Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

LAWINA - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

LAWINA - ebook

Rok 1948. Mroczne czasy stalinizmu. Po odbyciu kary więzienia wychodzi na wolność chirurg Jędrek Madej, były żołnierz Armii Krajowej. Na mocy nakazu pracy trafia do szpitala w Kowarach, uroczego miasteczka u stóp Karkonoszy. Liczy, że w nowym miejscu, z dala od tragicznych wspomnień, rozpocznie nowe życie. Rychło przekonuje się, że Kowary skrywają mroczną tajemnicę, pilnie strzeżoną przez Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gdy przez przypadek w ręce Madeja trafiają zagadkowe fotografie oraz niemiecka mapa, rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Oprócz wszechwładnego oficera KBW, porucznika Jenota, włącza się do niej grasujący w okolicach Werwolf. Tytułowa Lawina to partyzancki pseudonim Madeja. Lecz ta prawdziwa, śnieżna, gdy zejdzie w Białym Jarze, przewróci jego życie do góry nogami.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397172418
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

„Być wol­nym... to nic, ale od­zy­skać wol­ność – to niebo”.

Jo­hann Got­tlieb Fichte

Za­rdze­wiałe za­wiasy bramy wię­zie­nia przy Klecz­kow­skiej za­skrze­czały zło­wrogo, gdy straż­nik ubrany w służ­bowy mun­dur, z czapką na­su­niętą na czoło, od­ry­glo­wał za­mek. Uchy­lił bramę na tyle, by szczu­pły, choć wy­soki Ję­drek Ma­dej mógł przejść na drugą stronę, tę lep­szą. Na stronę, gdzie miesz­kała wol­ność, choć po­zorna, lecz przy­naj­mniej poza mu­rami wię­zie­nia.

– W tym miej­scu nie mówi się do wi­dze­nia... – burk­nął kla­wisz, po­pra­wia­jąc czapkę z dasz­kiem na gło­wie. – Le­piej, że­by­ście tu­taj już nie wra­cali.

– Nie wrócę. Prę­dzej umrę... – za­pew­nił go Ma­dej i śmiało po­sta­wił pierw­szy krok na chod­niku. Pierw­szy krok na wol­no­ści. Nie od­wró­cił się, gdy brama za­zgrzy­tała raz jesz­cze, a ry­glo­wane przez straż­nika zamki nie­przy­jem­nie za­grze­cho­tały.

Mru­żąc oczy, spoj­rzał w niebo. Po raz pierw­szy od trzech lat mógł uj­rzeć je w ca­łej oka­za­ło­ści i kra­sie, nie­po­prze­ci­nane kra­tow­nicą okna czy siatką spa­cer­niaka, ni­czym nie­ogra­ni­czone, roz­le­głe, aż po sam ho­ry­zont. Było ciem­no­błę­kitne, głę­bo­kie, bez jed­nej chmurki, roz­świe­tlone de­li­kat­nymi pro­mie­niami słońca pierw­szych wrze­śnio­wych dni. Przy­mknął po­wieki i z roz­ko­szą wcią­gnął po­wie­trze głę­boko do płuc. Nie miało w so­bie smrodu wię­zien­nej kuchni, woni stra­chu, bólu i śmierci, sma­ko­wało wol­no­ścią. Pach­niało trawą sko­szoną przed kil­koma dniami na po­bli­skim skwerku, spa­li­nami czer­wo­nego au­to­busu, który wła­śnie prze­je­chał ulicą, przy­droż­nym ku­rzem wzbi­tym w po­wie­trze przez lekki wie­trzyk, ce­bulką przy­sma­żaną gdzieś w miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze, słod­kimi per­fu­mami dziew­czyny, która do­piero co prze­szła obok. Spe­szona, a może prze­stra­szona, że nie­spo­dzie­wa­nie zna­la­zła się tak bli­sko więź­nia, być może groź­nego ban­dyty, szyb­ciut­kim truch­tem prze­bie­gła na drugą stronę ulicy, stu­ka­jąc ob­ca­sami czó­łe­nek. Ma­dej po­dą­żył za nią wzro­kiem. Zmie­niła się moda, po­my­ślał z gorz­kim uśmie­chem na ustach. Dziew­czyny no­szą te­raz sze­ro­kie spód­niczki. Pa­mięć pod­su­nęła mu mo­men­tal­nie ob­raz Marty ubra­nej w do­pa­so­waną su­kienkę pod­kre­śla­jącą jej szczu­płą syl­wetkę.

Oglą­da­jąc się nie­pew­nie za sie­bie, wła­ści­cielka mod­nego stroju znik­nęła w naj­bliż­szej bra­mie. Ka­mie­nica nie zmie­niła się od czasu, gdy Ma­dej wi­dział ją po raz ostatni. Pa­mię­tał, aż na­zbyt do­brze, kiedy to było, gdy za­ku­tego w kaj­danki, z po­si­nia­czoną twa­rzą i roz­ciętą ude­rze­niem ka­stetu wargą, przy­wie­ziono go do tego wię­zie­nia. Było to 15 paź­dzier­nika 1945 roku. Dzień był po­chmurny i desz­czowy, lecz oko­liczne bu­dynki wy­glą­dały tak samo jak dziś. Może ich oto­cze­nie nie było tak upo­rząd­ko­wane, wszę­dzie wów­czas wa­lały się gruzy, choć nie w ta­kich ilo­ściach, jak w in­nych czę­ściach Wro­cła­wia. I kilka drze­wek przy chod­niku wy­ro­sło przez te trzy lata. Te­raz da­wały ożyw­czy cień, a w ich ko­ro­nach gło­śno ćwier­kały wró­ble. Od­niósł wra­że­nie, że sie­dząca na ła­weczce na skwerku sta­ruszka jest tą samą, która sie­działa tu kie­dyś. Ale może była to tylko gra wy­obraźni. W bu­dynku po­bli­skiej szkoły do­no­śnie za­brzę­czał dzwo­nek i po chwili roz­wrzesz­czana dzie­ciar­nia z tor­ni­strami na ple­cach, w jed­na­ko­wych gra­na­to­wych far­tusz­kach ozdo­bio­nych bia­łymi koł­nie­rzy­kami i nie­bie­skimi tar­czami przy­szy­tymi do rę­ka­wów, prze­bie­gła tuż obok niego. Naj­młodsi ucznio­wie z pa­sją rzu­cili się zbie­rać pierw­sze tego roku, spa­da­jące z drzew kasz­tany, któ­rych lśniące, jakby zro­bione z brą­zo­wej skóry ku­leczki, wa­lały się po traw­niku. Nor­malne ży­cie, jak za­wsze.

Przez mo­ment jesz­cze się roz­glą­dał, jakby spo­dzie­wał się ko­goś uj­rzeć, po czym cięż­kim kro­kiem ru­szył w stronę głów­nej ulicy. O ile do­brze pa­mię­tał, no­siła na­zwę Oso­bo­wic­kiej. Ode­brane z wię­zien­nego de­po­zytu rze­czy niósł w wa­lizce, a je­sienny płaszcz prze­wie­sił przez ra­mię. Łu­dził się na­iw­nie, że cy­wilne ła­chy uczy­niły zeń zwy­kłego oby­wa­tela, ja­kich wielu, że nikt nie roz­po­zna w nim by­łego pen­sjo­na­riu­sza za­kładu kar­nego. Nie zda­wał so­bie sprawy, że tam­tej­szy odór na­dal mu to­wa­rzy­szył. Tak do niego przy­wykł, że na­wet go nie od­czu­wał. Zie­mi­sta cera i włosy ostrzy­żone pra­wie do go­łej skóry krzy­czały z da­leka, że cał­kiem nie­dawno opu­ścił wię­zienne mury. Pra­gnął jed­nak spra­wiać wra­że­nie zwy­kłego po­dróż­nego, który wła­śnie przy­je­chał do Wro­cła­wia i zmie­rza w kie­runku cmen­ta­rza na czyjś grób.

Przed główną bramą naj­więk­szej ne­kro­po­lii w mie­ście długo przy­glą­dał się wy­sta­wio­nym na kilku stra­ga­nach kwia­tom. Wśród nich han­dlarki już sprze­da­wały pierw­sze chry­zan­temy. Ku­pił bu­kiet tych zło­ci­stych, o du­żych pą­kach. Pa­mię­tał, że Marta wła­śnie te lu­biła naj­bar­dziej. Jej wspo­mnie­nie bo­le­śnie ści­snęło go za serce i łzami za­mgliło oczy. Za­ci­snął szczęki, aż zęby mu zgrzyt­nęły. Gdy do­tarł do cmen­tar­nej ka­plicy, usiadł na jed­nej z ła­we­czek sto­ją­cych w po­bliżu. Krót­kie spa­cery po wię­zien­nym po­dwórku nie mo­gły za­pew­nić do­sta­tecz­nej ilo­ści ru­chu i z prze­ra­że­niem stwier­dził, że przez te lata stra­cił dawną kon­dy­cję. Za­sa­pał się i zmę­czył tym go­dzin­nym mar­szem, jakby miał nie trzy­dzie­ści dzie­więć lat, lecz sześć­dzie­siąt.

Z kie­szeni spodni wy­jął zmiętą paczkę spor­tów i za­pa­lił pa­pie­rosa. Wy­pusz­czał przed sie­bie kłęby sza­rego dymu i bez­myśl­nie przy­pa­try­wał się oto­cze­niu. W pew­nym mo­men­cie mi­nęły go dwie si­wo­włose pa­nie, obie nieco przy­gar­bione, a jedna pod­pie­ra­jąca się la­seczką. Ob­rzu­ciły go współ­czu­ją­cym spoj­rze­niem, jakby cały swój los miał wy­pi­sany na twa­rzy. Trzy­mały się pod ręce i za­wzię­cie o czymś dys­ku­to­wały, co chwilę prze­ry­wa­jąc so­bie gło­śnym: „Ależ, pro­szę cie­bie, co ty mó­wisz?!”.

Nie­do­pa­łek wrzu­cił do sto­ją­cego tuż obok ku­bełka na śmieci i ru­szył da­lej. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach do­tarł do pola z nu­me­rem sto dwa­dzie­ścia dwa. To gdzieś tu­taj zo­stali po­cho­wani Marta i An­toś. Kwa­tera dwa­dzie­ścia pięć, przy­po­mniał so­bie chłodne i obo­jętne słowa mło­dej ko­biety sie­dzą­cej za biur­kiem w kan­ce­la­rii cmen­ta­rza.

Po dru­giej stro­nie alejki roz­cią­gało się pu­ste pole. Na ka­mien­nym słupku wid­niał nu­mer osiem­dzie­siąt je­den A. Jedne obok dru­gich, nie­wiel­kie kop­czyki, bo prze­cież nie groby. Świeżo roz­ko­pana zie­mia, ślady kół sa­mo­cho­do­wych. Gdzie­nie­gdzie chwa­sty, ja­kieś sa­mo­siejki le­dwo od­ro­słe z ziemi. Ni­g­dzie jed­nak żad­nego krzyża, żad­nego na­grobka. Ani kwia­tów, ani zni­czy. Ja­kiś ro­bot­nik, być może pra­cow­nik cmen­ta­rza, z oczami utkwio­nymi w ziemi, z ło­patą w ręce zda­wał się cze­goś szu­kać mię­dzy bruz­dami ziemi. Za­cie­ka­wiony Ma­dej chwilę mu się przy­glą­dał.

– Czy to są groby? Ko­goś tu­taj po­cho­wano, tak bez krzyża? – za­gad­nął, gdy nie­zna­jomy pod­szedł bli­żej.

Męż­czy­zna pod­niósł na niego oczy, w któ­rym czaił się strach i za­sko­cze­nie, ro­zej­rzał się bły­ska­wicz­nie, a kiedy do­strzegł ma­ja­czące w od­dali nie­bie­skie mun­dury pary mi­li­cjan­tów zmie­rza­ją­cych w ich stronę, wark­nął przez za­ci­śnięte zęby:

– Od­pier­dol się, szpiclu... – Ci­snął ło­patę na zie­mię i od­wró­ciw­szy się na pię­cie, ru­szył dziar­sko przed sie­bie, aby po chwili pu­ścić się bie­giem mię­dzy gro­bami. Po­ty­kał się co chwilę i oglą­dał do tyłu, jakby uj­rzał du­cha. Na cmen­ta­rzu nie by­łoby to na­wet ta­kie nie­zwy­kłe, lecz Ma­dej do by­cia nie­bosz­czy­kiem jesz­cze się nie po­czu­wał, choć wiele mu nie bra­ko­wało.

Wzru­szył ra­mio­nami i nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej nad nie­zro­zu­mia­łym za­cho­wa­niem czło­wieka z ło­patą, wszedł mię­dzy groby. Przy­pa­try­wał się każ­demu uważ­nie. Szu­kał wzro­kiem tych star­szych, bez po­mnika, bez kwia­tów i zni­czy. Do­piero po pół go­dzi­nie błą­dze­nia od grobu do grobu pra­wie na­dep­nął na to, czego tak pil­nie wy­pa­try­wał. Drew­niany krzyż po­chy­lił się ni­sko, kry­jąc się wśród buj­nej trawy i do­rod­nych chwa­stów po­ra­sta­ją­cych nie­wielką, za­pad­niętą w zie­mię mo­giłę. Przy­cze­piona do niego me­ta­lowa ema­lio­wana na biało ta­bliczka wciąż jed­nak tkwiła na swoim miej­scu, a czarne li­terki dały się bez trudu od­czy­tać: „Marta Ma­dej, uro­dzona dru­giego czerwca 1917, zmarła dwu­dzie­stego trze­ciego maja 1946 roku. An­toś Ma­dej, uro­dzony dwu­dzie­stego trze­ciego maja 1946 roku, żył je­den dzień”.

Ma­dej za­ci­snął szczęki i z tru­dem prze­łknął ślinę. W ustach po­czuł kosz­marną su­chość, jakby od ty­go­dnia nie wy­pił kro­pli wody, a prze­świ­tu­jące przez ko­rony wy­so­kich drzew słońce zda­wało się pra­żyć jak na pu­styni. Od­sta­wił na bok wa­lizkę, po­ło­żył na niej pro­cho­wiec i pod­wi­nął rę­kawy. Nie pa­trząc, że po­krzywy pa­rzą mu dło­nie, ener­gicz­nie wy­ry­wał chwa­sty i ci­skał je z fu­rią na boki. Wkrótce mo­kra od potu ko­szula przy­le­piła mu się do grzbietu, a słone strużki za­le­wały oczy i ka­pały z nosa. Sam nie wie­dział, czy to łzy, czy tylko kro­ple potu. Kiedy skoń­czył, usta­wił pio­nowo krzyż i zło­żył na gro­bie pęk chry­zan­tem. Za­pa­lił zni­cze i na­kre­ślił na pier­siach krzyż. Jed­nak za­miast mo­dli­twy, na usta ci­snęły mu się prze­kleń­stwa. Na tych, któ­rzy do­pro­wa­dzili do śmierci jego żony i dziecka, na tych, któ­rzy za­brali mu trzy lata ży­cia. Nie do­stał na­wet zgody na udział w po­grze­bie. Ko­men­dant wię­zie­nia po­in­for­mo­wał go oschle, że żona zmarła przy po­ro­dzie, a dziecko wraz z nią. Uro­dziło się za wcze­śnie.

Za­miesz­kali z Martą w tym po­nie­miec­kim mie­ście sami, bez żad­nej ro­dziny. Przy­je­chali z No­wego Targu la­tem czter­dzie­stego pią­tego roku. Oboje mieli już dość dal­szej walki. Są­dzili, że na „Dzi­kim Za­cho­dzie”, jak na­zy­wano Zie­mie Od­zy­skane, wojnę zo­sta­wią za sobą. Do­stali pracę w szpi­talu i po­kój we współ­dzie­lo­nym miesz­ka­niu. Już wkrótce mieli się prze­ko­nać, że jed­nak nie tak ła­two ze­rwać z prze­szło­ścią. Cza­sami wle­cze się za czło­wie­kiem sama, nie­pro­szona. Ma­dej ujaw­nił się w już sierp­niu, kiedy ogło­szono amne­stię dla ta­kich jak on, lecz to wła­dzy wi­dać nie wy­star­czyło. Kilka mie­sięcy póź­niej, gdy Marta była już w ciąży, zo­stał aresz­to­wany. Nie wie­dział, co się z nią działo po­tem, dla­czego zmarła i ona, i dziecko. Nie wie­dział, kto za­jął się po­chów­kiem, co stało się z ich miesz­ka­niem, z me­blami i całą resztą skrom­nego – bo tu­ła­czego – do­bytku. Garstkę jego ubrań ja­kaś li­to­ściwa są­siadka od­nio­sła do wię­zie­nia. Te­raz Ma­dej mu­siał za­cząć ży­cie od nowa. Na­wet nie wie­dział, który to już raz.

W wy­dziale zdro­wia urzędu miej­skiego in­te­re­san­tów nie do­strzegł, mimo to urzęd­niczka na­ka­zała mu cze­kać. Cier­pli­wie ster­czał oparty o ścianę w ko­ry­ta­rzu, któ­rym dziar­skim kro­kiem prze­miesz­czali się w obie strony liczni urzęd­nicy z pa­pie­rami w rę­kach, i bez­myśl­nie spo­glą­dał na po­roz­wie­szane wszę­dzie pro­pa­gan­dowe pla­katy. Z jed­nego zer­kała sie­dząca za kie­row­nicą trak­tora uśmiech­nięta ru­miana dziew­czyna z ja­snymi wło­sami i czer­wo­nym kra­wa­tem za­wią­za­nym pod szyją. Na dru­gim młody, do­brze zbu­do­wany mu­rarz kładł ko­lejną ce­głę. Tuż obok wi­siał pla­kat wzy­wa­jący oby­wa­teli do czuj­no­ści, bo wróg z sa­mo­lotu zrzuca na kraj stonkę ziem­nia­czaną. Bez­myśl­nie prze­niósł wzrok na ko­lejny. Przed­sta­wiał bie­gną­cego z ka­ra­bi­nem żoł­nie­rza, u któ­rego stóp pa­łę­tał się pa­skudny ka­rzeł z wi­szącą na pier­siach ta­bliczką z na­pi­sem AK. Ma­dej za­ci­snął dło­nie w pię­ści i nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cjami tej po­chop­nie pod­ję­tej de­cy­zji, ru­szył do wyj­ścia. Nie zdą­żył dojść do drzwi, gdy do­biegł go skrze­kliwy głos urzęd­niczki, która wy­chy­nęła ze swo­jego za­cisz­nego po­koju:

– Oby­wa­tel Ma­dej!

Na mo­ment za­stygł bez ru­chu, jakby bił się z my­ślami, czy wyjść, czy jed­nak zo­stać. Po czym od­wró­cił się i omi­ja­jąc wzro­kiem wi­szący na ścia­nie pla­kat z krzy­czą­cym czer­wo­nym na­pi­sem „Ol­brzym i za­pluty ka­rzeł re­ak­cji”, po­słusz­nie po­dą­żył za urzęd­niczką. Gdyby w czter­dzie­stym pią­tym wie­dział, jak sprawy się po­to­czą, że zo­staną po­zo­sta­wieni sami so­bie, wy­dani na łup So­wie­tów i pe­pe­erow­ców, być może, jak wielu in­nych, nie wy­szedłby z lasu. Te­raz było już za późno na co­kol­wiek, a pu­sty gest buntu mógł go za­pro­wa­dzić z po­wro­tem za kratki.

Kiedy wy­ja­śnił, z czym przy­szedł, ubrana w szarą gar­sonkę wy­su­szona urzęd­niczka o zgorzk­nia­łym wy­ra­zie twa­rzy bez słowa wstała zza biurka i znik­nęła w po­koju obok. Po chwili wró­ciła i po­pra­wia­jąc szpa­ko­wate włosy upięte wy­soko na czubku głowy w kok, oznaj­miła chłodno:

– To­wa­rzysz kie­row­nik was prosi.

Urzęd­nik sie­dział za so­lid­nym biur­kiem za­wa­lo­nym mnó­stwem sza­rych tek­tu­ro­wych te­czek z jed­nej strony i pli­kiem pa­pie­rów z dru­giej. Mię­dzy tym wszyst­kim wi­siały na sto­ja­kach prze­różne pie­czątki, le­żały piór­niki z przy­bo­rami do pi­sa­nia, ogromna bi­buła do su­sze­nia do­piero co zło­żo­nego pod­pisu, dwie bu­telki atra­mentu i szklana po­piel­niczka wy­peł­niona po brzegi nie­do­pał­kami. Zsu­wa­jąc na czu­bek nosa oku­lary, sta­lo­wymi, prze­krwio­nymi oczami, pod któ­rymi wy­raź­nie ry­so­wały się ob­wi­słe fałdy skóry, spoj­rzał na Ma­deja. Albo za dużo pije, albo za mało sy­pia, Ję­drek od­ru­chowo zdia­gno­zo­wał go w my­ślach.

– Sia­daj­cie – bąk­nął pod no­sem kie­row­nik urzędu i wska­zał pe­ten­towi krze­sło.

Chwilę wer­to­wał le­żące przed nim pa­pie­rzy­ska, za­nim wy­łu­skał to po­trzebne. Pod­su­nął Ma­de­jowi paczkę pa­pie­ro­sów, lecz wi­dząc, że prze­cząco po­krę­cił głową, odło­żył ją na bok.

– Mam w wa­szej spra­wie pi­smo z Urzędu Bez­pie­czeń­stwa. Od­sie­dzie­li­ście cały wy­rok? – Rzu­cił mu ko­lejne krót­kie spoj­rze­nie znad oku­la­rów, a kiedy do­strzegł po­ta­ku­jące kiw­nię­cie głową, kon­ty­nu­ował swój wy­wód: – No i do­brze. W kraju nie mamy zbyt wielu lu­dzi z wy­kształ­ce­niem, i do tego spe­cja­li­stów, zwłasz­cza le­ka­rzy. Po­je­dzie­cie do pracy do Ko­war, do szpi­tala. Bra­kuje im chi­rurga... – Mó­wiąc te słowa, się­gnął do szu­flady i wy­jął z niej ko­lejny plik pa­pie­rów. – To bar­dzo duży i piękny szpi­tal, świet­nie wy­po­sa­żony.

– Nie mogę pod­jąć pracy tam, gdzie ze­chcę? – spy­tał Ma­dej za­sko­czony tą de­cy­zją. – Po­cho­dzę z No­wego Targu, tam też jest...

– Ta­kie mamy prze­pisy, zwłasz­cza dla ta­kich... jak wy. – Urzęd­nik, krę­cąc prze­cząco głową, prze­rwał mu w pół słowa i rzu­cił okiem w stronę drzwi, za­nim po­wró­cił do szpe­ra­nia w pa­pie­rach. – „O za­po­bie­że­niu płyn­no­ści kadr pra­cow­ni­ków w za­wo­dach szcze­gól­nie waż­nych dla go­spo­darki...” – za­cy­to­wał z pa­mięci frag­ment ustawy, jakby chciał się po­pi­sać zna­jo­mo­ścią prawa. Zna­la­zł­szy w końcu tak pil­nie po­szu­ki­wane urzę­dowe druczki, ma­cza­jąc sta­lówkę w ka­ła­ma­rzu, sta­ran­nie wy­peł­nił je­den z nich.

– Ro­zu­miem – przy­tak­nął zgo­dli­wie Ma­dej, prze­my­ślaw­szy słowa urzęd­nika. Po chwili do­dał: – W su­mie... na­wet się cie­szę.

Kie­row­nik jakby się oży­wił, na mo­ment pod­niósł wzrok i zlu­stro­wał sie­dzą­cego przed sobą pe­tenta, lecz nie spy­tał o po­wód tej ra­do­ści. Być może w ogóle go to nie in­te­re­so­wało lub wie­dział, że nie on jest od za­da­wa­nia py­tań. Zbyt­nia cie­ka­wość wio­dła bar­dzo krótką drogą przed ob­li­cza tych, któ­rzy mieli do tego ni­czym nie­ogra­ni­czone prawo. Gdy skoń­czył pi­sać, chuch­nął na spód sfa­ty­go­wa­nej pie­czątki i z całą swoją urzę­dową mocą przy­sta­wił ją pod wła­snym pod­pi­sem zło­żo­nym na na­ka­zie pracy.

– Oto wa­sze skie­ro­wa­nie do Ko­war. Po­wo­dze­nia – oznaj­mił oschłym to­nem i nie pod­no­sząc się zza biurka, wrę­czył Ma­de­jowi gę­sto za­pi­saną kartkę pa­pieru.

Urzęd­niczka od­pro­wa­dziła wy­cho­dzą­cego Ma­deja spoj­rze­niem peł­nym nie­chęci i lek­ce­wa­że­nia. Na twa­rzy miała wy­pi­saną po­gardę wo­bec tego „wro­giego ele­mentu”, jak być może zgod­nie z urzę­dową ter­mi­no­lo­gią o nim po­my­ślała. Nie od­po­wie­działa na jego „do wi­dze­nia” wy­po­wie­dziane uprzej­mie tuż przy drzwiach.

Opu­ścił bu­dy­nek urzędu z ulgą. Cia­sne, za­mknięte po­miesz­cze­nia i dłu­gie ko­ry­ta­rze ko­ja­rzyły mu się bo­le­śnie z miej­scem, w któ­rym spę­dził ostat­nie trzy lata, a o któ­rym chciał jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć.

Pie­szo ru­szył w stronę dworca. Chciał nad­ro­bić te wszyst­kie dłu­gie dni, ty­go­dnie, mie­siące i lata, pod­czas któ­rych albo le­żał na be­to­no­wej po­sadzce, albo sie­dział na no­dze od stołka, albo stał w cia­snym „bun­krze”. Miej­sce na pry­czy do­stał do­piero po roku po­bytu w wię­zie­niu, a prawo do spa­ce­rów za­le­d­wie przed kil­koma mie­sią­cami, gdy zmie­nił się na­czel­nik. Te­raz cie­szył się swo­bodą ru­chu na świe­żym po­wie­trzu i chciał jak naj­szyb­ciej opu­ścić to mia­sto, w któ­rym pla­no­wali z Martą spę­dzić resztę swo­jego ży­cia, a w któ­rym jej przy­szło umrzeć, a jemu gnić w wię­zie­niu. Nie była to jed­nak wina mia­sta. Tak jak wszystko inne le­czyło rany po tej woj­nie. Jej ślady wi­dział na­dal na każ­dym kroku. Choć gruz w znacz­nej mie­rze usu­nięto, to na­dal stra­szyły na mu­rach dziury od kul i pu­ste place po zbu­rzo­nych ka­mie­ni­cach. Jed­no­cze­śnie oko ra­do­wało się wi­do­kiem uwi­ja­ją­cych się jak w ukro­pie mu­ra­rzy re­mon­tu­ją­cych to, co udało się ura­to­wać z wo­jen­nej po­żogi. Je­dy­nie dwo­rzec spra­wiał wra­że­nie, jakby ta straszna na­wał­nica go omi­nęła. Ślady po ku­lach ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych za­le­piono gip­sem. Ściany wy­glą­dały po tej ope­ra­cji tak, jakby ktoś ob­rzu­cił bu­dy­nek śnież­kami, a one nie zdą­żyły się roz­pu­ścić pod wpły­wem cie­pła.

Po­ciąg do Je­le­niej Góry od­jeż­dżał po szes­na­stej. Ma­dej miał za­tem sporo czasu. W dwor­co­wej re­stau­ra­cji, bę­dą­cej jed­no­cze­śnie po­cze­kal­nią, ku­pił bułkę z kieł­basą i szklankę her­baty. Wśród tłumu lu­dzi z tru­dem zna­lazł wolne krze­sło przy sto­liku. Je­dząc z ape­ty­tem pierw­szy po­si­łek na wol­no­ści, ob­ser­wo­wał po­dróż­nych. Dla za­bi­cia czasu wy­obra­żał so­bie, skąd przy­je­chali lub do­kąd wy­jeż­dżają i dla­czego. Nie dzi­wiła go ich re­ak­cja, gdy na­gle mil­kli lub ści­szali głos, kiedy funk­cjo­na­riu­sze ochrony ko­lei, prze­cha­dza­jący się dwój­kami, pod­cho­dzili zbyt bli­sko. Wśród mro­wia po­dróż­nych z da­leka rzu­cały się w oczy nie­bie­skie mun­dury mi­li­cjan­tów. Ilu taj­nia­ków sie­działo na ław­kach i przy sto­li­kach lub krę­ciło się po holu i pe­ro­nach, trudno było osza­co­wać. Z pew­no­ścią wielu.

Z okien za­tło­czo­nego po­ciągu ob­ser­wo­wał zmie­nia­jący się kra­jo­braz. Po­cząt­kowo pła­skie po­ła­cie sko­szo­nych pól, nie­które już za­orane, z cza­sem ustą­piły miej­sca pa­gór­kom. W końcu na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się za­rys gór. Nie były na­wet w po­ło­wie tak wy­so­kie jak Ta­try, lecz na ich wi­dok Ma­dej po­czuł miłe drże­nie serca. Tę­sk­nił za nimi rów­nie mocno jak za wol­no­ścią.

Gdy wy­siadł w Je­le­niej Gó­rze, chwilę bił się z my­ślami. O tak póź­nej po­rze nie miał już żad­nej moż­li­wo­ści do­stać się do Ko­war. Ostatni po­ciąg od­je­chał pół go­dziny wcze­śniej, a nocny kurs w ogóle nie ist­niał. Poza tym i tak nie miał tam za­ła­twio­nego żad­nego noc­legu. Po­sta­no­wił za­tem zo­stać na noc w Je­le­niej. Mia­sto z miej­sca przy­pa­dło mu do serca. W ni­czym nie przy­po­mi­nało zrów­na­nego z zie­mią Wro­cła­wia, było też cał­ko­wi­cie inne niż Nowy Targ, dzięki czemu ni­czego mu nie przy­po­mi­nało ani z ni­czym się nie ko­ja­rzyło. Mógł za­tem my­śleć o przy­szło­ści, za­po­mi­na­jąc o prze­szło­ści. I tak już nic w niej zmie­nić nie mógł.

Wy­na­jął po­kój w ho­telu, cie­sząc się na pierw­szą noc w czy­stej po­ścieli bez to­wa­rzy­stwa chra­pią­cych ob­cych lu­dzi. Z ręcz­ni­kiem prze­wie­szo­nym przez ra­mię, z kostką sza­rego my­dła w dłoni ru­szył na po­szu­ki­wa­nie ła­zienki. Zna­lazł ją na dru­gim końcu ko­ry­ta­rza. Z drże­niem serca pod­szedł do lu­stra. Nie wi­dział swo­jej twa­rzy od trzech lat, je­śli nie li­czyć tego za­mglo­nego od­bi­cia w znisz­czo­nym, po­obi­ja­nym wię­zien­nym lu­sterku, wi­szą­cym w łaźni nad ko­ry­tem peł­nią­cym funk­cję umy­walki. Po­woli pod­niósł wzrok. Przed nim stał fa­cet star­szy od niego o dzie­sięć lat. Ma­dej miał pra­wie czter­dzie­ści, a wy­glą­dał na pięć­dzie­siąt. Ostrzy­żone tuż przy skó­rze czarne włosy, choć na­dal gę­ste, na skro­niach sre­brzyły się si­wi­zną. Śniada kie­dyś cera z braku słońca i świe­żego po­wie­trza stała się zie­mi­sta i szara. Pod oczami po­ja­wiły się nie tylko ciemne sińce, lecz także drobne zmarszczki i wcale nie były wy­ni­kiem czę­stych wy­bu­chów nie­kon­tro­lo­wa­nego śmie­chu. Głę­bo­kie bruzdy bie­gły od skrzy­de­łek nosa w dół do ką­ci­ków ust, na­da­jąc twa­rzy zgorzk­niały wy­raz. Zła­many pod­czas prze­słu­cha­nia nos przy­wo­dził na myśl za­wod­nika boksu koń­czą­cego nie­chlubną ka­rierę. Na dol­nej war­dze wid­niały dwie bli­zny po ude­rze­niu hi­tle­row­skim ka­ste­tem, który dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści zna­lazł się w po­sia­da­niu kla­wi­sza. Je­dy­nie brą­zowe oczy na­dal mu błysz­czały, lecz nie tymi we­so­łymi iskier­kami, któ­rymi przed wojną za­chwy­cały się zna­jome dziew­czyny. Te­raz pło­nął w nich ogień nie­na­wi­ści i żalu. Że­bra ster­czały mu spod skóry. Mógł je po­li­czyć go­łym okiem bez ma­ca­nia pal­cami. Wię­zien­nym po­sił­kiem, wię­cej niż skrom­nym, ogra­ni­czo­nym do wod­ni­stej zupy i czar­nego chleba, trudno było się na­jeść, a by­wało, że straż­nik po­tra­fił za­war­tość ta­le­rza zło­śli­wie roz­lać na pod­łogę. Ma­de­jowi ode­brano prawo do wi­dzeń i pa­czek. Zresztą i tak nie miał kto do niego przyjść z za­wi­niąt­kiem wy­peł­nio­nym sło­niną, ce­bulą i chle­bem.

Od­krę­cił kran i z dawno nie­od­czu­waną roz­ko­szą wsu­nął dło­nie w stru­mień cie­płej wody. Za­cho­wał całe palce, nie znisz­czyły się też pod­czas pracy w wię­zien­nym warsz­ta­cie. Wie­dząc, że jest chi­rur­giem, ubecy czę­sto ko­rzy­stali z jego po­mocy, gdy prze­ho­lo­wali z bi­ciem pod­czas prze­słu­cha­nia i ja­kiś de­li­kwent usi­ło­wał prze­nieść się na tam­ten, być może lep­szy, świat, nie wy­ja­wiw­szy im głę­boko skry­wa­nych ta­jem­nic. Dla wła­snej wy­gody nie po­ła­mali mu więc pal­ców, a do pracy skie­ro­wali do szwalni, a nie do no­sze­nia gruzu.

Kiedy wanna wy­peł­niła się go­rącą wodą, za­nu­rzył się po samą szyję, oparł kark o że­liwny ema­lio­wany brzeg i za­mknął oczy. Nie my­ślał o ni­czym. Po­przy­siągł so­bie, że nie bę­dzie wra­cał do prze­szło­ści. Była zbyt bo­le­sna. Z ła­zienki wy­szedł do­piero wów­czas, gdy znu­dzeni ocze­ki­wa­niem na swoją ko­lej, po­zo­stali go­ście ho­te­lowi za­częli się nie­cier­pli­wić, czemu dali wy­raz gło­śnym do­bi­ja­niem się do drzwi.Roz­dział drugi

„Za­wsze trzeba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tylko wtedy uda nam się po­jąć, jak wiel­kim cu­dem jest ży­cie, gdy bę­dziemy go­towi przy­jąć nie­spo­dzianki, ja­kie nie­sie nam los”.

Paulo Co­elho

Bu­dy­nek ko­war­skiego dworca w ni­czym nie przy­po­mi­nał tego we Wro­cła­wiu. Par­te­rowy, po­bu­do­wany z czer­wo­nej ce­gły, z nie­wiel­kim za­da­sze­niem nad dwoma pe­ro­nami. Bar­dziej sta­cja niż dwo­rzec. Ruch pa­no­wał spory, lecz bez po­rów­na­nia mniej­szy niż we Wro­cła­wiu. Ra­zem z Ma­de­jem z po­ciągu wy­sy­pała się grupa ko­biet i męż­czyzn w róż­nym wieku. Do­my­ślił się, że to tu­tej­sze fa­bryki ścią­gały do Ko­war pra­cow­ni­ków. Jesz­cze nie opu­ścił pe­ronu, gdy drogę za­gro­dził mu pa­trol – dwóch żoł­nie­rzy Kor­pusu Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­nego, o czym świad­czyły gra­na­towe otoki na czap­kach, ka­ra­biny wi­szące na ra­mio­nach i czarne, wy­po­le­ro­wane na błysk, wy­so­kie żoł­nier­skie buty. Na twa­rze na­ło­żyli su­rowe miny, być może sztuczne, wy­łącz­nie dla do­da­nia so­bie po­wagi i za­tu­szo­wa­nia nie­pew­no­ści, gdyż ża­den nie miał wię­cej niż osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat.

– Prze­pustka! – wark­nął je­den z nich.

– Jaka prze­pustka? – Ma­dej nie krył za­sko­cze­nia. Od wyj­ścia z wię­zie­nia, ani we Wro­cła­wiu, ani w Je­le­niej Gó­rze, nikt ni­g­dzie nie żą­dał od niego żad­nej prze­pustki. Był prze­ko­nany, że coś źle zro­zu­miał, i zer­k­nął na boki, jakby ocze­ki­wał, że ktoś mu coś wy­ja­śni. Wów­czas za­uwa­żył, że kon­tro­lo­wano wszyst­kich przy­jezd­nych.

– Bez prze­pustki do mia­sta nie wej­dzie­cie – oświad­czył sta­now­czo żoł­nierz i wy­mow­nym ge­stem zdjął z ra­mie­nia ka­ra­bin.

– Mam na­kaz pracy w tu­tej­szym szpi­talu – bąk­nął Ma­dej z na­dzieją, że to wła­śnie o ten do­ku­ment cho­dzi, i się­gnął do kie­szeni ma­ry­narki po port­fel.

– Po­każ­cie! – Żoł­nierz nie­cier­pli­wie wy­cią­gnął rękę.

Po­dejrz­li­wym wzro­kiem wpa­try­wał się w świ­stek pa­pieru tak pie­czo­ło­wi­cie wy­pi­sany przez kie­row­nika urzędu we Wro­cła­wiu, jakby wy­czy­tał czarno na bia­łym, że Ma­dej przy­je­chał wy­sa­dzić mia­steczko w po­wie­trze.

– Do­wód oso­bi­sty! – wark­nął po chwili i jesz­cze bar­dziej się na­sro­żył.

Za­nim pod­jął wła­ściwą jego zda­niem de­cy­zję, do­brą mi­nutę po­rów­ny­wał wpisy w jed­nym i dru­gim do­ku­men­cie.

– Pój­dzie­cie z nami na po­ste­ru­nek, tam spraw­dzą, co z was za pta­szek – oznaj­mił w końcu to­nem nie­wró­żą­cym ni­czego do­brego, po czym wci­snął do kie­szeni mun­duru do­wód oso­bi­sty Ma­deja oraz jego skie­ro­wa­nie do pracy w ko­war­skim szpi­talu.

Idąc uli­cami w asy­ście żoł­nie­rzy, Ma­dej po­czuł się jak prze­stępca, choć wie­dział, że mo­gli go po­trak­to­wać znacz­nie go­rzej. Gdy zo­stał aresz­to­wany w czter­dzie­stym pią­tym, z domu wy­wle­kli go bez bu­tów i w pi­ża­mie, a pierw­sze ciosy spa­dły mu na głowę już na scho­dach. Z na­dzieją, że tym ra­zem po­trak­tują go ina­czej, roz­glą­dał się cie­ka­wie. Mia­steczko, choć nie­wiel­kie, tęt­niło ży­ciem i spra­wiało wra­że­nie, jakby wojna omi­nęła je sze­ro­kim łu­kiem. Ni­g­dzie żad­nych ruin i wy­pa­lo­nych do cna bu­dyn­ków, żad­nych gru­zów i dziw­nie pu­stych prze­strzeni mię­dzy ka­mie­ni­cami, przy­wo­dzą­cymi na myśl szczer­batą szczękę. Wręcz prze­ciw­nie. Nie­wy­so­kie ka­mie­niczki, oka­załe domy i te cał­kiem małe przy­cup­nięte przy ziemi domki, choć za­pewne pa­mię­tały ubie­gły wiek, cie­szyły oko pe­lar­go­niami na pa­ra­pe­tach oraz ko­lo­ro­wymi fa­sa­dami. Gdzieś z tyłu za nimi z pew­no­ścią pły­nęła rzeczka, na co wska­zy­wał plusk wody. Przed skle­pami kłę­bili się lu­dzie, być może w ocze­ki­wa­niu na do­stawę to­waru, a z otwar­tych na oścież drzwi miej­sco­wej knajpy wy­do­sta­wał się gwar roz­mów. Wi­dok wo­za­ków z końmi sto­ją­cych nie­opo­dal placu tar­go­wego przy­wo­łał mu na myśl po­dobny ob­raz z No­wego Targu, gdzie się uro­dził. Za­nim wy­je­chał do Kra­kowa, czę­sto cho­dził z matką na po­dobny plac ro­bić za­kupy. Wy­dało mu się, że było to tak dawno, jakby przed wie­kami, a wciąż miał w pa­mięci tam­ten za­pach, bę­dący dziwną mie­sza­niną woni koń­skiego potu, ogór­ków ki­szo­nych w ka­mion­ko­wych be­czuł­kach i słod­kich ja­błek wy­peł­nia­ją­cych pę­kate wi­kli­nowe ko­sze.

Od­go­nił nie­chciane wspo­mnie­nia, gdy do­tarli na po­ste­ru­nek miesz­czący się w oka­za­łym bu­dynku, który być może przed wojną peł­nił funk­cję sie­dziby za­moż­nej miesz­czań­skiej ro­dziny.

Po ko­ry­ta­rzu, to w jedną, to w drugą stronę, szyb­kimi kro­kami prze­miesz­czali się żoł­nie­rze i ja­cyś cy­wile. Głów­nie ko­biety. Może se­kre­tarki. Już po chwili eskor­tu­jący go żoł­nie­rze otwo­rzyli przed nim jedne z wielu drzwi i zo­stał wpro­wa­dzony do środka. W nie­wiel­kim po­koju za biur­kiem sie­dział ofi­cer. Roz­pięty pod szyją mun­dur i pas prze­wie­szony przez opar­cie krze­sła świad­czyły o lek­ce­wa­że­niu woj­sko­wej dys­cy­pliny.

– Oby­wa­telu po­rucz­niku! Ten oby­wa­tel nie po­siada prze­pustki! – za­mel­do­wał je­den z żoł­nie­rzy, prę­żąc syl­wetkę. Wy­jęte z kie­szeni do­ku­menty usłuż­nie po­ło­żył na bla­cie, wy­ko­nał prze­pi­sową ko­mendę w tył zwrot i wraz z ko­legą wy­szli na ko­ry­tarz.

Ofi­cer ob­rzu­cił Ma­deja tak­su­ją­cym spoj­rze­niem i bez słowa wska­zał mu krze­sło po dru­giej stro­nie biurka. Czas ja­kiś sta­ran­nie wer­to­wał do­ku­menty, choć tre­ści w nich było tyle co kot na­pła­kał. Od czasu do czasu zer­kał na ich wła­ści­ciela, jakby są­dził, że ten ma wszystko wy­pi­sane na twa­rzy. Na ko­niec się­gnął po słu­chawkę. Wo­lał oso­bi­ście spraw­dzić sto razy, niż choć raz prze­pu­ścić osobę nie­upraw­nioną. Na­wet nie chciał my­śleć, jaka spo­tka­łaby go za to kara.

– Łącz­cie ze szpi­ta­lem, z dy­rek­to­rem We­redą – wy­ce­dził przez zęby i za­wie­sił nieco po­dejrz­liwe spoj­rze­nie na sie­dzą­cym sztywno jakby kij po­łknął Ma­deju. Z wy­glądu wy­dał mu się po­dej­rzany.

Ktoś po dru­giej stro­nie li­nii te­le­fo­nicz­nej mu­siał się zgło­sić, gdyż po­rucz­nik prze­rzu­cił słu­chawkę do dru­giego ucha, chrząk­nął i za­py­tał:

– Po­noć cze­ka­cie na no­wego le­ka­rza?

Od­po­wiedź nie wy­do­stała się poza uszy po­rucz­nika, lecz chyba nie speł­niła jego ocze­ki­wań, bo za­dał jesz­cze jedno, krót­kie py­ta­nie:

– Jak na­zwi­sko?

Otrzy­maw­szy od­po­wiedź, ofi­cer dy­żurny bez słowa odło­żył słu­chawkę i na­dal wle­pia­jąc wzrok w sie­dzą­cego przed nim pe­tenta, oświad­czył krótko:

– Zga­dza się.

Z wy­ra­zem znu­dze­nia na źle ogo­lo­nej twa­rzy, świad­czą­cym, że ma już po dziurki w no­sie cią­głego spraw­dza­nia przy­by­wa­ją­cych każ­dego dnia do Ko­war lu­dzi, wśród któ­rych ani razu nie zła­pał żad­nego szpiega, się­gnął do szu­flady biurka i wy­jął plik urzę­do­wych drucz­ków. Wy­darł je­den z nich i po­woli, z na­masz­cze­niem, wy­peł­nił, ma­cza­jąc ob­gry­zioną na końcu ob­sadkę w ka­ła­ma­rzu sto­ją­cym na drew­nia­nej pod­stawce, za­chla­pa­nej czar­nym atra­men­tem. Zdjął ze sto­jaka jedną z wielu pie­czą­tek, po­stu­kał nią w po­du­szeczkę z tu­szem, dla pew­no­ści jesz­cze chuch­nął na nią od spodu i do­piero przy­wa­lił so­lid­nie w do­ku­ment, tuż pod swoim nieco krzy­wym pod­pi­sem.

– Do szpi­tala jest ka­wa­łek drogi – za­gaił, od­da­jąc Ma­de­jowi do­ku­menty oraz świeżo wy­pi­saną prze­pustkę. – Bę­dzie ze trzy ki­lo­me­try. Za go­dzinę je­dzie tam nasz ga­zik, to was za­bie­rze – za­pro­po­no­wał nie­spo­dzie­wa­nie, jakby zro­biło mu się żal sie­dzą­cego przed nim za­bie­dzo­nego męż­czy­zny. Choć Ję­drek nie mógł wy­klu­czyć, że o tę przy­sługę po­pro­sił go dy­rek­tor szpi­tala.

– Dzię­kuję – od­mó­wił mimo wszystko. Miał gdzieś uprzej­mo­ści wła­dzy, która po­zba­wiła go wol­no­ści i za­brała naj­bliż­szych. – Z przy­jem­no­ścią się prze­spa­ce­ruję. – Dla sie­bie zo­sta­wił myśl, że po trzech la­tach od­siadki przyda mu się tro­chę ru­chu.

– Tu ma­cie ad­res i mapkę, jak dojść – cią­gnął ofi­cer, na­ba­zgro­liw­szy coś na świstku pa­pieru. – Droga pro­sta jak drut, tylko tu – pod­kre­ślił ołów­kiem punkt na na­prędce wy­ko­na­nym ry­sunku – na tej krzy­żówce mu­si­cie skrę­cić w prawo.

Gdy Ma­dej z ulgą opu­ścił po­nury po­ste­ru­nek ko­war­skiego KBW, zro­zu­miał, że jego ra­dość z przy­jazdu do tego mia­steczka oka­zała się przed­wcze­sna. Ko­wary skry­wały ja­kąś mroczną ta­jem­nicę, któ­rej strze­gli ofi­ce­ro­wie kor­pusu bez­pie­czeń­stwa i cho­lera wie kto jesz­cze. Jed­nak ką­piel z po­przed­niego dnia oraz do­brze prze­spana noc w wy­god­nym i czy­stym ho­te­lo­wym łóżku pod­re­pe­ro­wały nie tylko jego siły fi­zyczne, ale także psy­chiczną od­por­ność. Lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem ręki szybko od­go­nił czarne my­śli, jakby były chmarą na­przy­krza­ją­cych się much, po­cie­szył się, że nie ta­kie rze­czy już w ży­ciu prze­trzy­mał, i ru­szył na po­szu­ki­wa­nie szpi­tala. Nie obe­szło się bez py­ta­nia o drogę przy­god­nie spo­tka­nych prze­chod­niów oraz kilku krót­kich od­po­czyn­ków. Nie dość, że droga wio­dła nieco pod górę, to za­wie­ra­jąca skromny do­by­tek wa­lizka z każ­dym kro­kiem sta­wała się co­raz cięż­sza i wy­nisz­czony wię­zie­niem or­ga­nizm Ma­deja nie da­wał so­bie rady.

Kiedy z da­leka uj­rzał po­tężną bryłę szpi­tala, z bu­rzą zie­leni wo­kół, za­parło mu dech w pier­siach. Ta­kie bu­dynki oglą­dał dawno temu, przed wojną, na pocz­tów­kach ze Szwaj­ca­rii, z Da­vos. Nie­zli­czone wieże, wie­życzki, lu­karny, daszki, drew­niane we­randy, ko­lumny i ko­lu­mienki spra­wiały, że szpi­tal bar­dziej przy­po­mi­nał pa­łac ja­kie­goś księ­cia z bajki niż miej­sce, gdzie prze­by­wali, a zda­rzało się, że umie­rali, ciężko cho­rzy lu­dzie. Ogromny ze­gar pod środ­kową wieżą wska­zy­wał go­dzinę dzie­wiątą rano. Słońce prze­glą­dało się w set­kach okien, do­da­jąc bu­dowli kró­lew­skiego bla­sku. Ma­dej z miej­sca uległ uro­kowi tego miej­sca, za­po­mniał o przy­krym po­wi­ta­niu na sta­cji ko­le­jo­wej i przy­mu­so­wej wi­zy­cie na po­ste­runku kor­pusu bez­pie­czeń­stwa.

Po kilku ka­mien­nych scho­dach do­tarł do skry­tego w cie­niu ar­kad wej­ścia. Gdy otwo­rzył drzwi, onie­miał z za­chwytu. Prze­stronny ja­sny hol ozda­biały ko­lumny, a krzy­żowe skle­pie­nie przy­cią­gało wzrok ko­lo­rową po­li­chro­mią. Na pię­tro wio­dły mar­mu­rowe schody, za­opa­trzone w ba­lu­strady wy­kute w że­la­zie przez ja­kie­goś mi­strza w swoim za­wo­dzie. Miej­sce to w ni­czym nie przy­po­mi­nało szpi­tala we Wro­cła­wiu, gdzie Ma­dej pra­co­wał, za­nim go aresz­to­wano. Przed oczami sta­nęły mu jak żywe ściany z su­ro­wej, czer­wo­nej ce­gły, po­sadzki w biało-czarną sza­chow­nicę, wy­so­kie okna po­prze­ci­nane szpro­sami jak kra­tow­nicą. Przy­wo­dził na myśl klasz­tor o su­ro­wej re­gule, a nie miej­sce dla zwy­kłych lu­dzi, któ­rym do­bro­wolne umar­twia­nie się było da­le­kie.

Te­raz por­tier skie­ro­wał go wprost do ga­bi­netu dok­tora Bro­ni­sława We­redy. Gdy wszedł, dy­rek­tor odło­żył na blat trzy­mane w rę­kach pa­piery i wy­szedł zza ob­szer­nego biurka przy­wi­tać się z przy­by­łym.

– Mam skie­ro­wa­nie do pracy w tu­tej­szym szpi­talu – oznaj­mił Ma­dej, z ulgą sta­wia­jąc wa­lizkę na pod­ło­dze.

– Tak, wiem. Dzwo­nili... – po­twier­dził z uśmie­chem dy­rek­tor, wra­ca­jąc na miej­sce. – Wczo­raj z wo­je­wódz­twa i przed go­dziną, prawda, z po­ste­runku. Niech pan siada, dok­to­rze... – Wska­zał krze­sło sto­jące po prze­ciw­nej stro­nie i za­trzy­mał na Ma­deju ba­daw­cze spoj­rze­nie piw­nych oczu osa­dzo­nych głę­boko pod krza­cza­stymi brwiami. Z miej­sca od­gadł, że sie­dzący przed nim męż­czy­zna prze­szedł przez pie­kło, za­nim przy­był do Ko­war. Myśl, że tra­fił z desz­czu pod rynnę, zo­sta­wił dla sie­bie. – Mam na­dzieję, że tym chwi­lo­wym aresz­to­wa­niem nie znie­chę­cili pana do pracy u nas. – Uśmiech­nął się po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Po­cząt­kowo tak – od­parł szcze­rze Ma­dej. – Lecz gdy zo­ba­czy­łem ten bu­dy­nek, ten park... Przy­znaję się bez bi­cia, że za­ko­cha­łem się w tym miej­scu od pierw­szego wej­rze­nia. – Wy­jął z port­fela skie­ro­wa­nie i po­ło­żył przed dy­rek­to­rem. Miał na­dzieję, że za­warta tam in­for­ma­cja o po­by­cie w wię­zie­niu nie zrazi do niego We­redy. Zbyt do­brze mu z oczu pa­trzyło.

Dy­rek­tor zer­k­nął na treść do­ku­mentu, po czym pod­niósł wzrok na Ma­deja i spy­tał z tro­ską w gło­sie:

– Pra­wie trzy lata nie stał pan przy stole, prawda?

– Zga­dza się. – Ma­dej kiw­nął głową i prze­łknął ślinę. Po­czuł się jak sztu­bak, który tłu­ma­czy się z nie­odro­bio­nych lek­cji.

– A jak dło­nie? W po­rządku? – spy­tał dy­rek­tor dość oględ­nie i chrząk­nął ner­wowo. Wo­lał nie py­tać wprost, czy po­ła­mano mu w wię­zie­niu palce. Za­da­wa­nie tak do­cie­kli­wych py­tań, a zwłasz­cza roz­po­wia­da­nie o me­to­dach sto­so­wa­nych pod­czas śledz­twa, pro­wa­dziło krótką drogą do tego sa­mego miej­sca, które Ma­dej po­przed­niego dnia opu­ścił. I obaj o tym do­sko­nale wie­dzieli.

– Po­szczę­ściło się – od­parł rów­nie ogól­ni­kowo i wsparł dło­nie na brzegu biurka tak, aby dy­rek­tor mógł oce­nić ich przy­dat­ność do za­wodu.

– Przez pierw­szy mie­siąc bę­dzie pan je­dy­nie asy­sto­wał – oznaj­mił z życz­li­wym uśmie­chem. – To po­zwoli panu wcią­gnąć się do pracy po tak dłu­giej prze­rwie.

– Z ogromną przy­jem­no­ścią, dy­rek­to­rze. – Ma­dej roz­ja­śnił twarz szcze­rym uśmie­chem. – Dzię­kuję za za­ufa­nie. Będę się sta­rał nad­ro­bić stra­cony czas... – do­rzu­cił, czu­jąc opusz­cza­jące go stop­niowo na­pię­cie.

– Spadł nam pan z nieba, ko­lego – cią­gnął We­reda, nie kry­jąc ra­do­ści z przy­jazdu Ma­deja – bo chi­rur­gicz­nych przy­pad­ków, zwłasz­cza po ura­zach, tra­fia do nas tyle, że cza­sami nie wia­domo, w co naj­pierw ręce wło­żyć. Pracy za­tem nie bę­dzie panu bra­ko­wało – do­dał nieco spe­szony, jakby to z jego winy by­wały te wszyst­kie urazy.

Ma­dej ze zro­zu­mie­niem ki­wał głową, choć nie miał bla­dego po­ję­cia, dla­czego aku­rat tu­taj, w tym uro­czym mia­steczku za­gu­bio­nym wśród gór, oto­czo­nym la­sami, mia­łoby być wię­cej wy­pad­ków niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Pod­czas lat spę­dzo­nych za kra­tami nie do­cie­rały do niego żadne in­for­ma­cje ze świata ze­wnętrz­nego. Po­wta­rzane przez więź­niów re­we­la­cje mo­gły być w ta­kim sa­mym stop­niu prawdą, co ubecką pro­wo­ka­cją. Na­uczył się uda­wać, że wie­rzy, ni­czemu wiary nie da­jąc. Za pew­nik mógł przy­jąć tylko jedno: na­dal sza­lał ter­ror, o czym świad­czyła co­raz więk­sza liczba więź­niów upy­cha­nych w ce­lach jak śle­dzie w beczce. Pa­no­szyli się ci z UB i KBW, o Ro­sja­nach nie wspo­mi­na­jąc, co było wi­dać go­łym okiem na każ­dym kroku, na­wet tu­taj w Ko­wa­rach. Reszta po­zo­sta­wała wielką nie­wia­domą, białą plamą, którą Ma­dej miał na­dzieję wy­peł­nić ko­lo­rami no­wego ży­cia.

– Ma pan żonę? Dzieci? – spy­tał We­reda, zmie­nia­jąc te­mat, i prze­glą­dał ner­wowo pa­pierki w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi na za­dane py­ta­nie, lecz nie do­strzegł w nich za­pisu o sta­nie ro­dzin­nym nowo za­trud­nio­nego le­ka­rza.

– Mia­łem – od­parł krótko Ma­dej i chrząk­nął, aby od­pę­dzić wzru­sze­nie. – Już nie żyją.

Dy­rek­tor się spe­szył. Po trzech la­tach od za­koń­cze­nia wojny zdą­żył się od­zwy­czaić od ta­kich od­po­wie­dzi. Ci, któ­rzy prze­żyli kosz­mar wojny, na ogół sta­rali się po­wró­cić do nor­mal­nego ży­cia, za­kła­dali nowe ro­dziny, ro­dziły się dzieci.

– Prze­pra­szam, bar­dzo mi przy­kro – bąk­nął. – Nic o tym, prawda, nie wie­dzia­łem.

– Nie szko­dzi – od­parł Ma­dej, usi­łu­jąc za­pa­no­wać nad drże­niem głosu. Jesz­cze nie przy­wykł do po­da­wa­nia in­for­ma­cji o śmierci żony i synka. W wię­zien­nej celi nikt go o nich nie py­tał.

– Czy ze­chce pan, ko­lego, za­miesz­kać na te­re­nie szpi­tala, czy dać skie­ro­wa­nie na kwa­terę w mia­steczku? – We­reda zgrab­nie zmie­nił te­mat i uśmiech­nął się życz­li­wie po raz ko­lejny. Czuł przez skórę, że z tym czło­wie­kiem bę­dzie mu po dro­dze.

– Je­żeli można, to za­miesz­kam w szpi­talu, będę miał bli­żej do pracy. – Ma­dej zdo­był się na żart i od­wza­jem­nił uśmiech. Do­piero te­raz do niego do­tarło, że był to jego pierw­szy od trzech lat żart, choć za­wsze za­li­czał się do lu­dzi dow­cip­nych i we­so­łych.

– Ro­zu­miem, że po tych... prawda... po tym... że do... – za­jąk­nął się We­reda, zmie­rza­jąc do ko­lej­nego py­ta­nia. Mu­siał je za­dać, żeby wie­dzieć, na czym stoi. – Czy jest pan człon­kiem par­tii? – spy­tał w końcu wprost i spe­szony opu­ścił wzrok na le­żące przed nim pi­sma.

– Do żad­nej nie na­leżę – od­parł, nie wie­dząc, o którą par­tię cho­dzi. O ile go pa­mięć nie my­liła, za­nim tra­fił za kraty, w Pol­sce dzia­łało ich kilka. Nie miał po­ję­cia, czy coś przez te trzy lata ule­gło zmia­nie. – I nie za­mie­rzam się za­pi­sy­wać, je­śli o to cho­dzi – do­dał chłodno. Przy­szło mu na myśl, że We­reda ze­chce go agi­to­wać, a tego by nie zniósł. Nie czuł się na tyle za­szczuty, aby oba­wiać się szcze­rej od­po­wie­dzi, ani tym bar­dziej, żeby wstę­po­wać do cze­goś, co mu nie od­po­wia­dało. I nic już nie miał do stra­ce­nia, poza swoim ży­ciem. Od­niósł wra­że­nie, że w oczach We­redy, kiedy ten usły­szał od­po­wiedź prze­czącą, do­strzegł ulgę i pierw­szy pro­myk au­ten­tycz­nej sym­pa­tii.

Dy­rek­tor nie sko­men­to­wał jego od­po­wie­dzi, je­dy­nie chrząk­nął i się­gnął po słu­chawkę te­le­fonu. Gdy do jego uszu do­tarł przy­po­chlebny głos se­kre­tarki: „Słu­cham, pa­nie dy­rek­to­rze”, po­pro­sił:

– Pani Kry­styno, pro­szę przy­słać do mnie kie­row­nika Ma­lika.

Po chwili do ga­bi­netu, bez­sze­lest­nie jak wąż, wśli­znął się krępy męż­czy­zna około pięć­dzie­siątki. Szpa­ko­wate rzad­kie włosy za­cze­sy­wał do góry, od­sła­nia­jąc dość po­kaźne za­kola. Chy­trymi oczkami ob­ma­cał Ma­deja od czubka głowy po końce mocno sfa­ty­go­wa­nych pół­bu­tów. Lu­stra­cja nie wy­pa­dła zbyt po­myśl­nie, bo bez słowa le­d­wie ski­nął mu głową, a słu­żal­czy wzrok za­wie­sił na swoim zwierzch­niku.

– To jest nasz nowy chi­rurg, Ję­drzej Ma­dej – oznaj­mił dy­rek­tor ofi­cjal­nym to­nem. – Pro­szę dok­tora za­kwa­te­ro­wać w miesz­ka­niu po Ko­wa­liku i za­pro­wian­to­wać. We wszystko, prawda... I wy­sta­wić stałą prze­pustkę – po­le­cił na ko­niec i uniósł się zza biurka, by na po­że­gna­nie uści­snąć dłoń no­wego pra­cow­nika. Chwilę pa­trzył, jak dźwi­ga­jąc wa­lizkę, zmie­rzał za kie­row­ni­kiem do drzwi. Ma­lik nie po­czu­wał się do obo­wiązku, by le­ka­rza wy­rę­czyć. To już były inne czasy niż te przed wojną, kiedy ktoś taki jak kie­row­nik miał obo­wią­zek nieść me­dy­kowi wa­lizkę.

Pół go­dziny póź­niej Ma­dej, za­opa­trzony w liczne pi­semka pod­pi­sane i opie­czę­to­wane przez Ma­lika, wę­dro­wał od ma­ga­zynu do ma­ga­zynu, po­bie­ra­jąc po­ściel, ręcz­niki, far­tu­chy le­kar­skie, obu­wie służ­bowe, a na­wet czaj­nik i her­batę. Wy­dano mu także, za po­twier­dze­niem od­bioru, kartki na my­dło, pro­szek do pra­nia, cu­kier, mięso i całą masę in­nych art­ku­łów spo­żyw­czych, o któ­rych nie miał po­ję­cia, że są re­gla­men­to­wane, a także blo­czek na obiady do szpi­tal­nej sto­łówki.

Ob­ju­czony ni­czym wiel­błąd za­tar­gał to wszystko do miesz­czą­cego się w na­roż­niku bu­dynku służ­bo­wego miesz­ka­nia. Skła­dało się z sa­lo­niku, sy­pialni, ła­zienki i nie­wiel­kiej kuchni. W sto­sunku do wię­zien­nej celi – nie­wy­obra­żalny wręcz luk­sus.

Za­pa­lił pa­pie­rosa i wy­szedł na przy­le­ga­jącą do sa­lo­niku drew­nianą we­randę ob­ro­śniętą blusz­czem. Roz­cią­gał się z niej za­pie­ra­jący dech w pier­siach wi­dok na le­żące po­ni­żej mia­steczko oto­czone łań­cu­chem wy­so­kich gór.

– Nie jest źle, skoro są góry – wy­mam­ro­tał pod no­sem.

Po raz ko­lejny roz­po­czął nowe ży­cie. Miał na­dzieję, że już po raz ostatni.Roz­dział czwarty

„A żyć mo­żesz tylko dzięki temu, za co mógł­byś umrzeć”.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry

Gdy ze­gar pod wie­życzką na szpi­tal­nym da­chu wy­bił pierw­szą w nocy, Ma­dej na­rzu­cił na pi­żamę le­kar­ski ki­tel i przez szparę w drzwiach wyj­rzał na ko­ry­tarz. Był pu­sty, oświe­tlony tylko jedną lampą wi­szącą u su­fitu oraz ni­kłym świa­teł­kiem są­czą­cym się przez szybę w drzwiach do dy­żurki le­kar­skiej. Za­kradł się bli­żej i przez chwilę na­słu­chi­wał. Zdą­żył już po­znać do­bie­ga­jący z ga­bi­netu ryt­miczny dźwięk. Tak skrzy­piała stara le­żanka, na któ­rej peł­niący dy­żur me­dyk mógł uciąć so­bie drzemkę. Te­raz jed­nak młody dok­tor Gaw­roń­ski uży­wał jej w cał­kiem in­nym, chyba znacz­nie przy­jem­niej­szym celu, choć tę czyn­ność też na­zy­wano spa­niem. Wol­nego stanu, wy­soki i przy­stojny nie mógł się opę­dzić od po­włó­czy­stych spoj­rzeń co młod­szych pie­lę­gnia­rek. Prze­ło­żona ni­gdy nie miała pro­ble­mów z wy­zna­cze­niem któ­rejś z nich na nocną zmianę. Gdy tylko oznaj­miła, że dy­żur bę­dzie peł­nił dok­tor Gaw­roń­ski, zgła­szały się jedna przed drugą. A on po­tra­fił ko­rzy­stać z tego uwiel­bie­nia płci pięk­nej, bo zza drzwi wy­raź­nie do­bie­gał ko­biecy szept:

– Ale zgaś świa­tło, bo się wsty­dzę...

Mi­nął dy­żurkę i po chwili bez­sze­lest­nie zbiegł krę­tymi scho­dami w dół. Otwo­rzył dru­gie drzwi na prawo, z na­pi­sem „Ma­ga­zyn” wid­nie­ją­cym na ema­lio­wa­nej na biało ta­bliczce. Z kie­szeni le­kar­skiego far­tu­cha wy­cią­gnął la­tarkę i chwilę szpe­rał jej świa­tłem po sto­ją­cych pod ścianą szaf­kach wy­peł­nio­nymi róż­nymi kla­mo­tami. W jed­nej z nich coś za­lśniło me­ta­licz­nie. Pod­szedł bli­żej. We wnę­trzu sta­rej nerki spo­czy­wała kula, być może od nie­miec­kiego wal­thera, jak po­my­ślał Ma­dej, którą dziś rano wy­do­był z ciała chło­paka. Bez na­my­słu wrzu­cił ją do kie­szeni, nerkę po­sta­wił na ster­cie po­dob­nych i ci­cho za­mknął za sobą drzwi.

Wra­ca­jąc, przy­sta­nął na mo­ment przy drzwiach po­koju le­kar­skiego. Ci­chutki, lecz świn­tusz­ko­waty chi­chot dziew­czyny da­wał po­zy­tywne świa­dec­two umie­jęt­no­ściom dok­tora Gaw­roń­skiego, od­gry­wa­ją­cego rolę szpi­tal­nego Don Ju­ana. Ma­dej wes­tchnął z ża­lem i z odro­biną za­zdro­ści w du­szy czmych­nął przez ni­kogo nie­zau­wa­żony do swo­jego miesz­ka­nia. Za­mknął drzwi na klucz i wy­szedł na we­randę. Park ota­cza­jący szpi­tal po­grą­żony był w głę­bo­kich ciem­no­ściach. Je­dyne dwie la­tar­nie usy­tu­owane tuż przy wej­ściu do bu­dynku w nie­wiel­kim stop­niu roz­świe­tlały nocny mrok. Gdy na­brał pew­no­ści, że nikt się w po­bliżu nie szwenda, zwin­nie prze­rzu­cił nogi przez rzeź­bioną ba­lu­stradę i ze­sko­czył na zie­mię. Po chwili znik­nął mię­dzy drze­wami. Pierw­szym z brzegu ba­dy­lem wy­grze­bał do­łek i wrzu­cił do niego wy­kra­dzioną z ma­ga­zynu kulę, do­wód, że ktoś do mło­dego Antka strze­lał. Gdy go za­sy­pał, sta­ran­nie udep­tał miej­sce, a na wierz­chu po­ło­żył ce­głę, ja­kich sporo wa­lało się po krza­kach, być może bę­dącą po­zo­sta­ło­ścią ja­kie­goś re­montu. Raz jesz­cze się ro­zej­rzał, czy nie było świadka tego dziw­nego po­grzebu, po czym bie­giem wró­cił do bu­dynku. Ze zwin­no­ścią małpy, przy­trzy­mu­jąc się rynny i ob­fi­cie ro­sną­cego blusz­czu, wdra­pał się po nie­rów­nej, ka­mien­nej pod­mu­rówce na swoją we­randę.

W szpi­talu od sa­mego rana wrzało. Pie­lę­gniarki bie­gały po ko­ry­ta­rzach, sze­lesz­cząc wy­kroch­ma­lo­nymi far­tu­chami, sprzą­taczki ucie­kły do piw­nicy pod pre­tek­stem se­gre­go­wa­nia bie­li­zny do pra­nia, le­ka­rze bur­czeli na pa­cjen­tów, któ­rzy nie mo­gli po­jąć, skąd tak złe hu­mory u ca­łego per­so­nelu, kiedy dzień za­po­wia­dał się sło­necz­nie i cie­pło, a w nocy nikt nie umarł.

– Co się dzieje? – spy­tał Ma­dej, wcho­dząc do dy­żurki. Gaw­roń­ski sie­dział na le­żance, a dwaj po­zo­stali, sto­jąc przy oknie, o czymś z oży­wie­niem dys­ku­to­wali. Mo­men­tal­nie umil­kli, gdy do­tarło do nich py­ta­nie Ma­deja.

– Stary wście­kły jak ni­gdy – wy­ja­śnił Gaw­roń­ski z obo­jętną miną. – Po­noć ope­ra­cyjną na­wy­zy­wał od idio­tek. Tego ni­gdy nie było. A ty – spoj­rzał na Ma­deja wy­mow­nie – masz się sta­wić u niego ra­zem z Cza­bań­skim. I to za­raz. Ope­ro­wa­li­ście we dwóch tego z raną po­strza­łową.

– Z raną po­strza­łową? – Ma­dej udał zdzi­wie­nie i wci­snął dło­nie w kie­sze­nie pach­ną­cego pral­nią ki­tla. – Zszy­wa­łem mu ranę, ow­szem, w oko­licy lę­dź­wio­wej, lecz nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby była to rana od kuli. Kto wam ta­kich głu­pot na­ga­dał? Prze­cież wojna już dawno się skoń­czyła, więc kto miałby strze­lać do dzie­ciaka? Po­wa­rio­wa­li­ście wszy­scy czy co? – Wo­dził spoj­rze­niem od jed­nego do dru­giego ko­legi, jakby ocze­ki­wał od nich ja­kie­goś sen­sow­nego wy­ja­śnie­nia. Za­sta­na­wiał się, czy ku­pią to bez­czelne kłam­stwo, czy nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: