- promocja
- W empik go
LAWINA - ebook
LAWINA - ebook
Rok 1948. Mroczne czasy stalinizmu. Po odbyciu kary więzienia wychodzi na wolność chirurg Jędrek Madej, były żołnierz Armii Krajowej. Na mocy nakazu pracy trafia do szpitala w Kowarach, uroczego miasteczka u stóp Karkonoszy. Liczy, że w nowym miejscu, z dala od tragicznych wspomnień, rozpocznie nowe życie. Rychło przekonuje się, że Kowary skrywają mroczną tajemnicę, pilnie strzeżoną przez Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gdy przez przypadek w ręce Madeja trafiają zagadkowe fotografie oraz niemiecka mapa, rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Oprócz wszechwładnego oficera KBW, porucznika Jenota, włącza się do niej grasujący w okolicach Werwolf. Tytułowa Lawina to partyzancki pseudonim Madeja. Lecz ta prawdziwa, śnieżna, gdy zejdzie w Białym Jarze, przewróci jego życie do góry nogami.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397172418 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Być wolnym... to nic, ale odzyskać wolność – to niebo”.
Johann Gottlieb Fichte
Zardzewiałe zawiasy bramy więzienia przy Kleczkowskiej zaskrzeczały złowrogo, gdy strażnik ubrany w służbowy mundur, z czapką nasuniętą na czoło, odryglował zamek. Uchylił bramę na tyle, by szczupły, choć wysoki Jędrek Madej mógł przejść na drugą stronę, tę lepszą. Na stronę, gdzie mieszkała wolność, choć pozorna, lecz przynajmniej poza murami więzienia.
– W tym miejscu nie mówi się do widzenia... – burknął klawisz, poprawiając czapkę z daszkiem na głowie. – Lepiej, żebyście tutaj już nie wracali.
– Nie wrócę. Prędzej umrę... – zapewnił go Madej i śmiało postawił pierwszy krok na chodniku. Pierwszy krok na wolności. Nie odwrócił się, gdy brama zazgrzytała raz jeszcze, a ryglowane przez strażnika zamki nieprzyjemnie zagrzechotały.
Mrużąc oczy, spojrzał w niebo. Po raz pierwszy od trzech lat mógł ujrzeć je w całej okazałości i krasie, niepoprzecinane kratownicą okna czy siatką spacerniaka, niczym nieograniczone, rozległe, aż po sam horyzont. Było ciemnobłękitne, głębokie, bez jednej chmurki, rozświetlone delikatnymi promieniami słońca pierwszych wrześniowych dni. Przymknął powieki i z rozkoszą wciągnął powietrze głęboko do płuc. Nie miało w sobie smrodu więziennej kuchni, woni strachu, bólu i śmierci, smakowało wolnością. Pachniało trawą skoszoną przed kilkoma dniami na pobliskim skwerku, spalinami czerwonego autobusu, który właśnie przejechał ulicą, przydrożnym kurzem wzbitym w powietrze przez lekki wietrzyk, cebulką przysmażaną gdzieś w mieszkaniu na pierwszym piętrze, słodkimi perfumami dziewczyny, która dopiero co przeszła obok. Speszona, a może przestraszona, że niespodziewanie znalazła się tak blisko więźnia, być może groźnego bandyty, szybciutkim truchtem przebiegła na drugą stronę ulicy, stukając obcasami czółenek. Madej podążył za nią wzrokiem. Zmieniła się moda, pomyślał z gorzkim uśmiechem na ustach. Dziewczyny noszą teraz szerokie spódniczki. Pamięć podsunęła mu momentalnie obraz Marty ubranej w dopasowaną sukienkę podkreślającą jej szczupłą sylwetkę.
Oglądając się niepewnie za siebie, właścicielka modnego stroju zniknęła w najbliższej bramie. Kamienica nie zmieniła się od czasu, gdy Madej widział ją po raz ostatni. Pamiętał, aż nazbyt dobrze, kiedy to było, gdy zakutego w kajdanki, z posiniaczoną twarzą i rozciętą uderzeniem kastetu wargą, przywieziono go do tego więzienia. Było to 15 października 1945 roku. Dzień był pochmurny i deszczowy, lecz okoliczne budynki wyglądały tak samo jak dziś. Może ich otoczenie nie było tak uporządkowane, wszędzie wówczas walały się gruzy, choć nie w takich ilościach, jak w innych częściach Wrocławia. I kilka drzewek przy chodniku wyrosło przez te trzy lata. Teraz dawały ożywczy cień, a w ich koronach głośno ćwierkały wróble. Odniósł wrażenie, że siedząca na ławeczce na skwerku staruszka jest tą samą, która siedziała tu kiedyś. Ale może była to tylko gra wyobraźni. W budynku pobliskiej szkoły donośnie zabrzęczał dzwonek i po chwili rozwrzeszczana dzieciarnia z tornistrami na plecach, w jednakowych granatowych fartuszkach ozdobionych białymi kołnierzykami i niebieskimi tarczami przyszytymi do rękawów, przebiegła tuż obok niego. Najmłodsi uczniowie z pasją rzucili się zbierać pierwsze tego roku, spadające z drzew kasztany, których lśniące, jakby zrobione z brązowej skóry kuleczki, walały się po trawniku. Normalne życie, jak zawsze.
Przez moment jeszcze się rozglądał, jakby spodziewał się kogoś ujrzeć, po czym ciężkim krokiem ruszył w stronę głównej ulicy. O ile dobrze pamiętał, nosiła nazwę Osobowickiej. Odebrane z więziennego depozytu rzeczy niósł w walizce, a jesienny płaszcz przewiesił przez ramię. Łudził się naiwnie, że cywilne łachy uczyniły zeń zwykłego obywatela, jakich wielu, że nikt nie rozpozna w nim byłego pensjonariusza zakładu karnego. Nie zdawał sobie sprawy, że tamtejszy odór nadal mu towarzyszył. Tak do niego przywykł, że nawet go nie odczuwał. Ziemista cera i włosy ostrzyżone prawie do gołej skóry krzyczały z daleka, że całkiem niedawno opuścił więzienne mury. Pragnął jednak sprawiać wrażenie zwykłego podróżnego, który właśnie przyjechał do Wrocławia i zmierza w kierunku cmentarza na czyjś grób.
Przed główną bramą największej nekropolii w mieście długo przyglądał się wystawionym na kilku straganach kwiatom. Wśród nich handlarki już sprzedawały pierwsze chryzantemy. Kupił bukiet tych złocistych, o dużych pąkach. Pamiętał, że Marta właśnie te lubiła najbardziej. Jej wspomnienie boleśnie ścisnęło go za serce i łzami zamgliło oczy. Zacisnął szczęki, aż zęby mu zgrzytnęły. Gdy dotarł do cmentarnej kaplicy, usiadł na jednej z ławeczek stojących w pobliżu. Krótkie spacery po więziennym podwórku nie mogły zapewnić dostatecznej ilości ruchu i z przerażeniem stwierdził, że przez te lata stracił dawną kondycję. Zasapał się i zmęczył tym godzinnym marszem, jakby miał nie trzydzieści dziewięć lat, lecz sześćdziesiąt.
Z kieszeni spodni wyjął zmiętą paczkę sportów i zapalił papierosa. Wypuszczał przed siebie kłęby szarego dymu i bezmyślnie przypatrywał się otoczeniu. W pewnym momencie minęły go dwie siwowłose panie, obie nieco przygarbione, a jedna podpierająca się laseczką. Obrzuciły go współczującym spojrzeniem, jakby cały swój los miał wypisany na twarzy. Trzymały się pod ręce i zawzięcie o czymś dyskutowały, co chwilę przerywając sobie głośnym: „Ależ, proszę ciebie, co ty mówisz?!”.
Niedopałek wrzucił do stojącego tuż obok kubełka na śmieci i ruszył dalej. Po kilkunastu minutach dotarł do pola z numerem sto dwadzieścia dwa. To gdzieś tutaj zostali pochowani Marta i Antoś. Kwatera dwadzieścia pięć, przypomniał sobie chłodne i obojętne słowa młodej kobiety siedzącej za biurkiem w kancelarii cmentarza.
Po drugiej stronie alejki rozciągało się puste pole. Na kamiennym słupku widniał numer osiemdziesiąt jeden A. Jedne obok drugich, niewielkie kopczyki, bo przecież nie groby. Świeżo rozkopana ziemia, ślady kół samochodowych. Gdzieniegdzie chwasty, jakieś samosiejki ledwo odrosłe z ziemi. Nigdzie jednak żadnego krzyża, żadnego nagrobka. Ani kwiatów, ani zniczy. Jakiś robotnik, być może pracownik cmentarza, z oczami utkwionymi w ziemi, z łopatą w ręce zdawał się czegoś szukać między bruzdami ziemi. Zaciekawiony Madej chwilę mu się przyglądał.
– Czy to są groby? Kogoś tutaj pochowano, tak bez krzyża? – zagadnął, gdy nieznajomy podszedł bliżej.
Mężczyzna podniósł na niego oczy, w którym czaił się strach i zaskoczenie, rozejrzał się błyskawicznie, a kiedy dostrzegł majaczące w oddali niebieskie mundury pary milicjantów zmierzających w ich stronę, warknął przez zaciśnięte zęby:
– Odpierdol się, szpiclu... – Cisnął łopatę na ziemię i odwróciwszy się na pięcie, ruszył dziarsko przed siebie, aby po chwili puścić się biegiem między grobami. Potykał się co chwilę i oglądał do tyłu, jakby ujrzał ducha. Na cmentarzu nie byłoby to nawet takie niezwykłe, lecz Madej do bycia nieboszczykiem jeszcze się nie poczuwał, choć wiele mu nie brakowało.
Wzruszył ramionami i nie zastanawiając się dłużej nad niezrozumiałym zachowaniem człowieka z łopatą, wszedł między groby. Przypatrywał się każdemu uważnie. Szukał wzrokiem tych starszych, bez pomnika, bez kwiatów i zniczy. Dopiero po pół godzinie błądzenia od grobu do grobu prawie nadepnął na to, czego tak pilnie wypatrywał. Drewniany krzyż pochylił się nisko, kryjąc się wśród bujnej trawy i dorodnych chwastów porastających niewielką, zapadniętą w ziemię mogiłę. Przyczepiona do niego metalowa emaliowana na biało tabliczka wciąż jednak tkwiła na swoim miejscu, a czarne literki dały się bez trudu odczytać: „Marta Madej, urodzona drugiego czerwca 1917, zmarła dwudziestego trzeciego maja 1946 roku. Antoś Madej, urodzony dwudziestego trzeciego maja 1946 roku, żył jeden dzień”.
Madej zacisnął szczęki i z trudem przełknął ślinę. W ustach poczuł koszmarną suchość, jakby od tygodnia nie wypił kropli wody, a prześwitujące przez korony wysokich drzew słońce zdawało się prażyć jak na pustyni. Odstawił na bok walizkę, położył na niej prochowiec i podwinął rękawy. Nie patrząc, że pokrzywy parzą mu dłonie, energicznie wyrywał chwasty i ciskał je z furią na boki. Wkrótce mokra od potu koszula przylepiła mu się do grzbietu, a słone strużki zalewały oczy i kapały z nosa. Sam nie wiedział, czy to łzy, czy tylko krople potu. Kiedy skończył, ustawił pionowo krzyż i złożył na grobie pęk chryzantem. Zapalił znicze i nakreślił na piersiach krzyż. Jednak zamiast modlitwy, na usta cisnęły mu się przekleństwa. Na tych, którzy doprowadzili do śmierci jego żony i dziecka, na tych, którzy zabrali mu trzy lata życia. Nie dostał nawet zgody na udział w pogrzebie. Komendant więzienia poinformował go oschle, że żona zmarła przy porodzie, a dziecko wraz z nią. Urodziło się za wcześnie.
Zamieszkali z Martą w tym poniemieckim mieście sami, bez żadnej rodziny. Przyjechali z Nowego Targu latem czterdziestego piątego roku. Oboje mieli już dość dalszej walki. Sądzili, że na „Dzikim Zachodzie”, jak nazywano Ziemie Odzyskane, wojnę zostawią za sobą. Dostali pracę w szpitalu i pokój we współdzielonym mieszkaniu. Już wkrótce mieli się przekonać, że jednak nie tak łatwo zerwać z przeszłością. Czasami wlecze się za człowiekiem sama, nieproszona. Madej ujawnił się w już sierpniu, kiedy ogłoszono amnestię dla takich jak on, lecz to władzy widać nie wystarczyło. Kilka miesięcy później, gdy Marta była już w ciąży, został aresztowany. Nie wiedział, co się z nią działo potem, dlaczego zmarła i ona, i dziecko. Nie wiedział, kto zajął się pochówkiem, co stało się z ich mieszkaniem, z meblami i całą resztą skromnego – bo tułaczego – dobytku. Garstkę jego ubrań jakaś litościwa sąsiadka odniosła do więzienia. Teraz Madej musiał zacząć życie od nowa. Nawet nie wiedział, który to już raz.
W wydziale zdrowia urzędu miejskiego interesantów nie dostrzegł, mimo to urzędniczka nakazała mu czekać. Cierpliwie sterczał oparty o ścianę w korytarzu, którym dziarskim krokiem przemieszczali się w obie strony liczni urzędnicy z papierami w rękach, i bezmyślnie spoglądał na porozwieszane wszędzie propagandowe plakaty. Z jednego zerkała siedząca za kierownicą traktora uśmiechnięta rumiana dziewczyna z jasnymi włosami i czerwonym krawatem zawiązanym pod szyją. Na drugim młody, dobrze zbudowany murarz kładł kolejną cegłę. Tuż obok wisiał plakat wzywający obywateli do czujności, bo wróg z samolotu zrzuca na kraj stonkę ziemniaczaną. Bezmyślnie przeniósł wzrok na kolejny. Przedstawiał biegnącego z karabinem żołnierza, u którego stóp pałętał się paskudny karzeł z wiszącą na piersiach tabliczką z napisem AK. Madej zacisnął dłonie w pięści i nie zastanawiając się nad konsekwencjami tej pochopnie podjętej decyzji, ruszył do wyjścia. Nie zdążył dojść do drzwi, gdy dobiegł go skrzekliwy głos urzędniczki, która wychynęła ze swojego zacisznego pokoju:
– Obywatel Madej!
Na moment zastygł bez ruchu, jakby bił się z myślami, czy wyjść, czy jednak zostać. Po czym odwrócił się i omijając wzrokiem wiszący na ścianie plakat z krzyczącym czerwonym napisem „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”, posłusznie podążył za urzędniczką. Gdyby w czterdziestym piątym wiedział, jak sprawy się potoczą, że zostaną pozostawieni sami sobie, wydani na łup Sowietów i pepeerowców, być może, jak wielu innych, nie wyszedłby z lasu. Teraz było już za późno na cokolwiek, a pusty gest buntu mógł go zaprowadzić z powrotem za kratki.
Kiedy wyjaśnił, z czym przyszedł, ubrana w szarą garsonkę wysuszona urzędniczka o zgorzkniałym wyrazie twarzy bez słowa wstała zza biurka i zniknęła w pokoju obok. Po chwili wróciła i poprawiając szpakowate włosy upięte wysoko na czubku głowy w kok, oznajmiła chłodno:
– Towarzysz kierownik was prosi.
Urzędnik siedział za solidnym biurkiem zawalonym mnóstwem szarych tekturowych teczek z jednej strony i plikiem papierów z drugiej. Między tym wszystkim wisiały na stojakach przeróżne pieczątki, leżały piórniki z przyborami do pisania, ogromna bibuła do suszenia dopiero co złożonego podpisu, dwie butelki atramentu i szklana popielniczka wypełniona po brzegi niedopałkami. Zsuwając na czubek nosa okulary, stalowymi, przekrwionymi oczami, pod którymi wyraźnie rysowały się obwisłe fałdy skóry, spojrzał na Madeja. Albo za dużo pije, albo za mało sypia, Jędrek odruchowo zdiagnozował go w myślach.
– Siadajcie – bąknął pod nosem kierownik urzędu i wskazał petentowi krzesło.
Chwilę wertował leżące przed nim papierzyska, zanim wyłuskał to potrzebne. Podsunął Madejowi paczkę papierosów, lecz widząc, że przecząco pokręcił głową, odłożył ją na bok.
– Mam w waszej sprawie pismo z Urzędu Bezpieczeństwa. Odsiedzieliście cały wyrok? – Rzucił mu kolejne krótkie spojrzenie znad okularów, a kiedy dostrzegł potakujące kiwnięcie głową, kontynuował swój wywód: – No i dobrze. W kraju nie mamy zbyt wielu ludzi z wykształceniem, i do tego specjalistów, zwłaszcza lekarzy. Pojedziecie do pracy do Kowar, do szpitala. Brakuje im chirurga... – Mówiąc te słowa, sięgnął do szuflady i wyjął z niej kolejny plik papierów. – To bardzo duży i piękny szpital, świetnie wyposażony.
– Nie mogę podjąć pracy tam, gdzie zechcę? – spytał Madej zaskoczony tą decyzją. – Pochodzę z Nowego Targu, tam też jest...
– Takie mamy przepisy, zwłaszcza dla takich... jak wy. – Urzędnik, kręcąc przecząco głową, przerwał mu w pół słowa i rzucił okiem w stronę drzwi, zanim powrócił do szperania w papierach. – „O zapobieżeniu płynności kadr pracowników w zawodach szczególnie ważnych dla gospodarki...” – zacytował z pamięci fragment ustawy, jakby chciał się popisać znajomością prawa. Znalazłszy w końcu tak pilnie poszukiwane urzędowe druczki, maczając stalówkę w kałamarzu, starannie wypełnił jeden z nich.
– Rozumiem – przytaknął zgodliwie Madej, przemyślawszy słowa urzędnika. Po chwili dodał: – W sumie... nawet się cieszę.
Kierownik jakby się ożywił, na moment podniósł wzrok i zlustrował siedzącego przed sobą petenta, lecz nie spytał o powód tej radości. Być może w ogóle go to nie interesowało lub wiedział, że nie on jest od zadawania pytań. Zbytnia ciekawość wiodła bardzo krótką drogą przed oblicza tych, którzy mieli do tego niczym nieograniczone prawo. Gdy skończył pisać, chuchnął na spód sfatygowanej pieczątki i z całą swoją urzędową mocą przystawił ją pod własnym podpisem złożonym na nakazie pracy.
– Oto wasze skierowanie do Kowar. Powodzenia – oznajmił oschłym tonem i nie podnosząc się zza biurka, wręczył Madejowi gęsto zapisaną kartkę papieru.
Urzędniczka odprowadziła wychodzącego Madeja spojrzeniem pełnym niechęci i lekceważenia. Na twarzy miała wypisaną pogardę wobec tego „wrogiego elementu”, jak być może zgodnie z urzędową terminologią o nim pomyślała. Nie odpowiedziała na jego „do widzenia” wypowiedziane uprzejmie tuż przy drzwiach.
Opuścił budynek urzędu z ulgą. Ciasne, zamknięte pomieszczenia i długie korytarze kojarzyły mu się boleśnie z miejscem, w którym spędził ostatnie trzy lata, a o którym chciał jak najszybciej zapomnieć.
Pieszo ruszył w stronę dworca. Chciał nadrobić te wszystkie długie dni, tygodnie, miesiące i lata, podczas których albo leżał na betonowej posadzce, albo siedział na nodze od stołka, albo stał w ciasnym „bunkrze”. Miejsce na pryczy dostał dopiero po roku pobytu w więzieniu, a prawo do spacerów zaledwie przed kilkoma miesiącami, gdy zmienił się naczelnik. Teraz cieszył się swobodą ruchu na świeżym powietrzu i chciał jak najszybciej opuścić to miasto, w którym planowali z Martą spędzić resztę swojego życia, a w którym jej przyszło umrzeć, a jemu gnić w więzieniu. Nie była to jednak wina miasta. Tak jak wszystko inne leczyło rany po tej wojnie. Jej ślady widział nadal na każdym kroku. Choć gruz w znacznej mierze usunięto, to nadal straszyły na murach dziury od kul i puste place po zburzonych kamienicach. Jednocześnie oko radowało się widokiem uwijających się jak w ukropie murarzy remontujących to, co udało się uratować z wojennej pożogi. Jedynie dworzec sprawiał wrażenie, jakby ta straszna nawałnica go ominęła. Ślady po kulach karabinów maszynowych zalepiono gipsem. Ściany wyglądały po tej operacji tak, jakby ktoś obrzucił budynek śnieżkami, a one nie zdążyły się rozpuścić pod wpływem ciepła.
Pociąg do Jeleniej Góry odjeżdżał po szesnastej. Madej miał zatem sporo czasu. W dworcowej restauracji, będącej jednocześnie poczekalnią, kupił bułkę z kiełbasą i szklankę herbaty. Wśród tłumu ludzi z trudem znalazł wolne krzesło przy stoliku. Jedząc z apetytem pierwszy posiłek na wolności, obserwował podróżnych. Dla zabicia czasu wyobrażał sobie, skąd przyjechali lub dokąd wyjeżdżają i dlaczego. Nie dziwiła go ich reakcja, gdy nagle milkli lub ściszali głos, kiedy funkcjonariusze ochrony kolei, przechadzający się dwójkami, podchodzili zbyt blisko. Wśród mrowia podróżnych z daleka rzucały się w oczy niebieskie mundury milicjantów. Ilu tajniaków siedziało na ławkach i przy stolikach lub kręciło się po holu i peronach, trudno było oszacować. Z pewnością wielu.
Z okien zatłoczonego pociągu obserwował zmieniający się krajobraz. Początkowo płaskie połacie skoszonych pól, niektóre już zaorane, z czasem ustąpiły miejsca pagórkom. W końcu na horyzoncie pojawił się zarys gór. Nie były nawet w połowie tak wysokie jak Tatry, lecz na ich widok Madej poczuł miłe drżenie serca. Tęsknił za nimi równie mocno jak za wolnością.
Gdy wysiadł w Jeleniej Górze, chwilę bił się z myślami. O tak późnej porze nie miał już żadnej możliwości dostać się do Kowar. Ostatni pociąg odjechał pół godziny wcześniej, a nocny kurs w ogóle nie istniał. Poza tym i tak nie miał tam załatwionego żadnego noclegu. Postanowił zatem zostać na noc w Jeleniej. Miasto z miejsca przypadło mu do serca. W niczym nie przypominało zrównanego z ziemią Wrocławia, było też całkowicie inne niż Nowy Targ, dzięki czemu niczego mu nie przypominało ani z niczym się nie kojarzyło. Mógł zatem myśleć o przyszłości, zapominając o przeszłości. I tak już nic w niej zmienić nie mógł.
Wynajął pokój w hotelu, ciesząc się na pierwszą noc w czystej pościeli bez towarzystwa chrapiących obcych ludzi. Z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, z kostką szarego mydła w dłoni ruszył na poszukiwanie łazienki. Znalazł ją na drugim końcu korytarza. Z drżeniem serca podszedł do lustra. Nie widział swojej twarzy od trzech lat, jeśli nie liczyć tego zamglonego odbicia w zniszczonym, poobijanym więziennym lusterku, wiszącym w łaźni nad korytem pełniącym funkcję umywalki. Powoli podniósł wzrok. Przed nim stał facet starszy od niego o dziesięć lat. Madej miał prawie czterdzieści, a wyglądał na pięćdziesiąt. Ostrzyżone tuż przy skórze czarne włosy, choć nadal gęste, na skroniach srebrzyły się siwizną. Śniada kiedyś cera z braku słońca i świeżego powietrza stała się ziemista i szara. Pod oczami pojawiły się nie tylko ciemne sińce, lecz także drobne zmarszczki i wcale nie były wynikiem częstych wybuchów niekontrolowanego śmiechu. Głębokie bruzdy biegły od skrzydełek nosa w dół do kącików ust, nadając twarzy zgorzkniały wyraz. Złamany podczas przesłuchania nos przywodził na myśl zawodnika boksu kończącego niechlubną karierę. Na dolnej wardze widniały dwie blizny po uderzeniu hitlerowskim kastetem, który dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się w posiadaniu klawisza. Jedynie brązowe oczy nadal mu błyszczały, lecz nie tymi wesołymi iskierkami, którymi przed wojną zachwycały się znajome dziewczyny. Teraz płonął w nich ogień nienawiści i żalu. Żebra sterczały mu spod skóry. Mógł je policzyć gołym okiem bez macania palcami. Więziennym posiłkiem, więcej niż skromnym, ograniczonym do wodnistej zupy i czarnego chleba, trudno było się najeść, a bywało, że strażnik potrafił zawartość talerza złośliwie rozlać na podłogę. Madejowi odebrano prawo do widzeń i paczek. Zresztą i tak nie miał kto do niego przyjść z zawiniątkiem wypełnionym słoniną, cebulą i chlebem.
Odkręcił kran i z dawno nieodczuwaną rozkoszą wsunął dłonie w strumień ciepłej wody. Zachował całe palce, nie zniszczyły się też podczas pracy w więziennym warsztacie. Wiedząc, że jest chirurgiem, ubecy często korzystali z jego pomocy, gdy przeholowali z biciem podczas przesłuchania i jakiś delikwent usiłował przenieść się na tamten, być może lepszy, świat, nie wyjawiwszy im głęboko skrywanych tajemnic. Dla własnej wygody nie połamali mu więc palców, a do pracy skierowali do szwalni, a nie do noszenia gruzu.
Kiedy wanna wypełniła się gorącą wodą, zanurzył się po samą szyję, oparł kark o żeliwny emaliowany brzeg i zamknął oczy. Nie myślał o niczym. Poprzysiągł sobie, że nie będzie wracał do przeszłości. Była zbyt bolesna. Z łazienki wyszedł dopiero wówczas, gdy znudzeni oczekiwaniem na swoją kolej, pozostali goście hotelowi zaczęli się niecierpliwić, czemu dali wyraz głośnym dobijaniem się do drzwi.Rozdział drugi
„Zawsze trzeba podejmować ryzyko. Tylko wtedy uda nam się pojąć, jak wielkim cudem jest życie, gdy będziemy gotowi przyjąć niespodzianki, jakie niesie nam los”.
Paulo Coelho
Budynek kowarskiego dworca w niczym nie przypominał tego we Wrocławiu. Parterowy, pobudowany z czerwonej cegły, z niewielkim zadaszeniem nad dwoma peronami. Bardziej stacja niż dworzec. Ruch panował spory, lecz bez porównania mniejszy niż we Wrocławiu. Razem z Madejem z pociągu wysypała się grupa kobiet i mężczyzn w różnym wieku. Domyślił się, że to tutejsze fabryki ściągały do Kowar pracowników. Jeszcze nie opuścił peronu, gdy drogę zagrodził mu patrol – dwóch żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, o czym świadczyły granatowe otoki na czapkach, karabiny wiszące na ramionach i czarne, wypolerowane na błysk, wysokie żołnierskie buty. Na twarze nałożyli surowe miny, być może sztuczne, wyłącznie dla dodania sobie powagi i zatuszowania niepewności, gdyż żaden nie miał więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat.
– Przepustka! – warknął jeden z nich.
– Jaka przepustka? – Madej nie krył zaskoczenia. Od wyjścia z więzienia, ani we Wrocławiu, ani w Jeleniej Górze, nikt nigdzie nie żądał od niego żadnej przepustki. Był przekonany, że coś źle zrozumiał, i zerknął na boki, jakby oczekiwał, że ktoś mu coś wyjaśni. Wówczas zauważył, że kontrolowano wszystkich przyjezdnych.
– Bez przepustki do miasta nie wejdziecie – oświadczył stanowczo żołnierz i wymownym gestem zdjął z ramienia karabin.
– Mam nakaz pracy w tutejszym szpitalu – bąknął Madej z nadzieją, że to właśnie o ten dokument chodzi, i sięgnął do kieszeni marynarki po portfel.
– Pokażcie! – Żołnierz niecierpliwie wyciągnął rękę.
Podejrzliwym wzrokiem wpatrywał się w świstek papieru tak pieczołowicie wypisany przez kierownika urzędu we Wrocławiu, jakby wyczytał czarno na białym, że Madej przyjechał wysadzić miasteczko w powietrze.
– Dowód osobisty! – warknął po chwili i jeszcze bardziej się nasrożył.
Zanim podjął właściwą jego zdaniem decyzję, dobrą minutę porównywał wpisy w jednym i drugim dokumencie.
– Pójdziecie z nami na posterunek, tam sprawdzą, co z was za ptaszek – oznajmił w końcu tonem niewróżącym niczego dobrego, po czym wcisnął do kieszeni munduru dowód osobisty Madeja oraz jego skierowanie do pracy w kowarskim szpitalu.
Idąc ulicami w asyście żołnierzy, Madej poczuł się jak przestępca, choć wiedział, że mogli go potraktować znacznie gorzej. Gdy został aresztowany w czterdziestym piątym, z domu wywlekli go bez butów i w piżamie, a pierwsze ciosy spadły mu na głowę już na schodach. Z nadzieją, że tym razem potraktują go inaczej, rozglądał się ciekawie. Miasteczko, choć niewielkie, tętniło życiem i sprawiało wrażenie, jakby wojna ominęła je szerokim łukiem. Nigdzie żadnych ruin i wypalonych do cna budynków, żadnych gruzów i dziwnie pustych przestrzeni między kamienicami, przywodzącymi na myśl szczerbatą szczękę. Wręcz przeciwnie. Niewysokie kamieniczki, okazałe domy i te całkiem małe przycupnięte przy ziemi domki, choć zapewne pamiętały ubiegły wiek, cieszyły oko pelargoniami na parapetach oraz kolorowymi fasadami. Gdzieś z tyłu za nimi z pewnością płynęła rzeczka, na co wskazywał plusk wody. Przed sklepami kłębili się ludzie, być może w oczekiwaniu na dostawę towaru, a z otwartych na oścież drzwi miejscowej knajpy wydostawał się gwar rozmów. Widok wozaków z końmi stojących nieopodal placu targowego przywołał mu na myśl podobny obraz z Nowego Targu, gdzie się urodził. Zanim wyjechał do Krakowa, często chodził z matką na podobny plac robić zakupy. Wydało mu się, że było to tak dawno, jakby przed wiekami, a wciąż miał w pamięci tamten zapach, będący dziwną mieszaniną woni końskiego potu, ogórków kiszonych w kamionkowych beczułkach i słodkich jabłek wypełniających pękate wiklinowe kosze.
Odgonił niechciane wspomnienia, gdy dotarli na posterunek mieszczący się w okazałym budynku, który być może przed wojną pełnił funkcję siedziby zamożnej mieszczańskiej rodziny.
Po korytarzu, to w jedną, to w drugą stronę, szybkimi krokami przemieszczali się żołnierze i jacyś cywile. Głównie kobiety. Może sekretarki. Już po chwili eskortujący go żołnierze otworzyli przed nim jedne z wielu drzwi i został wprowadzony do środka. W niewielkim pokoju za biurkiem siedział oficer. Rozpięty pod szyją mundur i pas przewieszony przez oparcie krzesła świadczyły o lekceważeniu wojskowej dyscypliny.
– Obywatelu poruczniku! Ten obywatel nie posiada przepustki! – zameldował jeden z żołnierzy, prężąc sylwetkę. Wyjęte z kieszeni dokumenty usłużnie położył na blacie, wykonał przepisową komendę w tył zwrot i wraz z kolegą wyszli na korytarz.
Oficer obrzucił Madeja taksującym spojrzeniem i bez słowa wskazał mu krzesło po drugiej stronie biurka. Czas jakiś starannie wertował dokumenty, choć treści w nich było tyle co kot napłakał. Od czasu do czasu zerkał na ich właściciela, jakby sądził, że ten ma wszystko wypisane na twarzy. Na koniec sięgnął po słuchawkę. Wolał osobiście sprawdzić sto razy, niż choć raz przepuścić osobę nieuprawnioną. Nawet nie chciał myśleć, jaka spotkałaby go za to kara.
– Łączcie ze szpitalem, z dyrektorem Weredą – wycedził przez zęby i zawiesił nieco podejrzliwe spojrzenie na siedzącym sztywno jakby kij połknął Madeju. Z wyglądu wydał mu się podejrzany.
Ktoś po drugiej stronie linii telefonicznej musiał się zgłosić, gdyż porucznik przerzucił słuchawkę do drugiego ucha, chrząknął i zapytał:
– Ponoć czekacie na nowego lekarza?
Odpowiedź nie wydostała się poza uszy porucznika, lecz chyba nie spełniła jego oczekiwań, bo zadał jeszcze jedno, krótkie pytanie:
– Jak nazwisko?
Otrzymawszy odpowiedź, oficer dyżurny bez słowa odłożył słuchawkę i nadal wlepiając wzrok w siedzącego przed nim petenta, oświadczył krótko:
– Zgadza się.
Z wyrazem znudzenia na źle ogolonej twarzy, świadczącym, że ma już po dziurki w nosie ciągłego sprawdzania przybywających każdego dnia do Kowar ludzi, wśród których ani razu nie złapał żadnego szpiega, sięgnął do szuflady biurka i wyjął plik urzędowych druczków. Wydarł jeden z nich i powoli, z namaszczeniem, wypełnił, maczając obgryzioną na końcu obsadkę w kałamarzu stojącym na drewnianej podstawce, zachlapanej czarnym atramentem. Zdjął ze stojaka jedną z wielu pieczątek, postukał nią w poduszeczkę z tuszem, dla pewności jeszcze chuchnął na nią od spodu i dopiero przywalił solidnie w dokument, tuż pod swoim nieco krzywym podpisem.
– Do szpitala jest kawałek drogi – zagaił, oddając Madejowi dokumenty oraz świeżo wypisaną przepustkę. – Będzie ze trzy kilometry. Za godzinę jedzie tam nasz gazik, to was zabierze – zaproponował niespodziewanie, jakby zrobiło mu się żal siedzącego przed nim zabiedzonego mężczyzny. Choć Jędrek nie mógł wykluczyć, że o tę przysługę poprosił go dyrektor szpitala.
– Dziękuję – odmówił mimo wszystko. Miał gdzieś uprzejmości władzy, która pozbawiła go wolności i zabrała najbliższych. – Z przyjemnością się przespaceruję. – Dla siebie zostawił myśl, że po trzech latach odsiadki przyda mu się trochę ruchu.
– Tu macie adres i mapkę, jak dojść – ciągnął oficer, nabazgroliwszy coś na świstku papieru. – Droga prosta jak drut, tylko tu – podkreślił ołówkiem punkt na naprędce wykonanym rysunku – na tej krzyżówce musicie skręcić w prawo.
Gdy Madej z ulgą opuścił ponury posterunek kowarskiego KBW, zrozumiał, że jego radość z przyjazdu do tego miasteczka okazała się przedwczesna. Kowary skrywały jakąś mroczną tajemnicę, której strzegli oficerowie korpusu bezpieczeństwa i cholera wie kto jeszcze. Jednak kąpiel z poprzedniego dnia oraz dobrze przespana noc w wygodnym i czystym hotelowym łóżku podreperowały nie tylko jego siły fizyczne, ale także psychiczną odporność. Lekceważącym machnięciem ręki szybko odgonił czarne myśli, jakby były chmarą naprzykrzających się much, pocieszył się, że nie takie rzeczy już w życiu przetrzymał, i ruszył na poszukiwanie szpitala. Nie obeszło się bez pytania o drogę przygodnie spotkanych przechodniów oraz kilku krótkich odpoczynków. Nie dość, że droga wiodła nieco pod górę, to zawierająca skromny dobytek walizka z każdym krokiem stawała się coraz cięższa i wyniszczony więzieniem organizm Madeja nie dawał sobie rady.
Kiedy z daleka ujrzał potężną bryłę szpitala, z burzą zieleni wokół, zaparło mu dech w piersiach. Takie budynki oglądał dawno temu, przed wojną, na pocztówkach ze Szwajcarii, z Davos. Niezliczone wieże, wieżyczki, lukarny, daszki, drewniane werandy, kolumny i kolumienki sprawiały, że szpital bardziej przypominał pałac jakiegoś księcia z bajki niż miejsce, gdzie przebywali, a zdarzało się, że umierali, ciężko chorzy ludzie. Ogromny zegar pod środkową wieżą wskazywał godzinę dziewiątą rano. Słońce przeglądało się w setkach okien, dodając budowli królewskiego blasku. Madej z miejsca uległ urokowi tego miejsca, zapomniał o przykrym powitaniu na stacji kolejowej i przymusowej wizycie na posterunku korpusu bezpieczeństwa.
Po kilku kamiennych schodach dotarł do skrytego w cieniu arkad wejścia. Gdy otworzył drzwi, oniemiał z zachwytu. Przestronny jasny hol ozdabiały kolumny, a krzyżowe sklepienie przyciągało wzrok kolorową polichromią. Na piętro wiodły marmurowe schody, zaopatrzone w balustrady wykute w żelazie przez jakiegoś mistrza w swoim zawodzie. Miejsce to w niczym nie przypominało szpitala we Wrocławiu, gdzie Madej pracował, zanim go aresztowano. Przed oczami stanęły mu jak żywe ściany z surowej, czerwonej cegły, posadzki w biało-czarną szachownicę, wysokie okna poprzecinane szprosami jak kratownicą. Przywodził na myśl klasztor o surowej regule, a nie miejsce dla zwykłych ludzi, którym dobrowolne umartwianie się było dalekie.
Teraz portier skierował go wprost do gabinetu doktora Bronisława Weredy. Gdy wszedł, dyrektor odłożył na blat trzymane w rękach papiery i wyszedł zza obszernego biurka przywitać się z przybyłym.
– Mam skierowanie do pracy w tutejszym szpitalu – oznajmił Madej, z ulgą stawiając walizkę na podłodze.
– Tak, wiem. Dzwonili... – potwierdził z uśmiechem dyrektor, wracając na miejsce. – Wczoraj z województwa i przed godziną, prawda, z posterunku. Niech pan siada, doktorze... – Wskazał krzesło stojące po przeciwnej stronie i zatrzymał na Madeju badawcze spojrzenie piwnych oczu osadzonych głęboko pod krzaczastymi brwiami. Z miejsca odgadł, że siedzący przed nim mężczyzna przeszedł przez piekło, zanim przybył do Kowar. Myśl, że trafił z deszczu pod rynnę, zostawił dla siebie. – Mam nadzieję, że tym chwilowym aresztowaniem nie zniechęcili pana do pracy u nas. – Uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Początkowo tak – odparł szczerze Madej. – Lecz gdy zobaczyłem ten budynek, ten park... Przyznaję się bez bicia, że zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. – Wyjął z portfela skierowanie i położył przed dyrektorem. Miał nadzieję, że zawarta tam informacja o pobycie w więzieniu nie zrazi do niego Weredy. Zbyt dobrze mu z oczu patrzyło.
Dyrektor zerknął na treść dokumentu, po czym podniósł wzrok na Madeja i spytał z troską w głosie:
– Prawie trzy lata nie stał pan przy stole, prawda?
– Zgadza się. – Madej kiwnął głową i przełknął ślinę. Poczuł się jak sztubak, który tłumaczy się z nieodrobionych lekcji.
– A jak dłonie? W porządku? – spytał dyrektor dość oględnie i chrząknął nerwowo. Wolał nie pytać wprost, czy połamano mu w więzieniu palce. Zadawanie tak dociekliwych pytań, a zwłaszcza rozpowiadanie o metodach stosowanych podczas śledztwa, prowadziło krótką drogą do tego samego miejsca, które Madej poprzedniego dnia opuścił. I obaj o tym doskonale wiedzieli.
– Poszczęściło się – odparł równie ogólnikowo i wsparł dłonie na brzegu biurka tak, aby dyrektor mógł ocenić ich przydatność do zawodu.
– Przez pierwszy miesiąc będzie pan jedynie asystował – oznajmił z życzliwym uśmiechem. – To pozwoli panu wciągnąć się do pracy po tak długiej przerwie.
– Z ogromną przyjemnością, dyrektorze. – Madej rozjaśnił twarz szczerym uśmiechem. – Dziękuję za zaufanie. Będę się starał nadrobić stracony czas... – dorzucił, czując opuszczające go stopniowo napięcie.
– Spadł nam pan z nieba, kolego – ciągnął Wereda, nie kryjąc radości z przyjazdu Madeja – bo chirurgicznych przypadków, zwłaszcza po urazach, trafia do nas tyle, że czasami nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć. Pracy zatem nie będzie panu brakowało – dodał nieco speszony, jakby to z jego winy bywały te wszystkie urazy.
Madej ze zrozumieniem kiwał głową, choć nie miał bladego pojęcia, dlaczego akurat tutaj, w tym uroczym miasteczku zagubionym wśród gór, otoczonym lasami, miałoby być więcej wypadków niż gdziekolwiek indziej. Podczas lat spędzonych za kratami nie docierały do niego żadne informacje ze świata zewnętrznego. Powtarzane przez więźniów rewelacje mogły być w takim samym stopniu prawdą, co ubecką prowokacją. Nauczył się udawać, że wierzy, niczemu wiary nie dając. Za pewnik mógł przyjąć tylko jedno: nadal szalał terror, o czym świadczyła coraz większa liczba więźniów upychanych w celach jak śledzie w beczce. Panoszyli się ci z UB i KBW, o Rosjanach nie wspominając, co było widać gołym okiem na każdym kroku, nawet tutaj w Kowarach. Reszta pozostawała wielką niewiadomą, białą plamą, którą Madej miał nadzieję wypełnić kolorami nowego życia.
– Ma pan żonę? Dzieci? – spytał Wereda, zmieniając temat, i przeglądał nerwowo papierki w poszukiwaniu odpowiedzi na zadane pytanie, lecz nie dostrzegł w nich zapisu o stanie rodzinnym nowo zatrudnionego lekarza.
– Miałem – odparł krótko Madej i chrząknął, aby odpędzić wzruszenie. – Już nie żyją.
Dyrektor się speszył. Po trzech latach od zakończenia wojny zdążył się odzwyczaić od takich odpowiedzi. Ci, którzy przeżyli koszmar wojny, na ogół starali się powrócić do normalnego życia, zakładali nowe rodziny, rodziły się dzieci.
– Przepraszam, bardzo mi przykro – bąknął. – Nic o tym, prawda, nie wiedziałem.
– Nie szkodzi – odparł Madej, usiłując zapanować nad drżeniem głosu. Jeszcze nie przywykł do podawania informacji o śmierci żony i synka. W więziennej celi nikt go o nich nie pytał.
– Czy zechce pan, kolego, zamieszkać na terenie szpitala, czy dać skierowanie na kwaterę w miasteczku? – Wereda zgrabnie zmienił temat i uśmiechnął się życzliwie po raz kolejny. Czuł przez skórę, że z tym człowiekiem będzie mu po drodze.
– Jeżeli można, to zamieszkam w szpitalu, będę miał bliżej do pracy. – Madej zdobył się na żart i odwzajemnił uśmiech. Dopiero teraz do niego dotarło, że był to jego pierwszy od trzech lat żart, choć zawsze zaliczał się do ludzi dowcipnych i wesołych.
– Rozumiem, że po tych... prawda... po tym... że do... – zająknął się Wereda, zmierzając do kolejnego pytania. Musiał je zadać, żeby wiedzieć, na czym stoi. – Czy jest pan członkiem partii? – spytał w końcu wprost i speszony opuścił wzrok na leżące przed nim pisma.
– Do żadnej nie należę – odparł, nie wiedząc, o którą partię chodzi. O ile go pamięć nie myliła, zanim trafił za kraty, w Polsce działało ich kilka. Nie miał pojęcia, czy coś przez te trzy lata uległo zmianie. – I nie zamierzam się zapisywać, jeśli o to chodzi – dodał chłodno. Przyszło mu na myśl, że Wereda zechce go agitować, a tego by nie zniósł. Nie czuł się na tyle zaszczuty, aby obawiać się szczerej odpowiedzi, ani tym bardziej, żeby wstępować do czegoś, co mu nie odpowiadało. I nic już nie miał do stracenia, poza swoim życiem. Odniósł wrażenie, że w oczach Weredy, kiedy ten usłyszał odpowiedź przeczącą, dostrzegł ulgę i pierwszy promyk autentycznej sympatii.
Dyrektor nie skomentował jego odpowiedzi, jedynie chrząknął i sięgnął po słuchawkę telefonu. Gdy do jego uszu dotarł przypochlebny głos sekretarki: „Słucham, panie dyrektorze”, poprosił:
– Pani Krystyno, proszę przysłać do mnie kierownika Malika.
Po chwili do gabinetu, bezszelestnie jak wąż, wśliznął się krępy mężczyzna około pięćdziesiątki. Szpakowate rzadkie włosy zaczesywał do góry, odsłaniając dość pokaźne zakola. Chytrymi oczkami obmacał Madeja od czubka głowy po końce mocno sfatygowanych półbutów. Lustracja nie wypadła zbyt pomyślnie, bo bez słowa ledwie skinął mu głową, a służalczy wzrok zawiesił na swoim zwierzchniku.
– To jest nasz nowy chirurg, Jędrzej Madej – oznajmił dyrektor oficjalnym tonem. – Proszę doktora zakwaterować w mieszkaniu po Kowaliku i zaprowiantować. We wszystko, prawda... I wystawić stałą przepustkę – polecił na koniec i uniósł się zza biurka, by na pożegnanie uścisnąć dłoń nowego pracownika. Chwilę patrzył, jak dźwigając walizkę, zmierzał za kierownikiem do drzwi. Malik nie poczuwał się do obowiązku, by lekarza wyręczyć. To już były inne czasy niż te przed wojną, kiedy ktoś taki jak kierownik miał obowiązek nieść medykowi walizkę.
Pół godziny później Madej, zaopatrzony w liczne pisemka podpisane i opieczętowane przez Malika, wędrował od magazynu do magazynu, pobierając pościel, ręczniki, fartuchy lekarskie, obuwie służbowe, a nawet czajnik i herbatę. Wydano mu także, za potwierdzeniem odbioru, kartki na mydło, proszek do prania, cukier, mięso i całą masę innych artkułów spożywczych, o których nie miał pojęcia, że są reglamentowane, a także bloczek na obiady do szpitalnej stołówki.
Objuczony niczym wielbłąd zatargał to wszystko do mieszczącego się w narożniku budynku służbowego mieszkania. Składało się z saloniku, sypialni, łazienki i niewielkiej kuchni. W stosunku do więziennej celi – niewyobrażalny wręcz luksus.
Zapalił papierosa i wyszedł na przylegającą do saloniku drewnianą werandę obrośniętą bluszczem. Rozciągał się z niej zapierający dech w piersiach widok na leżące poniżej miasteczko otoczone łańcuchem wysokich gór.
– Nie jest źle, skoro są góry – wymamrotał pod nosem.
Po raz kolejny rozpoczął nowe życie. Miał nadzieję, że już po raz ostatni.Rozdział czwarty
„A żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć”.
Antoine de Saint-Exupéry
Gdy zegar pod wieżyczką na szpitalnym dachu wybił pierwszą w nocy, Madej narzucił na piżamę lekarski kitel i przez szparę w drzwiach wyjrzał na korytarz. Był pusty, oświetlony tylko jedną lampą wiszącą u sufitu oraz nikłym światełkiem sączącym się przez szybę w drzwiach do dyżurki lekarskiej. Zakradł się bliżej i przez chwilę nasłuchiwał. Zdążył już poznać dobiegający z gabinetu rytmiczny dźwięk. Tak skrzypiała stara leżanka, na której pełniący dyżur medyk mógł uciąć sobie drzemkę. Teraz jednak młody doktor Gawroński używał jej w całkiem innym, chyba znacznie przyjemniejszym celu, choć tę czynność też nazywano spaniem. Wolnego stanu, wysoki i przystojny nie mógł się opędzić od powłóczystych spojrzeń co młodszych pielęgniarek. Przełożona nigdy nie miała problemów z wyznaczeniem którejś z nich na nocną zmianę. Gdy tylko oznajmiła, że dyżur będzie pełnił doktor Gawroński, zgłaszały się jedna przed drugą. A on potrafił korzystać z tego uwielbienia płci pięknej, bo zza drzwi wyraźnie dobiegał kobiecy szept:
– Ale zgaś światło, bo się wstydzę...
Minął dyżurkę i po chwili bezszelestnie zbiegł krętymi schodami w dół. Otworzył drugie drzwi na prawo, z napisem „Magazyn” widniejącym na emaliowanej na biało tabliczce. Z kieszeni lekarskiego fartucha wyciągnął latarkę i chwilę szperał jej światłem po stojących pod ścianą szafkach wypełnionymi różnymi klamotami. W jednej z nich coś zalśniło metalicznie. Podszedł bliżej. We wnętrzu starej nerki spoczywała kula, być może od niemieckiego walthera, jak pomyślał Madej, którą dziś rano wydobył z ciała chłopaka. Bez namysłu wrzucił ją do kieszeni, nerkę postawił na stercie podobnych i cicho zamknął za sobą drzwi.
Wracając, przystanął na moment przy drzwiach pokoju lekarskiego. Cichutki, lecz świntuszkowaty chichot dziewczyny dawał pozytywne świadectwo umiejętnościom doktora Gawrońskiego, odgrywającego rolę szpitalnego Don Juana. Madej westchnął z żalem i z odrobiną zazdrości w duszy czmychnął przez nikogo niezauważony do swojego mieszkania. Zamknął drzwi na klucz i wyszedł na werandę. Park otaczający szpital pogrążony był w głębokich ciemnościach. Jedyne dwie latarnie usytuowane tuż przy wejściu do budynku w niewielkim stopniu rozświetlały nocny mrok. Gdy nabrał pewności, że nikt się w pobliżu nie szwenda, zwinnie przerzucił nogi przez rzeźbioną balustradę i zeskoczył na ziemię. Po chwili zniknął między drzewami. Pierwszym z brzegu badylem wygrzebał dołek i wrzucił do niego wykradzioną z magazynu kulę, dowód, że ktoś do młodego Antka strzelał. Gdy go zasypał, starannie udeptał miejsce, a na wierzchu położył cegłę, jakich sporo walało się po krzakach, być może będącą pozostałością jakiegoś remontu. Raz jeszcze się rozejrzał, czy nie było świadka tego dziwnego pogrzebu, po czym biegiem wrócił do budynku. Ze zwinnością małpy, przytrzymując się rynny i obficie rosnącego bluszczu, wdrapał się po nierównej, kamiennej podmurówce na swoją werandę.
W szpitalu od samego rana wrzało. Pielęgniarki biegały po korytarzach, szeleszcząc wykrochmalonymi fartuchami, sprzątaczki uciekły do piwnicy pod pretekstem segregowania bielizny do prania, lekarze burczeli na pacjentów, którzy nie mogli pojąć, skąd tak złe humory u całego personelu, kiedy dzień zapowiadał się słonecznie i ciepło, a w nocy nikt nie umarł.
– Co się dzieje? – spytał Madej, wchodząc do dyżurki. Gawroński siedział na leżance, a dwaj pozostali, stojąc przy oknie, o czymś z ożywieniem dyskutowali. Momentalnie umilkli, gdy dotarło do nich pytanie Madeja.
– Stary wściekły jak nigdy – wyjaśnił Gawroński z obojętną miną. – Ponoć operacyjną nawyzywał od idiotek. Tego nigdy nie było. A ty – spojrzał na Madeja wymownie – masz się stawić u niego razem z Czabańskim. I to zaraz. Operowaliście we dwóch tego z raną postrzałową.
– Z raną postrzałową? – Madej udał zdziwienie i wcisnął dłonie w kieszenie pachnącego pralnią kitla. – Zszywałem mu ranę, owszem, w okolicy lędźwiowej, lecz nie przypominam sobie, żeby była to rana od kuli. Kto wam takich głupot nagadał? Przecież wojna już dawno się skończyła, więc kto miałby strzelać do dzieciaka? Powariowaliście wszyscy czy co? – Wodził spojrzeniem od jednego do drugiego kolegi, jakby oczekiwał od nich jakiegoś sensownego wyjaśnienia. Zastanawiał się, czy kupią to bezczelne kłamstwo, czy nie.