Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Latarnia czarnoksięska. Obrazy naszych czasów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Latarnia czarnoksięska. Obrazy naszych czasów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 556 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA AU­TO­RA DO DRU­GIE­GO WY­DA­NIA

La­tar­nia czar­no­księ­ska, jak sam jej ty­tuł wska­zu­je, mia­ła być w my­śli au­to­ra wier­nym ob­ra­zem Wo­ły­nia oko­ło roku 1842. Ce­lem jej było typy wy­bit­niej­sze, sto­sun­ki miej­sco­we, ży­cie i prą­dy bie­żą­ce od­wzo­ro­wać wier­nie, nie scho­dząc nig­dy do fo­to­gra­fii ży­wych wzo­rów i uni­ka­jąc oso­bi­sto­ści. Po­mi­mo tego sta­ra­nia nie­jed­na z po­sta­ci La­tar­ni po kil­ku mia­ła kan­dy­da­tów do pro­to­ty­pu. Wska­zy­wa­no wzo­ry i sprze­cza­no się, kogo chciał au­tor od­ma­lo­wać… Au­tor ma­lo­wał – spo­łecz­ność. – Mię­dzy in­ny­mi pa­mię­ta­my kil­ku mar­szał­ków po­mó­wio­nych nie­słusz­nie, że do por­tre­tu po­zo­wa­li – choć nań się wszy­scy skła­da­li po tro­sze.

Od roku 1842 do 1859 – do 1872 Wo­łyń się zmie­nił do nie­po­zna­nia. W pierw­szej z tych epok o si­łach i tru­dzie wła­snym dą­żąc do re­form i ulep­szeń, w dru­giej – ule­ga­jąc z góry pły­ną­ce­mu prze­obra­że­niu. Kto pa­mię­ta Dub­no w 1842 cza­su kon­trak­tów i Ży­to­mierz w tych la­tach, po­tem w 1859, a na­resz­cie przy­pa­trzy się, czym one są dzi­siaj, przy­zna, że rzad­ko gdzie tak zu­peł­ny prze­wrót tak ry­chło się mógł do­ko­nać.

Od roku 1842 do 1859 wal­ką we­wnętrz­ną oku­py­wał się po­stęp, wy­kształ­ce­nie, za­szcze­pie­nie po­jęć no­wych, zdo­by­cze, któ­re wpręd­ce stra­cić znów mia­no. Wo­łyń miał do­brą wolę i szedł ofiar­nie ku re­for­mom, choć nie bez opo­ru, boju i tru­du. W tym cza­sie au­tor La­tar­ni pa­trzył nań, żył tu i w pra­cach brał, choć nie­wiel­ki, udział. Chwi­lę ich roz­po­czę­cia ma­lu­je La­tar­nia. Hi­sto­ria Saw­ki była nie­ja­ko przed­mo­wą do świ­ta­ją­cej spra­wy in­wen­ta­rzów i oczyn­szo­wa­nia. Ob­raz, ja­ką­kol­wiek on ma war­tość, jest praw­dzi­wym, typy i po­sta­cie wzię­te z rze­czy­wi­sto­ści. Dziś to wszyst­ko na­le­ży do prze­szło­ści, któ­rej drob­na kart­ka może być i to wier­ne jej od­bi­cie.

La­tar­nia czar­no­księ­ska tłu­ma­czo­na była na ję­zyk cze­ski.

Dre­zno, luty 1872.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY W KTÓ­RYM MOWA O TY­TU­LE KSIĄŻ­KI; KTO CHCE, NIECH GO NA­ZWIE – PRZE­MO­WĄ

Przy­pusz­czam, sza­now­ny czy­tel­ni­ku, żeś na nie­szczę­ście uro­dził się pod gwiaz­dą moją lub nie­osza­co­wa­ne­go owe­go Nu­nez, po­ety, o któ­rym nie­ma­ło nam na­pra­wił Le­Sa­ge w Idzim, Bla­sie z San­til­la­ny; przy­pusz­czam (na chwi­lę), że utwo­rzy­łeś, uro­dzi­łeś, wy­kle­pa­łeś, zszy­łeś lub wy­mę­czy­łeś dzie­ło, lub że je masz do­pie­ro w gło­wie i go­tów je­steś po­ro­dzić. Co cię w ta­kim ra­zie naj­sro­żej i naj­do­kucz­li­wiej ob­cho­dzić bę­dzie? Po­dob­no da­nie mu ty­tu­łu, nie­praw­daż? Ty­tuł książ­ki to imię dzie­cię­cia. Do­brze to dzie­ciom, co się z go­to­wy­mi imio­na­mi ro­dzą, ale te bied­ne książ­ki, co to kło­po­tu, nim się ochrzci nowo na­ro­dzo­ną!

Bo mów­cie so­bie co chce­cie, ty­tuł rzecz nie­obo­jęt­na! A miło by ci było, żeby twój syn zwał się Pan­kra­cym albo Aga­pi­tem, a cór­ka uro­dzi­ła się na Her­me­ne­gil­dę? – Toż samo z dzie­łem; moż­na mu na­rzu­cić, co do gło­wy przy­pły­nie, ale aby mu to po­ma­ga­ło, że się nie wie­dzieć jak na­zy­wać bę­dzie, albo na­wet nie szko­dzi­ło – nie po­wiem. Je­ste­ście więc, sza­now­ni czy­tel­ni­cy moi, prze­ko­na­ni, że ty­tuł rzecz nie­obo­jęt­na; a tym sa­mym nie bę­dzie­cie się już dzi­wi­li, gdy wam ta­jem­ni­cę moją po­wiem. Wszak to ta nie­szczę­sna książ­ka, któ­rą ma­cie przed sobą, mia­ła przed i po uro­dze­niu ze sześć róż­nych ty­tu­łów, w któ­rych za­wsze zda­wa­ło mi się, że jej nie do twa­rzy.

Je­den był za­nad­to do­bit­ny, dru­gi za sła­by, trze­ci zbyt przy­po­mi­nał cu­dzy kon­cept ja­kiś, czwar­ty był za dłu­gi; nad każ­dym po­cząw­szy się za­sta­na­wiać, do­pa­trzy­łem w nim nie­do­god­no­ści.

By­łem w wiel­kim kło­po­cie i ża­ło­wa­łem, że nie było na­wet ku­char­ki, któ­rej bym rady, jak ktoś ze star­szych bra­ci, mógł za­się­gnąć. Od­da­ny sam so­bie, rzu­co­ny na pa­stwę wła­snym po­my­słom, mę­czy­łem się nie­sły­cha­nie i re­gu­lar­nie co trzy dni nowy ty­tuł two­rzy­łem, wy­no­si­łem na po­stu­ment, in­au­gu­ro­wa­łem; i co trzy dni zno­wu go de­tro­ni­zo­wa­łem. Uważ­cie tyl­ko, co na­psu­łem pa­pie­ru, bo za każ­dym ra­zem, aże­by upew­nić pa­no­wa­nie no­we­go ty­tu­łu, wy­pi­sy­wa­łem go wiel­ki­mi li­te­ra­mi na pół­ar­ku­szu, któ­ry póź­niej szedł na za­pa­le­nie faj­ki. Wal­ka ta trwa­ła tak dłu­go, że wresz­cie, znie­cier­pli­wio­ny, po­sta­no­wi­łem… zo­sta­wić książ­kę bez ty­tu­łu i na­pi­sać na okład­ce wiel­ki­mi egip­ski­mi li­te­ra­mi:

KSIĄŻ­KA BEZ TY­TU­ŁU

Z do­dat­kiem – przez au­to­ra bez ty­tu­łu. Kto wie, może by to było uszło u lu­dzi za wiel­ki dow­cip, bo co to cza­sem u nas za dow­cip nie ucho­dzi]

Ale wkrót­ce za­sta­no­wi­łem się i za­czą­łem lę­kać, że go­to­wa by książ­ka taka zo­stać nie czy­ta­ną w księ­gar­ni, cze­go zno­wu, mimo naj­więk­szej mo­jej au­tor­skiej skrom­no­ści, wca­le bym so­bie nie ży­czył.

Nowe tedy kło­po­ty, nowe na­my­sły…

Do­brze bo to po­wie­ści dać ty­tuł od imie­nia bo­ha­te­ra, od głów­ne­go wy­pad­ku, od za­sad­nej my­śli lub tym po­dob­ne; ale książ­ce, w któ­rej nie ma bo­ha­te­ra, a ra­czej jest ich tylu, że nie wia­do­mo, któ­re­go z nich za na­czel­ne­go wo­dza wy­brać; książ­ce, w któ­rej tyle wy­pad­ków i po­wie­ści po­plą­ta­nych, jaki dać ty­tuł, pro­szę? Tra­ci­łem gło­wę i było cze­go; przy­szło do tego, że jak inni pi­sa­rze ro­zu­mo­wa­nia i do­wo­dy swo­je, ja ty­tuł chcia­łem ukraść, co się grzecz­niej na­zy­wa po­ży­czyć, a w ję­zy­ku au­tor­skim swo­je do­bro ode­brać* – ale wstyd mnie wziął kraść ty­tuł, a ra­czej przy­szła uwa­ga, że gdy­by już na zło­dziej­stwo się pusz­czać, toć le­piej ręce uwa­lać cu­dzą myśl przy­własz­cza­jąc niż ty­tuł… I tak zno­wu cho­dzi­łem w ocze­ki­wa­niu szczę­śli­we­go po­ro­dze­nia ty­tu­łu.

*. On prend son bien par­to­ut, ou on le tro­uve. Mo­li­ér­re. (Przyp… aut.).

Śmiej­cie się, nie­przy­jaź­ni, płacz­cie, przy­ja­cie­le – stan to był okrop­ny. Nic ro­bić nie mo­głem, za wszyst­kom chwy­tał i wszyst­ko rzu­ca­łem, gnie­wa­łem się na słoń­ce, że świe­ci­ło, na noc, że była ciem­na, na słu­gi, że mi się snu­li przed oczy­ma, na sie­bie naj­bar­dziej, żem nie mógł zna­leźć ty­tu­łu.

A jak sro­gie czy­ni­łem so­bie wy­rzu­ty, sta­nąw­szy przed pół­ką za­sta­wio­ną kil­ku­dzie­się­cią to­ma­mi mo­ich pism i pi­se­mek, ja­kem sie­bie upo­ka­rzał, jak z bło­tem mie­szał! Tego wam nie po­wiem, bo­by­ście się do­wie­dzie­li rze­czy, z któ­rych go­to­wi by­ście ko­rzy­stać przy zda­rzo­nej oko­licz­no­ści.

Zmę­czo­ny w koń­cu, usia­dłem; pod­par­łem się ma dło­ni zu­peł­nie jak ów sław­ny po­sąg Mi­cha­ła Anio­ła, któ­ry do tej pory tak­że ty­tu­łu za­pew­ne w gło­wie szu­ka, że sie­dzi tak upo­rczy­wie pod­par­ty, i po­czą­łem roz­wa­żać, jaki to ja by­łem szczę­śli­wy, póki nie pi­sa­łem! Co­fa­łem się tedy my­ślą, a co­fać mu­sia­łem da­le­ko, bo nie dziś to ani wczo­raj, jak pi­szę, o czym wie­cie do­sko­na­le, bom wam do­ku­czył nie­raz (za co po­zwo­li­cie przy­najm­niej się prze­pro­sić) tym nie­ustan­nym pi­sa­niem.

Po­sze­dłem tedy my­ślą da­le­ko, ach! aż do tego za­cza­ro­wa­ne­go kra­ju, do tej mło­do­ści, za któ­rą jak pierw­si ro­dzi­ce za ra­jem oglą­da­my się nie­ustan­nie i za­wsze u wrót jej za­par­tych wi­dzi­my anio­ła z pło­mie­ni­stym mie­czem… O! nie wró­cim tam nig­dy, nig­dy… Ta­kim był szczę­śli­wy mo­imi wspo­mnie­nia­mi, że za­po­mnia­łem na­wet o ty­tu­le… I cho­dzi­łem my­ślą po raju, aby mnie choć woń od jego cza­row­nych ogro­dów za­le­cia­ła! I przy­po­mnia­łem so­bie wszyst­ko dzie­cin­ne: za­baw­ki, swa­wo­le, na­ukę i miej­sca, i oso­by.

Zda­ło mi się, że mnie jesz­cze świę­ta moja naj­pierw­sza na­uczy­ciel­ka uczy­ła czy­tać na czer­wo­nych li­te­rach ka­len­da­rza, żem so­bie ro­bił zie­lo­ny ogró­dek wśród po­ko­ju z ga­łą­zek sta­rych jo­deł ro­ma­now­skie­go ogro­du, żem usta­wiał moje domy drew­nia­ne, por­ce­la­no­we pie­ski i oło­wia­nych żoł­nie­rzy. Wtem za­czę­ło zmierz­chać w moim ma­rze­niu; sły­chać było ci­che od­ma­wia­nie pa­cie­rzy sta­rusz­ki, szum drzew w ogro­dzie, a ja my­śla­łem, sie­dząc na ka­na­pie, czym się będę ba­wił wie­czo­rem przy świe­cy. – I po­wie­dzia­łem so­bie: „Bę­dzie­my się ba­wi­li la­tar­nią czar­no­księ­ską”. Ale le­d­wie tych stów do­mó­wi­łem, wy­rwa­łem się z ma­rze­nia jak Ar­chi­me­des z wan­ny i za­krzy­cza­łem jak on: „Eu­re­ka!”

W isto­cie, ty­tuł był zna­le­zio­ny.

A ty­tuł, mów­cie so­bie, co chce­cie, do­sko­na­ły, bo w mo­jej po­wie­ści – jak w czar­no­księ­skiej la­tar­ni – bę­dzie wszyst­kie­go po tro­sze: i szlach­ty, i pa­nów, i świec­kich; i du­chow­nych, i li­te­ra­tów, i go­spo­da­rzy, i praw­ni­ków, i le­ka­rzy… – i ty bę­dziesz, sza­now­ny czy­tel­ni­ku, i ja, któ­ry przez grzecz­ność pi­szę się two­im naj­niż­szym słu­gą, ale słu­żę ci po­dob­no jak wszy­scy, któ­rzy się pi­szą naj­niż­szy­mi słu­ga­mi, a słu­żą całe ży­cie tyl­ko sa­mym so­bie!

Na­pi­saw­szy ty­tuł na pół­ar­ku­szu, da­łem so­bie sło­wo ho­no­ru, że go nie od­mie­nię – wi­dzi­cie, żem go świę­cie do­trzy­mał, i wła­śnie, żeby się z tym po­chwa­lić, na­pi­sa­łem ten roz­dział, któ­ry z wiel­ką za­pew­ne two­ją po­cie­chą, czy­tel­ni­ku, na tym się koń­czy.ROZ­DZIAŁ DRU­GI W KTÓ­RYM CZY­TEL­NIK PO­ZNA­JE DWÓCH PIERW­SZYCH BO­HA­TE­RÓW PO­WIE­ŚCI

Wi­dzi­cie ten pięk­ny dom na wzgó­rzu sto­ją­cy? Co za pro­sto­ta peł­na sma­ku w jego bu­do­wie, jak do­brze wi­dać od razu, że wła­ści­ciel za­moż­ny, re­gu­lar­ny, my­ślą­cy i ce­nią­cy pięk­ne czło­wiek. Ob­rał miej­sce na sa­dy­bę prze­ślicz­ne, go­to­we­go wdzięcz­ne­go ogro­du do­star­czył mu las, łąka i przez łąkę pły­ną­ca rze­ka; nie po­trze­bo­wał sa­dzić klom­bów, na któ­rych wzrost cze­ka się wie­ki, po­glą­da­jąc na wy­schłe la­to­ro­śle, do­sa­dził tyl­ko krze­wy dziś już bu­ja­ją­ce i kwit­ną­ce, kwia­ty prze­wy­bor­nie do­bra­ne, wy­pie­lę­gno­wał traw­ni­ki i cie­szy się ogro­dem tym pięk­niej­szym, że plan jego sam Bóg przy stwo­rze­niu na­kre­ślił. A dom – co za czy­stość do­ko­ła, jaki po­rzą­dek, jaka wy­go­da, jaka ci­chość przy nim, zwia­stu­ją­ca do­bre urzą­dze­nie, jak wszyst­ko zda się na swo­im miej­scu! Wejdź­my do środ­ka; nie oszu­ka­ła nas po­wierz­chow­ność: ten sam po­rzą­dek, wy­go­dę, wdzięk znaj­du­je­my we­wnątrz. Nie ma ozdób zby­tecz­nych, ale co jest, przy­pa­da do ogó­łu i ko­niecz­nym jest dla nie­go. Nic przy­cze­pio­ne­go, do­da­ne­go – wszyst­ko, zda się, uro­dzi­ło ra­zem i wy­ni­kło jed­no z dru­gie­go.

Przez ob­szer­ną, czy­stą, ogrza­ną sień wcho­dzisz do sa­lo­ni­ku sma­kow­nie urzą­dzo­ne­go, w któ­rym czu­jesz czło­wie­ka lep­sze­go wy­cho­wa­nia po sprzę­tach sa­mych, ja­ki­mi się oto­czył. Sprzę­ty kształ­tów wdzięcz­nych, lek­kie, ani ich za wie­le, ani za mało; na sto­li­kach ksią­żek kil­ka, ga­ze­ty, ry­ci­ny, po ścia­nach ob­ra­zy, je­śli nie ar­cy­dzie­ła – o któ­re trud­no dzi­siaj, gdy co ich gdzie było, po­wy­ku­py­wa­li do swo­ich se­ra­jów An­gli­cy – to przy­najm­niej wca­le do­bre­go pędz­la i zwia­stu­ją­ce znaw­cę w tym, któ­ry je do­brał i roz­wie­sił. Z sa­lo­nu bi­blio­tecz­ka z wy­god­nym fo­te­lem i sto­li­kiem, bi­blio­tecz­ka czło­wie­ka, co czy­ta, szu­ka­jąc w czy­ta­niu roz­ko­szy ży­cia, jed­nej z naj­sil­niej­szych i naj­mniej się wy­czer­pu­ją­cych.

Na­resz­cie tra­fia­my na ten po­kój, któ­ry jest du­szą domu – po­kój wła­ści­cie­la. Zważ­cie, że czło­wiek, któ­ry nie ma swe­go po­ko­ju, nie ma pew­nie za­ję­cia, a dom bez nie­go – cia­ło bez du­szy. Po­kój ten ma­lu­je nam do resz­ty czło­wie­ka. Naj­więk­sza w nim bacz­ność na wy­go­dę, po­rzą­dek bez­przy­kład­ny, po­wie­trze czy­ste, świa­tła wie­le, ko­mi­nek, sza­fy, biur­ko, fo­te­le róż­nych kształ­tów, książ­ki, ry­ci­ny, pa­pie­ry; ale każ­da rzecz na swo­im miej­scu, któ­re jej wy­zna­czo­no sta­ran­nie, każ­dy naj­mniej­szy pa­pie­rek wi­docz­nie po­trzeb­ny, wi­docz­nie z roz­my­słem tam, a nie gdzie in­dziej po­ło­żo­ny. Nad łóż­kiem w al­ko­wie je­dy­ny znak, że pan domu nie jest obo­jęt­ny zu­peł­nie dla wia­ry. Sta­ry he­ba­no­wy krzyż i ob­ra­zek Naj­święt­szej Pan­ny Czę­sto­chow­skiej wi­szą nad gło­wa­mi. Ale sąż to go­dła na­bo­żeń­stwa? Czy tyl­ko pa­miąt­ki?

Ale otóż i sam pan, roz­par­ty w wy­god­nym krze­śle, z książ­ką w ręku, faj­ką w ustach, w tu­rec­kim szla­fro­ku i pan­to­flach, oczy ma zwró­co­ne na ze­ga­rek – wi­docz­nie bada, czy się nie omy­lił, bio­rąc do książ­ki, i czy to istot­nie go­dzi­na jego czy­ta­nia? Gło­wa pięk­na, nie­co łysa, czo­ło wy­so­kie i po­ły­sku­ją­ce, na któ­rym wi­dać śla­dy fał­dów, ale marsz­czek wy­raź­nych nie ma w tej chwi­li. One przy­cho­dzą z pew­ny­mi tyl­ko uczu­cia­mi i nig­dy tak dłu­go nie trwa­ją, aby w na­łóg wejść mo­gły i fi­zjo­gno­mię mie­ni­ły. Nos po­cią­gły, pięk­ne­go kształ­tu, usta wą­skie i fo­rem­ne, cera śnia­da­wa, ale peł­na ży­cia, oczy piw­ne, zmru­żo­ne. Spoj­rzaw­szy na nie­go, po stro­ju, po wy­ra­zie twa­rzy po­znasz od razu wy­kształ­co­ne­go, roz­sąd­ne­go, za­wsze pana sie­bie, szla­chet­ne­go, ale nie­co zim­ne­go czło­wie­ka. Ta­kim jest w isto­cie pan Au­gust; naj­lep­sze­go tonu i to­wa­rzy­stwa, pra­we­go ser­ca, wy­kształ­co­ne­go umy­słu, nig­dy jed­nak nie eg­zal­tu­ją­cy się, a czę­ściej szy­der­ski niż czu­ły. Ży­cie jego re­gu­lar­ne, wy­mie­rzo­ne, szczę­śli­we, za­bez­pie­czo­ne od zmian na­głych wszel­ki­mi ludz­kiej moż­no­ści środ­ka­mi, oto­czo­ne wy­go­da­mi i wy­gód­ka­mi, spo­koj­ne. W obej­ściu się z ludź­mi Au­gust jest nad­zwy­czaj grzecz­ny, uprze­dza­ją­cy, szla­chet­ny, ale zim­ny. Przed ni­kim się – nie wy­wnę­trza, ni­ko­go do po­ufa­ło­ści nie do­pusz­cza; zna­jo­mo­ści lu­dzi do­bre­go wy­cho­wa­nia szu­ka, in­nych klas uni­ka, ucie­ka od in­te­re­sów, po­śred­nictw, ser­decz­nych przy­jaź­ni i zajść śmier­tel­nych. Nie ma on przy­ja­ciół i nie­przy­ja­ciół, ma tyl­ko zna­jo­mych i są­sia­dów i do­brze mu z tym za­pew­ne, bo try­bu ży­cia nie tyl­ko zmie­niać nie my­śli, ale ani na­wet wzdy­cha za in­nym. Nie­raz nie­je­den si­lił się od­gad­nąć ta­jem­ni­cę jego ży­cia i jego szczę­ścia, ale po­spo­li­ci lu­dzie wpa­da­li na naj­dzik­sze do­my­sły, a zro­zu­mieć go nie po­tra­fi­li. Ta­jem­ni­cą zaś całą tego czło­wie­ka jest upodo­ba­nie w umy­sło­wych roz­ryw­kach i prze­ko­na­nie, że w nich tyl­ko szczę­ście zie­mi, bo one od zie­mi od­ry­wa­ją naj­moc­niej. Bied­na zie­mia, na któ­rej aby być szczę­śli­wym, po­trze­ba z niej choć my­ślą i du­szą, gdy nie moż­na cia­łem, ucie­kać! Pan Au­gust sto­sow­nie do swe­go po­ję­cia urzą­dził so­bie ży­cie. O ile mógł, od­su­nął kło­po­ty, za­trud­nie­nia nu­żą­ce, tę kuch­nię ży­cia, od któ­rej po­trze­ba być da­le­ko, aby smacz­no po­ży­wać po­tra­wy. Prze­ko­na­ny, że z ludź­mi naj­lep­sze są sto­sun­ki zim­nej, obo­jęt­nej grzecz­no­ści, wy­rzekł się roz­ko­szy przy­jaź­ni i mi­ło­ści – dla mę­czar­ni mi­ło­ści i przy­jaź­ni, nie opła­ca­ją­cych nig­dy cier­pień, któ­re za sobą pro­wa­dzą. I po­wie­dzia­no: „Pan Au­gust sa­mo­lub!” Może mia­no słusz­ność, ale gdy on wspie­rał bied­nych, ra­to­wał nie­szczę­śli­wych, po­ma­gał, komu tyl­ko mógł, a usu­wał się od ści­ślej­szych sto­sun­ków, moż­naż go było tak na­zwać? A jed­nak tak go na­zy­wa­no. I jak to jest za­wsze, choć dzi­wy i cu­da­ki pra­wio­no o nim, jed­nak­że by­wa­li wszy­scy na wy­bor­nych jego obia­dach i pod­wie­czor­kach, na­sy­ca­li się miłą i dow­cip­ną roz­mo­wą, po­ży­cza­li od nie­go ksią­żek i to­wa­rzy­szy­li mu na po­lo­wa­niach. Nie­je­den na­wet uprze­dza­ją­cym obej­ściem się, wy­ra­cho­wa­ną ułu­dzo­ny grzecz­no­ścią za­czy­nał się po­ufa­lić i pod­kra­dać chciał w za­ufa­nie, ale na­ów­czas zim­na na­gle twarz, chłod­ne wej­rze­nie, cof­nio­na ręka upa­mię­ty­wa­ły pręd­ko nie­do­świad­czo­ne­go. Ta­kiej wpra­wy na­był już pan Au­gust, że na­wet gdy na ser­cu jego le­ża­ła tę­sk­no­ta po­trze­bu­ją­ca wy­wnę­trze­nia, smu­tek, stra­pie­nie, po­tra­fił je stra­wić w so­bie i nie wy­dał się z nimi. Bo raz po­wie­dziaw­szy so­bie: „Nie będę miał przy­ja­cie­la, nie po­wie­rzę się ni­ko­mu” – umiał do­trzy­mać sło­wa. W ca­łym zna­cze­niu wy­ra­zu był pa­nem sie­bie, ani na­mięt­ność żad­na, ani wy­pa­dek nie­spo­dzia­ny nie wy­rzu­cił go z że­la­znej ko­lei, po któ­rej się to­czył. Dziw­ny czło­wiek! – poj­mo­wał wszyst­ko, a nie uży­wał ni­cze­go i wy­brał so­bie z ro­dza­jów ży­cia naj­spo­koj­niej­sze, umy­sło­we we­ge­to­wa­nie.

Ran­kiem je­sien­nym sie­dział Au­gust w swo­im po­ko­ju, gdy tur­kot za­cho­dzą­ce­go przed ga­nek po­wo­zu zwró­cił jego uwa­gę. Zło­żył książ­kę po­wol­nie, otu­lił się szla­fro­kiem i wle­pił oczy we drzwi bez nie­spo­koj­no­ści, bez cie­ka­wo­ści na­wet, w pro­stym tyl­ko, zim­nym ocze­ki­wa­niu. Na od­głos po­ru­szo­ne­go po­wol­nie dzwon­ka wszedł słu­żą­cy.

– Kto przy­je­chał?

– Ktoś nie­zna­jo­my, z da­le­ka…

– Spy­tasz go wprzód, nim wyj­dę, i oznaj­misz we­dle zwy­cza­ju – rzekł pan Au­gust spo­koj­nie. Słu­żą­cy wy­szedł i wkrót­ce po­wró­cił.

– Nie chce po­wie­dzieć, jak się na­zy­wa – prze­bąk­nął nie­śmia­ło.

Zmarsz­czył się pan Au­gust.

– Cze­ka na pana w sali.

Go­spo­darz domu pod­niósł się i po­su­nął ku drzwiom, któ­re otwo­rzyw­szy zo­ba­czył mło­de­go, dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nie­go czło­wie­ka, swo­bod­nie i we­so­ło prze­cha­dza­ją­ce­go się po po­ko­ju. Gość za­sta­no­wił się i z pół­u­śmie­chem na ustach spoj­rzał na go­spo­da­rza, kła­nia­jąc mu się z lek­ka. Pan Au­gust oczy w nie­go wle­pił cie­ka­wie, a na twa­rzy jego ma­lo­wa­ła się rzad­ko uka­zu­ją­ca nie­spo­koj­ność.

– Pan… – za­czął i nie do­koń­czył.

– Twój sio­strze­niec, wuju – we­so­ło do­koń­czył mło­dy czło­wiek, rzu­ca­jąc się ku nie­mu. – Prze­pra­szam, chcia­łem spro­bo­wać, czym po­dob­ny do mat­ki, czy się mnie po twa­rzy do­my­ślisz.

– Sta­ni­sław! – za­wo­łał go­spo­darz, po­stę­pu­jąc żywo ku nie­mu, ży­wiej niż zwykł był ku ko­mu­bądź­kol­wiek, i ści­snął go za rękę i wle­pił w nie­go sta­ran­nie ukry­wa­ną łzą za­szłe oczy. – Sta­ni­sław! – po­wtó­rzył. – Jak­żem rad, żeś so­bie przy­po­mniał, iż masz gdzieś na świe­cie wuja, któ­re­go po­znać nie za­wa­dzi! Jak­żem rad!

– Do­bry, ko­cha­ny wu­jasz­ku, do­praw­dy mi rad je­steś? do­praw­dy? – I roz­trze­pa­ny Sta­ni­sław ści­skał wuja z za­pa­łem. – A jak­że cię ko­cham za to! Bo to, wi­dzisz, na­ga­da­li mi o to­bie, że ty ni­ko­go, ni­ko­go na świe­cie nie ko­chasz, że je­steś zim­ny, peł­no tego ro­dza­ju bred­ni! Ale ja nig­dy temu nie wie­rzy­łem i po­ka­zu­je się, żem bar­dzo do­brze zro­bił.

Pan Au­gust się lek­ko uśmiech­nął.

– Te­raz to do­pie­ro – rzekł – po­dob­nyś mi do mat­ki nie żar­tem; jej ży­wość, jej ser­ce, jej ru­chy! Bied­na Anie­la! Ale nie smuć­my się przy­po­mnie­nia­mi. A na­przód, mój Sta­siu, skąd, do­kąd, na jak dłu­go przy­jeż­dżasz?

– Jadę pra­wie wprost z za­gra­ni­cy, gdzie mi Niem­cy gło­wę prze­wra­ca­li, na­zy­wa­jąc to koń­cze­niem wy­cho­wa­nia mego; po­czci­we Niem­czy­ska wy­cho­wu­ją lu­dzi, jak gdy­by wprost z uni­wer­sy­te­tu na tam­ten świat iść było po­trze­ba eg­za­men zda­wać, bo pa­plą a pa­plą o du­chach, du­szy, fi­lo­zo­fii, Bogu… etc. Na­uczy­łem się strasz­nie mą­drych rze­czy, o ja­kich wy tu na pa­ra­fii, ko­cha­ny wu­jasz­ku, wy­obra­że­nia nie ma­cie, na­uczy­łem się wszyst­kich sys­te­ma­tów fi­lo­zo­ficz­nych, któ­rych ko­ro­ną He­gel i pan­te­izm. – Alem się za­ga­dał. Otóż, jadę wprost z uni­wer­sy­te­tu, z po­dró­ży, skoń­czyw­szy edu­ka­cję tak, że w kra­ju je­stem jak obcy i do ni­cze­go nie­zdat­ny. To się po­dob­no na­zy­wa naj­lep­szym wy­cho­wa­niem. Przy­je­cha­łem wprost do cie­bie, wu­jasz­ku, bo mi w domu nud­no było okrut­nie, zna­jo­mo­ści nie mam i jak mó­wi­łem, wy­glą­dam na swo­jej zie­mi jak prze­sa­dzo­ny kwia­tek albo, co le­piej, jak przy­wie­zio­ne z in­nej stre­fy zwie­rzę. Co się ty­cze tego, na jak dłu­go przy­je­cha­łem, to za­le­żeć bę­dzie od przy­ję­cia, ko­cha­ny wu­jasz­ku. Będę sie­dział rok, jak się so­bie po­do­ba­my a dwa dni… kie­dy ci za­wa­dzać mogę… i kie­dy mnie bę­dzie nie­do­brze.

Pan Au­gust na ga­da­ni­nę pręd­ką, żywą, nie­po­rząd­ną mło­dzień­ca lek­ko się uśmie­chał, po­tem czu­lej niż zwy­kle go uści­skał i rzekł, uni­ka­jąc od­po­wie­dzi:

– Po­dob­niu­teń­ki do mat­ki! Bo­daj­byś był szczę­śliw­szy.,. Roz­trze­pa­niec do­sko­na­ły…

Za­dzwo­nił.

– Ko­nie do staj­ni, po­ko­je dla pana Sta­ni­sła­wa w ofi­cy­nie.

Słu­żą­cy znik­nął.

– A te­raz, ko­cha­ny wu­jasz­ku, daj cy­ga­ro, kie­dy masz, bo od rana mi ich za­bra­kło i nie pa­li­łem – rzekł Sta­ni­sław, rzu­ca­jąc rę­ka­wicz­ki na stół.

Zno­wu dzwo­nek się po­ru­szył i cy­ga­ra po­da­no.

Staś za­pa­lił ze czte­ry tra­bu­cos, póki do­brał naj­le­piej cią­gną­ce, i za­czął cho­dzić po sali, pan Au­gust cią­gle się w nie­go wpa­try­wał i za­my­ślo­ny, mil­czą­cy, zda­wał się du­mać o da­le­kiej prze­szło­ści czy o przy­szło­ści może; to pew­na, że za­po­mi­nał o swo­im po­ło­że­niu i stąd dłu­go mil­czał mi­mo­wol­nie.

– Co to wu­jasz­ko­wi? – spy­tał Sta­ni­sław – smut­no ze mną… to ja so­bie po­ja­dę!

Pan Au­gust prze­rwał du­ma­nie.

– Smut­no, ale nie z two­jej przy­czy­ny – rzekł – my­śla­łem o two­jej mat­ce, któ­rą jed­ną może na świe­cie naj­le­piej ko­cha­łem. Przy­po­mi­nasz mi ją, Sta­siu. Do­brze, żeś to du­ma­nie prze­rwał, bo mnie ono w sple­en na dzień cały wpra­wić mo­gło. – No, mów­że mi o so­bie…

– Już tak jak wszyst­ko po­wie­dzia­łem. Niem­cy, koń­cząc wy­cho­wa­nie moje, albo mnie nie do­wa­rzy­li, albo prze­go­to­wa­li, bo czu­ję, że nie tak je­stem, jak bym być po­wi­nien. Strasz­niem obcy w kra­ju, nic i ni­ko­go nie znam. Świat tu­tej­szy, tak róż­ny od tego, w któ­rym ży­łem, jest dla mnie po­dzi­wie­niem i za­gad­ką. Zbi­jam się z tro­pu co chwi­la. Ot, tak po praw­dzie, wu­jasz­ku, i to mnie do cie­bie przy­gna­ło, że chcia­łem, abyś mnie tro­chę z tu­tej­szy­mi ludź­mi i świa­tem oswo­ił, obe­znał…

– My­ślisz, że go znam i poj­mu­ję le­piej od cie­bie? – rzekł szy­der­sko pan Au­gust. – My­lisz się bar­dzo. Za­pew­ne, wi­dzia­łem wię­cej, zro­zu­mia­łem głę­biej to, co ty na­zy­wasz na­szym świa­tem, ale wierz mi, jest i dla mnie w nim wie­le ta­jem­nic.

– Ale bo dla mnie, wu­jasz­ku, wszyst­ko tu ta­jem­ni­cą – rzekł Sta­ni­sław. – Niech mnie li­cho po­rwie!

– To złe wy­ra­że­nie – rzekł wuj – prze­bi­ja się bursz w to­bie.

– O! nie za­pie­ram się tego, wolę to niż… ale wra­cam do rze­czy. Dla mnie wszyst­ko jest ta­jem­ni­cą, ci wiel­cy wasi pa­no­wie, ży­ją­cy na dłu­gach swo­ich, dłu­ga­mi, ne­ga­cją, że się tak wy­sło­wię! ci wiel­cy ma­gna­ci, któ­rych byś wziął, zo­ba­czyw­szy, za ko­mi­sa­rzy, chy­ba nie za pa­nów; ta mło­dzież wa­sza, w po­ło­wie ze­sta­rza­ła, nie do­pie­czo­na na­uką, któ­rą po­łknąw­szy, wy­glą­da, jak­by, z prze­pro­sze­niem, eme­ty­ku wzię­ła, w po­ło­wie osza­lo­na, sko­za­czo­na, jak­by nic nie było na świe­cie pięk­niej­sze­go nad zu­peł­ne wy­ła­ma­nie się od wszel­kich pra­wi­deł zdro­we­go roz­sąd­ku. Ko­bie­ty tak re­li­gij­ne na po­zór, tak ze­psu­te we­wnątrz, co dziś mdle­ją po mę­żach, roz­sta­jąc się z nimi na mie­siąc, a ju­tro… za­ko­cha­ne, za­po­mi­na­ją o obo­wiąz­kach, o wsty­dzie i… i…

– Hola! hola! – śmie­jąc się po­wstrzy­mał sio­strzeń­ca pan Au­gust – to wszyst­ko daje się tłu­ma­czyć jesz­cze, ale są mniej po­ję­te rze­czy. Cze­kaj, Sta­siu, po­glą­daj, ucz się lu­dzi, jak uczy­łeś się fi­lo­zo­fii, stu­diuj ich, a kie­dyś, sta­ry i łysy, po­wiesz: zna­łem ich i zno­wu ich nie znam! Bo po­zna­wa­niu lu­dzi nie ma koń­ca i naj­pil­niej­szy ba­dacz w tym przed­mio­cie nie może po­wie­dzieć, że wie wszyst­ko i wszyst­ko ro­zu­mie. Są w lu­dziach ta­jem­ni­ce, któ­re czę­sto drob­niej­szy­mi się tłu­ma­czą po­strze­że­nia­mi, niż­by po skut­ku są­dzić moż­na. Wi­dząc wiel­kie ze­psu­cie, szka­rad­ny i wpły­wa­ją­cy na całe ży­cie wy­pa­dek, szu­ka­my na­tu­ral­nie wiel­kich przy­czyn wiel­kie­mu skut­ko­wi, i szu­ka­my na próż­no. Je­den krok, jed­no sło­wo, jed­no spoj­rze­nie, jed­no­chwi­lo­we pusz­cze­nie cu­gli na­mięt­no­ści nie do­strze­żo­ne gubi naj­cno­tliw­szą ko­bie­tę i plą­ta całą przy­szłość ro­dzi­ny. Jed­no za­głu­szo­ne na chwi­lę ode­zwa­nie się su – mie­nia psu­je czło­wie­ka, któ­ry, cof­nąć się od złe­go nie umie­jąc, brnie co­raz da­lej i da­lej. Ale ty, Sta­siu, po­dob­no wca­le jesz­cze nie je­steś w wie­ku do ob­ser­wa­cji; zo­staw je nie­czyn­nym świad­kom ru­chu i ży­cia, co swo­je od­byw­szy, sko­ła­ta­ni, bied­ni, pa­trzą na wal­czą­cych w cyr­ku i roz­ry­wa­ją się szy­dząc, li­tu­jąc lub obo­jęt­nie wo­dząc oczy­ma.

– Ślicz­nie mó­wisz, ko­cha­ny wu­jasz­ku – rzekł Staś rzu­ca­jąc w kąt nie do­pa­lo­ne cy­ga­ro – ale bo też ja nie my­ślę wca­le od­dać się nie­czyn­nej ob­ser­wa­cji i kon­tem­pla­cji świa­ta, ja chcę go po­znać prak­tycz­nie.

– W ta­kim ra­zie źle so­bie wy­bra­łeś prze­wod­ni­ka – od­po­wie­dział pan Au­gust – i wi­dać, że mnie nie znasz…

– Ja cie­bie! ko­cha­ny wu­jasz­ku! – od­parł Staś. – A! a! praw­dzi­wie, że już cię znam, je­steś naj­lep­szy czło­wiek, ale tro­chę tchórz, bo­isz się lu­dzi i dla­te­go od nich ucie­kasz. Je­steś z nimi, jak to po sta­re­mu mó­wi­li, na po­li­ty­ce.

Pan Au­gust się roz­śmiał i uści­skał Sta­sia.

– Do­praw­dy, zga­dłeś i nie wiem na­wet jak, bo z tobą, mój Sta­siu, je­stem wca­le in­a­czej, a nie wi­dzia­łeś mnie jesz­cze z ni­kim wię­cej. Traf­ny masz in­stynkt.

– Dzię­ku­ję za kom­ple­ment, ale daj­my so­bie po­kój z tym, wu­jasz­ku. Cho­dzi o to, czy ty ze­chcesz mnie w wasz ten świat niby wpro­wa­dzić, za­po­znać, po­ro­bić mi sto­sun­ki etc. Czy cię to zbyt wie­le nie bę­dzie kosz­to­wać?

– Wszyst­ko, co będę mógł, zro­bię dla cie­bie – rzekł pan Au­gust – ale po­tem o tym. Te­raz spo­cznij po dro­dze, a ja się pój­dę ubie­rać.

Nowo po­zna­jo­mie­ni ro­ze­szli się zu­peł­nie ra­dzi z sie­bie, zwłasz­cza pan Au­gust, któ­ry ożył, zo­ba­czyw­szy sio­strzeń­ca, przy­po­mi­na­ją­ce­go mu jego uko­cha­ną, żywą, nie­po­miar­ko­wa­ną, na­mięt­ną i nie­szczę­śli­wą Anie­lę. Ode­zwa­ło się w jego ser­cu przy­wią­za­nie do ro­dzi­ny, za­ga­słe daw­no, uczuł, że nie ma słod­szych i sil­niej­szych wę­złów nad wę­zły mi­ło­ści ro­dzin­nej, jak nie ma sroż­szej nie­na­wi­ści nad nie­na­wiść po­róż­nio­nej ro­dzi­ny. Na ten raz wy­padł ze swo­jej nie­zmien­nej ko­lei ży­cia, prze­stał być zim­nym, obo­jęt­nym i skry­tym. Staś, żywy, roz­trze­pa­ny, ale po­czci­wy, szcze­ry, otwar­ty, przy­padł mu do ser­ca, bo po­wi­nien był przy­paść czło­wie­ko­wi, co nade wszyst­ko nie­na­wi­dził i lę­kał się ob­łu­dy. Jed­nak­że, po­mi­mo szcze­rej ra­do­ści z wi­dze­nia sio­strzeń­ca, Au­gust za­sę­piał się cza­sem i wzdy­chał mi­mo­wol­nie, ile razy ode­zwał się Staś z czym cha­rak­te­ry­zu­ją­cym jego nie­opatrz­ną żą­dzę po­zna­nia i uży­cia świa­ta, jego skłon­ność ufa­nia w lu­dzi.

– Żal mi cię nie­zmier­nie – rzekł za­raz przy obie­dzie pan Au­gust – ko­cham cię, jak mat­kę two­ją ko­cha­łem, i wi­dzę, bo­daj­bym nie zgadł, że jak mat­ka two­ja, ko­niecz­ną twe­go cha­rak­te­ru przy­czy­ną, nie­szczę­śli­wym bę­dziesz.

– Ja! wu­jasz­ku! – za­wo­łał Staś – sły­sza­łem, że szczę­ście w woli i wy­obra­że­niach czło­wie­ka; a ja mam zu­peł­ną wolę i ima­gi­na­cję, że mu­szę być bar­dzo szczę­śli­wym, przy­najm­niej tak, jak to by­wa­li szczę­śli­wi ci daw­ni bo­ha­te­ro­wie z każ­dej baj­ki i po­wie­ści…

– A spo­so­bisz się – do­dał Au­gust – na naj­niesz­czę­śliw­sze­go czło­wie­ka.

– Ja­kim spo­so­bem?

– Krót­ko cię znam, może bym jesz­cze nie miał pra­wa są­dzić, ale ta­kich, jak ty, po­zna­je się od razu lub nig­dy. Ty ufasz w lu­dzi, w szczę­ście, w swo­ją zło­tą gwiaz­dę, ro­isz wie­le, nie­cier­pli­wie wy­la­tu­jesz prze­ciw tro­skom i za­wo­dom… Wierz mi, kto tyl­ko wie­le się spo­dzie­wa, za­wsze się za­wieść musi. Ja, mogę po­wie­dzieć, je­stem o tyle szczę­śli­wy, o ile nim być w moim po­ło­że­niu moż­na – ale dla­cze­go? Dla­te­go, że idę przez ży­cie jak po go­rą­cych wę­glach, jak po traw­ni­ku usła­nym wę­ża­mi, pa­trząc co chwi­la, aby któ­re­go nie na­dep­tać, nie obu­dzić. Wy­rze­kłem się wszyst­kich gwał­tow­niej­szych roz­ko­szy, po któ­rych nie­odmien­nie idzie smu­tek, za­wo­dy, bo­leść; ogra­ni­czam się spo­ko­jem, ucie­kam od ści­słych związ­ków na­wet, bo jak to już nie­jed­na czu­ła pani uwa­ża­ła, le­piej nie mieć pie­ska niż pa­trzeć, jak zdy­cha albo się wście­ka. Wy­rze­kam się więc wszyst­kich pie­sków, żeby ich nie tra­cić.

– Som­me to­ute – od­rzekł Staś – bo­jąc się nie­straw­no­ści, wu­ja­szek gło­dem się mo­rzy. Okrop­ne tchó­rzo­stwo i szka­rad­ny ego­izm.

– Po­zwa­lam, ale to ego­izm roz­sąd­ne­go, zim­ne­go, wy­ra­cho­wa­ne­go czło­wie­ka, cale róż­ny od ego­izmu trzpio­ta, co jak ła­ko­my lub głod­ny żoł­nierz sa­dza rękę w ukrop, aby z nie­go ka­wa­łek mię­sa, a czę­sto tyl­ko ka­wa­łek ko­ści wy­cią­gnąć. Na­ma­wiać cię do mego spo­so­bu ży­cia nie my­ślę, Sta­siu…

– Bo to by było na próż­no, jak wu­jasz­ka ko­cham – za­wo­łał Staś – na to po­trze­ba być pre­de­sty­no­wa­nym.

Chwi­lę mil­cze­li oba, po­tem Staś za­czął się roz­py­ty­wać o są­siedz­two.

– Bo to wi­dzisz, wu­jasz­ku, choć kto nie je cze­go, że mu szko­dzi, może dla­te­go po­zwo­lić jeść dru­gim. Ju­ściż bę­dzie­my z wi­zy­ta­mi, po­zna­my się, wu­jasz­ku… Mu­szą być ład­ne pa­nie albo wresz­cie pa­nien­ki w są­siedz­twie.

– Jak to „wresz­cie”?

– „Wresz­cie” zna­czy tak jak pis-al­ler.

– A to cze­mu?

– Ja się pa­nien strasz­nie lę­kam… Za­raz chcą iść za mąż, to nie do znie­sie­nia! Wolę mieć do czy­nie­nia z pa­nia­mi, bo to nie cią­gnie za sobą kon­se­kwen­cji. – Sto­kroć gor­sze…

– Ale przy­najm­niej nie każą się że­nić, nie mó­wią za­raz o ślu­bie, kie­dy te nie­zno­śne pan­ny dru­gie­go dnia już zda­ją się my­ślą dzierz­gać fal­ba­ny wy­praw­nych su­kie­nek.

Wuj się roz­śmiał.

– Nie­ste­ty, wuju a do­bro­dzie­ju! – do­dał Sta­ni­sław wzdy­cha­jąc – mło­dy czło­wiek musi się ko­chać… I ja tu ko­niecz­nie tak­że mam pro­jekt wko­cha­nia się w ko­goś, nie tra­cąc cza­su, ale nie ży­czę so­bie za­raz wu­jasz­ka pro­sić w swa­ty. No, no, któż tu jest tak dys­tyn­go­wa­ny, miły, pięk­ny, bo­ga­ty?

– O! mnó­stwo do­mów, mnó­stwo osób!

– Wy­bor­nie! – za­wo­łał Staś, za­cie­ra­jąc ręce – a we­so­łych ko­leż­ków znaj­dę?

– Nie­dłu­go bę­dziesz tę­sk­nił za nimi… ja le­d­wie się ich na­strę­cza­ją­cej przy­jaź­ni obe­gnać mogę…

– A! ja tak ser­decz­nie wy­cią­gnę do nich ręce! Pan Au­gust zno­wu po ci­chu szy­der­sko się uśmie­chał.

– Bied­ny, a wiesz ty, co to przy­jaźń mło­dzie­ży? To współ­ka tyl­ko do swa­wo­li, na któ­rej gdy tra­ci twój przy­ja­ciel, opusz­cza cię. Szu­ka­ją w niej ko­rzy­ści tyl­ko, przy­jem­no­ści, nie ser­ca. A po­tem…

– No, to po­tem się śmie­ją z przy­ja­ciół przy­ja­cie­le, rzu­ca­ją ich, zdra­dza­ją etc., etc. Sta­re rze­czy. Zna­jo­me! zna­jo­me! nic no­we­go! A te kil­ka chwil prze­ży­tych we­so­łych, jak wu­ja­szek po­wia­da, „nie­opatrz­nie” za­wsze w zy­sku zo­sta­ją. Do­bre i to, zwłasz­cza gdy kto, jak ja, o kon­se­kwen­cje, zdra­dy, opusz­cze­nia itp. nie­wie­le dba.

– Ale, mój Sta­siu, na­ra­żasz się na to, że ku nie­jed­ne­mu praw­dzi­wą mo­żesz po­czuć przy­jaźń, jak ku nie­jed­nej praw­dzi­wą mi­łość. Cóż, gdy ty dasz do współ­ki praw­dzi­wy bry­lant, a oni fał­szy­we?

– By­le­bym się nie po­znał na bry­lan­cie fał­szy­wym. A po­tem, wi­dzi wu­ja­szek, tak za­wsze do­świad­cze­nie mówi nie­do­świad­cze­niu i za­wsze nie­do­świad­cze­nie go nie słu­cha, swo­je robi, aż się bo­le­śnie prze­ko­na, że mu praw­dę mó­wio­no. Cóż na to ra­dzić? Taki czło­wiek! nie od­mie­ni się; trze­ba się ko­niecz­nie spa­rzyć, do­świad­czyć. Ja do­sko­na­le wiem, że mogę zła­pać guza w naj­bo­le­śniej­sze miej­sce – w ser­ce; no, ale kie­dy to, ko­cha­ny wu­jasz­ku, jest rzecz nie­unik­nio­na.

W tej chwi­li po­stą­pił ku oknu i spoj­rzał na bie­le­ją­cy w od­da­le­niu pa­ła­cyk hra­biów.

– Kto tam miesz­ka?

– Hra­bia, hra­bi­na, hra­bian­ka i hra­bio­stwo.

– Lu­dzie przy­zwo­ici?

– Naj­przy­zwo­it­si w oko­li­cy.

– Po­je­dzie­my tam ju­tro?

– Chcesz ko­niecz­nie?

– Ser­decz­nie! wu­jasz­ku.

– Więc po­je­dzie­my.ROZ­DZIAŁ PIĄ­TY O PANU MAR­SZAŁ­KU, PANI MAR­SZAŁ­KO­WEJ PAN­NIE MAR­SZAŁ­KOW­NIE I WIE­LU IN­NYCH

Na rów­ni­nie błysz­czą­cej te­raz zło­ty­mi ścier­nia­mi, na któ­rych się resz­tą tra­wy pa­sły me­ry­no­sy, osła­wio­ny kil­ku­dzie­się­ciu koł­ka­mi, do któ­rych mia­ły być po­przy­wią­zy­wa­ne drzew­ka, stał mu­ro­wa­ny pa­łac pań­stwa mar­szał­ko­stwa Sło­miń­skich. Byli to tak­że są­sie­dzi Au­gu­sta. Ich dom, jak za­raz wi­dzi­cie, sa­mym po­ło­że­niem róż­nił się wiel­ce od domu hra­biów. Z naj­wyż­szą nie­zręcz­no­ścią ob­ra­no miej­sce na nie­go w po­środ­ku trzech ła­nów na pu­stym wzgó­rzu, gdzie koł­ki tyl­ko re­pre­zen­to­wa­ły drzew­ka. Nie­da­le­ko na lewo wi­dać było gaj dę­bo­wy, sta­re drze­wa, staw, łąkę i każ­dy się py­tał, cze­mu nie tam po­sta­wio­no dom.

Na to mar­sza­łek od­po­wia­dał za­wsze jed­no­staj­nie z miną prze­ko­ny­wa­ją­cą, że in­a­czej być nie mo­gło.

– To sam śro­dek ła­nów.

Dom więc stał, ja­kem wam po­wie­dział, na wy­so­kim pu­stym wzgó­rzu; fa­cja­tę jego zdo­bi­ły czte­ry gru­be ko­lum­ny nie­sły­cha­nych pro­por­cji i kształ­tu. Po­ma­lo­wa­ny był żół­to, okien­ni­ce zie­lo­no, dach czer­wo­no, pom­pa przed nim ja­śnia­ła wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tę­czy. Na pra­wo były ofi­cy­ny, jak sam dom żół­te, da­lej – po­dob­nież żół­ty – szpi­chlerz, żół­ta sto­do­ła, żół­ta opo­dal go­rzel­nia i mnó­stwo rze­czy żół­tych, sta­ły w lewo, fron­ta­mi, bo­ka­mi, uko­sem do domu, zwa­ne­go pa­ła­cem z po­wo­du czte­rech ko­lumn i sal­ki na pię­trze. Opa­sy­wał dom mur z wa­zo­na­mi, na słu­pach, garn­car­skiej ro­bo­ty, z wy­so­ką bra­mą dźwi­ga­ją­cą herb i cy­frę P. S. Mia­ło to minę, jak­by bra­ma sta­no­wi­ła post­scrip­tum pa­ła­cu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: