- W empik go
Latarnia - ebook
Latarnia - ebook
W małym obskurnym barze, w wiecznie zasnutym mgłą portowym mieście siedzi człowiek. Zwykły, nierzucający się w oczy, powiedziałbyś rybak lub zwykły mieszczuch. Pochyla się nad kieliszkiem, widocznie zmęczony, czy to trudami życia, czy też zbyt dużą ilością alkoholu krążącego w jego krwi. Za oknami zmierzcha, cienie kładą się po okolicznych kamiennych domkach, drzewa, targane sztormową wichurą trzeszczą, niczym stare kości. Człowiek nie wie jeszcze, że ten wieczór zmieni całkowicie jego życie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-764-3 |
Rozmiar pliku: | 1 009 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W zasadzie tę opowieść trudno przydzielić jednoznacznie do danej kategorii gier książkowych, gdyż zawiera w sobie cechy zarówno gry tekstowej, powieści interaktywnej czy gry paragrafowej. Znajdziemy tutaj też pewne cechy gry rpg.
Gra składa się ze stosunkowo małej liczby paragrafów i kilku punktów decyzyjnych, stąd też bliżej jej do powieści paragrafowej niż tradycyjnej „paragrafówki”.
Zależało mi na tym, aby rozgrywka była dość wciągająca i skomplikowana zarazem, tak, aby gracza nie zamęczyć długim tekstem, ale jednocześnie wciągnąć w świat rozgrywającej się historii.
Zdarzyć się może, że bohater zginie przedwcześnie, wtedy gra zostaje ukończona.Cele gry
W każdym rozdziale musisz zebrać przedmioty, osiągnąć odpowiednie statystyki bohatera, pokonać niebezpieczeństwa, a także podjąć ważne decyzje. Wszystko to będzie miało wpływ na kształt rozgrywki w kolejnych paragrafach i tworzoną historię.
Nadrzędnym celem jest doprowadzenie bohatera do końca historii, której zakończeń jest kilka (w zasadzie cztery). Po zakończeniu rozgrywki możesz zacząć od początku, odkrywając nowe ścieżki rozwoju postaci i opowieści, a także alternatywne zakończenia.
Czy jesteś początkującym graczem, czy też znawcą tematu i fanem tego typu gier, mam nadzieję, że znajdziesz tu coś dla siebie.
Z autorskim pozdrowieniem,
Łukasz OrzechowskiLatarnia
W małym obskurnym barze, w wiecznie zasnutym mgłą portowym mieście siedzi człowiek. Zwykły, nierzucający się w oczy, powiedziałbyś rybak lub zwykły mieszczuch. Pochyla się nad kieliszkiem, widocznie zmęczony, czy to trudami życia, czy też zbyt dużą ilością alkoholu krążącego w jego krwi.
Za oknami zmierzcha, cienie kładą się po okolicznych kamiennych domkach, drzewa, targane sztormową wichurą trzeszczą, niczym stare kości.
Do baru wchodzi dwóch ludzi, obaj rośli, barczyści, kryją swe twarze pod przemokniętymi kapturami. Widać, że czegoś lub kogoś szukają. Z ich twarzy nie wyczytasz jednak, czy jak już to lub tego osobnika znajdą, dobrze to czy nie. Obie twarze zarośnięte, bez wyrazu, oczy czujne, wodzą po całym pomieszczeniu. W końcu napotykają pochylonego nad kieliszkiem człowieka, widać znają go, gdyż na twarzach przez moment gości mimowolny, nawet serdeczny, uśmiech.
Mogą podejść
lub pozostawić go swoim smutkom .
#1
Mężczyźni podchodzą do znajomej postaci i siadają po obu stronach. Proszą barmana o kolejkę. Za oknami wiatr i ulewa przybierają na sile.
— Słyszał pan o kolejnym morderstwie, poruczniku? — pyta jeden z mężczyzn. — Podobno ta młoda, co tu czasem tańczyła. — w małej mieścinie wieści rozchodzą się szybciej, niż jest w stanie je ogarnąć tutejsza policja. Rzekłbyś, że wszyscy są w coś uwikłani i tylko podstawiają kolejne sprawy do rozwiązania.
— Nie słyszałem, ale mniemam, że panowie wiecie więcej ode mnie, skoro wiecie o tym przed policją — mężczyzna, wyraźnie podminowany całą sytuacją, z naciskiem wymawia „więcej” i „przed”, jakby w ukrytym znaczeniu jego wypowiedzi należało się doszukać podwalin do rozpoczęcia przesłuchania.
— A co my tam wiemy, tyle, że znaleźli trupa młodej, pono przy latarni, na wyspie, stary latarnik przy tym ześwirował, nie wiadomo czy on nie zabił, cały zakrwawiony umykał, tak go policja znalazła… A pan to nic nie wie? Przecież pan z nimi… — dopytuje zdziwiony drugi mężczyzna, wyraźnie uległym i przymilnym tonem. Boją się go. Daje się wyczuć, w całym barze nastaje cisza, wszyscy czekają, co odpowie.
— Najwyraźniej… — odpowiada powoli, słowo roznosi się niczym złowróżbny pomruk po pomieszczeniu, tylko wiatr szaleje za oknami, a deszcz bije w brudne szyby. Porucznik odstawia kieliszek, zabiera z wieszaka kurtkę i wychodzi, zupełnie trzeźwy i niepodobny do postaci, która siedziała na jego miejscu przed chwilą.
Wychodzi w mrok i błoto ulic i kieruje się do portu,
odpalając papierosa za papierosem, za nic ma strugi deszczu i przemoknięty doszczętnie kaptur.
#2
Dwóch mężczyzn przez chwilę śledzi zmęczoną postać, ledwo dźwigającą się z barowego stołka i ciężkim krokiem udającą się do wyjścia, po czym zajmuje się własnymi sprawami. Ów człowiek nad wyraz delikatnie zamyka za sobą drzwi, trzeźwym wzrokiem sprawdza godzinę i powoli kieruje się wąskimi błotnistymi uliczkami w kierunku małego rynku.
Dzwoni telefon.
— Poruczniku, jest pan proszony na miejsce zbrodni, przystań portowa. — rozmówca mówi szybko, rozłącza się, nie dając czasu na pytania ani tłumaczenia. Porucznik nakłada przemoknięty już kaptur, odpala papierosa i zawraca, mijając bar udaje się do portu.
Kolejna bezsenna noc. Małe miasteczko portowe, a sprawa goni sprawę, ledwo przyjechał kilka dni temu.
#3
Port to właściwie mała drewniana przystań, kilka słupów nadgryzionych sztormem i sterczących z wody, błotnisty odcinek czegoś, czego nawet w słoneczny dzień nie można nazwać plażą, mała kamienna chatka zarządcy portu na końcu głównej ulicy, schodzącej wprost do wody.
Na brzegu walają się stare drewniane rybackie łodzie, powiewają strzępy jakiejś zapomnianej, źle zabezpieczonej sieci. Przy przystani stoi kilka małych kutrów, których nikt nawet nie wyprowadzał na brzeg, żeby zabezpieczyć przed sztormem. Obijają się teraz o pale, aż drzazgi lecą, nie wiadomo, bardziej z ich burt czy z małego molo. W błocie brodzą postaci, okutane w czarne płaszcze, kilku gapiów stoi przy chatce zarządcy, ten mały, krągły człowieczek macha energicznie rękami, opisując przekoloryzowaną kryminalną historię. Nikt nie rozpinał taśm, nie ma to sensu, porwałby je natychmiast wiatr. Porucznik bez pytania i bez słowa rozpycha gapiów, wchodzi do chatki zarządcy, przez nikogo nie zatrzymywany, nie gasi nawet papierosa.
— Znaleziono zwłoki młodej dziewczyny, 20 — 25 lat, ne wiadomo, czy się utopiła, czy zadźgana nożem.
— Jak to nie wiadomo, chyba do cholery to łatwo sprawdzić? — porucznik nie wytrzymuje.
— Niby łatwo — odpiera atak mężczyzna, unosząc w pojednawczym geście obie ręce — tyle, że wstępne oględziny wskazują i na utopienie i na zabicie z użyciem noża. Latarnik twierdzi, że to nie on, że tak ją znalazł na kamienistej plaży, za latarnią, chociaż zachowywał się trochę jak szalony — tu rozmówca puka się znacząco w głowę — mówi, że duchy mu o niej powiedziały, poza tym cały zakrwawiony i roztrzęsiony, uciekał z wyspy jakby się paliło. Ta krew na jego ubraniach to jej krew. Ale noża nie znaleźliśmy. Może być, że najpierw ktoś ją dźgnął, a potem wrzucił do wody i nie mogła wydostać się na brzeg. Tyle wiemy.
— Wiadomo kim była ofiara? — pyta powoli i ostrożnie porucznik.