- promocja
Lato wielkiej wagi - ebook
Lato wielkiej wagi - ebook
Lato wielkiej wagi to błyskotliwa, a zarazem poruszająca powieść o złożoności relacji między kobietami, o pułapkach, jakie zastawia życie w świetle jupiterów i w internecie, a także o niezłomności ludzkiego ducha. To także dowcipna, wzruszająca opowieść o rodzinie, przyjaźni i odkrywaniu tego, co jest najważniejsze.
Sześć lat po kłótni, która zakończyła ich przyjaźń, Daphne Berg doznaje szoku, gdy Drew Cavanagh, piękna i kwitnąca jak dawniej, pojawia się znowu w jej życiu i prosi o ogromną przysługę. Przez ten czas Daphne nie zamieniła z Drew ani słowa, nie obserwuje jej nawet w mediach społecznościowych, dlatego gdy eksprzyjaciółka prosi ją, by została pierwszą druhną na jej ślubie, który ma być towarzyskim wydarzeniem lata, Daphne dosłownie odbiera mowę.
Drue zawsze miała wszystko – poza umiejętnością podtrzymywania przyjaźni. Daphne jednak nie jest już tamtym usłużnym cieniem, którym była w liceum. Prowadzi teraz życie, które kocha, rozwijając się zawodowo jako instagramowa influencerka plus size. Wpuszczając znowu do swego życia wytworną, ponętną Drue, podejmuje ryzyko, które jednak może wynagrodzić zaproszenie do spędzenia weekendu w nadmorskiej rezydencji na Cape Cod. Drue prosi i błaga, roztaczając wizję poznania fajnych facetów tak długo, aż Daphne czuje się znów bezsilna wobec syreniego śpiewu swojej dawnej przyjaciółki.
Niezwykle przyjemna mieszanka plażowej lektury z zagadką morderstwa, romansem i pikantnymi scenami z życia bogaczy. (…) To idealna propozycja na lato. Zapomnijcie na chwilę o całym świecie i dobrze się bawcie.– „Minneapolis Star Tribune”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-393-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z tych, co nad nim stanęli kołem:
Byłem dalej od brzegu, niż wam się zdawało,
I nie machałem – tonąłem.
Biedak; taki był z niego kawalarz –
Kto przypuszczał, że mu serce nawali?
Woda była widocznie za zimna na kąpiel:
Komentowali.
Nie, nie, zimna było zawsze za wiele
(Trup wciąż jęczał z rosnącym mozołem):
Całe życie spędziłem za daleko od brzegu
I nie machałem – tonąłem.
Stevie Smith Nie machałem – tonąłem
(przeł. S. Barańczak)PROLOG
1994
Nim dobiegł końca drugi tydzień września, północne ramię półwyspu Cape Cod zwane Outer Cape w zasadzie opustoszało. Turyści spakowali manatki i rozjechali się do domów. Na drogach nie było ruchu. Cudowne plaże wyglądały na całkiem opuszczone. Szkoda. Do września, zwłaszcza dzięki sierpniowym upałom, ocean zdążył się nagrzać akurat na tyle, że dało się w nim popływać. A ścieżki wijące się wśród wydm i torfowisk porośniętych żurawiną i krzewami borówki, miejsca, w których w szczycie sezonu nie dało się opędzić od podrywających facetów, teraz były zupełnie wyludnione. Za to na krzewach wisiało mnóstwo dojrzałych jagód. Idąc z Aidanem z domu na plażę, mogli po drodze napełnić kieszenie i nazbierać dzikich śliwek. Oboje nieśli blaszane wiaderka i za bohaterką pewnej dziecięcej książeczki recytowali Brzdęk! Stuk! Puk!, gdy śliwka za śliwką uderzały o metalowe dno.
Oszalejesz tam, powiedział jej ojciec, kiedy Christina spytała, czy może zamieszkać w letnim domku przycupniętym na brzegu wydmy w Truro. Tam jest za pusto. Zbyt samotnie. Nie ma się z kim spotkać, nie ma co robić. Ale jej nie odmówił. Z upływem pierwszych tygodni, a potem miesięcy Christina polubiła tę samotność i ciszę, i ukośne promienie późnopopołudniowego słońca ogrzewające deski podłogi, na której spał jej rudy kot.
Po wyjeździe letników mogła przebierać w miejscach parkingowych przy Commercial Street, kiedy jechała z Aidanem do Provincetown. Jeśli zachowywał się grzecznie na zakupach w spożywczym, kupowała mu loda w rożku u braci Lewis albo malasadę w piekarni portugalskiej. Zdążyła już poznać wszystkie osobliwości domku. To, jak drzwi pęczniały w deszczową pogodę, to, jak trzeszczał dach, gdy jego więźba pracowała nocą. W czasie burz wychodziła na taras i patrzyła, jak błyskawice tną niebo nad zatoką Cape Cod. Stojąc w deszczu, który obmywał jej twarz, wyobrażała sobie, że jest na dziobie statku i sama z synkiem pokonuje wody wzburzonych mórz.
Czasami tak się właśnie czuła. Jej matka nie żyła. Siostry i brat, wszyscy starsi od niej o co najmniej dziesięć lat, zawsze byli dla niej obcymi ludźmi, których widywała tylko w święta. Ojciec zaś zdumiał się, kiedy go zapytała o możliwość zamieszkania w domku, po czym wpadł w szał, gdy poznał powód.
– Tato, jestem w ciąży – oznajmiła.
Twarz mu najpierw pobladła, a potem pokryła się niezdrowymi, czerwonymi plamami. Wargi poruszały się bezgłośnie, gdy piorunował ją wzrokiem.
– I zamierzam urodzić to dziecko. Wychowam je sama.
Kiedy wściekły zapytał, czyje jest, Christina odpowiedziała po prostu:
– Moje.
Wydzierał się na nią, ślina tryskała mu z ust, kiedy naciskał, żeby podała mu imię mężczyzny, z którym się puściła, żeby się przyznała, czyją jest dziwką. Obrzucił ją wszystkimi wyzwiskami, których się spodziewała, i dorzucił kilka, które ją zaskoczyły. Powiedział:
– Złamałaś mi serce.
Ona jednak się nie odzywała, w milczeniu, ze spokojem wysłuchiwała jego wrzasków i gróźb. W końcu, tak jak się spodziewała, ochłonął.
Dobrze. Jedź. I wszystkiego najlepszego, wymamrotał, po czym wręczył jej klucze, spis telefonów do dozorcy i hydraulika, do odbiorcy śmieci i faceta, który doglądał pieca. Została w Bostonie do porodu i zaraz po tym, jak zagoiły się szwy, wyruszyła z maleństwem do Truro, podążając najpierw krętą drogą numer sześć, która zwężała się na moście w Sandwich i poprowadziła dalej, mijając Hyannis, Dennis i Brewster, Harwich i Orleans, Eastham i Wellfleet. W Truro Christina skręciła w porytą koleinami polną dróżkę kończącą się na klifie, na którym stał domek. Martwiła się, że Aidan będzie po drodze marudził albo płakał, tymczasem on nawet nie zasnął. Siedział w swoim foteliku z otwartymi oczami jak mądra stara sowa, dopóki nie pokonała wyboistej dróżki i nie zaparkowała na skrawku zaniedbanego trawnika.
– Jesteśmy w domu – oznajmiła, biorąc go na ręce.
Miał dopiero trzy tygodnie, ale zdawało jej się, że zrozumiał.
Dom nie był duży. Ot, typowe letnisko bez centralnego ogrzewania i zmywarki, z porwanymi moskitierami na oknach i prostą prysznicową słuchawką przy wannie zamiast prawdziwego natrysku. Powycierana pościel, zdekompletowane serwetki i kuchenne szafki pełne zdobycznych kubków i szkła z wyprzedaży garażowych sprawiały, że domek do pięt nie dorastał okazałym, rozległym letnim rezydencjom budowanym wysoko na wydmach przez bogaczy, którzy właśnie odkryli Truro. Christinie nigdy to nie przeszkadzało. Kochała każdą niedoskonałość tego miejsca. Jego niskobudżetowość i panujący w nim spokój były dokładnie tym, czego potrzebowała po Nowym Jorku. Nie spełniły się przestrogi ojca i udało jej się zaprzyjaźnić z kilkoma osobami, które pomogły zaizolować ściany i pokazały, jak za pomocą wełny stalowej pozatykać dziury, będące każdej zimy zaproszeniem dla mysich rodzin. Kupiła grzejniki elektryczne, na skrzypiącej podłodze ułożyła dywaniki o grubym warkoczowym splocie i znalazła ciepłe wełniane koce na łóżka. Nauczyła się zdobywać to, czego potrzebowała: wymieniała pomidory z przydomowego ogródka na miód w słojach i drewno na opał, napisała tekst przysięgi małżeńskiej w zamian za kaszmirowy koc, zredagowała ogłoszenie w zamian za bladoniebieski wazon. Z letniska uczyniła prawdziwy dom, budując życie wypełnione rutyną i rytuałami, wokół których kręciła się codzienność jej i jej synka. Na śniadanie owsianka z miodem lejącym się z czerpaka, wiśniowe lody na patyku z Jams po dniu na plaży, trzy bajki na dobranoc, dwie z książek i jedna wymyślona.
Tamtego wieczoru, gdy Aidan zasnął, Christina owinęła się w miękką kaszmirową chustę z frędzlami, nalała sobie kieliszek wina i boso wyszła na taras, żeby posłuchać wiatru. Panowała ciemność, a mocno wiejąca od morza bryza niosła ze sobą lodowaty chłód. Po południu było ponad dwadzieścia stopni, tak ciepło, że można by popływać, jednak w wietrze dało się już wyczuć nadciągającą zimę.
Weszła do środka i przeszła przez zagraconą kuchnię, w której minęła rzędy słoików z przetworami. Gdy Aidan był w przedszkolu, przez cały ranek zaprawiała pomidory, fasolkę szparagową i marynowała wyhodowane przez siebie warzywa. Minęła następnie pokój dzienny, a w nim wiklinowe kosze wypełnione klockami Aidana i wypaczone półki mieszczące spłowiałe, napęczniałe od wilgoci książki w broszurowych oprawach. W kącie stało jej biurko, jeden z kilku porządnych starych mebli, które były w cenie domu, a na środku blatu – schowany pod oprawionym w ramkę plakatem dawnego Paryża – leżał zamknięty laptop.
W sypialni upewniła się, że Aidan śpi, po czym nachyliła się i powiodła kciukiem po krągłości jego policzka. Skończył dopiero cztery latka, ale już zaczął tracić tę swoją dziecięcą pulchność, która sprawiała, że gdy go do siebie tuliła, czuła, jakby trzymała w ramionach bochenek ciepłego chleba. Skóra na jego policzku jednak wciąż była tak gładka jak tamtego dnia, kiedy pierwszy raz wzięła go na ręce. Mój skarbek, pomyślała, a oczy zapiekły ją od łez. Gdy się urodził, omal nie zwariowała przez samotność i hormony, przez bolesność w miejscu założonych szwów i mleko kapiące z piersi, ilekroć Aidan zapłakał. Wszystko to doprowadzało ją do łez, podobnie jak trudne położenie, w którym się znalazła. Zwłaszcza to położenie. Sama tego chciałaś, przypomniał jej ojciec Aidana, gdy znalazł czas, żeby wpaść. Miałaś wybór. To prawda. Wpakowała się w tę sytuację całkiem świadomie, wmawiając sobie, że szklanka jest w połowie pełna, nie pusta, i że kawałek czyjegoś męża jest lepszy niż brak faceta w ogóle. Kiedy się dowiedziała, że jest w ciąży, odebrała to jako niespodziewany dar, jako cud. Kimże była, by powiedzieć „nie” zrodzonemu w niej nowemu życiu i temu, jak zmieni ono jej własny los?
Pewnego razu ojciec Aidana, gdy byli jeszcze razem, powiedział jej, że odejdzie dla niej od żony. Puściła wodze fantazji i wyobraziła sobie każdy szczegół ich wspólnego życia, wspaniałego, olśniewającego życia w Nowym Jorku, ale nim Aidan skończył cztery latka, te mrzonki stały się odległą przeszłością. Nigdy mu nie wierzyła – tak naprawdę. W głębi duszy, tam, gdzie mogła być ze sobą szczera, zawsze wiedziała, w jakiej jest sytuacji. Pragnął ucieczki, zabawy, przygody, nie planował niczego na stałe. Nigdy nie zostawiłby żony ani jej pieniędzy.
Ale miała Aidana. Swojego królewicza, swoją perełkę, swoją największą radość. Nawet gdyby we dwoje mieli głodować na ulicy, i tak byłaby szczęśliwa. Aidan przynosił jej stokrotki i kwiaty dzikiej marchwi w zaciśniętej pulchnej piąstce albo zapiaszczone lśniące muszelki grzechoczące na dnie wiaderka. Po śniadaniu zostawiał na jej policzku delikatne, słodkie od miodu całusy i nazywał ją swoją piękną mamą.
Pewnego dnia wróci do miasta i pospina te wątki swojego życia, które tam zostawiła. Odwiedzi swoich dawnych wydawców i wciśnie im jakiś bajer, odnowi dawne przyjaźnie i pośle Aidana do szkoły. Może znów się zakocha, a może nie. I jeśli nawet koniec końców nigdy nie zostanie tą olśniewającą damą ze swych młodzieńczych wyobrażeń, będzie wiodła życie, które uczyni ją szczęśliwą.
Christina schyliła się i zaczęła śpiewać:
– Ptaszku czarny, który nocą śpiewasz pieśń, ranne skrzydła rozłóż i w niebo się wznieś. Odważ się… czekałeś całe życie na ten właśnie dzień¹.
Zbliżała się do zakończenia pisanej opowieści, ale tego wieczoru nie miała pomysłu. Tego wieczoru, siedząc w chuście na ramionach w ciemnej sypialni synka i wsłuchując się w wiatr zawodzący wokół domu, myślała: Nigdy bym nie przypuszczała, że mogę być taka szczęśliwa. I jeszcze: Zawsze właśnie tak miało być.