- W empik go
Lato dni ostatnich - ebook
Lato dni ostatnich - ebook
Na spokojną prowincję zbliża się śmiertelne zagrożenie, które wywróci beztroskie życia mieszkańców do góry nogami. Bibliotekarka otrzymuje faks informujący o konieczności przygotowania się na najgorsze. Podzieli się tą wiadomością czy będzie chciała ratować tylko siebie? Czy burmistrz uchroni ukochane miasto przed apokalipsą? Komu zaufają mieszkańcy w obliczu katastrofy? Pozostaną lojalni czy podążą jak owce za pasterzem do azylu, o którym od lat krążą tylko legendy? Jak odnajdą się w tym chaosie dwie siostry, które miały być tu tylko przejazdem? Pierwszy dzień lata będzie dla wielu dniem próby. A to dopiero początek.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397322837 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętam lato przepoconych koszul. Dwa konie, wóz, woźnica, salwy śmiechu i hej, sokoły. Bili się do nocy, a potem pili do białego rana. Podpierali się o mnie. Modlili się do mnie. Płakali we mnie. I, tfu, wyjmowali przy mnie swoje małe kuśki. A baby zadzierały spódnice, bo się jeszcze wtedy szanować nie umiały. Raz mnie nawet na oficjalnego świadka wzięto, bo chłop krzyknął „pobierzema się ino tu!” i słowa dotrzymał. W następne lato przynieśli owoc miłości swojej. Te oczy kasztanowe i policzki czerwone. Zakochałem się od razu i robiłem to, co najlepiej od zawsze umiałem. Milczałem i czekałem, bo ukrywał nie będę, jak drugi ojciec się czułem.
Jurnego ledwo poznałem. Brodę zapuścił, ale choć włos długi wyhodował, to rozum pozostał krótki. Słyszałem, jak ją do płaczu nieraz doprowadził, i prawie bym to płazem puścił, gdyby nie fakt, że te wielkie, ciemne oczka z wózka całe od łez mokre były. Niech mi Stwórca przebaczy, ale zdzieliłem wtedy tamtego, aż na czole została mu szrama. Żałowałem bardzo, bo następnych sześć lat czekać musiałem.
Twardziel, widać było, z małego wyrastał i całe szczęście po głupim ojcu tylko siłę w genach dostał. Bystrość oka miał po matce. Z dumą patrzyłem, jak kijem trafiał w najcięższe gałęzie. Kasztany się sypały świecące jak jego oczy z radości. Podkradać mu chcieli, a on po łapach zdzielał. W ciemię nie był bity, choć powiedzieć raz jeszcze muszę: ojciec kawał skurwysyna.
Później przyszło lato stukoczących trzewików. Z małego kawał chłopa wyrósł. W mundur przyodziany przyszedł za rękę z jakąś panną. Zmartwiłem się wtedy strasznie, bo wiadomo, że za mundurem panny sznurem, a on przecież w genach ma, żeby zaraz łapać się za spodnie i kiecki podciągać, ale szczęście, że rozum miał po matce. Na czułości i słodkości im się zebrało i na pamiątkę spotkania chłopak wyjął scyzoryk. Zacisnąłem zęby, kiedy rył S+M wpisane w serce. Ból wytrzymałem, bo kto by nie chciał nosić pamiątki takiej miłości. No przecież widać było, że się kochali.
Następnego po tym lata nigdy nie zapomnę. Ta piękna panna przyszła zapłakana i już się kląłem, że oszukać się dałem i przeklęta to rodzina męskich kretynów, co każde pokolenie to samo koło toczy. Ale wtedy ujrzałem czarno-białe zdjęcie chłopaka w mundurze, które w rękach ściskała. Osunęła się na ziemię i łzy jej na portret jego poleciały, a ja zrozumiałem, że do końca życia będę już nosił pamiątkę nie młodzieńczej miłości, ale miłości smutnej i tragicznej.
Próbowałem jej w latach kolejnych nieść ukojenie. Przychodziła do mnie i zbierała liście, kwiaty i owoce, jakby z mikstur i wywarów lek chciała wywarzyć na zranione serce. Przynosiła czasem różaniec i delikatnymi dłońmi obracała paciorki, modląc się ze mną o duszę ukochanego, aż w końcu i ona odeszła. A ja znowu czekałem.
Dziwne później rzeczy widziałem, do których już nie chciałem się przyzwyczajać, bo i po co, skoro wszystkim im przemijanie było zapisane. „Rycerską” restaurację mi pod nosem postawili, gdzie jak dawniej najpierw pili, potem bili, a raz nawet i na szable mierzyli, a nad ranem się śmiali i godzili. Dzwony, napuszone włosy, papierosy – ja się tylko starzałem, a to wszystko umierało. Choć przyznać muszę, że sam o śmierć nieraz się otarłem. Maluch, tak na tę kupę dymiącego i rzężącego żelastwa wołali, wjechał we mnie, i to wcale nie ciemną nocą. Wyskoczył jakiś knur i wrzeszczeć na mnie zaczął, że „wyrosłem ni stąd, ni zowąd”. Ponad pół wieku w tej ziemi, a on do mnie takim tekstem. Uparty był jednak i przyszli dzień później wymuskani oficjele i dywagować zaczęli, jak mnie tutaj wykorzenić. I myślę sobie, że taki kres żywota marny, gdy nagle jakiś głos anielski krzyczy: „Kasztanowiec zostaje! Łapy precz od natury!”, a oni jakimś cudem posłuchali. Wiedziałem jednak, że od tamtej pory jestem tutaj warunkowo. Bo jak raz się ktoś odważył, to już nikt się nie zawaha.
Zanim wszystko się popsuło, były jeszcze lata nadziei. Znowu moda przyszła na kasztany i całymi workami zbierali. Poczułem się młody i szczęśliwy, że radość mogę jeszcze dawać. Jeden chłopiec w ciemnych włosach przywołał wspomnienia z przeszłości. Gładził mnie dłonią gładką i patrzył w to „S+M”, jakby próbował rozszyfrować, czy to imiona jego przodków. Rósł szybko skubaniec, ale nie szybciej niż nowe drogi i sklepy. Widziałem go wiele razy, jak w pędzie ładował zakupy do swojego samochodu, a dzieci jego w tym czasie znudzone patrzyły w ekrany telefonów. Nikt już w cieniu moim nie chciał sobie pochrapać, tylko omijali, żeby im czasem kasztan karoserii nie uszkodził. Nie przychodzili nawet za potrzebą się poratować, bo wścibskie oko Wielkiego Brata na każdą ulicę zaglądało. Gdybym nawet chciał, żeby na mnie coś znowu z miłości wyryli, żebym poczuł, że żyję, to już nie wolno było. Stałem się eksponatem muzealnym.
Ale mój wiek jest moją siłą. Jestem tutaj najstarszy. Jestem dobrym obserwatorem i słuchaczem. W końcu robiłem to przez całe swoje życie. Gdyby ktoś zechciał mnie spytać, to jestem w stanie powiedzieć coś o każdym. Nie ukryło się przede mną nawet to, co szeptem przekazywane było w ukryciu. Wydawało mi się, że znam tutaj wszystkich i o każdym mogę coś powiedzieć, ale wtedy…
Wtedy nadeszło lato dni ostatnich.
Lato, które chciałbym zapomnieć.
Powinienem być wdzięczny, że Stwórca i Matka Natura mnie ochronili, ale nie potrafię.
Dlaczego skazali mnie na dotrwanie do lata, którego nie powinienem był przeżyć?
Jaki cel przede mną postawili?
Mam stać tutaj, dopóki nakłady dobroci mieszkańców całkowicie się nie wyczerpią?
Mam dawać im nadzieję?
Mam być wspomnieniem dawnych czasów, do których powinni wrócić?
Nie widzę lepszego uzasadnienia. Urodziłem się symbolem i mam żyć dalej jako symbol.
To moja misja, którą mi powierzono.
Tyle że ja ledwo stoję.
A to dopiero początek.1. TERESA
Najdłuższy dzień roku, czyli nieformalny początek lata, powoli się kończył, przynosząc ciepłe, suche powietrze. Zachód słońca wyglądał dziś, jakby wyszedł spod pędzla malarza, który wypił o jedną lampkę wina za dużo.
Takiego dnia jak ten latarnie zapalane były wyjątkowo późno, a znając oszczędność obecnego włodarza miasta, można było się tego spodziewać dopiero bliżej północy, ku, rzecz jasna, uciesze tych, którzy skryci w ciemności zamierzali dokończyć celebrację sezonu piwnego.
Choć w miasteczku obowiązywał bezwzględny zakaz sprzedaży alkoholu po godzinie dwudziestej drugiej, to na prohibicję w sezonie letnim przymykano oko. Plotki głosiły, że właściciel piwnego ogródka ma chody u komendanta, a ponieważ ten był w wieku emerytalnym, to przed zapowiedzianym jakiś czas temu odejściem jego kieszenie zrobiły się wyjątkowo głębokie, a wzrok raczej kreci niż sokoli. Była w tym pewna ironia, bo komendant nosił nazwisko Sokołowski.
Jak mówi stare porzekadło – pod latarnią zawsze najciemniej, szczególnie strzeżoną przez tak marnego właściciela, dlatego przyjaciele spod budki z piwem pozwalali sobie na wiele ledwie kilkadziesiąt metrów od posterunku policji. Dało się słyszeć wybuchy śmiechu przeplatane chrzęstem gniecionych puszek.
Niecałą godzinę później jeden leżał na ławce w stanie lekko-pół-średnim i próbował z konstelacji gwiazd wyczytać drogę do domu. Drugi zaciskał w dłoni metalowy trzon znaku drogowego w taki sposób, że nie wiadomo, czy próbował się podpierać, czy wyrwać go z chodnika. Trzeci nerwowo macał krocze, żeby sprawdzić, czy aby nie puścił mu pęcherz. A do tego nadchodził czwarty, krokiem prezentującym syndrom sztywnych kolan. Słowem, żaden z nich nie był na tyle połączony z rzeczywistością, żeby dostrzec słabe światło w oknie biblioteki na wysokości pierwszego piętra i parę przenikliwych oczu przyglądających się ich zwierzęcym – albo, żeby nie obrażać żadnych czworonogów, lepiej powiedzieć: godnym pożałowania – zachowaniom. Jak poprzewracane kręgle, pomyślała z niesmakiem bibliotekarka Teresa.
Miała awersję do wszelkiej maści upajającego się alkoholem elementu społecznego. Według niej odbierało to zarówno rozum, jak i godność. Na pewno odebrało jej Mietkowi. Wiedziała, kto najbardziej go rozpijał, ale nie miała żalu do jego kolegów – jedynie do niego samego. Dlatego też, kiedy zadzwonił telefon i oznajmiono jej, że Mietek przewrócił się, uderzył niefortunnie głową w krawężnik i zmarł z powodu wylewu krwi do mózgu, nie uroniła ani jednej łzy. Wiedziała, że gilotyna, którą zawiesił nad swoją głową, kiedy pierwszy raz poszedł pić z kolegami z dawnych lat, musiała w końcu opaść, a ona nie mogła z tym nic zrobić. Kobieta przeczytała kiedyś tomik poezji proboszcza Ambrożego i choć uznała, że Bóg nie namaścił go nawet krztyną literackiego talentu, to zapamiętała jedno ładne zdanie: że nasze życia są jak naczynia, które możemy wypełniać zarówno dobrem, jak i złem, ale na tyle kruche, że byle przypadek może je przewrócić i rozbić w drobny mak.
Albo rozbić głowę o beton.
Nie żeby nie próbowała ustrzec męża przed wywrotką, ale jej wiedza w temacie walki z uzależnieniami ograniczała się do teorii, a uściślając, do ubogiego księgozbioru bibliotecznego, pseudonaukowych artykułów z sieci i kilku filmów fabularnych takich jak ten ze Stevem Carellem i tym młodym, na którego stawiają teraz w Hollywood. We wszystkich źródłach pojawiał się wspólny mianownik, moment, bez którego żadna terapia nie będzie miała sensu, czyli ten, w którym uzależniony zda sobie sprawę, że faktycznie ma problem.
Terenia, przepraszam cię; Terenia, następnym razem nie przesadzę; Terenia, wiesz, jak z nimi jest, ciągle przeginają. Ale nigdy: mam z tym problem, to mnie niszczy, muszę nad tym pracować. Czuła się jak właścicielka niesfornego pieska, który co jakiś czas zrobi kupę na dywanie, ale z bezwarunkowej miłości posprzątasz i życie płynie dalej.
Tyle że życie jej męża, jak również wielu mężów jej znajomych w tym mieście, zbyt często płynęło na alkoholowej fali.
Teresa wiedziała, że to przez miasto.
Miasto, które dawało, ale też zabierało. Dawało poczucie bezpieczeństwa, wzywało do kontemplacji, w której można było się zatracić, bo wszystkie wspomnienia są cały czas na wyciągnięcie ręki i wciągają jak rusałka swoje ofiary w niekończącą się otchłań nostalgii. Znajomi z twojej szkoły, ulubieni nauczyciele, sprzedawczyni, piekarz, wszystkie postaci z beztroskiego czasu dzieciństwa wciąż żywe. Jakby zatrzymał się czas. Jakby wszystko na zawsze miało zostać po staremu. To odbierało wolność. Człowiek czuł się jak aktor w telenoweli, jak element scenografii miasteczka.
Wyparcie było obroną w wielu małych społecznościach. Teresa przeczytała kilkanaście kryminałów osadzonych w takich miejscach i choć była to fikcja, to schemat się powtarzał: co powiedzą ludzie; odwyk to hańba, a terapia to wstyd; przecież to normalne, że jak się chłop natyra po całym tygodniu, to ma prawo się napić; bije cię, wyzywa? Nie, a pieniądze przynosi, utrzymuje rodzinę.
Z tych wszystkich wymówek Teresę najbardziej irytowało normalizowanie picia. Czytała komentarze w mediach społecznościowych („o rany, sześćdziesięciolatka w internetach, ratunku!”) pod wpisami abstynentów, którzy chcieli być drogowskazem dla innych. Znaczna część komentujących używała tego samego argumentu, że lampka wina codziennie do obiadu to nie jest alkoholizm. Że to nic złego, że na każdej imprezie jest alkohol, bo „taki mamy klimat i wszyscy się dobrze bawią”. Niektórzy współczuli autorom takich wpisów, a jeszcze inni posuwali się nawet do inwektyw. To zniechęciło Teresę do dodania swojego komentarza, swojego wyznania, że jej mąż też był alkoholikiem, a przez to, że uważał inaczej, skończył z głową roztrzaskaną o krawężnik. Wątpiła, że przy obecnej znieczulicy na kimkolwiek taki obraz zrobiłby wrażenie. Wciąż uczyła się internetu, ale zauważyła, że to nie jest dobre miejsce na zwierzenia. Dawało złudne poczucie ulgi, a potem przychodzili jacyś obcy ludzie, którzy wpędzali cię w wyrzuty sumienia i mówili, jak masz żyć. Wolała pozostawać bierną obserwatorką, ucząc się na błędach innych.
Niedługo po felernym upadku męża wpadła jej w ręce, albo po prostu przyciągnęła ją myślami, książka Huntera S. Thompsona. Jego _Lęk i odraza w Las Vegas_, swoją drogą w jakimś stopniu autobiograficzna, opowiadała o dwójce bohaterów, którzy na rauszu wywołanym litrami i kilogramami używek, jakie tylko napatoczyły się po drodze, od wódki przez twarde narkotyki, zmierzają niby do pracy, a jednak przeżywają podróż życia. Teresa niejeden raz zaśmiała się pod nosem w trakcie lektury (szczególnie przy scenie z żabami w łazience), ale gdy odkładała ją na biblioteczny regał, zdała sobie sprawę, że przeczytała jedną z najsmutniejszych książek.
A co, gdybyśmy tylko na rauszu byli sobą? Jakby alkohol miał działanie oczyszczające i zmywał z nas wszelkie uprzedzenia, kłamstwa, tajemnice i problemy, które dźwigamy na swoich barkach? Jakby można było mieć w głębokim poważaniu wszystkie małomiasteczkowe standardy, niepisane zwyczaje i konwenanse?
„Ten, kto wyzwala z siebie bestię, pozbywa się bólu bycia człowiekiem¹”.
Czy to możliwe, że Mietek cierpiał na coś, o czym w tych okolicach nie można było mówić, czyli na depresję?
Tak bardzo skupiłam się na tym, żeby uświadomić mu, że ma problem, a nie próbowałam znaleźć źródła tego problemu, który wykańczał go bardziej niż alkohol, pomyślała Teresa i po raz pierwszy od śmierci męża zapłakała.
Kiedy wróciła tamtego dnia do swojego pustego domu, bo nawet jej kot, Pan Tadeusz, wolał szlajać się po ulicach, klęknęła przed komodą w salonie, wyciągnęła z jednej z szafek kanciastą butelkę i potrząsnęła nią. Przyglądała się, jak płyn w kolorze herbaty kołysze się i odbija od ścianek, dokładnie tak, jak myśli w jej głowie.
Puste, do połowy puste i prawie pełne butelki były do tej pory dla Teresy nietykalnym reliktem i nie licząc wędek w garażu, zajmującą najwięcej miejsca pamiątką po Mietku. Może dlatego byli tak daleko od siebie, bo nawet nigdy nie spróbowała razem z nim zanurzyć się w tej jego alternatywnej rzeczywistości, do której przepustką było kilka łyków mocniejszego alkoholu.
Wyjęła jego ulubioną kryształową szklankę po dziadkach i wlała odrobinę bourbona. Zapach nie odstraszył jej, tak jak się tego spodziewała, ale za to pierwszy łyk spowodował, że jej kubki smakowe zrobiły salto, nie mogąc się zdecydować, czy mają do czynienia ze słodkim, gorzkim czy ostrym. Musiała trochę złagodzić palenie w gardle, dlatego poszła ze szklanką do lodówki i dolała zimnego soku pomarańczowego, który zwykle piła tylko do porannej jajecznicy.
Nazwała siebie starą wariatką i zaraz potem wypiła całego drinka na raz. Z zaskoczeniem uznała, że nie smakuje wcale tak źle, dlatego zrobiła sobie jeszcze jednego, usiadła w fotelu, z którego Mietek zawsze oglądał mecze, i czekała, sama nie wiedząc na co, bo nigdy w swoim sześćdziesięcioletnim życiu nie doświadczyła stanu upojenia alkoholowego.
Rausz zapukał do jej drzwi dopiero w trakcie trzeciego drinka. Poczuła się, jakby zeszła z łóżka masażysty. Napięcie w szyi i barkach zniknęło. Otoczenie nabrało bardziej obłych kształtów, a wszystkie negatywne myśli zniknęły. Poczuła ulgę podobną do tej po wywabieniu wszystkich starych plam na swetrze. W tamtej krótkiej chwili Teresa poczuła się szczęśliwa i nabrała ochoty na taniec albo coś, co sama określiłaby jako pokraczne gibondo. Gdyby ktoś przechodził akurat ulicą Słoneczną i zerknął w stronę okien, to miał szansę dostrzec długi, gruby warkocz kołyszący się w rytm radiowych hitów. Gdyby tym kimś był syn Prezesa, to pewnie powiedziałby, że stara nieźle się zjarała.
Kiedy wybiła godzina wieczornych wiadomości w telewizji, których nie opuściła od ostatnich kilkunastu lat, przełączyła na kanał, na którym puszczali jakiś kiepski serial komediowy, i śmiała się do rozpuku z rzeczy, które do tej pory wywoływały w niej zażenowanie.
Później pojawiła się obsesyjna chęć podjadania, więc sięgnęła po ptasie mleczko, czekoladę z orzechami i kokosowe kulki, które dostawała co roku z okazji różnych świąt.
A później nadeszło coś, co sprawiało, że pijący pili jeszcze więcej – całkowity zjazd. Dopamina ulotniła się z ciała Teresy jak goście ze słabej imprezy. Bibliotekarka zrobiła się straszliwie zmęczona i zanim odpłynęła w fotelu, zdążyły ją jeszcze dopaść wyrzuty sumienia (głównie z powodu zjedzonych słodyczy, które zagrażały jej żołądkowi i linii bioder).
Najgorsze przywitało ją następnego dnia o poranku, a właściwie w południe, kiedy to zadzwoniła pani Piotrowska (najwredniejsza kreatura w mieście) z pretensjami, że nie ma co czytać i to niedopuszczalne, żeby biblioteka w środku dnia była zamknięta.
Teresa, cała obolała, zwlokła się z fotela i weszła prosto pod prysznic, unikając spojrzenia w lustro. Czuła taką suchość w ustach, że napoiła się z deszczownicy (burmistrz chwalił się, że mieli najlepszą kranówkę w powiecie). Kiedy woda spływała po jej ciele, Teresa próbowała ułożyć jakąś puentę do wydarzeń minionego wieczoru, ale jedyne, co przychodziło jej do głowy, to że trzeba być masochistą, żeby za tę odrobinę szczęścia, które ledwie pamiętała, płacić aż taką cenę. Pół godziny później, kiedy na oczach ewidentnie zniesmaczonego Pana Tadeusza zwróciła całą jajecznicę (ale bez soku pomarańczowego, który oczywiście skończył się minionego wieczoru), wyraziła się na ten temat jeszcze dobitniej i poprzysięgła sobie, że na tym kończy eksperymenty z alkoholem.
Przynajmniej ze sobą w roli testerki.
Choć wielu mieszkańców by się z tym nie zgodziło, mając ją za nudną babę od książek („nic dziwnego, że Mietek się przy niej zachlał”), to wewnątrz Teresa skrywała bardzo otwarty umysł i gotowość na doświadczanie nieznanego. Może odziedziczyła to po matce, a może po prostu naczytała się tylu książek, że sama zapragnęła doświadczyć przygody inaczej niż tylko przez pożółkłe kartki.
Dlatego na następne spotkanie dyskusyjnego klubu książki, pierwsze od Dnia, w którym się schlała – tak Teresa mówiła na to przełomowe w jej życiu wydarzenie – wzięła ze sobą butelkę, tym razem orzechówki, i postanowiła poeksperymentować na innych.
Przyświecała jej dość, można by rzec, szlachetna idea. Teresa chciała uszczęśliwić zrzędliwą i wiecznie niezadowoloną panią Piotrowską, na której ustach uśmiech gościł ostatnim razem zapewne za czasów towarzysza Gomułki. Było to zadanie tak trudne, jak przeczytanie ponadtysiącstronicowego _Niewyczerpanego żartu_, ale dla Teresy, po Dniu, w którym się schlała, przestały istnieć rzeczy niemożliwe.
Zaparzyła więc dla wszystkich kawę orzechową „Hrabiego Orzechristo”, którą podarował jej lokalny bloger książkowy, dodając do kubka pani Piotrowskiej (miała w bibliotece nawet własny kubek) odrobinę trzydziestoprocentowego likieru.
Niczego nieświadoma pani Piotrowska wzięła pierwsze kilka łyków. Albo nic nie wyczuła, albo nie chciała dać po sobie czegokolwiek poznać. Teresa uznała, że raczej to drugie, bo pani Piotrowska, do tej pory gardząca domowymi ciastkami, które leżały na stole w trakcie spotkań klubu, teraz przegryzała nimi kawę bez opamiętania. Później na jej twarzy pojawił się rumieniec, jakby siedząca obok Marzena opowiedziała jakiś sprośny żart. Teresa, mając w pamięci swoje doświadczenie, czekała, aż nadejdzie kolejna faza, czyli moment, w którym pani Piotrowska poczuje rozluźniający dotyk niewidzialnego masażysty i jej kąciki ust powędrują do góry. Zdarzyło się jednak coś zupełnie odwrotnego.
Kiedy kwiaciarka Halina kończyła czytać fragment o wycieczce autobusem pacjentów z _Lotu nad kukułczym gniazdem_, wszystkich przestraszył głośny szloch. Pani Piotrowska zanosiła się płaczem jak niemowlę i kiedy Marzena położyła rękę na jej ramieniu, wyrzuciła ze smutkiem:
– Chcą mnie oddać do DPS-u.
Choć słowa te wypowiedziała wyjątkowo nieprzyjemna w obyciu kobieta, to wszystkich przejął ogromny żal po tym niespodziewanym wyznaniu. Poza nieśmiałym panem Drążkiem, którego ta scena wprawiła w takie zakłopotanie, że Teresa była niemal pewna, że nigdy więcej nie pojawi się na spotkaniu klubu.
Po tym zdarzeniu, które co prawda nie było tak spektakularne jak Dzień, w którym się schlała, ale przyniosło efekty nie aż tak dalekie od zamierzonych, bibliotekarka zakończyła swoje przygody z procentami. Uznała, że skutki picia alkoholu są jak losy na odpustowej loterii, gdzie nigdy nie wiesz, na jaką niespodziankę trafisz, a ona nie należała do osób, które lubią ryzykować, szczególnie jeżeli w grę wchodzi przypadkowe wyrządzenie krzywdy bliźniemu.
Dość już było dramatów w tym mieście.
To, co stało się kilka lat temu z Leną Walczak, było największą tragedią w najnowszej historii miasteczka. Teresa nigdy nie spotkała kogoś o tak czystym sercu, naturalnej serdeczności i delikatności jak młoda nauczycielka. Była chodzącym wcieleniem cnót wszelakich, a szczególnie tych, które w dzisiejszych czasach odchodziły w zapomnienie. Dlatego jej śmierć tak mocno zapisała się w pamięci mieszkańców. Bo skoro Bóg zabiera wyjątkowo dobre istoty, to jak teraz wierzyć w istnienie jakiejkolwiek wyższej instancji, która rozdziela według zasług? Po co się starać, czynić dobro i jaki jest sens życia? System wartości niektórych mieszkańców zachwiał się u podstaw, ale znacząca większość próbowała szukać sprawiedliwości w pobliżu. Najbardziej oberwało się wszystkim, którzy zaliczali się do Klubu Przyjaciół Piwa i Stowarzyszenia Wystających po Rogach. Margines społeczny miasta był zdumiony, że nie dość, że to teraz oni byli nagabywani, to jeszcze złorzeczono im i życzono śmierci, a najlepiej od razu zajęcia miejsca w ziemi zamiast młodej Walczakowej.
W poszukiwaniu sprawiedliwości nie uczestniczył ten, który miał ku temu najwięcej argumentów – Oskar Walczak, mąż Leny. To jego Teresa żałowała najbardziej, bo razem z Leną stanowili jedną z tych par, o których można powiedzieć, że trafiają się raz na milion. Zawsze uroczo uśmiechnięci, trzymający się za ręce i obdarzający wzajemnym szacunkiem. Lenka czasem pożaliła się Teresie na dzieciaki, które uczyła w szkole, ale nigdy, przenigdy nie powiedziała złego słowa o Oskarze, mimo że często zostawiał ją samą ze względu na pracę. Czym się tak naprawdę zajmował, tego nikt w mieście nie był do końca pewny. Nawet główna dystrybutorka miasteczkowych plotek – pani Piotrowska – nie przeniknęła swoimi mackami w życie zawodowe chłopaka i jedynie puszczała co jakiś czas w obieg wyłącznie domysły, żeby przypominać o swojej pozycji na rynku lokalnych informacji.
Teresa odnosiła wrażenie, że Oskar nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca i jedyne, na czym mu zależało i czego był pewien, to relacja z Leną. Niedługo po ślubie uwili sobie gniazdko w małym domku po jego dziadkach przy ulicy Zielonej i żyli szczęśliwie dwa lata, aż do momentu tragedii. Piotrowska rozpowiadała po śmierci dziewczyny, że Lena rzekomo umarła, będąc w ciąży, ale Teresa uznała, że to już przesada i zbyt daleko posunięte insynuacje. Na szczęście Oskar zniknął, zanim plotka zawitała pod wszystkie strzechy, i bibliotekarka wątpiła, żeby kiedykolwiek miał jeszcze wrócić na tę przeklętą prowincję. Co najsmutniejsze, nie sądziła, żeby po tym wszystkim znalazł w życiu coś, na czym będzie mu zależało.
*
Stary zegar wybił godzinę dwudziestą drugą i bibliotekarka Teresa wycofała się między regały, porzucając obserwacje dogorywających wokół ławeczki, ale bez wyrzutów, że zmarnowała na nich dłuższą chwilę. Wiedziała, że za jakiś czas powróci do tego obrazka jako wspomnienia normalności, która miała skończyć się lada chwila. Może nawet powinna tym pijakom zazdrościć. Tkwili głęboko w mętnych snach i błogiej nieświadomości nadchodzących wydarzeń. Tacy jak oni w obliczu zagrożenia mogli jednak najszybciej ulec skrajnej deprawacji i być podatni na wpływ choćby takich dominatorów jak Prezes.
Na tę myśl jej ciało przeszył lekki dreszcz strachu. Kolejny symptom nadciągającej przygody.
Pierwszy z nich nadszedł wraz z przypadkowym faksem dzisiaj rano.
Teresa porządkowała akurat zasoby, które dostali z jakichś dotacji – nowe zestawy do rysunku i malowania dla dzieci i młodzieży. Ich gmina była według statystyk najbogatsza pośród najbiedniejszych, dlatego też jedyne, na co mogli liczyć, to farbki, które zużywały się po dwóch miesiącach, komputer stacjonarny raz na siedem lat albo urządzenie wielofunkcyjne zajmujące tyle miejsca co pół regału.
Właśnie z tej maszyny, którą nieraz Teresa zwymyślała ze względu na nieintuicyjną obsługę, nadszedł rano dokument, który zmienił wszystko.
PILNE STAN WYJĄTKOWY ŚMIERTELNE ZAGROŻENIE PRZYMUSOWA IZOLACJA NATYCHMIASTOWE DZIAŁANIA
Choć kartka, którą wypluło urządzenie, była zadrukowana znacznie większą liczbą znaków, to tylko te frazy cały czas tańczyły w głowie Teresy. Jak w tej słownej krzyżówce, gdzie w losowym zbiorze liter masz znaleźć konkretne słowa.
PRZYMUSOWA IZOLACJA
To najbardziej przeraziło Teresę.
Żadnego ukrytego komunikatu w stylu „Biada Babilonowi” i do tego jeszcze wszystko napisane dużymi literami, jakby nadawca chciał, aby odbiorca usłyszał krzyk w trakcie czytania. To nie było typowe dla pism urzędowych. Marylka, która wykonywała pracę papierkową w jednej z takich instytucji, wiele razy wspominała, że dzisiaj to trzeba grzecznie, wręcz przepraszającym tonem do podatnika („każą nam im wchodzić w dupę!”).
Teresa natychmiast wykluczyła dzieciaki, które mogłyby chcieć nastraszyć starą książkarę, pismo zaadresowane było bowiem do burmistrza Kosmy, a dokładnie DO DOWODZĄCEGO MIASTEM, co brzmiało, jakby ich miasteczko już było pogrążone w anarchii. Ten wojskowy ton oraz fakt, że przy tak ważnym komunikacie pomylono numery faksów (co zdarzało się dość często, bo biblioteczny kończył się numerem 96, a urzędu miasta 69), oznacza, że muszą mieć tam niezły rozpierdziel, pomyślała podniecona Teresa i opadła bezsilnie na krzesło, jakby z opóźnieniem dotarło do niej, jakiego kalibru wiadomość trzyma w rękach.
ŚMIERTELNE ZAGROŻENIE
Całe szczęście, że na tę wiadomość trafiła akurat ona, bo nietrudno się domyślić, co z takimi informacjami zrobiłaby Piotrowska. Mieszkańcy wpadliby w panikę szybciej, niż nadeszłoby owo tajemnicze zagrożenie.
Ale skoro wiadomość o potencjalnym końcu świata trafiła akurat w ręce Teresy zamiast burmistrza, to zamierzała rozegrać to po swojemu.
Kto wie, może będą kiedyś o tym książki pisać albo zrobią film? Z tą myślą sięgnęła po telefon i wybrała numer Kosmy Kowalika. Burmistrz odebrał po pierwszym sygnale, jak przystało na człowieka, który nigdy nie opuszcza warty.
– Dzień dobry, Tereniu moja – odezwał się z wyuczoną serdecznością.
Niektórym to przywitanie schlebiało, inni czuli, że za tym „moja”, „mój” kryje się cyniczny pokaz władzy, jakby nie tylko miasto, ale każda żywa istota na jego terenie należały do Kosmy Kowalika. Teresa miała do tego ambiwalentny stosunek. Znała Kosmę wystarczająco długo, żeby uznać go za dobrego człowieka. Wkurzało ją jedynie, kiedy nazywał ją Terenią albo, co gorsza, Tereską, jakby miała żółte papiery.
Nie zamierzała się z nim droczyć. Nie mogła zepsuć swojej popisowej ścieżki dialogowej.
– Zaraz prześlę ci arcyważny dokument, ale najpierw musisz mi coś powiedzieć.
– Oho, mam się bać?
– Czytałeś Orwella?
– Naturalnie.
– _Rok 1984_?
– „W czasach powszechnego fałszu mówienie prawdy jest aktem rewolucyjnym”.
– A _Folwark zwierzęcy_?
– Czy będziemy teraz przechodzić przez całą historię moich wypożyczeń? Trochę tego będzie, nie wiem, czy mam teraz na to czas – odpowiedział nieco zniecierpliwionym tonem. – Tak, czytałem _Folwark_ – dodał dla świętego spokoju.
– No to szykuj się, bo nadchodzi jedno i drugie – wyrecytowała Teresa, wciskając przycisk na urządzeniu wielofunkcyjnym, i odłożyła słuchawkę.
Nie mogła opanować podniecenia, że prawdopodobny koniec świata zaczął się właśnie od niej. Co prawda wyszło jej trochę drętwo, ale dobry scenarzysta jakoś to sobie wygładzi, pomyślała.
ŚMIERTELNE ZAGROŻENIE
Te słowa wciąż siedziały w jej głowie, ale poczuła się odrobinę lżej, kiedy ciężar dywagacji, czy to wojna, wirus, anomalia pogodowa, czy meteoryt, zrzuciła na barki Kosmy i jego doradców. I co najważniejsze, nie musiała brać odpowiedzialności za innych.
Normalnie w tej sytuacji powinna zadzwonić do rodziny, przyjaciół, znajomych. Ostrzec ich, wysłać do sklepu, kazać jak najszybciej wyjechać. Nawet gdyby chciała, to nie mogła tego zrobić, bo była kompletnie sama. Nie licząc Pana Tadeusza.
Gdy Teresa usłyszała hejnał z wieży w centrum miasta, poczuła, jakby to był sygnał wzywający ją do działania, do przeżycia być może największej przygody, na którą czekała całe życie. Była jednak kompletnie nieprzygotowana, dlatego mimo wczesnej pory zamknęła bibliotekę (teraz już miała w nosie, co na to powie Piotrowska) i energicznym krokiem weszła w etap: NATYCHMIASTOWE DZIAŁANIA.
Wiedziała, że może mieć niewiele czasu, że takie wieści w tak małym miasteczku rozejdą się w tempie błyskawicy albo że nawet za chwilę zawyją złowieszczo syreny, jak w tym filmie _Silent Hill_, który próbowała oglądać razem z Mietkiem, ale ze strachu zrezygnowała w połowie.
Teresa zaczęła nerwowo klikać przyciskiem długopisu z logo Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa. Chciała sporządzić jakąś listę rzeczy niezbędnych do wykonania i artykułów do kupienia, ale nie miała zielonego pojęcia, od czego zacząć. Kiedyś w miasteczku zagościł pisarz o śmiesznym nazwisku Kosik. Jego lektura była jedną z nielicznych, do której nie trzeba było przymuszać dzieci ze szkoły. Podczas spotkania opowiadał o swoim zamiłowaniu do preppingu, czyli wszelkich działań ułatwiających przetrwanie w kryzysowych sytuacjach. Zaprezentował zawartość swojego plecaka taktycznego, ku uciesze chłopców dał im się pobawić scyzorykiem połączonym ze śrubokrętem i Bóg wie czym jeszcze, poświecił dziewczynkom latarką po oczach, a gdy przeszedł do prezentacji kolekcji termosów, Teresie wymsknęło się ziewnięcie tak głośne, że nauczycielki z pierwszego rzędu odwróciły się z gotowymi do zganienia minami.
Teresa była na siebie wściekła, że nie słuchała wtedy uważnie (pewnie dlatego, że spotkanie było niedługo po Dniu, w którym się schlała), ale komu wtedy była potrzebna wiedza o przygotowaniu na koniec świata? Szczególnie kiedy mieszka się w takim miejscu.
Nie było teraz czasu na gdybanie w stylu „Gdyby babcia miała wąsy…”, więc kierując się swoją intuicją i fantazjami z literatury postapokaliptycznej, sporządziła na szybko listę i od razu przystąpiła do realizacji, zaczynając od pozycji na szczycie.
Po przegrzebaniu garażu i Mietkowych skrzyń z narzędziami wykreśliła prawie połowę. Wciąż jednak brakowało porządnej latarki, zapasu baterii, folii termicznych i jakiegoś kompaktowego piecyka gazowego, który będzie można wykorzystać do ogrzewania i gotowania.
Wizyta w markecie budowlanym okazała się wyzwaniem, którego nie podjęłaby się, gdyby nie powaga sytuacji. Była dopiero początkującym preppersem, a czas płynął nieubłaganie, dlatego z nadzieją wypatrywała pośród pracowników sklepu jakiejś znajomej twarzy. Kiedy już zrezygnowana straciła aż piętnaście minut na znalezienie ledwie jednej z potrzebnych rzeczy, na końcu alei pojawił się Jasiek z trzeciej liceum (fan twórczości Brandona Sandersona) w pomarańczowych ogrodniczkach i żółtej koszulce z logo marketu. Zbliżały się wakacje, a ponieważ w rodzinie się nie przelewało, chłopak postanowił trochę dorobić. Teresa wierzyła, że da sobie radę w obliczu nadchodzących wydarzeń.
– Janek! Jak tam _Archiwum burzowego światła_ idzie? – krzyknęła w jego stronę.
– O, pani Teresa, dzień dobry. Super jest ten nowy tom, ale nie wiem, czy nie będę musiał oddać, bo widzi pani, teraz trochę mniej czasu na czytanie… – odpowiedział.
– Nie zadręczaj się i trzymaj, ile potrzebujesz. W tym mieście zawyżasz statystyki czytelnictwa, więc coś ci się za to należy.
– Naprawdę? Dziękuję pani bardzo.
– Pamiętaj, że stara zasada mówi, że posiadanie książki to już pierwszy krok do jej przeczytania.
Zobaczyła, że chłopak stracił zainteresowanie dalszą rozmową i wrócił do porządkowania farb na regale.
– Jasio, czy mógłbyś pomóc mi znaleźć rzeczy z tej listy? – odezwała się trochę niepewnym tonem, który chłopak mógł uznać za konspiracyjny, bo rozejrzał się, czy nikogo nie ma w alei, i spojrzał na kartkę.
– O, wybiera się pani na biwak?
– Coś tam znowu organizują w Klubie Emeryta, a co takiej starej nudziarze jak ja zostało z życia?
– Nieprawda, przesadza pani, ludzie wcale tak o pani nie myślą – przerwał, jakby powiedział coś niestosownego, i szybko się poprawił: – To znaczy ja wcale tak nie myślę. – Złapał kartkę i będąc już pięć metrów dalej, krzyknął: – Zaraz to pani przyniosę!
Teresa otrzymała przed chwilą cenną informację, ale w zaistniałych okolicznościach nie miała ochoty międlić jej w głowie. Teraz już nie ma znaczenia, co ludzie o niej myślą.
STAN WYJĄTKOWY
ŚMIERTELNE ZAGROŻENIE
Chłopak wrócił z dużym koszykiem wypełnionym bateriami i foliami termicznymi. Na nich spoczywało ogromne czarne ustrojstwo ze srebrną kratką. Widząc reakcję Teresy, Jasiek uspokoił:
– Pani się nie martwi, to jest łatwe w obsłudze, tylko trzeba ostrożnie z gazem. A właśnie, ile wkładów do tego?
– Tak z piętnaście.
– Aż tyle? – zdziwił się chłopak.
– Wiesz, jak to z pamięcią staruchów jest, pozapominają i trzeba będzie im pożyczać – skłamała.
– Rozumiem – odpowiedział, po czym nastąpiła niezręczna pauza, podczas której Teresa obawiała się, że padnie jakieś niewygodne pytanie. Zamiast tego Jasiek zapytał:
– Zabierze się pani z tym jakoś?
– No, tak właściwie to nie spodziewałam się, że tyle tego będzie…
– Heh, człowiek zawsze na takie wypady szykuje się jak na koniec świata – zażartował, a Teresa przełknęła głośno ślinę. – Zaraz coś zaradzimy. Henio będzie jechał z transportem, to podrzuci to pani za godzinkę. Na Słoneczną, zgadza się?
– Nie, nie, pod bibliotekę, bo tam będziemy mieli zbiórkę.
– Okej. To pani opłaci wszystko w kasie i przywieziemy.
– Bardzo ci dziękuję, Janek – odparła niepewnie, jakby się wahała, czy powiedzieć coś więcej.
PRZYMUSOWA IZOLACJA
Żeby robił zapasy i zabierał jak najdalej stąd swój chudy tyłek.
Ale ugryzła się w język. Nie mogła nic powiedzieć, bo byłaby naiwna, gdyby zaufała chłopakowi tylko dlatego, że czyta nieszkodliwe fantasy.
Nie mogła, a może po prostu nie chciała?
W końcu każdy z nas ma w sobie coś z Tolkienowskiego Golluma. Poza tym jak zamierza poradzić sobie bez niczyjej pomocy, skoro nawet nie jest w stanie znaleźć podstawowych artykułów w sklepie budowlanym?
– Nie ma za co, tylko proszę nam wystawić dobrą opinię, jeśli wie pani, gdzie i jak – rozbawiony głos Janka wyrwał ją z zamyślenia.
– Ty, młody, nie myśl sobie, że masz do czynienia z dziadersem – zripostowała – i wiesz co, Janek, kup dzisiaj duże zapasy wody, bo zapowiadają straszne upały na weekend.
– Poważnie? Nie dostałem żadnego alertu na telefon.
– Jak zwykle wyślą za późno, ale możesz mi wierzyć na słowo, mój chrześniak pracuje w instytucie meteorologii. „Ciocia, kup duże baniaki z wodą, pozasłaniaj rolety i najlepiej nie wychodź z domu, bo nadchodzi afrykański front”, tak mi powiedział. – Była zaskoczona, z jaką łatwością wygłasza kolejne zmyślone historyjki, ale mogła zrobić chociaż tyle, żeby w czekającej ją samotnej izolacji nie zamęczyło jej sumienie. Czytała, że bez jedzenia człowiek wytrzyma zdecydowanie dłużej niż bez wody. Dlatego wierzyła, że Jasiek kupi tę wersję i zastosuje się do jej zalecenia.
– No to chyba nici z biwaku? – zapytał Jasiek i zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem.
Ups.
– Masz rację, chyba trzeba będzie to przełożyć i to ja będę musiała powysyłać te alerty albo najlepiej zadzwonić, bo połowa tych boomerów nie umie odczytywać SMS-ów. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do chłopaka, ale ten chyba chciał usłyszeć co innego, więc dodała: – Ale zakupy przywieźcie, bo co się odwlecze, to nie uciecze, a nie chcę zawracać wam głowy drugi raz. Poza tym nie będzie ciebie na zmianie i kto mi pomoże?
Jasiek kiwnął głową, rzucił jakiś frazes w stylu „klient nasz pan” i wrócił do swoich wcześniejszych zadań, zostawiając Teresę z rachunkiem opiewającym na jedną trzecią jej miesięcznej pensji.
*
Pozostałą część swojego zarobku wydała w hipermarkecie, a raczej minimarkecie ze względu na powierzchnię i asortyment zdecydowanie mniejsze niż w dużych miastach. Teresa miała długą listę zakupów, ale na szczęście nie trafiła na żadnych gapiów. Był jeszcze środek dnia, czyli cisza przed burzą, która nadejdzie po godzinie piętnastej, kiedy wszyscy szturmem rzucą się na kiełbaski, sześciopaki i węgiel drzewny. Bez ceregieli wrzucała nadmiarowe ilości konserw, ryżu, makaronu, kocich puszek dla Pana Tadeusza (albo dla siebie), leków przeciwbólowych i papieru toaletowego. Ucieszyła się, że przynajmniej podpaski może sobie darować, choć w pierwszej chwili chciała za nie złapać. Przygoda odmładza, ale bez przesady, pomyślała.
Szło całkiem gładko do momentu, aż znalazła się przy kasie z wózkiem tak załadowanym, że wyglądał jak mała górka, z której można zjeżdżać na sankach. Siedząca za kasą ekspedientka o rudych włosach uniosła swoje narysowane czarną kredką brwi, przez co przypomniała Teresie tego ohydnego klauna z _To_. Postanowiła czymś ją zająć, żeby w spokoju mogła wyrzucić wszystko na taśmę:
– Fakturka będzie na te zakupy.
Zadziałało, bo klauniątko wstało, rzucając coś o kierowniczce na odchodne.
Kiedy Teresa podniosła głowę znad koszyka, trzymając w ręce pasztet pomidorowy, jej wzrok napotkał parę oczu z wypisanym wyrazem skrępowania.
Pan Drążek, który zgodnie z przewidywaniami Teresy po pamiętnym wylewie emocji pani Piotrowskiej nie pojawił się ani na spotkaniu klubu książki, ani w ogóle w bibliotece, stał teraz i strzelał nerwowo oczami, jak kameleon, który próbuje wtopić się w otoczenie. Teresa postanowiła to wykorzystać i przyszpiliła go wzrokiem.
– Ignacy, dawno cię nie widziałam! Nie pomógłbyś nieporadnej bibliotekarce z tym całym asortymentem? Burmistrz znowu wymyślił sobie jakieś nocowanie pielgrzymów i zobacz, ile tego jest, chyba się nie zabiorę sama.
Mężczyzna podążył za wzrokiem Teresy i omiótł spojrzeniem całą taśmę załadowaną produktami, które piętrzyły się, przypominając architektoniczny model jakiegoś osiedla bloków.
– Yyy, no-no-no, nie wiem, w sumie to mo-mo-mogę pomóc.
Wiedziała, że głupio mu będzie odmówić. Przekroczył skalę zawstydzenia, bo jąkał się jak nigdy. Kwiaciarkę Halinę (trzeba powiedzieć, że była trochę bardziej niż nadpobudliwa) zawsze doprowadzało do szału, kiedy w trakcie zawziętej dyskusji do głosu dochodził Ignaś i swoim zacinaniem spowalniał całą rozmowę.
Zapakowali wszystko w osiem dużych toreb, które rozłożyli na dwa wózki. Teresa opłaciła rekordową w historii sklepu fakturę i kiedy ruszyli w stronę samochodu Ignacego, odwróciła się, licząc, że zobaczy klauna z czerwonym balonikiem za kasą, co dowodziłoby, że nie szykuje się na żaden koniec świata, ale najzwyczajniej w świecie zwariowała od nadmiaru książek (przed czym przestrzegała ją matka).
Niestety rudowłosa ekspedientka wciąż zajmowała swoje miejsce i dokonywała teraz inspekcji swoich świeżo pomalowanych paznokci, zapewne przeklinając pod nosem staruchę, przez której zakupy naruszyła drogi lakier, choć miał jej wytrzymać przez cały weekend.
Oj, biedne dziewczę, życzę ci z całego serca, żeby tylko to było od jutra twoim największym problemem, powiedziała w głowie Teresa, a potem wsiadła do starego, ale nad wyraz zadbanego Ignasiowego forda.
– Podjedź tyłem do drzwi frontowych, nie będziemy przecież z tym wszystkim biegać z parkingu – zwróciła się do Ignacego, gdy już zbliżali się do biblioteki.
Pan Drążek nie był zadowolony z tego polecenia, bo ostatnim razem złamał przepisy drogowe gdzieś w czasach pomiędzy dinozaurami a Adamem i Ewą. Tak naprawdę Teresie zależało na tym, żeby otwarty bagażnik stworzył swojego rodzaju zasłonę i ograniczył widoczność przypadkowym przechodniom. To miasto było pełne ciekawskich oczu.
Kiedy wnieśli ostatnie torby, Ignacy spróbował się wytłumaczyć:
– Jeśli chodzi o K-k-k-klub K-k-k-książki, to ja-ja-ja-ja…
Teresa nie miała teraz czasu na żarty, więc ulżyła obu stronom, mówiąc:
– Daj spokój, Ignacy, zatęsknisz, to do nas wrócisz. Będziemy czekać (PRZYMUSOWA IZOLACJA), nie martw się.
Dostrzegła na jego twarzy ulgę większą niż po wniesieniu ostatnich zapasów na górę.
– Dzi-dzi-dzi…
– Cholera, zapomnieliśmy najważniejszego! Musimy wrócić po wodę!
Te wszystkie przygotowania wydarzyły się w ledwie jedno popołudnie, ale Teresa była gotowa przysiąc, że od otrzymania omyłkowego komunikatu minęło co najmniej kilka dni.
Nigdy nie czuła się w nic tak zaangażowana. To było miłą odmianą. Jakby żyła w hibernacji do momentu, aż ktoś stwierdził, że „czas wybudzić staruszkę”, i nacisnął właściwy przycisk. Za dużo przeczytała książek, żeby uznać to wszystko za przypadek. Wierzyła w istnienie jakiejś siły wyższej, która nadaje ludziom misję w życiu. Może to właśnie jej kolej.
Zegar miał właśnie wybić północ, a ona wciąż była podniecona. Nawet bardziej niż wcześniej. Czuła coś w rodzaju stresu, podobnego do tego tuż przed obroną swojej pracy magisterskiej. Lekkie dygotanie, choć nie było zimno, i przyspieszone trawienie objawiające się bulgotaniem w brzuchu. Właściwie to nie była już podniecona, tylko raczej podenerwowana. Nie, nie była podenerwowana. Ocierała się o histerię, jakby jej statek o nazwie Wielka Przygoda miał nie przypłynąć. A ona przecież stała z całym zaopatrzeniem na brzegu, gotowa do podróży. Zgromadziła zapasy zajmujące całe zaplecze, dwie alejki i strefę dla przedszkolaków. Maleńka łazienka stała się magazynkiem papieru, plastrów, bandaży i leków piętrzących się po sam sufit. Wszystko jednak posegregowane alfabetycznie, jak na wykwalifikowaną bibliotekarkę przystało.
W strefie wyznaczonej na czytelnię przygotowała swoje postapokaliptyczne posłanie składające się z dmuchanego materaca, podkładu, prześcieradła, dużej poduszki, małego jaśka i leżących obok czterech koców. Na regale, tuż przy swojej głowie, postawiła radio na baterie.
Największego problemu przysporzyło jej to, od czego właściwie powinna zacząć, czyli zabezpieczenie swojego dobytku.
Zawsze była pacyfistką. Miała awersję do agresji, a co za tym idzie – do wszystkich narzędzi, które szły z nią w parze. Wiedziała, że Mietek ma w domu broń bez zezwolenia, jak zapewniał – na wypadek złodziei, ale kiedy pogłębiały się jego problemy alkoholowe, to coraz częściej przychodziło jej na myśl, aby wyrzucić to przeklęte żelastwo daleko od domu.
Dla bezpieczeństwa własnego, ale także Mietka, gdyby zamiast roztrzaskania głowy o krawężnik wybrał jednak bardziej romantyczny sposób na wypisanie się ze świata żywych.
Od dzisiaj była jednak Teresą gotową przekraczać swoje granice, dlatego schowała mały pistolecik i naboje na regale za _Zbrodnią i karą_, licząc, że los z niej nie zakpi i nie doświadczy tego, co główny bohater powieści Dostojewskiego.
A co, jeśli to wszystko to bujda na resorach? Ktoś się pomylił albo wyolbrzymił, coś przekręcił. Może to jednak żart, który trafił pod zły adres? Dlaczego burmistrz nie włączył żadnych syren, przez cały dzień nie wydał komunikatu?
ŚMIERTELNE ZAGROŻENIE
Postawiła wszystko na jedną kartę i chciała, żeby cały świat zagrał według jej wyimaginowanego scenariusza. Nawet nie będzie mogła śmiać się z wnukami przy świątecznym stole z wariactwa, którego się właśnie dopuszcza, bo nie doczekała się żadnego potomstwa.
I dobrze, zawsze czuła, że byłaby kiepską matką.
No trudno, przynajmniej ty nie możesz narzekać na szurniętą właścicielkę, bo masz żarła co najmniej na rok. Bibliotekarka spojrzała na swojego nie zawsze wiernego kota, Pana Tadeusza, z którym czekała teraz jak na pierwsze fajerwerki w sylwestra.
Teresa zmiksowała myśl o jedzeniu ze zbyt dużą dawką stresu, czego skutek mógł być tylko jeden.
Wybiegła w pośpiechu, puszczając za sobą skrzypiące dwuskrzydłowe drzwi, i wparowała do łazienki. Odgarnianie zmagazynowanych towarów nieco spowolniło jej dotarcie na sedes.
Myśl, że koniec świata zastałby ją w trakcie opróżniania ściśniętych kiszek, wprawiała ją w zażenowanie i odbierała powagę całej sytuacji.
– No cóż, czas dorosnąć i zrozumieć, że życie to nie jest film, a z tyłka nie lecą pachnące Hollywoodem pierdy.
Wypowiadając na głos ostatnie zdanie, poczuła pod stopami drżenie. Najpierw lekkie, lecz po chwili przybrało na sile. Leżące dookoła pudełka wygrywały ponury grzechot. Stos papieru runął na drzwi, a jedno opakowanie wylądowało na kolanach szczerze przerażonej Teresy.
Zaczyna się.
Słyszała przez drzwi łazienki, jak spadające z regałów książki uderzają o podłogę.
Cały animusz nagle uszedł z Teresy i czuła się, jakby ktoś zabetonował ją w tej żałosnej pozycji.
Nagle drżenie ucichło i po tej wymuszonej pauzie gwałtownie huknęło jak z tysiąca bębnów naraz. Wiatr uderzył z taką siłą w okno łazienki, że Teresa odruchowo zasłoniła się opakowaniem papieru. Usłyszała brzęk tłuczonego szkła.
Alarmy stojących przy ulicy samochodów, przez które próbował się przebić złowieszczy sygnał syreny z wieży strażackiej. Dokładnie taki jak w _Silent Hill_.
Zrobiło się ciemno. A potem nastała cisza. Przerwał ją plusk wody w sedesie.
Z Teresy w końcu zeszło ciśnienie i mogła dokończyć wypróżnianie się. Poczuła się lekka i spłynął na nią błogi spokój.
Nie musiała się już nigdzie spieszyć. Była gotowa rozpocząć pierwszy rozdział w swoim nowym życiu.