- promocja
Latarnicy - ebook
Latarnicy - ebook
Podobno nigdy nie odkryjemy, co się z nimi stało. Podobno morze strzeże swych tajemnic…
Kornwalia, rok 1972. Trzech mężczyzn znika z latarni morskiej odległej o mile od brzegu. Drzwi wejściowe są zamknięte od wewnątrz, a zegary zatrzymały się o godzinie 8:45. Dziennik jednego z nich opisuje potężną burzę, ale przez cały tydzień na niebie nie pojawiła się ani jedna chmura.
Co tak naprawdę się tam wydarzyło?
Dwadzieścia lat później wdowy po zaginionych wciąż nie mogą pogodzić się ze stratą. Helen, Jenny i Michelle oddaliły się od siebie. Ale wszystko zmienia się, kiedy kontaktuje się z nimi młody dziennikarz, który próbuje rozwikłać zagadkę. Prawda może wyjść na jaw dopiero w konfrontacji z najgłębiej skrywanymi lękami…
Latarnicy to odurzająca i trzymająca w napięciu historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Nadzwyczajna i literacka opowieść o miłości i żalu oraz próbie zrozumienia, jak strach potrafi zatrzeć granice między rzeczywistością a wyobrażeniem.
Historia o duchach i fantastycznie wciągające śledztwo psychologiczne w jednym. Perfekcyjnie napisana powieść.
„The Guardian”
Cudownie elegancka i klimatyczna.
„The Observer”
Unikalna opowieść Stonex zestawia fascynującą rzeczywistość – codzienne wyzwania bycia latarnikiem – z serią dziwnych, przejmujących, niemal mistycznych wydarzeń, które wciągają czytelników i utrzymują ich, jak w transie, do samego końca.
„Booklist”
Emma Stonex – angielska autorką urodzona w Northamptonshire 1983 roku. Przez lata publikowała powieści pod różnymi pseudonimami, a Latarnicy to jej debiut pod własnym nazwiskiem. Książka została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków. Zanim została pisarką, pracowała jako redaktorka w dużym wydawnictwie. Mieszka z rodziną na południowym zachodzie Wielkiej Brytanii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-635-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZMIANA
Jory odsuwa zasłony. Dzień jest jasny, choć szary, radio gra piosenkę, którą mgliście kojarzy. Słucha serwisu informacyjnego, wiadomości o dziewczynce zaginionej z przystanku autobusowego gdzieś na północy, popija mocną herbatę z kubka. Biedna matka na pewno odchodzi od zmysłów. Krótkie włosy, krótka spódniczka, wielkie oczy – tak wyobraża sobie drżącą z zimna dziewczynkę i pusty przystanek autobusowy, na którym ktoś powinien był stać, oczyma duszy widzi, jak macha albo tonie, autobus zbliża się i jedzie dalej, niczego nieświadomy, a asfalt lśni czernią od deszczu.
Morze jest spokojne, niby szkliste, jak zawsze po okresie złej pogody. Jory otwiera okno – świeże powietrze zdaje się niemal ciałem stałym, można by je kroić, grzechocze między chatkami rybackimi niczym kostka lodu w szklance z drinkiem. Nie ma to jak zapach morza, nic nie może się z nim równać: solankowy, czysty jak trzymany w lodówce ocet. Dzisiaj nie wydaje żadnego dźwięku. Jory zna morza głośne i ciche, rozkołysane i gładkie jak lustro, morza, na których łódka zdaje się ostatnim przebłyskiem ludzkości na fali tak wściekłej i zdeterminowanej, że zaczynasz wierzyć w rzeczy, w które nie wierzysz, na przykład że morze znajduje się w pół drogi między niebem a piekłem, czy jak zwał to, co leży wysoko nad nami, i to, co czai się w głębinach. Pewien rybak powiedział mu kiedyś, że morze ma dwie twarze. Trzeba zaakceptować obie, stwierdził, dobrą i złą, i od żadnej nigdy się nie odwracać.
Dzisiaj, po długim czasie, morze jest po ich stronie. Dzisiaj to zrobią.
To on decyduje, czy łódź może wypłynąć. Nawet jeśli o dziewiątej rano jest sprzyjający wiatr, nie wiadomo, czy o dziesiątej się to nie zmieni, a warunki w porcie są zawsze dziesięć razy lepsze niż przy latarni – jeśli przy brzegu fale mają, powiedzmy, półtora metra, to wokół niej osiągają piętnaście metrów.
Nowy chłopak ma koło dwudziestki, żółte włosy i nosi okulary z grubymi soczewkami. Za szkłami jego oczy wydają się małe, nerwowe; przywodzi Jory’emu na myśl stworzonko żyjące w klatce wysypanej trocinami. Stoi na pirsie w sztruksowych dzwonach, wystrzępione końce nogawek pociemniały od wody morskiej. Wczesnym rankiem na nabrzeżu jest cicho i prawie pusto, ktoś wyprowadza psa, mleczarz wypakowuje butelki ze skrzynki. Lodowate zawieszenie między Gwiazdką a Nowym Rokiem.
Jory razem z ekipą ładuje dobra przywiezione przez chłopaka – czerwone kartony z Tridentu zawierające zapasy na dwa miesiące: ubrania i jedzenie, świeże mięso, owoce, prawdziwe mleko (nie w proszku), gazetę, puszkę herbaty, tytoń Golden Virginia – i porządnie przywiązują je do pokładu łodzi, zabezpieczając plandeką. Latarnicy się ucieszą; od czterech tygodni żyli konserwami i artykułami z wydania „Maila” z dnia ostatniej dostawy zapasów.
Na płyciźnie woda czka wodorostami, siorbie i chlupocze wokół łodzi. Chłopak wdrapuje się na pokład, ma mokre tenisówki, jak ślepiec kurczowo łapie się burt. Pod pachą trzyma przewiązaną sznurkiem paczkę z rzeczami osobistymi – książki, magnetofon, taśmy, czymkolwiek będzie zabijał czas na miejscu. Najprawdopodobniej student: ostatnimi czasy do Tridentu zgłasza się sporo studentów. Pewnie jakiś muzyk, kompozytor, tekściarz, wygląda na takiego. Będzie tkwił w latarni, myśląc sobie: tak trzeba żyć. Potrzebują jakiegoś zajęcia, zwłaszcza na wieżach – nie można przez cały czas biegać w górę i w dół po schodach. Dawno temu Jory poznał latarnika, który budował statki w butelce; zręczny rzemieślnik pracował nad nimi przez cały pobyt na wyspie, a pod koniec mógł się pochwalić pięknymi okazami. Potem jednak zainstalowali im telewizję i facet to rzucił – dosłownie wywalił cały warsztat przez okno do morza i od tamtej pory w każdej wolnej chwili gapił się w ekran.
– Długo pan tu pracuje? – pyta nowy.
Jory odpowiada, że owszem, zaczął, kiedy jego jeszcze nie było na świecie.
– Już prawie nie wierzyłem, że nam się uda – ciągnie chłopak. – Czekałem od wtorku. Znaleźli mi kwaterę w wiosce, całkiem przyjemną, ale nie aż tak, żebym chciał zostać tam na dłużej. Codziennie wyglądałem przez okno i zastanawiałem się, kiedy wreszcie wypłyniemy. Cholerny sztorm. Szczerze mówiąc, nie mogę sobie wyobrazić, jak tam będzie, kiedy znowu popsuje się pogoda. Podobno człowiek nie wie, co to prawdziwy sztorm, dopóki nie przeżyje go na morzu, nie poczuje, jakby latarnia miała się pod nim lada chwila zawalić i runąć do wody.
Nowi zawsze dużo gadają. To z nerwów, myśli Jory, młody boi się przeprawy, że wiatr może się zmienić i utrudnić przybicie do wyspy, że może nie dogada się z załogą latarni, zastanawia się, jaki będzie szef. To jeszcze nie jest latarnia tego chłopaka i prawdopodobnie nigdy nią nie będzie. Nadetatowcy przychodzą i odchodzą, raz latarnia lądowa, innym razem na skałach, rzucają nimi po całym kraju. Jory poznał ich już dziesiątki, palili się, żeby zacząć, zauroczeni romantyczną wizją, ale rzeczywistość ma w sobie niewiele romantyzmu. Trzech facetów w latarni otoczonej morzem. Nie ma w tym nic szczególnego: trzech mężczyzn i dużo wody. Trzeba szczególnego charakteru, żeby wytrzymać tak długie zamknięcie. Samotność. Izolacja. Monotonia. W promieniu wielu kilometrów nic tylko morze, morze, morze. Zero przyjaciół. Zero kobiet. Jedynie pozostała dwójka, dzień w dzień, bez drogi ucieczki – to może doprowadzić do obłędu.
Na zmiennika czeka się zwykle wiele dni, czasem nawet długie tygodnie. Kiedyś łódka z dostawą zaginęła i jeden z latarników tkwił tam przez cztery miesiące.
– Przyzwyczaisz się do pogody – mówi chłopakowi.
– Oby!
– Poza tym i tak masz lepiej niż ten pechowiec, który będzie wracał na ląd.
Załoga siedzi skupiona na rufie, pustym wzrokiem spoglądając na morze, paląc i rozmawiając niewyraźnie, wilgotne palce moczą im papierosy. Można by umieścić ich na obrazie, surowym pejzażu morskim, namalowanym niedbałymi pociągnięciami pędzla nakładającego grubą warstwę farby olejnej.
– Na co czekamy? – woła jeden z członków załogi. – W końcu fale się zmienią, zanim zdążymy wypłynąć.
Jest też z nimi technik, musi naprawić radio. Zwykle w dzień zmiany skontaktowaliby się z latarnią już z pięć razy, ale sztorm uszkodził nadajnik.
Jory kończy przykrywać kartony, odpala silnik i wypływają, łódka podskakuje na falach niczym stateczek w wannie. Stado mew skrzeczy na oblepionym małżami głazie, niebieski trawler pyka leniwie, dopływając do lądu. W miarę jak oddalają się od linii brzegowej, woda ożywa, rozkołysane zielone fale pienią się i rozpływają. Jeszcze dalej kolory ciemnieją, morze przybiera barwę oliwkową, a niebo robi się złowieszczo ciemnoszare. Woda rozbija się na dziobie, grzywacze wzbierają i rozpraszają się. Jory żuje końcówkę skręcanego papierosa, który trochę mu się zgniótł w kieszeni, ale nadal w miarę nadaje się do palenia, nie odrywa oczu od horyzontu, w ustach ma dym. Uszy bolą go z zimna. Wysoko w górze jakiś biały ptak zatacza okręgi na rozległym brunatnozielonym niebie.
Przez mgłę udaje mu się dojrzeć Maiden – samotną iglicę, dostojną, odległą. Stoi ponad dwadzieścia kilometrów od brzegu. Jory wie, że latarnicy wolą być dalej od lądu, żeby jego widok nie przypominał im o domu.
Chłopak siedzi tyłem do latarni – dziwny początek, myśli Jory, plecami do celu podróży. Skubie zadrapanie na kciuku. Ma miękkie rysy, wygląda, jakby było mu niedobrze, jest jeszcze niewtajemniczony. No ale każdy marynarz musi w końcu zacząć.
– Byłeś kiedyś na wieży, synku?
– Pracowałem na Trevose, potem na St Catherine’s.
– Ale na wieży nigdy?
– Nie, nigdy.
– Trzeba mieć mocny żołądek – mówi Jory. – I umieć się dogadywać z ludźmi, nieważne, jacy są.
– Z tym nie będę miał problemu.
– Na pewno. Główny latarnik to porządny gość, to bardzo ważne.
– A pozostali?
– Słyszałem, że trzeba uważać na nadetatowca. Ale to chyba twój rówieśnik, więc na pewno się dogadacie.
– A co z nim?
Jory uśmiecha się na widok wyrazu twarzy chłopaka.
– Nie rób takich min. W robocie zawsze krążą plotki, ale przecież nie wszystkie są prawdziwe.
Pod nimi morze kołysze się i burzy, czarne masy wody przewalają się, chlapią i chłoszczą. Bryza prześlizguje się po powierzchni wody, mącąc jej powierzchnię. Przy dziobie eksploduje chmura drobnych kropelek, fale robią się coraz cięższe i zagadkowo głębokie. Kiedy Jory był mały i pływali promem z Lymington do Yarmouth, zawsze wychylał się za barierki i podziwiał morze, jak zmienia się zupełnie mimochodem, praktycznie niezauważalnie, jak opada szelf i ląd pozostaje już tylko wspomnieniem, a gdyby wypadł za burtę, do dna brakowałoby mu kilkudziesięciu metrów. Pływałby z belonami i mustelami – dziwacznymi, rozdętymi, migoczącymi kształtami o miękkich, wszędobylskich mackach i oczach jak zmętniałe marmurki.
Latarnia się przybliża, kreska zmieniła się w słupek, słupek przypomina sterczący palec.
– Oto i ona. Maiden Rock.
Teraz widzą już ślady wody morskiej wokół podstawy wieży, piętno gwałtownych zjawisk atmosferycznych odciśnięte przez dziesięciolecia władania żywiołu. Choć przeżył to już wiele razy, zbliżanie się do Królowej Latarni Morskich wywołuje w Jorym charakterystyczną mieszankę emocji – czuje się zbesztany, nieistotny, może lekko wystraszony. Maiden, wysokie na pięćdziesiąt metrów dzieło wiktoriańskiej inżynierii, góruje bladym strzelistym pięknem nad linią horyzontu, niewzruszony bastion, strażniczka bezpieczeństwa marynarzy.
– Jedna z najstarszych – ciągnie Jory. – Rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci. Dwa razy się zawaliła, zanim w końcu zapłonął ogień. Mówi się, że przy paskudnej pogodzie, kiedy wiatr wciska się między skały, wydaje szczególny odgłos, jak zawodząca kobieta.
Z szarówki wypełzają detale budowli – okna latarni, betonowy pierścień odsadzki i wąski pas metalowych szczebli, tak zwanych psich schodków, prowadzących pionowo w górę do wejścia.
– Zauważyli nas już?
– Na pewno.
Jednak wypowiadając te słowa, Jory szuka wzrokiem sylwetki, którą spodziewał się zobaczyć czekającą na nich u podnóża latarni – głównego latarnika w granatowym mundurze i białej czapce garnizonowej albo jego pomocnika, machających zapraszająco. Z pewnością obserwowali wodę już od wschodu słońca.
Uważnie lustruje wzrokiem kocioł wokół podstawy latarni, rozważając najlepsze podejście do lądu – podpłynąć dziobem czy rufą, rzucić kotwicę czy zostawić luzem. Lodowata woda tryska spomiędzy labiryntu zatopionych skał; kiedy fala wzbiera, głazy znikają; kiedy opada, wynurzają się niczym czarne lśniące trzonowce. Ze wszystkich wież najtrudniej podpłynąć do Bishop, Wolf i Maiden, a gdyby miał sam wybrać zwyciężczynię tego rankingu, postawiłby właśnie na Maiden. Według żeglarskich legend miano ją zbudować na szczękach skamieniałego potwora morskiego. Budowa pochłonęła życie wielu robotników, a na rafie zginął niejeden marynarz, który zboczył ze szlaku. Nie przepada za obcymi, nie jest gościnna.
Jory nadal nie widzi jednak żadnego z latarników. Nie dostaną chłopaka, jeśli ktoś z lądu nie będzie obsługiwał osprzętu do cumowania. Przy takiej sile pływu będzie nimi rzucało na zmianę trzy metry w górę i trzy metry w dół, lina może w każdej chwili pęknąć i jego człowiek skończy w zimnej kąpieli. Niebezpieczne rozrywki, ale tak to już jest z latarnianymi wieżami. Szczurom lądowym morze wydaje się czymś stałym, ale Jory wie, że to tylko złudzenie: morze jest kapryśne, nieprzewidywalne i może łatwo dorwać nieprzygotowaną ofiarę.
– Gdzie oni są?
Krzyk członka załogi ledwie przebija się przez huk wody.
Jory sygnalizuje, że popłyną naokoło. Chłopak zrobił się zielony. Technik też. Jory powinien ich pokrzepić, ale sam nie czuje się zbyt pewnie. Przez wszystkie te lata nigdy nie musiał płynąć na tyły Maiden.
Przytłacza ich skala latarni, strzelistej wieży z litego granitu. Jory wyciąga szyję, żeby dojrzeć drzwi wejściowe – dwadzieścia metrów nad ziemią, z solidnego spiżu i bezczelnie zamknięte.
Załoga robi hałas – nawołują latarników i ostro dmuchają w gwizdki. Wysoko, jeszcze wyżej, wieża zwęża się ku niebu, a niebo z kolei zerka na ich malutką, bezładnie miotaną łódeczkę. I znowu ten ptak, ten, który za nimi leciał. Zatacza kręgi, wykrzykując wiadomość, której nie rozumieją. Chłopak przechyla się przez burtę i zwraca śniadanie.
Unoszą się, opadają. Czekają i czekają.
Jory wciąż patrzy na wieżę górującą nad swoim własnym cieniem i słyszy już tylko fale, huk i gulgot piany, chlupot i pluskanie wody na skałach, a w głowie ma jedynie tamtą zaginioną dziewczynkę, o której słyszał rano w radiu, i przystanek, pusty przystanek autobusowy, i bezlitosny siekący deszcz.2
DZIWNE ZDARZENIE W LATARNI MORSKIEJ
„The Times”, niedziela, 31 grudnia 1972 roku
Do kierownictwa Trident House dotarła informacja o zniknięciu trzech zatrudnionych przez firmę latarników z latarni morskiej Maiden, około dwudziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Land’s End. Zaginieni to główny latarnik Arthur Black, jego pomocnik William (Bill) Walker oraz nadetatowy latarnik Vincent Bourne. Odkrycia dokonała wczoraj załoga łodzi, która przywiozła zmiennika i miała zabrać pana Walkera na ląd.
Jak dotychczas nie pojawiły się żadne informacje wskazujące na potencjalne miejsce pobytu zaginionych osób, nie wydano też oficjalnego oświadczenia. Rozpoczęło się śledztwo.3
DZIEWIĘĆ PIĘTER
Dobicie do brzegu zajmuje im wiele godzin. Kilkunastu mężczyzn wspina się po psich schodkach, na języku czują smak soli i strachu, uszy mają zamarznięte, dłonie skostniałe i zakrwawione.
Kiedy w końcu docierają do drzwi, te okazują się zamknięte od środka. Stalową płytę, odporną na roztrzaskujące się fale i huraganowe wiatry, trzeba teraz wyważyć siłą mięśni i łomów.
Potem jeden z członków załogi dostaje dreszczy, trzęsie się blady jak śmierć, częściowo z wyczerpania, a częściowo z powodu robaka niepokoju, który zżerał go od środka, odkąd nikt nie wyszedł na spotkanie łodzi Jory’ego Martina, od kiedy Trident House kazał im tam płynąć.
Trzech wchodzi do wieży. Wewnątrz jest ciemno, unosi się stęchły zapaszek, typowy dla zamieszkanych stacji morskich z zabitymi na głucho oknami. W magazynie nie ma wiele do oglądania: zwaliste kształty ukryte w półmroku, zwoje liny, koło ratunkowe, szalupa podwieszona do góry dnem. Nic nie zostało naruszone.
Sztormiaki latarników wiszą w cieniu jak ryby złapane na haczyk. Ich imiona zostają wykrzyczane przez okrągły otwór w suficie, posłane w górę spiralnymi schodami:
Arthur. Bill. Vincent. Vince, jesteś tu? Bill?
To dość upiorne, jak ich żywe głosy wybrzmiewają w ciszy, solidnej ciszy, nieprzyzwoicie głośne. Mężczyźni nie spodziewają się odpowiedzi. Ci z Tridentu twierdzili, że to akcja poszukiwawczo-ratunkowa, ale oni dobrze wiedzą, że szukają ciał. Nadzieja, że latarnicy po prostu uciekli, umarła w chwili, gdy drzwi okazały się zamknięte na klucz. Muszą gdzieś tu być, w środku.
Przywieźcie ich po cichu, mówili w Tridencie. Dyskretnie. Znajdźcie jakiegoś szypra, który umie trzymać język za zębami. Nie róbcie zamieszania, żadnych scen, nikt nie musi o tym wiedzieć. I sprawdźcie, czy latarnia dobrze działa, na litość boską, niech ktoś to sprawdzi.
Trzech mężczyzn wspina się jeden za drugim. Ściana na kolejnym poziomie jest obwieszona detonatorami i ładunkami do armatek mgielnych. Żadnych śladów walki. Każdy z mężczyzn myśli o domu, o żonie, o dzieciach, jeśli jakieś ma, o cieple kominka i dotyku dłoni na plecach: „Długi dzień, skarbie?”. Wieża to nie jest miejsce dla rodzin. Wieża zna tylko trzech latarników: trzech martwych latarników, których ciała są tu gdzieś ukryte. Gdzie znajdą zwłoki? W jakim będą stanie?
Docierają na trzecie piętro, do zbiorników z parafiną, potem na czwarte, gdzie trzyma się olej do palnika. Jeden z mężczyzn znowu woła, głównie po to, żeby przerwać złowróżbną ciszę. Nic nie świadczy o pośpiesznym opuszczeniu latarni, nie ma śladów ucieczki, nic, co wskazywałoby, że latarnicy się gdzieś udali.
Ze składu oleju kierują się na klatkę schodową, żeliwną spiralę przyklejoną do ściany wewnętrznej, prowadzącą na samą górę, do laterny. Poręcz lśni. Latarnicy reprezentują specyficzny typ człowieka – mają obsesję na punkcie dokładnego sprzątania, polerowania, pucowania, glansowania. Nie ma na świecie miejsca czystszego niż latarnia morska. Mężczyźni szukają na mosiężnej powierzchni odcisków palców, ale żadnych nie widać: z powodu tej właśnie pieczołowitości latarnicy nigdy nie dotykają poręczy. Choć gdyby któryś z nich się śpieszył, gdyby się potknął i złapał ją dla odzyskania równowagi, gdyby się zapomniał z powodu jakichś strasznych wydarzeń… Ale wszystko wydaje się w zupełnym porządku.
Kroki mężczyzn dudnią niczym żałobny bęben, głęboko i nieubłaganie. Już zaczynają tęsknić za bezpiecznym pokładem łodzi i obietnicą stałego lądu.
Oto i kuchnia. Trzy i pół metra średnicy, na środku rura, w której poruszają się obciążniki sterujące przesłoną lampy. Na ścianie trzy szafki, a w nich elegancko poustawiane puszki z żywnością: pieczona fasolka, bób, ryż, zupy, kostki rosołowe, mielonka, peklowana wołowina, pikle. Na blacie stoi nieotwarty słoik frankfurterek upakowanych ciasno niczym tkanka w laboratoryjnej probówce. Pod oknem jest zlew – czerwony kurek od deszczówki, srebrny od czystej, świeżej wody – i miednica do zmywania naczyń zostawiona do wyschnięcia. W przestrzeni między ścianą wewnętrzną a murem, na półkach wykorzystywanych przez latarników w charakterze spiżarni, leży samotna pomarszczona cebula. Nad zlewozmywakiem wisi szafka z lustrzanymi drzwiczkami, bo to pomieszczenie pełni również funkcję łazienki – wewnątrz mężczyźni znajdują szczoteczki do zębów, grzebienie, jeden flakon old spice’a i jeden tabaca. Obok komoda ze sztućcami, talerzami i kubkami, wszystko porządnie poukładane, jak można się było spodziewać. Zegar wiszący na ścianie zatrzymał się na ósmej czterdzieści pięć.
– Co to…? – pyta mężczyzna z wąsami.
Stół przygotowano do posiłku, który nie został spożyty. Dwa nakrycia, nie trzy – przy każdym nóż, widelec i talerz czekający na jedzenie. Dwa puste kubki. Sól i pieprz. Tubka musztardy i umyta popielniczka. Blat z laminatu, w kształcie półksiężyca, okala ściśle rurę na środku; pod spodem ławka i dwa krzesła – z jednego wyłazi wypełnienie, drugie stoi krzywo, jakby ktoś wstał z niego w pośpiechu.
Drugi mężczyzna, ten z zaczeską, sprawdza piekarnik, czy coś się nie podgrzewa, ale kuchenka jest zimna i pusta. Przez okno słyszą westchnienia morza obmywającego skały w dole.
– Nie mam pojęcia – mówi, nie tyle odpowiadając na pytanie, ile przyznając się do ogólnej, przerażającej niewiedzy.
Mężczyźni zerkają na sufit.
W latarni morskiej nie ma się gdzie schować, w tym rzecz. W każdym pomieszczeniu, od dołu do góry, można zrobić dwa kroki do rury z ciężarkami i kolejne dwa do przeciwległej ściany.
Wchodzą wyżej, do sypialni. Trzy koje w kształcie banana, dopasowane do okrągłych ścian, wszystkie z rozsuniętymi zasłonkami. Łóżka są skrupulatnie posłane, prześcieradła mocno naciągnięte, poduszki i koce wielbłądziej barwy szorstkie w dotyku. Na górze znajdują się jeszcze dwa krótsze łóżka dla gości i drabinka, po której można się do nich dostać. Pod schodami wnęka na schowek, zasłonięta kotarą. Ten z zaczeską odsuwa ją, wstrzymując oddech, ale jego oczom ukazuje się tylko skórzana kurtka i dwie koszule na wieszakach.
Siódme piętro, trzydzieści metrów nad poziomem morza. W salonie stoi telewizor i trzy wysiedziane fotele z ramą z giętego drewna. Na podłodze przy największym fotelu – domyślają się, że należącym do głównego latarnika – stoi filiżanka z resztką zimnej herbaty na dnie. Za rurą z obciążnikami biegnie inny przewód z dołu. Może główny latarnik mógłby teraz do nich zejść; siedzi w laternie, czyści lampę. Pozostali też tam są, na galerii. Sorry, nie słyszeli.
Tutaj zegar na ścianie pokazuje tę samą godzinę, zatrzymaną w czasie. Za kwadrans dziewiątą.
Do pomieszczenia obsługi prowadzą podwójne drzwi. Teoretycznie trupy mogłyby tam leżeć – przestrzeń między drzwiami powstrzymałaby smród rozkładu. Jednak, tak jak się już spodziewali, i tutaj nikogo nie ma. Zaczyna im się kończyć wieża. Została już tylko laterna. Przeszukali dziewięć pięter i wszystkie puste. Oto i ona, na samej górze, latarnia Maiden – potężna lampa gazowa obudowana soczewkami delikatnymi niczym ptasie skrzydła.
– Nic więcej nie ma. Zniknęli.
Na horyzoncie pojawiają się pierzaste chmury. Wiatr zmienia kierunek, tworzy na falach białe grzbiety. Jakby tych latarników w ogóle nigdy tam nie było. Albo to, albo wdrapali się na szczyt i po prostu odlecieli.4
ZAGADKA
„Independent”, poniedziałek, 4 maja 1992 roku
PISARZ CHCE ROZWIKŁAĆ TAJEMNICĘ MAIDEN ROCK
Autor powieści przygodowych Dan Sharp wyrusza na misję w poszukiwaniu prawdy kryjącej się za jedną z najbardziej zagadkowych historii naszych czasów. Sharp, który ma na koncie marynistyczne bestsellery, takie jak _Oko cyklonu_, _Cicha woda_ i _Trafiony, zatopiony_, wychował się nad morzem i już od dawna fascynowało go to niewyjaśnione zniknięcie. Po raz pierwszy miałby podjąć się napisania książki niefabularnej. – Od dziecka ciekawiła mnie ta historia. Chciałbym rzucić nowe światło na sprawę Maiden Rock, porozmawiać z uczestnikami tamtych wydarzeń – mówi pisarz.
Dwadzieścia lat temu, zimą 1972 roku, trzech latarników zniknęło z wieży morskiej w Kornwalii, kilkadziesiąt kilometrów od Land’s End. Zostały po nich intrygujące ślady: drzwi zamknięte na klucz od środka, dwa zegary zatrzymane na tej samej godzinie i stół nakryty do posiłku. W dzienniku pogodowym główny latarnik zanotował sztorm wokół wieży – jednak niebo, co trudne do wytłumaczenia, było bezchmurne.
Jakiż dziwny los spotkał tych nieszczęśników? Tego właśnie zamierza się dowiedzieć Sharp. – W tej historii jest wszystko, czego szuka powieściopisarz: dramatyzm, tajemnica, morskie niebezpieczeństwo. Tyle że to nie fikcja – dodaje. – Wierzę, że każdą zagadkę da się rozwiązać, to tylko kwestia szukania w odpowiednich miejscach. Założę się, że gdzieś tam ktoś na pewno wie więcej, niż chce powiedzieć.5
HELEN
No to zaczynamy, pomyślała, patrząc, jak mężczyzna kawałek dalej parkuje samochód, butelkowozielonego morrisa minora z rurą wydechową sterczącą z tyłu jak przekrzywiona fajka. Helen zastanawiała się, dlaczego on czymś takim jeździ. Musi być przecież bogaty, jeśli wierzyć informacjom o jego książkach: pierwsze miejsca na listach bestsellerów i tak dalej.
Od razu go zauważyła, chociaż przez telefon nie podał żadnego opisu. Może powinna była go o to poprosić, bo przecież trzeba uważać z wpuszczaniem obcych do domu. Ale to musiał być on. Miał na sobie granatową dwurzędową kurtkę marynarską, a na twarzy przyklejony na stałe wyraz skupienia i namysłu, jakby całymi dniami ślęczał nad naukowymi rękopisami, które nie chciały zdradzić mu swoich tajemnic. Był młodszy, niż się spodziewała, nie miał nawet czterdziestki.
– Odczep się – powiedziała Helen nieuważnie, czując muśnięcie psich wąsów na dłoni. – Potem cię wyprowadzę. – Pójdzie do lasku, przegoni ją przez mokrą, lepką ściółkę. Uspokoiła ją ta wizja, myśl, że będzie coś „potem”.
Pisarz nosił parcianą torbę, Helen oczyma duszy widziała, że jest pełna paragonów i zapalniczek; wyobrażała sobie, że facet nigdy nie ścieli łóżka i pozwala kotom spać na kuchennym blacie. Na śniadanie zjadł pewnie płatki Weetabix, wysypane do miseczki z rozerwanego kartonu, ale skończyło mu się mleko, więc zalał je wodą z kranu. Zapalił papierosa, pogrążając się w rozmyślaniach o Maiden Rock i notując pytania, które chciał jej zadać.
Po tylu latach nadal to robiła. Dokonywała oceny na oko, zanim miała okazję skorzystać z innych zmysłów, poddawała temu testowi każdą nowo poznaną osobę. Czy ta osoba kogoś straciła tak jak ona? Czy rozumie, jak to jest? Czy stoi po tej samej stronie okna co ona, czy po przeciwnej, niewiarygodnie odległej? Uznała, że w jego przypadku nie ma to większego znaczenia – w końcu pisarz może sobie wyobrazić uczucie straty.
Ale czy na pewno? Helen była dość sceptyczna, czy rzeczywiście uda mu się wyobrazić sobie niewyobrażalne. Dla niej to uczucie było spadaniem. Nieważkością. Niedowierzaniem. Czekaniem, aż ktoś ją złapie, ale nikt nie łapał, ciągnęło się to przez wiele lat i spadała, i nie pojawiały się żadne rozwiązania, brakowało jasności i poczucia domknięcia, zakończenia jakiegoś etapu. W psychologii określa się to angielskim terminem _closure_, ostatnimi czasy bardzo modnym i nadużywanym przez wszystkich, którym posypał się związek albo stracili pracę, a ona zawsze wtedy myślała, że z takimi zdarzeniami stosunkowo łatwo sobie poradzić; nie spychały człowieka w przepaść bez dna. A tak właśnie było stracić kogoś, kto rozpłynął się w powietrzu. Żadnego śladu, żadnej przyczyny, żadnej wskazówki. Jak mógłby to wszystko zrozumieć Dan Sharp interesujący się okrętami wojennymi, bronią i pijakami z doków?
Marzyła o tym, by nawiązać kontakt z innymi osobami takimi jak ona: rozpoznać ich i w zamian także zostać rozpoznaną. Potrafiłaby wyczytać stratę z ich twarzy, to nie takie oczywiste, jakąś gorycz czy rezygnację, te upiory, od których już tak długo starała się uwolnić. Powiedziałaby: „Rozumiesz, prawda? Ty rozumiesz”, nie wiadomo, co usłyszałaby w odpowiedzi, ale jeśli nie miałoby wyniknąć z tego nic dobrego, jakaś życzliwość i zrozumienie, to po co to wszystko?
Tymczasem upiory nadal czaiły się między ubraniami w szafie, dostawała dreszczy, kiedy ubierała się rano, albo widywała je przykucnięte w kątach, skubiące skórę z kciuków. Nie miała pewności, mówili terapeuci (dawno już u żadnego nie była), a pewność to choćby milimetr, o który można się zaczepić końcami paznokci.
No to idzie, otwiera już furtkę. Zamknął ją za sobą, nie bez trudności, bo zasuwka zardzewiała. Radio w kuchni grało _Scarborough Fair_; Helen czuła się nieco otumaniona melancholijną piosenką, wzmiankami o morskiej toni i batystowej koszuli, raczej gorzką niż słodką historią prawdziwej miłości. Od czasu do czasu pojawiały się jej w głowie dzikie myśli na temat Arthura i pozostałych, ale w zasadzie nauczyła się je okiełznywać. Jakież tajemnice mogłaby zdradzić latarnia morska? Ich sekrety zostały pochowane pod wodą, tak jak jej.
Helen pamiętała męża we fragmentach, unosiły się na wietrze niczym liście wpadające do kuchni przez tylne wyjście. Czasem udawało jej się jedno takie wspomnienie złapać i porządnie mu się przyjrzeć, ale zwykle tylko patrzyła na te liście, unoszone przez wiatr wokół jej stóp, i zastanawiała się, jakim cudem znajdzie w sobie energię, żeby je pozamiatać.
Po stracie świat się wcale nie zmienił. Nadal powstawały piosenki. Czytano książki. Wojny toczyły się dalej. Pary kłóciły się nad wózkami przed Tesco, po czym wsiadały do samochodu, mocno trzaskając drzwiami. Życie się odradzało, wciąż od nowa, bez cienia współczucia. Czas płynął swoim zwykłym rytmem, przypływy i odpływy, początki i końce, rozsądne progresje, które wszystko stabilizowały, ani myśląc o gwizdaniu w lesie na obrzeżach miasteczka. Zaczęło się jako gwizd wydobywający się z suchych warg. Przez lata się wyostrzył, przerodził w pogodny, nieprzerwany dźwięk.
Rozległ się i teraz, wraz z dźwiękiem dzwonka. Helen wsadziła ręce do kieszeni kardiganu i zaczęła się bawić paproszkami. Lubiła to uczucie, kiedy wciskała utoczoną kulkę pod sam paznokieć – ból, ale niezupełnie bolesny.6
HELEN
Proszę wchodzić. Proszę, zapraszam. Przepraszam za bałagan. Miło z pana strony, ale nie ma co zaprzeczać, naprawdę straszny tu nieporządek. Napije się pan herbaty, kawy? Herbaty, cudownie – z mlekiem i cukrem? No tak, w dzisiejszych czasach wszyscy taką piją. Moja babcia pijała czarną z plasterkiem cytryny, teraz rzadko ktoś taką lubi. Ciasta? Przykro mi, kupne.
Czyli jest pan pisarzem, tak? Fascynujące. Nigdy jeszcze żadnego nie spotkałam. Ludzie często mówią, że każdy mógłby napisać książkę. Sama też o tym myślałam, ale żadna ze mnie pisarka – potrafię wymyślić, co chciałabym napisać, ale trudno przekazać to innym. W tym chyba tkwi sedno. Po śmierci Arthura wszyscy mówili, że dobrze by mi zrobiło przelanie uczuć na papier, żeby wyrzucić je z głowy. Sam jest pan twórcą, więc pewnie wierzy pan, że tego rodzaju zajęcia wzbogacają człowieka, prawda? No ale w końcu nigdy niczego nie napisałam. Nie wiem, czy chciałabym, żeby obcy ludzie czytali cokolwiek, co mogłabym napisać.
Dwadzieścia lat! Mój Boże, trudno uwierzyć. Mogłabym zapytać, dlaczego zdecydował się pan na ten temat? Jeśli liczy pan na to, że mój mąż był jak ci macho z pańskich książek, a ja uraczę pana opowieścią o misjach, katastrofach morskich i tak dalej, to muszę pana rozczarować.
Owszem, to intrygująca sprawa, jeśli słuchać pogłosek. Ja jednak tkwiłam w samym jej środku, bardzo blisko jądra, więc nie postrzegam jej w ten sposób. Ależ nie, niech pan nie przeprasza, naprawdę. Nie mam nic przeciwko rozmawianiu o Arthurze, dzięki temu czuję, jakby ciągle przy mnie był. Gdybym próbowała udawać, że nic się nie wydarzyło, już wiele lat temu napytałabym sobie biedy. Nie można uciekać od tego, co nas w życiu spotyka.
Przez te lata nasłuchałam się wszystkich możliwych teorii. Arthura porwali kosmici. Zamordowali go piraci. Szantażowali przemytnicy. Pozabijał pozostałych latarników albo oni zabili jego, potem siebie nawzajem, a na koniec popełnili samobójstwo – poszło o jakąś kobietę, o długi albo o wyrzuconą na skałę skrzynię pełną skarbów. Nawiedzały ich duchy albo uprowadziły władze. Grozili im szpiedzy albo pożarły ich węże morskie. Wpadli w obłęd, wszyscy albo przynajmniej jeden. Mieli drugie, sekretne życie, o którym nikt nie wiedział, majątek zakopany na plantacjach w Ameryce Południowej, oznaczony krzyżykiem na mapie. Popłynęli do Timbuktu i tak im się tam spodobało, że już nie wrócili… Kiedy dwa lata później zaginął ten cały lord Lucan, niektórzy mówili, że pojechał spotkać się z Arthurem i resztą na jakiejś bezludnej wyspie, przypuszczalnie razem z tymi wszystkimi biedakami, którzy zaplątali się w Trójkąt Bermudzki. No błagam! Pan na pewno wolałby historię tego typu, ale to przecież totalny absurd. Nie jesteśmy w pańskim świecie, tylko w moim, a to nie jest żaden thriller, tylko moje życie.
Pięć minut wystarczy? Chodzi mi o ciasto – gdyby było zegarem, to ukroiłabym panu kawałek wielkości pięciu minut. W takim razie proszę podać talerzyk. Proszę bardzo. Muszę przyznać, że nigdy nie miałam ręki do wypieków. Uważa się, że to zajęcie dla kobiet, chociaż sama nie wiem czemu. Arthur radził sobie lepiej niż ja. Wiedział pan, że uczyli ich pieczenia chleba? Kandydaci na latarników uczą się najróżniejszych przydatnych umiejętności.
Ze wszystkich wież latarnianych najbardziej podoba mi się nazwa Bishop. Brzmi jakoś tak godnie, majestatycznie. Z jednej strony myśli się o biskupie, z drugiej o figurze gońca w szachach. Arthur był świetnym szachistą, dlatego też nigdy z nim nie grałam, bo oboje lubiliśmy wygrywać, żadne z nas nie chciało się poddać drugiemu. Jako latarnik musiał lubić karty i inne gry towarzyskie, bo mają tam przecież strasznie dużo wolnego czasu. Poza tym taka partyjka w cribbage czy remika pomaga budować więzi. No i herbata! Jeśli taki latarnik na pewno się na czymś zna, to na piciu herbaty. Wypijali nawet po trzydzieści filiżanek dziennie. W wielu stacjach jedyna obowiązująca zasada brzmiała: jeśli jesteś w kuchni, to robisz herbatę dla wszystkich.
Latarnicy i ich bliscy to najzwyklejsi ludzie. Przekona się pan o tym i mam nadzieję, że nie będzie pan rozczarowany. Ludzie z zewnątrz myślą, że to jakaś mistyczna służba, bo jesteśmy raczej zamknięci. Wyobrażają sobie, że małżeństwo z latarnikiem to ekscytujące życie w aurze tajemnicy, ale to nieprawda. Gdybym miała to jakoś streścić, powiedziałabym, że trzeba się przygotować na długie okresy rozłąki i krótkie, bardzo intensywne okresy spędzania czasu razem. Te intensywne przypominają trochę spotkanie znajomych po latach, jest to ekscytujące, ale zarazem niełatwe. Robisz sobie wszystko po swojemu przez dwa miesiące, a tu nagle pojawia się mężczyzna i to on jest panem domu, a ty musisz grać drugie skrzypce. Potrafiło mnie to mocno wytrącić z równowagi. Nie tak wygląda tradycyjne małżeństwo. Naszego na pewno nie można było nazwać konwencjonalnym.
Czy tęsknię za morzem? Nie, ani trochę. Kiedy stało się, co się stało, chciałam jak najszybciej się wyprowadzić. Dlatego przeniosłam się tutaj, do miasta. Nigdy nie przepadałam za morzem. Domy latarników są otoczone wodą, z okien nie widać nic innego, gdziekolwiek się obrócisz, tam morze. Czasami człowiek miał wrażenie, że mieszka w akwarium. Kiedy przychodziła burza z piorunami, widoki były spektakularne, zachody słońca też całkiem ładne, ale na co dzień morze to szarówka, wielka szara połać, na której niewiele się dzieje. Chociaż w zasadzie jest bardziej zielone niż szare, powiedziałabym, że seledynowe albo _eau de Nil_. Wiedział pan, że nazwa tego koloru znaczy „woda Nilu”? Długo byłam przekonana, że tam jest _eau de nul_, „woda niczego”, a morze kojarzy mi się z nicością, więc nadal tak o tym myślę. Woda niczego.
Dzisiaj ta historia wcale nie ma dla mnie więcej sensu niż tamtego dnia, kiedy Arthur zniknął. Ale jest mi trochę łatwiej. Z czasem nabiera się dystansu, można spojrzeć na wydarzenia z przeszłości i nie czuć emocji, które im towarzyszyły. Emocje się uspokoiły i nie wysuwają się już na pierwszy plan, jak na początku. To ciekawe, bo czasami ta sprawa wcale nie wydaje mi się taka dziwna – cóż, przyszła wysoka fala i ich zmyło. Kiedy indziej znowu myślę sobie, że to historia nie z tego świata, aż zapiera mi dech w piersiach. Jest tyle szczegółów, o których nie mogę przestać myśleć, te zamknięte drzwi, zatrzymane zegary, nie dają mi spokoju, a kiedy takie myśli nachodzą mnie wieczorem, muszę wziąć się w garść i jak najszybciej się ich pozbyć. Inaczej nie zdołałabym zasnąć. Przypomina mi się widok morza z okien naszego domku, wydaje się takie wielkie, puste i obojętne, że muszę włączyć sobie radio dla towarzystwa.
Myślę, że wydarzyło się właśnie to, co powiedziałam: morze nagle wezbrało i wzięło ich z zaskoczenia. Jak to się nazywa? Brzytwa Ockhama. To taka zasada, zgodnie z którą najprostsze rozwiązanie zwykle jest prawdziwe. Nie ma sensu niepotrzebnie komplikować spraw, całość nie zawsze musi być czymś więcej niż sumą części.
Utonięcie to jedyne realistyczne wytłumaczenie losu Arthura. Jeśli się pan z tym nie zgadza, to zapuszcza się pan w labirynt fantazji, las opowieści o duchach, teorii spiskowych i innych bzdur, w które ludzie wierzą, zresztą już o nich wspominałam. Ludzie uwierzą we wszystko, a jeśli mają wybór między kłamstwem a prawdą, wolą kłamstwo, bo zwykle jest bardziej interesujące. Jak już mówiłam, morze wcale nie jest interesujące, kiedy trzeba codziennie na nie patrzeć. Ale to ono ich zabrało. Nie mam co do tego cienia wątpliwości.
Musi pan zrozumieć jedną najważniejszą rzecz, jeśli chodzi o wieże latarniane… był pan kiedyś na takiej? Taka wieża wyrasta bezpośrednio z morza. Nie stoi na wyspie, gdzie ma się kawałek ziemi, na którym można czasem pospacerować, uprawiać ogródek warzywny, hodować owce czy co tam się chce. Diametralnie różni się też od latarni lądowych, gdzie mieszka się blisko rodziny, a kiedy ma się wolne, można się przejechać do miasteczka i żyć zupełnie zwyczajnie, byle wywiązywać się z obowiązków podczas swojej zmiany. Wieża tkwi po prostu na środku morza, więc latarnicy nie mają gdzie się podziać: albo są wewnątrz, albo ewentualnie na odsadzce. W ramach ćwiczeń można sobie pobiegać wokół wieży, ale bardzo szybko zakręciłoby się w głowie.
Ach, racja, przepraszam: odsadzka to taka platforma pod drzwiami wejściowymi, otacza wieżę jak oponka. Leży jakieś dziesięć metrów nad wodą, wydaje się, że to duża odległość, ale jeśli akurat się tam stoi i przyjdzie wysoka fala, to zmywa człowieka i koniec. Słyszałam o latarnikach, którzy stamtąd łowili ryby, obserwowali ptaki albo czytali książki. Jestem pewna, że Arthur tak robił, bo był z niego prawdziwy mól książkowy. Zawsze powtarzał, że ten czas spędzony w latarni to dla niego czas na naukę, zabierał ze sobą najróżniejsze lektury, powieści, biografie, książki o przestrzeni kosmicznej. Zaczął się interesować geologią – wie pan, kamienie i skały. Zbierał je i katalogował. Mówił, że w ten sposób może się wiele nauczyć o różnych epokach.
Nieważne, co się robi na tej odsadzce, to jedyne miejsce zapewniające dostęp do świeżego powietrza. Nie można tak po prostu wystawić głowy przez okno, bo mury są strasznie grube, a poza tym mają podwójne okna, zewnętrzne i wewnętrzne, oddzielone od siebie o jakiś metr, więc trzeba by wcisnąć się w tę szczelinę, co raczej nie byłoby zbyt wygodne. Można wyjść na galerię, czyli ten balkon na górze, dookoła laterny, ale jest tam ciasno, a poza tym trzeba by mieć długaśną żyłkę, żeby łowić stamtąd ryby.
Któryś z nich – nie chciałabym zgadywać który, ale być może Arthur, bo on zawsze lubił spędzać czas z dala od innych, w samotności – mógł wyjść na odsadzkę i usiąść sobie z książką, wiatr był spokojny, jeden–dwa stopnie, a potem nagle, nie wiadomo skąd, wezbrała potężna fala i go zmyła. Morze bywa takie nieprzewidywalne. Sam pan zresztą wie. Arthura raz tak dorwało w Eddystone, kiedy zaczynał. Dopiero co awansował na stanowisko pomocnika – zastępcy głównego latarnika – i wyszedł na odsadzkę wysuszyć pranie, a tu znikąd pojawiła się gigantyczna fala i zwaliła go z nóg. Miał szczęście, że nie był sam i kolega zdążył go złapać, bo w innym razie straciłabym go wiele lat wcześniej. Trochę go to wytrąciło z równowagi, ale nic poważnego mu się nie stało. Co innego z praniem – obawiam się, że już nigdy go nie zobaczył. Musiał pożyczać ubrania, dopóki nie przypłynęła łódka ze zmiennikiem.
Ale Arthur niewiele sobie robił z takich przygód. Latarnicy nie należą do przesadnie emocjonalnych osób – nie denerwują się łatwo ani nie roztrząsają każdej sprawy. W tej pracy najważniejsze jest zachowanie spokoju i zimnej krwi, żeby wziąć się do roboty i zająć się wszystkim, czym trzeba. Innych Trident by nie zatrudniał. Arthur nigdy nie bał się morza, nawet kiedy robiło się naprawdę groźnie. Opowiadał mi, że podczas sztormu fale pryskają nawet na kuchenne okna – a przypominam, że to jakieś dwadzieścia pięć metrów nad powierzchnią wody – a głazy toczą się po dnie i uderzają w fundamenty wieży, tak że cała konstrukcja się trzęsie. Ja na pewno bym się bała. Ale Arthur nie – czuł, że morze jest po jego stronie.
Czasem kiedy wracał na ląd, wydawał się jakiś nieswój. Zupełnie nie w swoim żywiole, jak ryba wyjęta z wody, jak to się mówi. Nie wiedział, jak żyć na lądzie, a na morzu nie miał tego problemu. I kiedy się żegnaliśmy, zawsze zauważałam, jak bardzo się cieszy, że wraca na wieżę, że znowu ją zobaczy.
Nie orientuję się, ile książek o oceanie już panu wydali, ale wymyślanie opowieści to zupełnie co innego niż opisywanie rzeczywistości. Morze w każdej chwili może się zwrócić przeciwko nam, wystarczy moment nieuwagi; potrafi w mgnieniu oka zmienić nastrój i zupełnie go nie obchodzi, kim jesteśmy. Arthur potrafił to przewidywać, na przykład po wyglądzie chmur albo dźwięku wiatru gwiżdżącego za oknem; potrafił na słuch ocenić, czy wieje z siłą sześciu czy siedmiu stopni – tak że skoro ktoś taki jak on, najbardziej doświadczony człowiek, jakiego znałam, dał się zaskoczyć, to dowodzi, że warunki potrafią się zmienić naprawdę nagle i niespodziewanie. Może zdążył jeszcze krzyknąć i pozostali przybiegli mu na pomoc? Śliskie podłoże, atmosfera paniki – w takiej sytuacji niewiele trzeba, żeby całą trójkę zmyło do wody.
Przyznaję, te zamknięte drzwi to faktycznie osobliwość. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to że te drzwi wejściowe do latarni są grubym kawałem metalu – muszą być solidne, żeby wytrzymać w tych warunkach – więc na pewno od razu same się zatrzaskują. A że były dodatkowo zaryglowane od środka… Tak, to nie daje mi spokoju. Ale z drugiej strony tam są zamontowane takie ciężkie żelazne zasuwy, więc tak sobie myślę, że może jeśli drzwi zatrzasnęły się wystarczająco mocno, to te rygle mogły po prostu spaść…?
Sama nie wiem. Jeśli to brzmi głupio, to niech się pan zastanowi nad jakimś innym wytłumaczeniem, a potem sprawdzi, które bardziej panu pasuje, kiedy zacznie pan się nad tym zastanawiać w środku nocy. Zatrzymane zegary, zamknięte drzwi, zastawiony stół – to wszystko pobudza wyobraźnię, prawda? Ja jednak podchodzę do tego praktycznie. Nie jestem przesądna. Ten, który miał tego dnia dyżur w kuchni, widocznie był po prostu zorganizowany i wolał z wyprzedzeniem przygotować stół do kolejnego posiłku. W latarni morskiej jedzenie to bardzo ważny temat, harmonogram posiłków jest rzeczą świętą. A że były tylko dwa nakrycia? Może nie zdążył jeszcze położyć trzeciego, tyle.
A dwa zegary, które zatrzymały się w tym samym czasie? Dziwne, ale nie niemożliwe. To jak z plotką, która coraz bardziej się zniekształca z każdym powtórzeniem; jakiś bystrzak coś wymyśli, a z czasem zaczyna się to traktować jak fakt, choć to wcale nie fakt, tylko krzywdzące słowa z ust nieżyczliwej osoby.
Miałam nadzieję, że w Tridencie uznają to oficjalnie za utonięcie, żeby rodziny nie musiały żyć w takiej niepewności, ale tego nie zrobili. Z mojego punktu widzenia jednak utonęli. Prawdziwa ze mnie szczęściara, że ustaliłam to sobie we własnej duszy i umyśle, bo potrzebuję takiej pewności, nawet jeśli oficjalnie nie potwierdzono tej wersji.
Jenny Walker, żona Billa, nie zgodziłaby się ze mną. Odpowiada jej, że nie ma żadnego rozwiązania. Gdyby się pojawiło, odebrałoby jej resztki nadziei, że Bill jeszcze kiedyś wróci. Ja wiem, że oni nigdy nie wrócą. Każdy jednak po swojemu radzi sobie z różnymi sprawami. Nie można komuś narzucić sposobu przeżywania żałoby, to bardzo indywidualna kwestia.
Ale szkoda. To, co nas spotkało, powinno było nas połączyć. Nas, kobiety. Nas, żony. Tymczasem stało się zupełnie odwrotnie. Nie widziałam Jenny od czasu dziesiątej rocznicy, a nawet wtedy nie rozmawiałyśmy. Trzymałyśmy się od siebie z dala. Przykro mi, że tak jest, ale takie życie. Nie poddałam się jednak i próbuję to zmienić. Uważam, że ludzie powinni wspólnie przeżywać takie rzeczy. Kiedy spotyka nas najgorsze, sami nie dajemy sobie rady.
Dlatego właśnie z panem rozmawiam. Bo twierdzi pan, że chce dotrzeć do prawdy, a ja mam chyba tak samo. Prawda jest taka, że kobiety są ważne dla siebie nawzajem. Ważniejsze niż mężczyźni, ale pan nie będzie chciał o tym słuchać, bo ta książka, jak wszystkie inne pańskie książki, jest o mężczyznach, prawda? Mężczyzn interesują inni mężczyźni.
Ale ja widzę to inaczej. Tamta trójka zostawiła nas trzy, a mnie interesuje to, co zostało. To, co jeszcze możemy zrobić, jeśli w ogóle cokolwiek.
Domyślam się, że jako powieściopisarz skupi się pan na tych różnych przesądach i zjawiskach nadprzyrodzonych. Ale proszę pamiętać, że ja nie wierzę w takie rzeczy.
Jak to „jakie rzeczy”? Zaraz, to pan jest pisarzem, niech pan sam do tego dojdzie. Przez tyle lat życia nauczyłam się, że ludzie dzielą się na dwie grupy. Tych, którzy gdy słyszą jakiś trzask w ciemnym pustym domu, zamykają okna, bo to na pewno wiatr. I tych, którzy gdy słyszą jakiś trzask w ciemnym pustym domu, zapalają świecę i idą sprawdzić, co to było.7
16 Myrtle Rise
West Hill
Bath
Jennifer Walker
Kestle Cottage
Mortehaven
Cornwall
2 czerwca 1992 r.
Droga Jenny!
Minęło sporo czasu od mojego ostatniego listu. Choć nie oczekuję już od Ciebie odpowiedzi, mam nadzieję, że przeczytasz te słowa. Chcę interpretować Twoje milczenie jako znak pokoju między nami – a może nawet wybaczenia z Twojej strony?
Chciałam tylko dać Ci znać, że zgodziłam się porozmawiać z panem Sharpem. Nie była to pochopna, nieprzemyślana decyzja. Tak jak Ty nigdy wcześniej nie informowałam osób z zewnątrz o tym, co się stało. Postępowałyśmy zgodnie z wytycznymi od Trident House.
Mam jednak już dość tych wszystkich sekretów, Jenny. Dwadzieścia lat to kawał czasu. Starzeję się. Muszę pozbyć się tego ciężaru, przez lata dźwigałam to brzemię w milczeniu, z wielu powodów, i teraz wreszcie muszę się nim z kimś podzielić. Mam nadzieję, że zrozumiesz.
Jak zawsze serdecznie pozdrawiam Ciebie i Twoich bliskich
Helen8
JENNY
Po obiedzie zaczęło padać. Jenny nie znosiła deszczu. Nie cierpiała tego, jak robiło się brudno, kiedy dzieci wracały do domu przemoczone, zwłaszcza Hannah z podwójnym wózkiem, zwłaszcza tuż po tym, jak posprzątała. Tyle zachodu na marne.
No i gdzie on jest? Spóźnia się już pięć minut. Bezczelność, pomyślała, spóźniać się na spotkanie z kimś, kto nawet o to nie prosił. Zgodziła się tylko z powodu Helen, bo nie zamierzała pozwolić, żeby Helen Black opowiadała o niej kłamstwa – albo i prawdę – które potem zostaną wydrukowane i wszyscy będą mogli je sobie przeczytać. Podobno facet jest sławny. Nie robiło to na niej wrażenia. Jenny nie czytała książek. Wystarczała jej lektura dwutygodnika „Los i Przeznaczenie”.
Ten facet pewnie oczekuje czerwonego dywanu. Nieważne, że się spóźnia, bo przecież jest nadzianym snobem, więc może robić, co mu się żywnie podoba. Teraz zadepcze jej wszystkie podłogi ubłoconymi buciorami. Jenny czuła się niezręcznie, prosząc gości o zdjęcie butów – powinni sami się domyślić.
Zafiksowała się na swojej niechęci do deszczu. Przez tyle lat martwiła się, że łódka ze zmiennikiem się opóźni i upłynie jeszcze więcej czasu, zanim znowu zobaczy Billa. W dniach poprzedzających jego powrót do domu obsesyjnie skupiała się na warunkach atmosferycznych, z obawy, że pogoda się zmieni i łódka nie będzie mogła po niego wypłynąć, a im bardziej ją śledziła, tym bardziej pogoda naprawdę zdawała się zmieniać, jakby chciała jej zrobić na złość. Planowali, że po przejściu Billa na emeryturę przeprowadzą się do Hiszpanii, za skromne oszczędności kupią domek na południu, z basenem, ceramicznymi donicami na patio i różowymi kwiatkami wokół drzwi, a dzieci będą przyjeżdżać do nich na wakacje. Jenny zdecydowanie wolała słońce – deszcz psuł jej nastrój, a w Anglii padało całymi miesiącami, potwornie przygnębiające. Czułaby się znacznie lepiej, gdyby przenieśli się do tej Hiszpanii, wygrzewali kości i popijali brandy alexander aż do zachodu słońca. Teraz każdy deszcz przypominał jej, że nigdy tak nie będzie.
List od Helen poniewierał się w koszu na śmieci. Jenny powinna w ogóle nie otwierać tych kopert i od razu drzeć je na strzępy. Za każdym razem, kiedy kolejna wpadała przez szczelinę w drzwiach, mówiła sobie: spalę to, porwę na kawałki, utopię w zlewozmywaku.
Ale nigdy nie trzymała się tego postanowienia. Jej siostra twierdziła, że czytanie listów od Helen zbliża Jenny do Billa, bo stanowią swoiste ogniwo łączące ją z zaginionym mężem, nieważne, jak wielką odrazę budzi w niej ten fakt. Listy Helen stanowiły dowód, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Jenny była kiedyś jego żoną, kochali się. Kiedyś było dobrze. To nie sen.
Ekran stojącego w salonie telewizora nagle zrobił się czarny, w środku odcinka _Napisała: morderstwo_. Jenny podniosła się z kanapy i walnęła urządzenie. Obraz powrócił: bohaterka chowała się w garderobie przed uzbrojonym mężczyzną. Pomyślała, że sama też mogłaby tak zrobić. Mogłaby zamknąć się w szafie i udawać, że nie ma jej w domu. Ale lada chwila przyjdzie ten cały Dan Sharp. Jeśli z nim nie porozmawia, nie będzie mogła się dowiedzieć, jakie brednie wyssała z palca tamta krowa. Choć Jenny naczytała się przez lata najróżniejszych bzdur na temat Maiden Rock i nauczyła się już podchodzić do nich z bardzo dużym dystansem, nadal czuła się w obowiązku nimi przejmować. Zawsze gdy widziała jakiś artykuł na temat tej sprawy, dzwoniła do redakcji i domagała się rozmowy z osobą odpowiedzialną za publikację, żeby przedstawić swoją wersję i wyprostować fakty. Jakby stawała w obronie członka rodziny.
Niebo za oknem pociemniało. Daleko, za dachami domów widać było skrawek morza, którego Jenny trzymała się kurczowo niczym koła ratunkowego. Potrzebowała tego morza, pewności, że ono tam jest, najbliższe, co jej po nim zostało. W czasie brzydkiej pogody widok znikał, co wywoływało u niej panikę, wyobrażała sobie, że morza nie ma, że znalazła się daleko od niego, że w ogóle wyschło i teraz kości jej męża walają się nagie na piasku.
„Latarnik nigdy nie opuszcza stanowiska pracy”.
Nasłuchała się tego po zniknięciu Billa.
Skoro nie opuściłby latarni, to co w takim razie zrobił? Przez lata przyzwyczaiła się do tej niewiedzy, to był przyjemny, znajomy, wygodny stan, jak para znoszonych kapci z dziurami w podeszwach, które ciągle się nosi, mimo że nie spełniają już swojej roli.
Cóż, żona nigdy nie opuszcza męża. Jenny nigdy się stąd nie wyprowadzi. Przynajmniej dopóki nie pozna prawdy, a wtedy, może wreszcie wtedy będzie mogła spać.
Usłyszała przybycie gościa, szuranie na progu i kaszel palacza. Zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Splotła drżące ręce. Racja, przypomniała sobie, dzwonek nie działa.