Latawce - ebook
Latawce - ebook
Ostatnia, dotychczas niepublikowana w Polsce powieść kultowego pisarza francuskiego, jedynego w historii dwukrotnego laureata prestiżowej Nagrody Goncourtów
Słodko-gorzka opowieść o miłości, odwadze i marzeniach.
W czasie gdy Hitler dochodzi do władzy, w małym gospodarstwie w Normandii Ludo dorasta pod opieką wuja Ambrożego, ekscentrycznego listonosza, pacyfisty i konstruktora wymyślnych latawców. Spokój sielskiego życia kończy się jednak z chwilą, gdy Ludo poznaje Lilę, mieszkającą w pobliżu dziewczynę z polskiej arystokratycznej rodziny. Ludo zakochuje się w niej bez pamięci, jednak Lila pozostaje obojętna, nie odwzajemniając uczuć chłopca. W pewnym momencie coś zaczyna między nimi iskrzyć, jednak właśnie wtedy wybucha wojna i dziewczyna nagle znika. Ludo postanawia opuścić Cléry w poszukiwaniu ukochanej - zrobi wszystko, by ocalić miłość, Lilę i nadzieję.
Finezyjna proza, skrząca się humorem, pełna - jak to u Gary’ego - niezapomnianych bohaterów. Jest tu niezłomny szef kuchni, żydowska burdelmama, wirtuoz fortepianu, który zostaje pilotem RAF-u, i wielu, wielu innych.
"Latawce" to też literackie wezwanie do oporu przeciw złu w każdej postaci.
Romain Gary, właściwie Roman Kacew, urodził się w Wilnie w roku 1914. Wychowywała go matka, która - jak opowiada pisarz w "Obietnicy poranka" - pokładała w nim wielkie nadzieje. Ten ubogi chłopak, "Kozak, po trosze Tatar skrzyżowany z Żydem”, w wieku czternastu lat przyjechał wraz z matką do Francji i zamieszkał w Nicei. Po ukończeniu studiów prawniczych zaciągnął się do lotnictwa i od roku 1940 walczył w siłach Wolnej Francji pod dowództwem generała de Gaulle’a. Jego pierwsza powieść, "Edukacja europejska", ukazała się w roku 1945 i przyniosła sukces autorowi, ukazując jego prosty, ale poetycki styl. W tym samym roku Gary trafił do Quai d’Orsay. Będąc dyplomatą, mieszkał w Sofii, La Paz, Nowym Jorku i Los Angeles. W roku 1948 ukazała się jego następna książka, "Le grand vestiaire", a w roku 1956 Nagrodę Goncourtów przyniosła mu powieść "Korzenie nieba". Będąc konsulem w Los Angeles, poślubił aktorkę Jean Seberg. Pisał scenariusze, zrealizował dwa filmy, a w roku 1961 odszedł z dyplomacji i napisał zbiór opowiadań "Gloire à nos illustres pionniers" oraz humorystyczną powieść "Lady L." Potem powstały obszerne sagi: "La comédie américaine" oraz "Frères Océan". Po samobójczej śmierci byłej żony w powieściach Gary’ego ujawnia się lęk przed schyłkiem i starością. Pisze wtedy "Blask kobiecości", "Latawce", "Au-delà de cette limite votre ticket n’est plus valable". Romain Gary odebrał sobie życie w roku 1980 w Paryżu, pozostawiając dokument, w którym ujawnił, że jest autorem napisanych pod pseudonimem Émil Ajar powieści: "Pieszczoch", "Życie przed sobą" (Nagroda Goncourtów 1975) i "Lęki króla Salomona".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8069-981-6 |
Rozmiar pliku: | 825 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maleńkie muzeum Ambrożego Fleury w Cléry jest dziś tylko drobną atrakcją turystyczną. Większość zwiedzających zagląda tu po obiedzie w Clos Joli, którą wszystkie bedekery zgodnie sławią jako jedną z najświetniejszych restauracji w regionie. Przewodniki wspominają też mimochodem o muzeum, zaznaczając, iż „warte jest nadłożenia drogi”. W pięciu salach obejrzeć można znaczną część dzieł mojego wuja – spośród tych, które przetrwały wojnę, okupację, wyzwolenie oraz wszelkie koleje losu, wszelkie zło i uciążliwości, jakie spadły na moich rodaków.
Każdy latawiec, niezależnie od tego, w jakim kraju powstał, jest wytworem wyobraźni ludowej, i właśnie dlatego każdy ma w sobie szczyptę naiwności. Latawce Ambrożego Fleury nie stanowią wyjątku od tej reguły. Nawet ostatnie, wykonane już gdy był stary, emanują świeżością i niewinnością. Choć muzeum wzbudza nikłe zainteresowanie, a od miasta otrzymuje równie znikome subwencje, nie grozi mu zamknięcie, zbyt mocno bowiem związane jest z naszą historią. Z rzadka jednak ktoś tu zagląda, bo żyjemy w czasach, gdy Francuzi raczej starają się zapomnieć, niż kultywować pamięć.
Najlepsze zdjęcie Ambrożego Fleury znajduje się tuż przy wejściu do muzeum. Sfotografowano go w stroju wiejskiego listonosza – mundurze, kepi, mocnych butach, ze skórzaną torbą na brzuchu, no i pośród latawców – między bożą krówką a Gambettą, którego twarz i korpus tworzą balon i gondolę, a który wsławił się tamtego lata, gdy wojska wroga wkraczały do Paryża. Zachowało się wiele innych fotografii człowieka przez całe lata zwanego stukniętym listonoszem z Cléry, ponieważ większość odwiedzających jego pracownię w La Motte na pamiątkę i dla zabawy robiła zdjęcia. Wuj chętnie się na to godził. Nie lękał się śmieszności ani nie uskarżał, że przylgnęły doń takie przezwiska jak „niegroźny dziwak” czy „stuknięty listonosz”, a jeśliby nawet wiedział, że nazywają go starym szaleńcem, dojrzałby w tym raczej oznakę szacunku niż wzgardy. W latach trzydziestych, kiedy sława mojego wuja rosła, Marcelin Duprat, właściciel Clos Joli, wpadł na pomysł wydrukowania kartek pocztowych przedstawiających mego opiekuna w mundurze listonosza pośród latawców. Na dole widniał napis: „Cléry. Sławny wiejski listonosz Ambroży Fleury i jego latawce”. Niestety, wszystkie pocztówki były czarno-białe, toteż nie oddawały uroku barw, kształtów ani pogodnej życzliwości i tego, co zwykłem nazywać perskim oczkiem, które stary Normandczyk puszczał w stronę nieba.
Mój ojciec poległ w czasie pierwszej wojny światowej, matka zmarła wkrótce potem. Wojna zabrała również drugiego z trzech braci Fleury, Roberta. Wujowi udało się powrócić do domu, mimo że kula ugodziła go w pierś. Aby dopełnić obrazu dziejów mojej rodziny, dodam, że mój pradziad Antoni zginął na barykadach Komuny Paryskiej. Sądzę, że te wydarzenia z historii naszej rodziny, nade wszystko zaś nazwiska dwóch Fleurych wyryte na pomnikach ku czci poległych mieszkańców Cléry, odegrały decydującą rolę w życiu mego opiekuna. Bardzo różnił się od człowieka, którym był przed pierwszą wojną – znany był wówczas w okolicy ze swoich skłonności do bitki. Ludzie dziwili się, że odznaczony medalem kombatant przy każdej nadarzającej się okazji wygłasza pacyfistyczne poglądy, broni tych, którzy ze względów religijnych uchylają się od służby wojskowej, i potępia wszelkiego rodzaju przemoc, a w jego oczach rozpala się płomień będący być może tylko odbiciem ognia płonącego na Grobie Nieznanego Żołnierza. Nic w jego wyglądzie nie zdradzało łagodności. Rysy miał wyraziste, twarde, niemal władcze, siwe włosy starannie przycięte i uczesane, a długie gęste wąsy godne miana „wąsów Gala” – na szczęście Francuzi potrafią jeszcze sięgać do skarbnicy dziejów, choć może już niemal wyłącznie w sprawach tak błahych jak fryzura. Oczy miał ciemne, to zaś zawsze przydaje twarzy pogody. Powszechnie uważano, że z wojny powrócił „stuknięty”. Tym też tłumaczono sobie jego pacyfizm, a także nieszkodliwego bzika, który cały wolny czas kazał mu spędzać z latawcami, czyli – jak je nazywał – z gnamami. Natrafił na to słowo w książce opisującej Afrykę równikową, a miało ono ponoć oznaczać wszystko, co tchnie życiem: ludzi, komary, lwy, idee i słonie. Zapewne wybrał zawód wiejskiego listonosza, ponieważ medal wojenny i dwa cytaty na krzyżu żołnierskim dawały mu prawo do spokojnej pracy, a może dlatego, że dostrzegał w nim ten rodzaj zajęcia, który przystaje do pacyfizmu. Często mawiał: „Mój mały Ludo, przy odrobinie szczęścia, jeżeli będziesz się dobrze uczył, może i tobie uda się pewnego dnia dostać pracę w urzędzie pocztowym”.
Trzeba było lat, bym pojął, kiedy przemawiają przezeń głęboka powaga i wierność, kiedy zaś górę bierze szyderstwo, zdające się czerpać ze wspólnych wszystkim Francuzom korzeni, do których zagubieni powracali, by odnaleźć samych siebie.
Wuj powiadał, że „latawce muszą się uczyć latania, jak każde stworzenie na tym świecie”, a ja już jako siedmiolatek po szkole towarzyszyłem mu w tak zwanych treningach – na łące przed La Motte, czy nieco dalej, nad brzegiem Rigole, zawsze z gnamem pachnącym jeszcze świeżym klejem.
– Trzeba je mocno trzymać – tłumaczył – bo ciągną, a czasami się wyrywają, wzlatują zbyt wysoko, pędzą ku błękitowi i możesz ich więcej nie zobaczyć, chyba że ktoś przyniesie ich szczątki.
– Ale czy i ja nie odlecę, jeżeli będę je trzymał za mocno?
Uśmiechał się, a wtedy jego długie wąsy stawały się jeszcze milsze i bardziej przyjazne.
– Mogłoby się i tak zdarzyć – powiadał. – Nie wolno pozwolić, by któryś cię porwał.
Wuj nadawał latawcom czułe i zabawne imiona: Wiercipięta, Igraszka, Kuternoga, Grubas, Ciemny Typek, Serduszko, Miłek, a ja nigdy nie wiedziałem, dlaczego nazwał je właśnie tak, a nie inaczej, dlaczego Konował – podobny do wesołkowatej żaby, z łapami, które w locie machały jakby na „dzień dobry” – nie nazywał się na przykład Pluszczek, a takie imię nosiła uśmiechnięta ryba, której srebrzyste łuski i różowe płetwy drgały na wietrze, czy dlaczego na łące pod La Motte częściej puszczał Zadek niż Miluśka, czyli Marsjanina, który wydawał mi się bardzo sympatyczny, bo miał okrągłe oczy i skrzydła w kształcie uszu, falujące w powietrzu, gdy się unosił. Z powodzeniem naśladowałem ich ruchy, bijąc w tej konkurencji kolegów z klasy. Kiedy puszczał gnama, którego kształty pozostawały dla mnie nieodgadnione, tłumaczył:
– Trzeba spróbować zrobić z niego coś, co nie przypomina żadnej znanej nam czy widzianej kiedykolwiek rzeczy. Coś naprawdę nowego. Ale właśnie wtedy musisz trzymać koniec sznurka jeszcze mocniej, bo jeśli latawiec ci się wymknie, poszybuje w pogoni za błękitem, a spadając, może narobić wielkich szkód.
Czasami wydawało mi się, że to latawiec trzyma Ambrożego Fleury na sznurku.
Moim ulubieńcem długo był Grubas, którego brzuch nieprawdopodobnie się wydymał, kiedy latawiec nabierał wysokości, gdy zaś wiał nieco silniejszy wiatr, wywijał fikołki lub komicznie klepał się po brzuchu łapkami, zależnie od tego, czy wuj naciągał, czy też rozluźniał linkę.
Pozwalałem Grubasowi spać ze mną, bo na ziemi latawiec potrzebuje wiele ciepła i przyjaźni. Zatraca kształty i życie, dotykając twardego gruntu, i skory jest do użalania się nad sobą. Trzeba mu wysokości, wolnej przestrzeni i bezkresu nieba, by mógł się ukazać w pełnej krasie.
Mój opiekun całymi dniami przemierzał okoliczne wsie, wypełniając obowiązki zawodowe – dostarczał mieszkańcom korespondencję, którą rankiem zabierał z poczty. Ale kiedy po lekcjach przedreptałem pięć kilometrów dzielących nasz dom od szkoły, najczęściej zastawałem go na łące pod La Motte – prądy powietrzne zawsze były u nas bowiem przychylniejsze po południu – gdzie stał, śledząc spojrzeniem któregoś ze swych latających przyjaciół, szybującego wysoko nad ziemią.
A jednak kiedy pewnego dnia postradaliśmy naszą wspaniałą Różę Wiatrów, której dwanaście płatków wydął gwałtowny podmuch, wyrywając sznur z dłoni wuja, ten powiódł wzrokiem za swym niknącym na tle błękitnego nieba dziełem i powiedział do mnie, już pochlipującego:
– Nie płacz. Po to go stworzyłem. Tam, w górze, czuje się szczęśliwy.
Nazajutrz farmer z okolicy przywiózł na wozie kupkę drewna i papieru – żałosne szczątki Róży Wiatrów.
Miałem dziesięć lat, kiedy ukazująca się w Honfleur „Gazeta” poświęciła z lekka ironiczny artykuł „naszemu krajanowi, Ambrożemu Fleury, wiejskiemu listonoszowi z Cléry, sympatycznemu oryginałowi, którego latawce z pewnością przyniosą sławę tej miejscowości, jak koronki rozsławiły Valenciennes, porcelana Limoges, a miętówki Cambrai”. Wuj wyciął artykuł, oprawił go w ramki i zawiesił na gwoździu wbitym w ścianę pracowni.
– Widzisz, i ja nie jestem wolny od pychy – rzucił ironicznie, puszczając do mnie oko.
Informację z kroniki naszej „Gazety” wraz ze zdjęciem przedrukował jeden z paryskich dzienników i wkrótce do naszej szopy, odtąd zwanej „pracownią”, docierali nie tylko coraz liczniejsi goście, ale i zamówienia. Właściciel Clos Joli, stary przyjaciel wuja, polecał tę „miejscową ciekawostkę” swym klientom. Pewnego dnia przed naszym domem zatrzymał się automobil i wysiadł z niego bardzo elegancki pan. Największe wrażenie wywarły na mnie jego wąsy – sięgały uszu i łączyły się z bokobrodami, jakby przecinając twarz mężczyzny na pół. Później dowiedziałem się, że to znany angielski kolekcjoner lord Howe. Towarzyszył mu lokaj z dużym kufrem. Kiedy otwarto ów kufer, ujrzałem starannie ułożone na wyściełającym wnętrze welurze wspaniałe latawce z różnych stron świata – z Birmy, Japonii, Chin, Syjamu. Wuja nie trzeba było zachęcać, by wyraził podziw dla tych cacek – szczerze się nimi zachwycał, bo też obcy był mu wszelki szowinizm. Miał tylko jedną, niewinną słabostkę – lubił podkreślać, że latawce uzyskały szlachectwo wyłącznie we Francji w roku 1789. Złożywszy hołd prezentowanym przez angielskiego kolekcjonera latawcom, pokazał z kolei kilka swoich, między innymi Wiktora Hugo unoszącego się na obłokach, a zainspirowanego sławną fotografią Nadara, która upodobniała poetę do samego Boga Ojca, spoglądającego na ziemię z niebios. Po blisko dwóch godzinach oględzin i wymiany komplementów panowie udali się na łąkę, gdzie każdy z ciekawości sięgnął po latawce drugiego, by te mogły igrać pod normandzkim niebem, aż zbiegła się okoliczna dzieciarnia, która zapragnęła przyłączyć się do zabawy.
Popularność Ambrożego Fleury stale rosła, ale to nie zdołało przewrócić mu w głowie, ani wtedy gdy jego Panna w czapce frygijskiej – a był zagorzałym republikaninem – otrzymała pierwszą nagrodę na mityngu w Nogent, ani wówczas, gdy został zaproszony przez lorda Howe’a do Londynu, gdzie podczas zgromadzenia w Hyde Parku zaprezentował kilka ze swoich dzieł. Nad Europą gromadziły się już ciężkie chmury – Hitler doszedł do władzy, Nadrenia znalazła się pod okupacją. To była jedna z licznych manifestacji potwierdzających zawarte właśnie przymierze francusko-brytyjskie. Zachowałem fotografię z „Illustrated London News” przedstawiającą Ambrożego Fleury z Wolnością, która roztacza blask nad światem. Towarzyszyli mu lord Howe i książę Walii. Po tym niejako oficjalnym namaszczeniu Ambroży Fleury został powołany na członka Towarzystwa Latawców Francji, następnie zaś obwołany jego honorowym prezesem. Do pracowni coraz liczniej ściągali ciekawscy. Piękne damy i eleganccy panowie przybywali autami z Paryża, jedli obiad w Clos Joli, a potem zachodzili do nas i prosili „mistrza”, by zechciał zaprezentować im kilka spośród swoich dzieł. Piękne panie siadały na trawie, a ich eleganccy towarzysze, starając się zachować powagę, delektowali się widokiem listonosza i jego Montaigne’a albo Pokoju, które szybowały na błękitnym niebie, bacznie obserwowane przez owych znawców nawigacji powietrznej. W końcu uświadomiłem sobie, że w uśmieszkach pięknych pań i wyniosłych minach eleganckich panów jest coś poniżającego. Czasami wyławiałem z ich rozmów jakąś niegrzeczną czy pogardliwą uwagę: „Podobno nie jest całkiem zdrowy na umyśle. W czasie wojny zranił go pocisk”; „Mówi, że jest pacyfistą i strażnikiem sumienia, ale uważam, że to zwykły spryciarz, który potrafi zręcznie się reklamować”; „Można skonać ze śmiechu!”; „Marcelin Duprat miał rację – warto było nadłożyć drogi!”; „Nie sądzisz, że jest podobny do marszałka Lyauteya? Te siwe, ostrzyżone na jeża włosy, ten wąs…”; „W jego oczach tli się iskierka obłędu”; „Ależ oczywiście, moja droga, to święty ogień”. A potem kupowali po latawcu, jak kupuje się bilet do teatru, i rzucali je byle jak do bagażnika. Wszystko to było tym bardziej przykre, że kiedy wuj oddawał się swej pasji, obojętniał na to, co się dzieje wokół, i nie dostrzegał, że część gości bawi się jego kosztem.
Pewnego dnia wracałem do domu rozwścieczony uwagami, które doszły moich uszu. Wuj Ambroży manewrował akurat swym odwiecznym ulubieńcem Janem Jakubem Rousseau o skrzydłach w formie otwartych ksiąg, których karty łopotały na wietrze. Nie byłem w stanie dłużej kryć oburzenia. Szedłem za nim zamaszystym krokiem, marszcząc brwi i zaciskając pięści w kieszeniach, i tak mocno tupałem stopami o ziemię, że skarpetki zsunęły mi się na pięty.
– Wuju, ci paryżanie drwili z ciebie. Nazywali cię starym wariatem.
Ambroży Fleury przystanął. Nie wyglądał na urażonego, raczej na zadowolonego.
– Naprawdę tak mówili?
Cisnąłem mu z wyżyn swego metra czterdziestu zdanie, które padło z ust Marcelina Duprata, gdy opowiadał o parze klientów narzekających na wysokość rachunku w Clos Joli.
– Ci ludzie nie są wiele warci.
– Nie ma ludzi niewiele wartych – odparł wuj.
Pochylił się, ostrożnie ułożył Jana Jakuba Rousseau na trawie i usiadł. Przycupnąłem obok niego.
– Powiadasz, że uważają mnie za szaleńca. Wyobraź sobie, że ci piękni panowie i piękne panie mają rację. To przecież jasne, że w człowieku, który poświęca całe życie latawcom, tkwi ziarnko szaleństwa. Powstaje tylko problem interpretacji. Niektórzy nazywają to ziarnkiem szaleństwa, inni mówią o iskrze bożej. Czasami trudno odróżnić jedno od drugiego. Ale jeśli naprawdę kochasz kogoś lub coś, oddaj mu wszystko, co masz, nawet wszystko, czym jesteś, a na resztę nie zwracaj uwagi… – Kiedy to mówił, jego wąsy na krótką chwilę ułożyły się w dyskretny uśmiech. – Powinieneś to wiedzieć, jeśli chcesz zostać dobrym urzędnikiem pocztowym, Ludo.II
Nasze gospodarstwo rolne należało do rodziny od czasu, gdy jeden z Fleurych założył je wkrótce po tym, co pokolenie moich dziadków nazywało zamętem w kraju. Kiedy pewnego dnia zaciekawiło mnie, o jaki to zamęt chodzi, wuj wytłumaczył mi, że mowa o rewolucji 1789 roku. W ten oto sposób dowiedziałem się, że mamy dobrą pamięć.
– Ano tak, nie wiem, czy to efekt obowiązkowego nauczania w szkołach publicznych, ale w rodzinie Fleurych wszyscy mieli zaskakującą pamięć do historii. Chyba żaden z nas nie zapomniał nigdy tego, czego się raz nauczył. Dziadek czasami kazał nam recytować Deklarację praw człowieka i obywatela. Tak bardzo do tego przywykłem, że jeszcze dziś zdarza mi się powtarzać jej paragrafy.
Wiedziałem już wtedy – a właśnie skończyłem dziesięć lat – że moja własna pamięć, choć nie nabrała tego „historycznego” charakteru, stała się dla mojego nauczyciela, pana Herbiera, niegdyś basa w chórze Cléry, źródłem zadziwienia, a wreszcie i niepokoju. Łatwość, z jaką zapamiętywałem wszystko, czego się uczyłem, tak że już po dwukrotnym, a czasem nawet jednokrotnym przeczytaniu mogłem powtórzyć z pamięci wiele stron szkolnego podręcznika, a także szczególna zdolność do rachunków w pamięci w jego pojęciu świadczyć mogły raczej o jakiejś wrodzonej wadzie mózgu niż o wyjątkowych talentach dobrego ucznia. W to, czego nigdy nie nazwał talentami, ale predyspozycjami, i to z tak ponurym akcentem, że niemal czułem się winny, powątpiewał tym silniej, że ziarnko szaleństwa, dostrzegane przez wszystkich w mym wuju, mogło przecież kiełkować i we mnie, że mogłem być dotknięty dziedziczną ułomnością, nie wiadomo na ile fatalną. Słowa, które najczęściej słyszałem z ust pana Herbiera, brzmiały: „Najważniejszy jest umiar”. Wypowiadając tę przestrogę, wpatrywał się we mnie z powagą. Kiedy jedna z moich zdolności dała o sobie znać nazbyt dobitnie, a kolega doniósł o wygranym przeze mnie zakładzie: okrągłej sumce, którą zgarnąłem za wyrecytowanie z pamięci dziesięciu stron kolejowego rozkładu jazdy, pan Herbier nazwał mnie małym potworem. Pogrążałem się, wyciągając pierwiastki kwadratowe i błyskawicznie mnożąc wielocyfrowe liczby. Pan Herbier wybrał się w końcu do La Motte, odbył długą rozmowę z moim opiekunem i doradził, by ten zawiózł mnie do Paryża, gdzie zbada mnie specjalista. Stałem z uchem przylepionym do drzwi, starając się nie uronić ani słowa z tej rozmowy.
– Panie Ambroży, mamy do czynienia ze zdolnością, która nie jest normalna. Zdarzało się już, że dzieci przejawiające niezwykłe zdolności rachunkowe popadały w chorobę umysłową. Pokazuje się takie na scenach kabaretów, ot i wszystko. Jakaś część mózgu rozwija się ponad wszelką miarę, gdy tymczasem w innych dziedzinach te dzieci są istnymi kretynami. Na obecnym etapie Ludovic mógłby niemal zdać egzamin wstępny na politechnikę.
– Cóż, to ciekawe – odparł wuj. – W naszej rodzinie wszyscy przejawiali raczej uzdolnienia historyczne. Za Komuny jednego nawet rozstrzelali.
– Nie widzę związku…
– Bo pamiętał.
– O czym?
Wuj milczał przez chwilę.
– Prawdopodobnie o wszystkim – powiedział w końcu.
– Nie chce mi pan chyba wmówić, że jego przodek został rozstrzelany za zbyt dobrą pamięć?
– To właśnie miałem na myśli. Pewnie dokładnie wiedział o wszystkim, co francuski naród wycierpiał przez całe wieki.
– Panie Ambroży, proszę wybaczyć, ale jest pan znany w okolicy… jak by to powiedzieć… jako człowiek nawiedzony… Nie przyszedłem tu jednak rozmawiać o latawcach.
– Ano tak, i ja też jestem wariatem.
– Chciałem pana tylko uprzedzić, że mały Ludovic przejawia sprawność pamięci nieodpowiadającą jego wiekowi, zresztą żadnemu wiekowi. Wyrecytował z pamięci rozkład jazdy kolei. Dziesięć stron. Pomnożył w pamięci czternastocyfrową liczbę przez inną, równie dużą.
– Po prostu u niego to poszło w liczby. Nie wygląda mi na to, żeby przejawiał pamięć historyczną. Może dzięki temu następnym razem uniknie rozstrzelania.
– Jakim następnym razem?
– Skąd mogę wiedzieć? Zawsze jest jakiś następny raz.
– Powinien go pan zaprowadzić do lekarza.
– Zaczyna mnie pan denerwować, Herbier. Gdyby mój bratanek był naprawdę nienormalny, byłby kretynem. Do widzenia. Dziękuję, że pan zajrzał. Rozumiem, że miał pan jak najlepsze chęci. Czy mały jest równie uzdolniony do nauk historycznych czy tylko do rachunków?
– Panie Ambroży, powtarzam, że nie można tu mówić o jakichś zdolnościach. Ani nawet o inteligencji. Inteligencja opiera się na rozumowaniu. Podkreślam – na rozumowaniu. A pod tym względem chłopiec nie jest ani gorszy, ani lepszy od dzieci w jego wieku. Natomiast historię Francji zna od A do Z.
Tym razem cisza zapadła na dłużej, ale nagle usłyszałem krzyk wuja:
– Do Z? Do jakiego Z? Czyżby na horyzoncie pojawiło się już jakieś Z?
Pan Herbier nie znalazł stosownej odpowiedzi. Po klęsce roku 1940, kiedy Z rysowało się wyraźnie na horyzoncie, często wspominałem tę rozmowę.
Jedynym nauczycielem, którego moje zdolności zdawały się nie niepokoić nawet w najmniejszej mierze, był profesor francuskiego pan Pinder. Tylko raz odniosłem wrażenie, że się rozgniewał. Było to wówczas, gdy pragnąc przejść samego siebie, począłem recytować poemat Konkwistadorzy wspak, czyli od ostatniego wersu. Pan Pinder przerwał mi i pogroził palcem.
– Ludovicu, nie wiem, czy w ten sposób przygotowujesz się do tego, co zdaje się zagrażać nam wszystkim, do odwróconego do góry nogami życia w odwróconym do góry nogami świecie, proszę jednak, byś oszczędził przynajmniej poezję.
Ten sam pan Pinder nieco później zadał nam wypracowanie na temat, który – jako powracające wspomnienie – odegrać miał pewną rolę w moim życiu: „Porównajcie dwa wyrażenia: »zachować umiar« i »mieć po co żyć«. Powiedzcie, czy dostrzegacie sprzeczność między tymi dwiema myślami”.
Muszę przyznać, że pan Herbier nie bez racji dzielił się swymi obawami o mnie i lękał, że mimo łatwości, z jaką wszystko zapamiętuję, nie osiągam odpowiednio szybko dojrzałości umysłowej, równowagi i zdrowego rozsądku. Być może tak to już jest z każdym, kto cierpi z powodu nazbyt dobrej pamięci. Tę tezę miały potwierdzić nadchodzące lata, kiedy deportowano i rozstrzelano tak wielu Francuzów.III
Nasze gospodarstwo leżało na skraju wioski Clos, tuż pod lasem Voigny, gdzie rosły paprocie i janowce, buki i dęby i gdzie można było spotkać łosia i dzika. Nieco dalej ciągnęły się moczary i pełne spokoju królestwo cyranki, wydry, ważki i łabędzia.
La Motte była miejscem ustronnym. Od najbliższych przyjaciół, rodziny Cailleux, dzieliło nas pół godziny drogi; Jeannot Cailleux był ode mnie młodszy o dwa lata, toteż uważał mnie za „dorosłego”. Jego rodzice mieli mleczarnię w mieście, a dziadek Gaston, który stracił nogę podczas pracy w tartaku, hodował pszczoły. Dalej mieszkali Magnardowie – małomówni, niewidzący świata poza swoimi krowami, masłem i polami, ojciec, syn i dwie córki, stare panny; z nikim nie rozmawiali.
– Chyba że trzeba zapytać o cenę albo ją podać – grzmiał Gaston Cailleux.
Dalej – pomiędzy La Motte i Cléry – nie było już nic poza zagrodami Monnierów i Simonów, z których dziećmi chodziłem do jednej klasy.
W okolicznych lasach znałem każdą piędź ziemi, aż po najbardziej tajemnicze zakątki. Wuj pomógł mi zbudować na polanie, w miejscu zwanym Starym Źródłem, indiański wigwam – szałas z gałęzi, okryty ceratą – gdzie ukrywałem się z powieściami Jamesa Olivera Curwooda i Fenimore’a Coopera, by śnić o Apaczach i Siuksach, bronić się, póki nie wystrzelę ostatniego naboju, gdy oblegały mnie wrogie siły zawsze mające przewagę liczebną, bo tak chciała tradycja. Któregoś dnia w połowie czerwca zaczytałem się i w końcu przysnąłem, a kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem dziewczynkę w słomkowym kapeluszu, spod którego wymykały się bardzo jasne włosy. Stała i spoglądała na mnie surowo. Słońce przeświecało przez gałęzie – jeszcze dziś, po tylu latach, mam wrażenie, że właśnie ta gra światła i cienia trwa nieustannie wokół Lili i że w owej chwili wzruszenia, którego charakteru ani przyczyn nie potrafiłem zrozumieć, zostałem w pewnym sensie o czymś uprzedzony. Instynktownie, pod wpływem jakiejś siły, a może słabości wewnętrznej, wykonałem gest, nie przeczuwając nawet jego nieodwołalnego sensu – wyciągnąłem ku jasnowłosej, groźnej zjawie garść poziomek. Ale nie dane mi było wykręcić się tak małym kosztem. Dziewczynka usiadła obok mnie i nie zwracając najmniejszej uwagi na moją ofiarę, zagarnęła cały koszyk. Tak oto los raz na zawsze przydzielił każdemu z nas rolę. Kiedy na dnie koszyka zostało już tylko kilka poziomek, oddała mi je, mówiąc tonem lekkiego wyrzutu:
– Z cukrem są smaczniejsze.
Mogłem uczynić tylko jedno i zrobiłem to bez wahania. Poderwałem się i co sił w nogach pognałem przez las do La Motte. Jak pocisk armatni wpadłem do kuchni, chwyciłem pudełko cukru z półki i równie szybko pobiegłem ku polanie. Wciąż tam była, siedziała na trawie i zdjąwszy kapelusz, przypatrywała się bożej krówce wędrującej po wierzchu jej dłoni. Podałem jej cukier.
– Już mi niepotrzebny – powiedziała. – Ale to miło z twojej strony.
– Zostawimy tu cukier i wrócimy jutro. – Byłem bliski rozpaczy.
– Może… Jak ci na imię?
– Ludo. A tobie?
Boża krówka odleciała.
– Zbyt krótko się znamy. Może pewnego dnia zdradzę ci moje imię. Wiesz, jestem dość tajemnicza. Pewnie nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Kim są twoi rodzice?
– Nie mam rodziców. Mieszkam u wujka.
– A czym on się zajmuje?
Wydawało mi się, że „wiejski listonosz” nie zabrzmi najlepiej. Dlatego powiedziałem:
– To mistrz latawców.
Chyba udało mi się zrobić na niej wrażenie.
– Co to znaczy?
– To jakby kapitan, tyle że na niebie.
Zastanawiała się nad tym przez moment, a potem wstała.
– Może przyjdę tu jutro. Ale nie wiem. Jestem całkowicie nieprzewidywalna. Ile masz lat?
– Wkrótce skończę dziewięć.
– Och, jesteś dla mnie o wiele za mały. Ja mam już jedenaście i pół roku. Ale lubię poziomki. Czekaj na mnie jutro o tej samej porze. Przyjdę, jeżeli nie będę miała nic ciekawego do roboty.
I odeszła, raz jeszcze obrzuciwszy mnie surowym spojrzeniem.
Nazajutrz nazbierałem chyba ze trzy kilogramy poziomek. Co kilka minut biegłem sprawdzić, czy już przyszła. Ale nie pojawiła się ani tego dnia, ani następnego.
Czekałem na nią codziennie przez cały czerwiec i lipiec, i sierpień, i wrzesień. Najpierw liczyłem na czar poziomek, potem na jagody, jeżyny, wreszcie – na grzyby. Podobnej udręki oczekiwania zaznać miałem ponownie między rokiem 1940 a 1944, w czasie okupacji, wypatrując powrotu Francji. Nawet kiedy zniknęły grzyby, przychodziłem do lasu, na miejsce naszego spotkania. Minął rok, a po nim kolejny i jeszcze jeden, a ja odkryłem, że pan Herbier miał trochę racji, przestrzegając wuja, że w mojej pamięci jest coś niepokojącego. Zapewne rodzina Fleurych cierpiała na dziedziczną ułomność – została pozbawiona kojącej zdolności zapominania. Uczyłem się, pomagałem wujowi w pracowni, ale rzadko zdarzały się dnie, kiedy dziewczynka w białej sukience, ze słomkowym kapeluszem w ręku, nie dotrzymywała mi choć przez chwilę towarzystwa. Tak, to był rzeczywiście „przerost pamięci”, jak trafnie wyraził się pan Herbier, który z pewnością na podobny przerost nie cierpiał, za wszelką cenę bowiem starał się trzymać z dala od wszystkiego, co za nazistów tak uporczywie i tak niebezpiecznie wyłaniało się z najgłębszych zakamarków pamięci. Jeszcze cztery lata po naszym spotkaniu, kiedy pojawiały się pierwsze poziomki, zdarzało mi się napełniać nimi koszyk. Leżałem na trawie z rękami splecionymi pod głową i zamykałem oczy, bo chciałem, by mogła mnie zaskoczyć. Nie zapominałem nawet o cukrze. Oczywiście z biegiem czasu czyniłem to z lekkim uśmiechem. Zaczynałem rozumieć, co mój wujek nazywa „pogonią za błękitem” – i uczyłem się drwić z siebie samego i z mojego przerostu pamięci.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI