sroższej nienawiści nad nienawiść poróżnionej rodziny. Na ten raz wypadł ze swojej niezmiennej kolei życia, przestał być zimnym, obojętnym i skrytym. Staś, żywy, roztrzepany, ale poczciwy, szczery, otwarty, przypadł mu do serca, bo powinien był przypaść człowiekowi, co nade wszystko nienawidził i lękał się obłudy. Jednakże, pomimo szczerej radości z widzenia siostrzeńca, August zasępiał się czasem i wzdychał mimowolnie, ile razy odezwał się Staś z czym charakteryzującym jego nieopatrzną żądzę poznania i użycia świata, jego skłonność ufania w ludzi.
– Żal mi cię niezmiernie – rzekł zaraz przy obiedzie pan August – kocham cię, jak matkę twoją kochałem, i widzę, bodajbym nie zgadł, że jak matka twoja, konieczną twego charakteru przyczyną, nieszczęśliwym będziesz.
– Ja! wujaszku! – zawołał Staś – słyszałem, że szczęście w woli i wyobrażeniach człowieka; a ja mam zupełną wolę i imaginację, że muszę być bardzo szczęśliwym, przynajmniej tak, jak to bywali szczęśliwi ci dawni bohaterowie z każdej bajki i powieści…
– A sposobisz się – dodał August – na najnieszczęśliwszego człowieka.
– Jakim sposobem?
– Krótko cię znam, może bym jeszcze nie miał prawa sądzić, ale takich, jak ty, poznaje się od razu lub nigdy. Ty ufasz w ludzi, w szczęście, w swoją złotą gwiazdę, roisz wiele, niecierpliwie wylatujesz przeciw troskom i zawodom… Wierz mi, kto tylko wiele się spodziewa, zawsze się zawieść musi. Ja, mogę powiedzieć, jestem o tyle szczęśliwy, o ile nim być w moim położeniu można – ale dlaczego? Dlatego, że idę przez życie jak po gorących węglach, jak po trawniku usłanym wężami, patrząc co chwila, aby którego nie nadeptać, nie obudzić. Wyrzekłem się wszystkich gwałtowniejszych rozkoszy, po których nieodmiennie idzie smutek, zawody, boleść; ograniczam się spokojem, uciekam od ścisłych związków nawet, bo jak to już niejedna czuła pani uważała, lepiej nie mieć pieska niż patrzeć, jak zdycha albo się wścieka. Wyrzekam się więc wszystkich piesków, żeby ich nie tracić.
– Somme toute – odrzekł Staś – bojąc się niestrawności, wujaszek głodem się morzy. Okropne tchórzostwo i szkaradny egoizm.
– Pozwalam, ale to egoizm rozsądnego, zimnego, wyrachowanego człowieka, cale różny od egoizmu trzpiota, co jak łakomy lub głodny żołnierz sadza rękę w ukrop, aby z niego kawałek mięsa, a często tylko kawałek kości wyciągnąć. Namawiać cię do mego sposobu życia nie myślę, Stasiu…
– Bo to by było na próżno, jak wujaszka kocham – zawołał Staś – na to potrzeba być predestynowanym.
Chwilę milczeli oba, potem Staś zaczął się rozpytywać o sąsiedztwo.
– Bo to widzisz, wujaszku, choć kto nie je czego, że mu szkodzi, może dlatego pozwolić jeść drugim. Juściż będziemy z wizytami, poznamy się, wujaszku… Muszą być ładne panie albo wreszcie panienki w sąsiedztwie.
– Jak to „wreszcie”?
– „Wreszcie” znaczy tak jak pis-aller.
– A to czemu?
– Ja się panien strasznie lękam… Zaraz chcą iść za mąż, to nie do zniesienia! Wolę mieć do czynienia z paniami, bo to nie ciągnie za sobą konsekwencji. – Stokroć gorsze…
– Ale przynajmniej nie każą się żenić, nie mówią zaraz o ślubie, kiedy te nieznośne panny drugiego dnia już zdają się myślą dzierzgać falbany wyprawnych sukienek.
Wuj się rozśmiał.
– Niestety, wuju a dobrodzieju! – dodał Stanisław wzdychając – młody człowiek musi się kochać… I ja tu koniecznie także mam projekt wkochania się w kogoś, nie tracąc czasu, ale nie życzę sobie zaraz wujaszka prosić w swaty. No, no, któż tu jest tak dystyngowany, miły, piękny, bogaty?
– O! mnóstwo domów, mnóstwo osób!
– Wybornie! – zawołał Staś, zacierając ręce – a wesołych koleżków znajdę?
– Niedługo będziesz tęsknił za nimi… ja ledwie się ich nastręczającej przyjaźni obegnać mogę…
– A! ja tak serdecznie wyciągnę do nich ręce! Pan August znowu po cichu szydersko się uśmiechał.
– Biedny, a wiesz ty, co to przyjaźń młodzieży? To współka tylko do swawoli, na której gdy traci twój przyjaciel, opuszcza cię. Szukają w niej korzyści tylko, przyjemności, nie serca. A potem…
– No, to potem się śmieją z przyjaciół przyjaciele, rzucają ich, zdradzają etc., etc. Stare rzeczy. Znajome! znajome! nic nowego! A te kilka chwil przeżytych wesołych, jak wujaszek powiada, „nieopatrznie” zawsze w zysku zostają. Dobre i to, zwłaszcza gdy kto, jak ja, o konsekwencje, zdrady, opuszczenia itp. niewiele dba.
– Ale, mój Stasiu, narażasz się na to, że ku niejednemu prawdziwą możesz poczuć przyjaźń, jak ku niejednej prawdziwą miłość. Cóż, gdy ty dasz do współki prawdziwy brylant, a oni fałszywe?
– Bylebym się nie poznał na brylancie fałszywym. A potem, widzi wujaszek, tak zawsze doświadczenie mówi niedoświadczeniu i zawsze niedoświadczenie go nie słucha, swoje robi, aż się boleśnie przekona, że mu prawdę mówiono. Cóż na to radzić? Taki człowiek! nie odmieni się; trzeba się koniecznie sparzyć, doświadczyć. Ja doskonale wiem, że mogę złapać guza w najboleśniejsze miejsce – w serce; no, ale kiedy to, kochany wujaszku, jest rzecz nieunikniona.
W tej chwili postąpił ku oknu i spojrzał na bielejący w oddaleniu pałacyk hrabiów.
– Kto tam mieszka?
– Hrabia, hrabina, hrabianka i hrabiostwo.
– Ludzie przyzwoici?
– Najprzyzwoitsi w okolicy.
– Pojedziemy tam jutro?
– Chcesz koniecznie?
– Serdecznie! wujaszku.
– Więc pojedziemy.ROZDZIAŁ PIĄTY O PANU MARSZAŁKU, PANI MARSZAŁKOWEJ PANNIE MARSZAŁKOWNIE I WIELU INNYCH
Na równinie błyszczącej teraz złotymi ścierniami, na których się resztą trawy pasły merynosy, osławiony kilkudziesięciu kołkami, do których miały być poprzywiązywane drzewka, stał murowany pałac państwa marszałkostwa Słomińskich. Byli to także sąsiedzi Augusta. Ich dom, jak zaraz widzicie, samym położeniem różnił się wielce od domu hrabiów. Z najwyższą niezręcznością obrano miejsce na niego w pośrodku trzech łanów na pustym wzgórzu, gdzie kołki tylko reprezentowały drzewka. Niedaleko na lewo widać było gaj dębowy, stare drzewa, staw, łąkę i każdy się pytał, czemu nie tam postawiono dom.
Na to marszałek odpowiadał zawsze jednostajnie z miną przekonywającą, że inaczej być nie mogło.
– To sam środek łanów.
Dom więc stał, jakem wam powiedział, na wysokim pustym wzgórzu; facjatę jego zdobiły cztery grube kolumny niesłychanych proporcji i kształtu. Pomalowany był żółto, okiennice zielono, dach czerwono, pompa przed nim jaśniała wszystkimi kolorami tęczy. Na prawo były oficyny, jak sam dom żółte, dalej – podobnież żółty – szpichlerz, żółta stodoła, żółta opodal gorzelnia i mnóstwo rzeczy żółtych, stały w lewo, frontami, bokami, ukosem do domu, zwanego pałacem z powodu czterech kolumn i salki na piętrze. Opasywał dom mur z wazonami, na słupach, garncarskiej roboty, z wysoką bramą dźwigającą herb i cyfrę P. S. Miało to minę, jakby brama stanowiła postscriptum pałacu.