Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

LAWINA - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 czerwca 2024
28,00
2800 pkt
punktów Virtualo

LAWINA - ebook

Rok 1948. Mroczne czasy stalinizmu. Po odbyciu kary więzienia wychodzi na wolność chirurg Jędrek Madej, były żołnierz Armii Krajowej. Na mocy nakazu pracy trafia do szpitala w Kowarach, uroczego miasteczka u stóp Karkonoszy. Liczy, że w nowym miejscu, z dala od tragicznych wspomnień, rozpocznie nowe życie. Rychło przekonuje się, że Kowary skrywają mroczną tajemnicę, pilnie strzeżoną przez Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gdy przez przypadek w ręce Madeja trafiają zagadkowe fotografie oraz niemiecka mapa, rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Oprócz wszechwładnego oficera KBW, porucznika Jenota, włącza się do niej grasujący w okolicach Werwolf. Tytułowa Lawina to partyzancki pseudonim Madeja. Lecz ta prawdziwa, śnieżna, gdy zejdzie w Białym Jarze, przewróci jego życie do góry nogami.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397172418
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

„Być wol­nym... to nic, ale od­zy­skać wol­ność – to niebo”.

Jo­hann Got­tlieb Fichte

Za­rdze­wiałe za­wiasy bramy wię­zie­nia przy Klecz­kow­skiej za­skrze­czały zło­wrogo, gdy straż­nik ubrany w służ­bowy mun­dur, z czapką na­su­niętą na czoło, od­ry­glo­wał za­mek. Uchy­lił bramę na tyle, by szczu­pły, choć wy­soki Ję­drek Ma­dej mógł przejść na drugą stronę, tę lep­szą. Na stronę, gdzie miesz­kała wol­ność, choć po­zorna, lecz przy­naj­mniej poza mu­rami wię­zie­nia.

– W tym miej­scu nie mówi się do wi­dze­nia... – burk­nął kla­wisz, po­pra­wia­jąc czapkę z dasz­kiem na gło­wie. – Le­piej, że­by­ście tu­taj już nie wra­cali.

– Nie wrócę. Prę­dzej umrę... – za­pew­nił go Ma­dej i śmiało po­sta­wił pierw­szy krok na chod­niku. Pierw­szy krok na wol­no­ści. Nie od­wró­cił się, gdy brama za­zgrzy­tała raz jesz­cze, a ry­glo­wane przez straż­nika zamki nie­przy­jem­nie za­grze­cho­tały.

Mru­żąc oczy, spoj­rzał w niebo. Po raz pierw­szy od trzech lat mógł uj­rzeć je w ca­łej oka­za­ło­ści i kra­sie, nie­po­prze­ci­nane kra­tow­nicą okna czy siatką spa­cer­niaka, ni­czym nie­ogra­ni­czone, roz­le­głe, aż po sam ho­ry­zont. Było ciem­no­błę­kitne, głę­bo­kie, bez jed­nej chmurki, roz­świe­tlone de­li­kat­nymi pro­mie­niami słońca pierw­szych wrze­śnio­wych dni. Przy­mknął po­wieki i z roz­ko­szą wcią­gnął po­wie­trze głę­boko do płuc. Nie miało w so­bie smrodu wię­zien­nej kuchni, woni stra­chu, bólu i śmierci, sma­ko­wało wol­no­ścią. Pach­niało trawą sko­szoną przed kil­koma dniami na po­bli­skim skwerku, spa­li­nami czer­wo­nego au­to­busu, który wła­śnie prze­je­chał ulicą, przy­droż­nym ku­rzem wzbi­tym w po­wie­trze przez lekki wie­trzyk, ce­bulką przy­sma­żaną gdzieś w miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze, słod­kimi per­fu­mami dziew­czyny, która do­piero co prze­szła obok. Spe­szona, a może prze­stra­szona, że nie­spo­dzie­wa­nie zna­la­zła się tak bli­sko więź­nia, być może groź­nego ban­dyty, szyb­ciut­kim truch­tem prze­bie­gła na drugą stronę ulicy, stu­ka­jąc ob­ca­sami czó­łe­nek. Ma­dej po­dą­żył za nią wzro­kiem. Zmie­niła się moda, po­my­ślał z gorz­kim uśmie­chem na ustach. Dziew­czyny no­szą te­raz sze­ro­kie spód­niczki. Pa­mięć pod­su­nęła mu mo­men­tal­nie ob­raz Marty ubra­nej w do­pa­so­waną su­kienkę pod­kre­śla­jącą jej szczu­płą syl­wetkę.

Oglą­da­jąc się nie­pew­nie za sie­bie, wła­ści­cielka mod­nego stroju znik­nęła w naj­bliż­szej bra­mie. Ka­mie­nica nie zmie­niła się od czasu, gdy Ma­dej wi­dział ją po raz ostatni. Pa­mię­tał, aż na­zbyt do­brze, kiedy to było, gdy za­ku­tego w kaj­danki, z po­si­nia­czoną twa­rzą i roz­ciętą ude­rze­niem ka­stetu wargą, przy­wie­ziono go do tego wię­zie­nia. Było to 15 paź­dzier­nika 1945 roku. Dzień był po­chmurny i desz­czowy, lecz oko­liczne bu­dynki wy­glą­dały tak samo jak dziś. Może ich oto­cze­nie nie było tak upo­rząd­ko­wane, wszę­dzie wów­czas wa­lały się gruzy, choć nie w ta­kich ilo­ściach, jak w in­nych czę­ściach Wro­cła­wia. I kilka drze­wek przy chod­niku wy­ro­sło przez te trzy lata. Te­raz da­wały ożyw­czy cień, a w ich ko­ro­nach gło­śno ćwier­kały wró­ble. Od­niósł wra­że­nie, że sie­dząca na ła­weczce na skwerku sta­ruszka jest tą samą, która sie­działa tu kie­dyś. Ale może była to tylko gra wy­obraźni. W bu­dynku po­bli­skiej szkoły do­no­śnie za­brzę­czał dzwo­nek i po chwili roz­wrzesz­czana dzie­ciar­nia z tor­ni­strami na ple­cach, w jed­na­ko­wych gra­na­to­wych far­tusz­kach ozdo­bio­nych bia­łymi koł­nie­rzy­kami i nie­bie­skimi tar­czami przy­szy­tymi do rę­ka­wów, prze­bie­gła tuż obok niego. Naj­młodsi ucznio­wie z pa­sją rzu­cili się zbie­rać pierw­sze tego roku, spa­da­jące z drzew kasz­tany, któ­rych lśniące, jakby zro­bione z brą­zo­wej skóry ku­leczki, wa­lały się po traw­niku. Nor­malne ży­cie, jak za­wsze.

Przez mo­ment jesz­cze się roz­glą­dał, jakby spo­dzie­wał się ko­goś uj­rzeć, po czym cięż­kim kro­kiem ru­szył w stronę głów­nej ulicy. O ile do­brze pa­mię­tał, no­siła na­zwę Oso­bo­wic­kiej. Ode­brane z wię­zien­nego de­po­zytu rze­czy niósł w wa­lizce, a je­sienny płaszcz prze­wie­sił przez ra­mię. Łu­dził się na­iw­nie, że cy­wilne ła­chy uczy­niły zeń zwy­kłego oby­wa­tela, ja­kich wielu, że nikt nie roz­po­zna w nim by­łego pen­sjo­na­riu­sza za­kładu kar­nego. Nie zda­wał so­bie sprawy, że tam­tej­szy odór na­dal mu to­wa­rzy­szył. Tak do niego przy­wykł, że na­wet go nie od­czu­wał. Zie­mi­sta cera i włosy ostrzy­żone pra­wie do go­łej skóry krzy­czały z da­leka, że cał­kiem nie­dawno opu­ścił wię­zienne mury. Pra­gnął jed­nak spra­wiać wra­że­nie zwy­kłego po­dróż­nego, który wła­śnie przy­je­chał do Wro­cła­wia i zmie­rza w kie­runku cmen­ta­rza na czyjś grób.

Przed główną bramą naj­więk­szej ne­kro­po­lii w mie­ście długo przy­glą­dał się wy­sta­wio­nym na kilku stra­ga­nach kwia­tom. Wśród nich han­dlarki już sprze­da­wały pierw­sze chry­zan­temy. Ku­pił bu­kiet tych zło­ci­stych, o du­żych pą­kach. Pa­mię­tał, że Marta wła­śnie te lu­biła naj­bar­dziej. Jej wspo­mnie­nie bo­le­śnie ści­snęło go za serce i łzami za­mgliło oczy. Za­ci­snął szczęki, aż zęby mu zgrzyt­nęły. Gdy do­tarł do cmen­tar­nej ka­plicy, usiadł na jed­nej z ła­we­czek sto­ją­cych w po­bliżu. Krót­kie spa­cery po wię­zien­nym po­dwórku nie mo­gły za­pew­nić do­sta­tecz­nej ilo­ści ru­chu i z prze­ra­że­niem stwier­dził, że przez te lata stra­cił dawną kon­dy­cję. Za­sa­pał się i zmę­czył tym go­dzin­nym mar­szem, jakby miał nie trzy­dzie­ści dzie­więć lat, lecz sześć­dzie­siąt.

Z kie­szeni spodni wy­jął zmiętą paczkę spor­tów i za­pa­lił pa­pie­rosa. Wy­pusz­czał przed sie­bie kłęby sza­rego dymu i bez­myśl­nie przy­pa­try­wał się oto­cze­niu. W pew­nym mo­men­cie mi­nęły go dwie si­wo­włose pa­nie, obie nieco przy­gar­bione, a jedna pod­pie­ra­jąca się la­seczką. Ob­rzu­ciły go współ­czu­ją­cym spoj­rze­niem, jakby cały swój los miał wy­pi­sany na twa­rzy. Trzy­mały się pod ręce i za­wzię­cie o czymś dys­ku­to­wały, co chwilę prze­ry­wa­jąc so­bie gło­śnym: „Ależ, pro­szę cie­bie, co ty mó­wisz?!”.

Nie­do­pa­łek wrzu­cił do sto­ją­cego tuż obok ku­bełka na śmieci i ru­szył da­lej. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach do­tarł do pola z nu­me­rem sto dwa­dzie­ścia dwa. To gdzieś tu­taj zo­stali po­cho­wani Marta i An­toś. Kwa­tera dwa­dzie­ścia pięć, przy­po­mniał so­bie chłodne i obo­jętne słowa mło­dej ko­biety sie­dzą­cej za biur­kiem w kan­ce­la­rii cmen­ta­rza.

Po dru­giej stro­nie alejki roz­cią­gało się pu­ste pole. Na ka­mien­nym słupku wid­niał nu­mer osiem­dzie­siąt je­den A. Jedne obok dru­gich, nie­wiel­kie kop­czyki, bo prze­cież nie groby. Świeżo roz­ko­pana zie­mia, ślady kół sa­mo­cho­do­wych. Gdzie­nie­gdzie chwa­sty, ja­kieś sa­mo­siejki le­dwo od­ro­słe z ziemi. Ni­g­dzie jed­nak żad­nego krzyża, żad­nego na­grobka. Ani kwia­tów, ani zni­czy. Ja­kiś ro­bot­nik, być może pra­cow­nik cmen­ta­rza, z oczami utkwio­nymi w ziemi, z ło­patą w ręce zda­wał się cze­goś szu­kać mię­dzy bruz­dami ziemi. Za­cie­ka­wiony Ma­dej chwilę mu się przy­glą­dał.

– Czy to są groby? Ko­goś tu­taj po­cho­wano, tak bez krzyża? – za­gad­nął, gdy nie­zna­jomy pod­szedł bli­żej.

Męż­czy­zna pod­niósł na niego oczy, w któ­rym czaił się strach i za­sko­cze­nie, ro­zej­rzał się bły­ska­wicz­nie, a kiedy do­strzegł ma­ja­czące w od­dali nie­bie­skie mun­dury pary mi­li­cjan­tów zmie­rza­ją­cych w ich stronę, wark­nął przez za­ci­śnięte zęby:

– Od­pier­dol się, szpiclu... – Ci­snął ło­patę na zie­mię i od­wró­ciw­szy się na pię­cie, ru­szył dziar­sko przed sie­bie, aby po chwili pu­ścić się bie­giem mię­dzy gro­bami. Po­ty­kał się co chwilę i oglą­dał do tyłu, jakby uj­rzał du­cha. Na cmen­ta­rzu nie by­łoby to na­wet ta­kie nie­zwy­kłe, lecz Ma­dej do by­cia nie­bosz­czy­kiem jesz­cze się nie po­czu­wał, choć wiele mu nie bra­ko­wało.

Wzru­szył ra­mio­nami i nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej nad nie­zro­zu­mia­łym za­cho­wa­niem czło­wieka z ło­patą, wszedł mię­dzy groby. Przy­pa­try­wał się każ­demu uważ­nie. Szu­kał wzro­kiem tych star­szych, bez po­mnika, bez kwia­tów i zni­czy. Do­piero po pół go­dzi­nie błą­dze­nia od grobu do grobu pra­wie na­dep­nął na to, czego tak pil­nie wy­pa­try­wał. Drew­niany krzyż po­chy­lił się ni­sko, kry­jąc się wśród buj­nej trawy i do­rod­nych chwa­stów po­ra­sta­ją­cych nie­wielką, za­pad­niętą w zie­mię mo­giłę. Przy­cze­piona do niego me­ta­lowa ema­lio­wana na biało ta­bliczka wciąż jed­nak tkwiła na swoim miej­scu, a czarne li­terki dały się bez trudu od­czy­tać: „Marta Ma­dej, uro­dzona dru­giego czerwca 1917, zmarła dwu­dzie­stego trze­ciego maja 1946 roku. An­toś Ma­dej, uro­dzony dwu­dzie­stego trze­ciego maja 1946 roku, żył je­den dzień”.

Ma­dej za­ci­snął szczęki i z tru­dem prze­łknął ślinę. W ustach po­czuł kosz­marną su­chość, jakby od ty­go­dnia nie wy­pił kro­pli wody, a prze­świ­tu­jące przez ko­rony wy­so­kich drzew słońce zda­wało się pra­żyć jak na pu­styni. Od­sta­wił na bok wa­lizkę, po­ło­żył na niej pro­cho­wiec i pod­wi­nął rę­kawy. Nie pa­trząc, że po­krzywy pa­rzą mu dło­nie, ener­gicz­nie wy­ry­wał chwa­sty i ci­skał je z fu­rią na boki. Wkrótce mo­kra od potu ko­szula przy­le­piła mu się do grzbietu, a słone strużki za­le­wały oczy i ka­pały z nosa. Sam nie wie­dział, czy to łzy, czy tylko kro­ple potu. Kiedy skoń­czył, usta­wił pio­nowo krzyż i zło­żył na gro­bie pęk chry­zan­tem. Za­pa­lił zni­cze i na­kre­ślił na pier­siach krzyż. Jed­nak za­miast mo­dli­twy, na usta ci­snęły mu się prze­kleń­stwa. Na tych, któ­rzy do­pro­wa­dzili do śmierci jego żony i dziecka, na tych, któ­rzy za­brali mu trzy lata ży­cia. Nie do­stał na­wet zgody na udział w po­grze­bie. Ko­men­dant wię­zie­nia po­in­for­mo­wał go oschle, że żona zmarła przy po­ro­dzie, a dziecko wraz z nią. Uro­dziło się za wcze­śnie.

Za­miesz­kali z Martą w tym po­nie­miec­kim mie­ście sami, bez żad­nej ro­dziny. Przy­je­chali z No­wego Targu la­tem czter­dzie­stego pią­tego roku. Oboje mieli już dość dal­szej walki. Są­dzili, że na „Dzi­kim Za­cho­dzie”, jak na­zy­wano Zie­mie Od­zy­skane, wojnę zo­sta­wią za sobą. Do­stali pracę w szpi­talu i po­kój we współ­dzie­lo­nym miesz­ka­niu. Już wkrótce mieli się prze­ko­nać, że jed­nak nie tak ła­two ze­rwać z prze­szło­ścią. Cza­sami wle­cze się za czło­wie­kiem sama, nie­pro­szona. Ma­dej ujaw­nił się w już sierp­niu, kiedy ogło­szono amne­stię dla ta­kich jak on, lecz to wła­dzy wi­dać nie wy­star­czyło. Kilka mie­sięcy póź­niej, gdy Marta była już w ciąży, zo­stał aresz­to­wany. Nie wie­dział, co się z nią działo po­tem, dla­czego zmarła i ona, i dziecko. Nie wie­dział, kto za­jął się po­chów­kiem, co stało się z ich miesz­ka­niem, z me­blami i całą resztą skrom­nego – bo tu­ła­czego – do­bytku. Garstkę jego ubrań ja­kaś li­to­ściwa są­siadka od­nio­sła do wię­zie­nia. Te­raz Ma­dej mu­siał za­cząć ży­cie od nowa. Na­wet nie wie­dział, który to już raz.

W wy­dziale zdro­wia urzędu miej­skiego in­te­re­san­tów nie do­strzegł, mimo to urzęd­niczka na­ka­zała mu cze­kać. Cier­pli­wie ster­czał oparty o ścianę w ko­ry­ta­rzu, któ­rym dziar­skim kro­kiem prze­miesz­czali się w obie strony liczni urzęd­nicy z pa­pie­rami w rę­kach, i bez­myśl­nie spo­glą­dał na po­roz­wie­szane wszę­dzie pro­pa­gan­dowe pla­katy. Z jed­nego zer­kała sie­dząca za kie­row­nicą trak­tora uśmiech­nięta ru­miana dziew­czyna z ja­snymi wło­sami i czer­wo­nym kra­wa­tem za­wią­za­nym pod szyją. Na dru­gim młody, do­brze zbu­do­wany mu­rarz kładł ko­lejną ce­głę. Tuż obok wi­siał pla­kat wzy­wa­jący oby­wa­teli do czuj­no­ści, bo wróg z sa­mo­lotu zrzuca na kraj stonkę ziem­nia­czaną. Bez­myśl­nie prze­niósł wzrok na ko­lejny. Przed­sta­wiał bie­gną­cego z ka­ra­bi­nem żoł­nie­rza, u któ­rego stóp pa­łę­tał się pa­skudny ka­rzeł z wi­szącą na pier­siach ta­bliczką z na­pi­sem AK. Ma­dej za­ci­snął dło­nie w pię­ści i nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cjami tej po­chop­nie pod­ję­tej de­cy­zji, ru­szył do wyj­ścia. Nie zdą­żył dojść do drzwi, gdy do­biegł go skrze­kliwy głos urzęd­niczki, która wy­chy­nęła ze swo­jego za­cisz­nego po­koju:

– Oby­wa­tel Ma­dej!

Na mo­ment za­stygł bez ru­chu, jakby bił się z my­ślami, czy wyjść, czy jed­nak zo­stać. Po czym od­wró­cił się i omi­ja­jąc wzro­kiem wi­szący na ścia­nie pla­kat z krzy­czą­cym czer­wo­nym na­pi­sem „Ol­brzym i za­pluty ka­rzeł re­ak­cji”, po­słusz­nie po­dą­żył za urzęd­niczką. Gdyby w czter­dzie­stym pią­tym wie­dział, jak sprawy się po­to­czą, że zo­staną po­zo­sta­wieni sami so­bie, wy­dani na łup So­wie­tów i pe­pe­erow­ców, być może, jak wielu in­nych, nie wy­szedłby z lasu. Te­raz było już za późno na co­kol­wiek, a pu­sty gest buntu mógł go za­pro­wa­dzić z po­wro­tem za kratki.

Kiedy wy­ja­śnił, z czym przy­szedł, ubrana w szarą gar­sonkę wy­su­szona urzęd­niczka o zgorzk­nia­łym wy­ra­zie twa­rzy bez słowa wstała zza biurka i znik­nęła w po­koju obok. Po chwili wró­ciła i po­pra­wia­jąc szpa­ko­wate włosy upięte wy­soko na czubku głowy w kok, oznaj­miła chłodno:

– To­wa­rzysz kie­row­nik was prosi.

Urzęd­nik sie­dział za so­lid­nym biur­kiem za­wa­lo­nym mnó­stwem sza­rych tek­tu­ro­wych te­czek z jed­nej strony i pli­kiem pa­pie­rów z dru­giej. Mię­dzy tym wszyst­kim wi­siały na sto­ja­kach prze­różne pie­czątki, le­żały piór­niki z przy­bo­rami do pi­sa­nia, ogromna bi­buła do su­sze­nia do­piero co zło­żo­nego pod­pisu, dwie bu­telki atra­mentu i szklana po­piel­niczka wy­peł­niona po brzegi nie­do­pał­kami. Zsu­wa­jąc na czu­bek nosa oku­lary, sta­lo­wymi, prze­krwio­nymi oczami, pod któ­rymi wy­raź­nie ry­so­wały się ob­wi­słe fałdy skóry, spoj­rzał na Ma­deja. Albo za dużo pije, albo za mało sy­pia, Ję­drek od­ru­chowo zdia­gno­zo­wał go w my­ślach.

– Sia­daj­cie – bąk­nął pod no­sem kie­row­nik urzędu i wska­zał pe­ten­towi krze­sło.

Chwilę wer­to­wał le­żące przed nim pa­pie­rzy­ska, za­nim wy­łu­skał to po­trzebne. Pod­su­nął Ma­de­jowi paczkę pa­pie­ro­sów, lecz wi­dząc, że prze­cząco po­krę­cił głową, odło­żył ją na bok.

– Mam w wa­szej spra­wie pi­smo z Urzędu Bez­pie­czeń­stwa. Od­sie­dzie­li­ście cały wy­rok? – Rzu­cił mu ko­lejne krót­kie spoj­rze­nie znad oku­la­rów, a kiedy do­strzegł po­ta­ku­jące kiw­nię­cie głową, kon­ty­nu­ował swój wy­wód: – No i do­brze. W kraju nie mamy zbyt wielu lu­dzi z wy­kształ­ce­niem, i do tego spe­cja­li­stów, zwłasz­cza le­ka­rzy. Po­je­dzie­cie do pracy do Ko­war, do szpi­tala. Bra­kuje im chi­rurga... – Mó­wiąc te słowa, się­gnął do szu­flady i wy­jął z niej ko­lejny plik pa­pie­rów. – To bar­dzo duży i piękny szpi­tal, świet­nie wy­po­sa­żony.

– Nie mogę pod­jąć pracy tam, gdzie ze­chcę? – spy­tał Ma­dej za­sko­czony tą de­cy­zją. – Po­cho­dzę z No­wego Targu, tam też jest...

– Ta­kie mamy prze­pisy, zwłasz­cza dla ta­kich... jak wy. – Urzęd­nik, krę­cąc prze­cząco głową, prze­rwał mu w pół słowa i rzu­cił okiem w stronę drzwi, za­nim po­wró­cił do szpe­ra­nia w pa­pie­rach. – „O za­po­bie­że­niu płyn­no­ści kadr pra­cow­ni­ków w za­wo­dach szcze­gól­nie waż­nych dla go­spo­darki...” – za­cy­to­wał z pa­mięci frag­ment ustawy, jakby chciał się po­pi­sać zna­jo­mo­ścią prawa. Zna­la­zł­szy w końcu tak pil­nie po­szu­ki­wane urzę­dowe druczki, ma­cza­jąc sta­lówkę w ka­ła­ma­rzu, sta­ran­nie wy­peł­nił je­den z nich.

– Ro­zu­miem – przy­tak­nął zgo­dli­wie Ma­dej, prze­my­ślaw­szy słowa urzęd­nika. Po chwili do­dał: – W su­mie... na­wet się cie­szę.

Kie­row­nik jakby się oży­wił, na mo­ment pod­niósł wzrok i zlu­stro­wał sie­dzą­cego przed sobą pe­tenta, lecz nie spy­tał o po­wód tej ra­do­ści. Być może w ogóle go to nie in­te­re­so­wało lub wie­dział, że nie on jest od za­da­wa­nia py­tań. Zbyt­nia cie­ka­wość wio­dła bar­dzo krótką drogą przed ob­li­cza tych, któ­rzy mieli do tego ni­czym nie­ogra­ni­czone prawo. Gdy skoń­czył pi­sać, chuch­nął na spód sfa­ty­go­wa­nej pie­czątki i z całą swoją urzę­dową mocą przy­sta­wił ją pod wła­snym pod­pi­sem zło­żo­nym na na­ka­zie pracy.

– Oto wa­sze skie­ro­wa­nie do Ko­war. Po­wo­dze­nia – oznaj­mił oschłym to­nem i nie pod­no­sząc się zza biurka, wrę­czył Ma­de­jowi gę­sto za­pi­saną kartkę pa­pieru.

Urzęd­niczka od­pro­wa­dziła wy­cho­dzą­cego Ma­deja spoj­rze­niem peł­nym nie­chęci i lek­ce­wa­że­nia. Na twa­rzy miała wy­pi­saną po­gardę wo­bec tego „wro­giego ele­mentu”, jak być może zgod­nie z urzę­dową ter­mi­no­lo­gią o nim po­my­ślała. Nie od­po­wie­działa na jego „do wi­dze­nia” wy­po­wie­dziane uprzej­mie tuż przy drzwiach.

Opu­ścił bu­dy­nek urzędu z ulgą. Cia­sne, za­mknięte po­miesz­cze­nia i dłu­gie ko­ry­ta­rze ko­ja­rzyły mu się bo­le­śnie z miej­scem, w któ­rym spę­dził ostat­nie trzy lata, a o któ­rym chciał jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć.

Pie­szo ru­szył w stronę dworca. Chciał nad­ro­bić te wszyst­kie dłu­gie dni, ty­go­dnie, mie­siące i lata, pod­czas któ­rych albo le­żał na be­to­no­wej po­sadzce, albo sie­dział na no­dze od stołka, albo stał w cia­snym „bun­krze”. Miej­sce na pry­czy do­stał do­piero po roku po­bytu w wię­zie­niu, a prawo do spa­ce­rów za­le­d­wie przed kil­koma mie­sią­cami, gdy zmie­nił się na­czel­nik. Te­raz cie­szył się swo­bodą ru­chu na świe­żym po­wie­trzu i chciał jak naj­szyb­ciej opu­ścić to mia­sto, w któ­rym pla­no­wali z Martą spę­dzić resztę swo­jego ży­cia, a w któ­rym jej przy­szło umrzeć, a jemu gnić w wię­zie­niu. Nie była to jed­nak wina mia­sta. Tak jak wszystko inne le­czyło rany po tej woj­nie. Jej ślady wi­dział na­dal na każ­dym kroku. Choć gruz w znacz­nej mie­rze usu­nięto, to na­dal stra­szyły na mu­rach dziury od kul i pu­ste place po zbu­rzo­nych ka­mie­ni­cach. Jed­no­cze­śnie oko ra­do­wało się wi­do­kiem uwi­ja­ją­cych się jak w ukro­pie mu­ra­rzy re­mon­tu­ją­cych to, co udało się ura­to­wać z wo­jen­nej po­żogi. Je­dy­nie dwo­rzec spra­wiał wra­że­nie, jakby ta straszna na­wał­nica go omi­nęła. Ślady po ku­lach ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych za­le­piono gip­sem. Ściany wy­glą­dały po tej ope­ra­cji tak, jakby ktoś ob­rzu­cił bu­dy­nek śnież­kami, a one nie zdą­żyły się roz­pu­ścić pod wpły­wem cie­pła.

Po­ciąg do Je­le­niej Góry od­jeż­dżał po szes­na­stej. Ma­dej miał za­tem sporo czasu. W dwor­co­wej re­stau­ra­cji, bę­dą­cej jed­no­cze­śnie po­cze­kal­nią, ku­pił bułkę z kieł­basą i szklankę her­baty. Wśród tłumu lu­dzi z tru­dem zna­lazł wolne krze­sło przy sto­liku. Je­dząc z ape­ty­tem pierw­szy po­si­łek na wol­no­ści, ob­ser­wo­wał po­dróż­nych. Dla za­bi­cia czasu wy­obra­żał so­bie, skąd przy­je­chali lub do­kąd wy­jeż­dżają i dla­czego. Nie dzi­wiła go ich re­ak­cja, gdy na­gle mil­kli lub ści­szali głos, kiedy funk­cjo­na­riu­sze ochrony ko­lei, prze­cha­dza­jący się dwój­kami, pod­cho­dzili zbyt bli­sko. Wśród mro­wia po­dróż­nych z da­leka rzu­cały się w oczy nie­bie­skie mun­dury mi­li­cjan­tów. Ilu taj­nia­ków sie­działo na ław­kach i przy sto­li­kach lub krę­ciło się po holu i pe­ro­nach, trudno było osza­co­wać. Z pew­no­ścią wielu.

Z okien za­tło­czo­nego po­ciągu ob­ser­wo­wał zmie­nia­jący się kra­jo­braz. Po­cząt­kowo pła­skie po­ła­cie sko­szo­nych pól, nie­które już za­orane, z cza­sem ustą­piły miej­sca pa­gór­kom. W końcu na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się za­rys gór. Nie były na­wet w po­ło­wie tak wy­so­kie jak Ta­try, lecz na ich wi­dok Ma­dej po­czuł miłe drże­nie serca. Tę­sk­nił za nimi rów­nie mocno jak za wol­no­ścią.

Gdy wy­siadł w Je­le­niej Gó­rze, chwilę bił się z my­ślami. O tak póź­nej po­rze nie miał już żad­nej moż­li­wo­ści do­stać się do Ko­war. Ostatni po­ciąg od­je­chał pół go­dziny wcze­śniej, a nocny kurs w ogóle nie ist­niał. Poza tym i tak nie miał tam za­ła­twio­nego żad­nego noc­legu. Po­sta­no­wił za­tem zo­stać na noc w Je­le­niej. Mia­sto z miej­sca przy­pa­dło mu do serca. W ni­czym nie przy­po­mi­nało zrów­na­nego z zie­mią Wro­cła­wia, było też cał­ko­wi­cie inne niż Nowy Targ, dzięki czemu ni­czego mu nie przy­po­mi­nało ani z ni­czym się nie ko­ja­rzyło. Mógł za­tem my­śleć o przy­szło­ści, za­po­mi­na­jąc o prze­szło­ści. I tak już nic w niej zmie­nić nie mógł.

Wy­na­jął po­kój w ho­telu, cie­sząc się na pierw­szą noc w czy­stej po­ścieli bez to­wa­rzy­stwa chra­pią­cych ob­cych lu­dzi. Z ręcz­ni­kiem prze­wie­szo­nym przez ra­mię, z kostką sza­rego my­dła w dłoni ru­szył na po­szu­ki­wa­nie ła­zienki. Zna­lazł ją na dru­gim końcu ko­ry­ta­rza. Z drże­niem serca pod­szedł do lu­stra. Nie wi­dział swo­jej twa­rzy od trzech lat, je­śli nie li­czyć tego za­mglo­nego od­bi­cia w znisz­czo­nym, po­obi­ja­nym wię­zien­nym lu­sterku, wi­szą­cym w łaźni nad ko­ry­tem peł­nią­cym funk­cję umy­walki. Po­woli pod­niósł wzrok. Przed nim stał fa­cet star­szy od niego o dzie­sięć lat. Ma­dej miał pra­wie czter­dzie­ści, a wy­glą­dał na pięć­dzie­siąt. Ostrzy­żone tuż przy skó­rze czarne włosy, choć na­dal gę­ste, na skro­niach sre­brzyły się si­wi­zną. Śniada kie­dyś cera z braku słońca i świe­żego po­wie­trza stała się zie­mi­sta i szara. Pod oczami po­ja­wiły się nie tylko ciemne sińce, lecz także drobne zmarszczki i wcale nie były wy­ni­kiem czę­stych wy­bu­chów nie­kon­tro­lo­wa­nego śmie­chu. Głę­bo­kie bruzdy bie­gły od skrzy­de­łek nosa w dół do ką­ci­ków ust, na­da­jąc twa­rzy zgorzk­niały wy­raz. Zła­many pod­czas prze­słu­cha­nia nos przy­wo­dził na myśl za­wod­nika boksu koń­czą­cego nie­chlubną ka­rierę. Na dol­nej war­dze wid­niały dwie bli­zny po ude­rze­niu hi­tle­row­skim ka­ste­tem, który dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści zna­lazł się w po­sia­da­niu kla­wi­sza. Je­dy­nie brą­zowe oczy na­dal mu błysz­czały, lecz nie tymi we­so­łymi iskier­kami, któ­rymi przed wojną za­chwy­cały się zna­jome dziew­czyny. Te­raz pło­nął w nich ogień nie­na­wi­ści i żalu. Że­bra ster­czały mu spod skóry. Mógł je po­li­czyć go­łym okiem bez ma­ca­nia pal­cami. Wię­zien­nym po­sił­kiem, wię­cej niż skrom­nym, ogra­ni­czo­nym do wod­ni­stej zupy i czar­nego chleba, trudno było się na­jeść, a by­wało, że straż­nik po­tra­fił za­war­tość ta­le­rza zło­śli­wie roz­lać na pod­łogę. Ma­de­jowi ode­brano prawo do wi­dzeń i pa­czek. Zresztą i tak nie miał kto do niego przyjść z za­wi­niąt­kiem wy­peł­nio­nym sło­niną, ce­bulą i chle­bem.

Od­krę­cił kran i z dawno nie­od­czu­waną roz­ko­szą wsu­nął dło­nie w stru­mień cie­płej wody. Za­cho­wał całe palce, nie znisz­czyły się też pod­czas pracy w wię­zien­nym warsz­ta­cie. Wie­dząc, że jest chi­rur­giem, ubecy czę­sto ko­rzy­stali z jego po­mocy, gdy prze­ho­lo­wali z bi­ciem pod­czas prze­słu­cha­nia i ja­kiś de­li­kwent usi­ło­wał prze­nieść się na tam­ten, być może lep­szy, świat, nie wy­ja­wiw­szy im głę­boko skry­wa­nych ta­jem­nic. Dla wła­snej wy­gody nie po­ła­mali mu więc pal­ców, a do pracy skie­ro­wali do szwalni, a nie do no­sze­nia gruzu.

Kiedy wanna wy­peł­niła się go­rącą wodą, za­nu­rzył się po samą szyję, oparł kark o że­liwny ema­lio­wany brzeg i za­mknął oczy. Nie my­ślał o ni­czym. Po­przy­siągł so­bie, że nie bę­dzie wra­cał do prze­szło­ści. Była zbyt bo­le­sna. Z ła­zienki wy­szedł do­piero wów­czas, gdy znu­dzeni ocze­ki­wa­niem na swoją ko­lej, po­zo­stali go­ście ho­te­lowi za­częli się nie­cier­pli­wić, czemu dali wy­raz gło­śnym do­bi­ja­niem się do drzwi.Roz­dział drugi

„Za­wsze trzeba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tylko wtedy uda nam się po­jąć, jak wiel­kim cu­dem jest ży­cie, gdy bę­dziemy go­towi przy­jąć nie­spo­dzianki, ja­kie nie­sie nam los”.

Paulo Co­elho

Bu­dy­nek ko­war­skiego dworca w ni­czym nie przy­po­mi­nał tego we Wro­cła­wiu. Par­te­rowy, po­bu­do­wany z czer­wo­nej ce­gły, z nie­wiel­kim za­da­sze­niem nad dwoma pe­ro­nami. Bar­dziej sta­cja niż dwo­rzec. Ruch pa­no­wał spory, lecz bez po­rów­na­nia mniej­szy niż we Wro­cła­wiu. Ra­zem z Ma­de­jem z po­ciągu wy­sy­pała się grupa ko­biet i męż­czyzn w róż­nym wieku. Do­my­ślił się, że to tu­tej­sze fa­bryki ścią­gały do Ko­war pra­cow­ni­ków. Jesz­cze nie opu­ścił pe­ronu, gdy drogę za­gro­dził mu pa­trol – dwóch żoł­nie­rzy Kor­pusu Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­nego, o czym świad­czyły gra­na­towe otoki na czap­kach, ka­ra­biny wi­szące na ra­mio­nach i czarne, wy­po­le­ro­wane na błysk, wy­so­kie żoł­nier­skie buty. Na twa­rze na­ło­żyli su­rowe miny, być może sztuczne, wy­łącz­nie dla do­da­nia so­bie po­wagi i za­tu­szo­wa­nia nie­pew­no­ści, gdyż ża­den nie miał wię­cej niż osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat.

– Prze­pustka! – wark­nął je­den z nich.

– Jaka prze­pustka? – Ma­dej nie krył za­sko­cze­nia. Od wyj­ścia z wię­zie­nia, ani we Wro­cła­wiu, ani w Je­le­niej Gó­rze, nikt ni­g­dzie nie żą­dał od niego żad­nej prze­pustki. Był prze­ko­nany, że coś źle zro­zu­miał, i zer­k­nął na boki, jakby ocze­ki­wał, że ktoś mu coś wy­ja­śni. Wów­czas za­uwa­żył, że kon­tro­lo­wano wszyst­kich przy­jezd­nych.

– Bez prze­pustki do mia­sta nie wej­dzie­cie – oświad­czył sta­now­czo żoł­nierz i wy­mow­nym ge­stem zdjął z ra­mie­nia ka­ra­bin.

– Mam na­kaz pracy w tu­tej­szym szpi­talu – bąk­nął Ma­dej z na­dzieją, że to wła­śnie o ten do­ku­ment cho­dzi, i się­gnął do kie­szeni ma­ry­narki po port­fel.

– Po­każ­cie! – Żoł­nierz nie­cier­pli­wie wy­cią­gnął rękę.

Po­dejrz­li­wym wzro­kiem wpa­try­wał się w świ­stek pa­pieru tak pie­czo­ło­wi­cie wy­pi­sany przez kie­row­nika urzędu we Wro­cła­wiu, jakby wy­czy­tał czarno na bia­łym, że Ma­dej przy­je­chał wy­sa­dzić mia­steczko w po­wie­trze.

– Do­wód oso­bi­sty! – wark­nął po chwili i jesz­cze bar­dziej się na­sro­żył.

Za­nim pod­jął wła­ściwą jego zda­niem de­cy­zję, do­brą mi­nutę po­rów­ny­wał wpisy w jed­nym i dru­gim do­ku­men­cie.

– Pój­dzie­cie z nami na po­ste­ru­nek, tam spraw­dzą, co z was za pta­szek – oznaj­mił w końcu to­nem nie­wró­żą­cym ni­czego do­brego, po czym wci­snął do kie­szeni mun­duru do­wód oso­bi­sty Ma­deja oraz jego skie­ro­wa­nie do pracy w ko­war­skim szpi­talu.

Idąc uli­cami w asy­ście żoł­nie­rzy, Ma­dej po­czuł się jak prze­stępca, choć wie­dział, że mo­gli go po­trak­to­wać znacz­nie go­rzej. Gdy zo­stał aresz­to­wany w czter­dzie­stym pią­tym, z domu wy­wle­kli go bez bu­tów i w pi­ża­mie, a pierw­sze ciosy spa­dły mu na głowę już na scho­dach. Z na­dzieją, że tym ra­zem po­trak­tują go ina­czej, roz­glą­dał się cie­ka­wie. Mia­steczko, choć nie­wiel­kie, tęt­niło ży­ciem i spra­wiało wra­że­nie, jakby wojna omi­nęła je sze­ro­kim łu­kiem. Ni­g­dzie żad­nych ruin i wy­pa­lo­nych do cna bu­dyn­ków, żad­nych gru­zów i dziw­nie pu­stych prze­strzeni mię­dzy ka­mie­ni­cami, przy­wo­dzą­cymi na myśl szczer­batą szczękę. Wręcz prze­ciw­nie. Nie­wy­so­kie ka­mie­niczki, oka­załe domy i te cał­kiem małe przy­cup­nięte przy ziemi domki, choć za­pewne pa­mię­tały ubie­gły wiek, cie­szyły oko pe­lar­go­niami na pa­ra­pe­tach oraz ko­lo­ro­wymi fa­sa­dami. Gdzieś z tyłu za nimi z pew­no­ścią pły­nęła rzeczka, na co wska­zy­wał plusk wody. Przed skle­pami kłę­bili się lu­dzie, być może w ocze­ki­wa­niu na do­stawę to­waru, a z otwar­tych na oścież drzwi miej­sco­wej knajpy wy­do­sta­wał się gwar roz­mów. Wi­dok wo­za­ków z końmi sto­ją­cych nie­opo­dal placu tar­go­wego przy­wo­łał mu na myśl po­dobny ob­raz z No­wego Targu, gdzie się uro­dził. Za­nim wy­je­chał do Kra­kowa, czę­sto cho­dził z matką na po­dobny plac ro­bić za­kupy. Wy­dało mu się, że było to tak dawno, jakby przed wie­kami, a wciąż miał w pa­mięci tam­ten za­pach, bę­dący dziwną mie­sza­niną woni koń­skiego potu, ogór­ków ki­szo­nych w ka­mion­ko­wych be­czuł­kach i słod­kich ja­błek wy­peł­nia­ją­cych pę­kate wi­kli­nowe ko­sze.

Od­go­nił nie­chciane wspo­mnie­nia, gdy do­tarli na po­ste­ru­nek miesz­czący się w oka­za­łym bu­dynku, który być może przed wojną peł­nił funk­cję sie­dziby za­moż­nej miesz­czań­skiej ro­dziny.

Po ko­ry­ta­rzu, to w jedną, to w drugą stronę, szyb­kimi kro­kami prze­miesz­czali się żoł­nie­rze i ja­cyś cy­wile. Głów­nie ko­biety. Może se­kre­tarki. Już po chwili eskor­tu­jący go żoł­nie­rze otwo­rzyli przed nim jedne z wielu drzwi i zo­stał wpro­wa­dzony do środka. W nie­wiel­kim po­koju za biur­kiem sie­dział ofi­cer. Roz­pięty pod szyją mun­dur i pas prze­wie­szony przez opar­cie krze­sła świad­czyły o lek­ce­wa­że­niu woj­sko­wej dys­cy­pliny.

– Oby­wa­telu po­rucz­niku! Ten oby­wa­tel nie po­siada prze­pustki! – za­mel­do­wał je­den z żoł­nie­rzy, prę­żąc syl­wetkę. Wy­jęte z kie­szeni do­ku­menty usłuż­nie po­ło­żył na bla­cie, wy­ko­nał prze­pi­sową ko­mendę w tył zwrot i wraz z ko­legą wy­szli na ko­ry­tarz.

Ofi­cer ob­rzu­cił Ma­deja tak­su­ją­cym spoj­rze­niem i bez słowa wska­zał mu krze­sło po dru­giej stro­nie biurka. Czas ja­kiś sta­ran­nie wer­to­wał do­ku­menty, choć tre­ści w nich było tyle co kot na­pła­kał. Od czasu do czasu zer­kał na ich wła­ści­ciela, jakby są­dził, że ten ma wszystko wy­pi­sane na twa­rzy. Na ko­niec się­gnął po słu­chawkę. Wo­lał oso­bi­ście spraw­dzić sto razy, niż choć raz prze­pu­ścić osobę nie­upraw­nioną. Na­wet nie chciał my­śleć, jaka spo­tka­łaby go za to kara.

– Łącz­cie ze szpi­ta­lem, z dy­rek­to­rem We­redą – wy­ce­dził przez zęby i za­wie­sił nieco po­dejrz­liwe spoj­rze­nie na sie­dzą­cym sztywno jakby kij po­łknął Ma­deju. Z wy­glądu wy­dał mu się po­dej­rzany.

Ktoś po dru­giej stro­nie li­nii te­le­fo­nicz­nej mu­siał się zgło­sić, gdyż po­rucz­nik prze­rzu­cił słu­chawkę do dru­giego ucha, chrząk­nął i za­py­tał:

– Po­noć cze­ka­cie na no­wego le­ka­rza?

Od­po­wiedź nie wy­do­stała się poza uszy po­rucz­nika, lecz chyba nie speł­niła jego ocze­ki­wań, bo za­dał jesz­cze jedno, krót­kie py­ta­nie:

– Jak na­zwi­sko?

Otrzy­maw­szy od­po­wiedź, ofi­cer dy­żurny bez słowa odło­żył słu­chawkę i na­dal wle­pia­jąc wzrok w sie­dzą­cego przed nim pe­tenta, oświad­czył krótko:

– Zga­dza się.

Z wy­ra­zem znu­dze­nia na źle ogo­lo­nej twa­rzy, świad­czą­cym, że ma już po dziurki w no­sie cią­głego spraw­dza­nia przy­by­wa­ją­cych każ­dego dnia do Ko­war lu­dzi, wśród któ­rych ani razu nie zła­pał żad­nego szpiega, się­gnął do szu­flady biurka i wy­jął plik urzę­do­wych drucz­ków. Wy­darł je­den z nich i po­woli, z na­masz­cze­niem, wy­peł­nił, ma­cza­jąc ob­gry­zioną na końcu ob­sadkę w ka­ła­ma­rzu sto­ją­cym na drew­nia­nej pod­stawce, za­chla­pa­nej czar­nym atra­men­tem. Zdjął ze sto­jaka jedną z wielu pie­czą­tek, po­stu­kał nią w po­du­szeczkę z tu­szem, dla pew­no­ści jesz­cze chuch­nął na nią od spodu i do­piero przy­wa­lił so­lid­nie w do­ku­ment, tuż pod swoim nieco krzy­wym pod­pi­sem.

– Do szpi­tala jest ka­wa­łek drogi – za­gaił, od­da­jąc Ma­de­jowi do­ku­menty oraz świeżo wy­pi­saną prze­pustkę. – Bę­dzie ze trzy ki­lo­me­try. Za go­dzinę je­dzie tam nasz ga­zik, to was za­bie­rze – za­pro­po­no­wał nie­spo­dzie­wa­nie, jakby zro­biło mu się żal sie­dzą­cego przed nim za­bie­dzo­nego męż­czy­zny. Choć Ję­drek nie mógł wy­klu­czyć, że o tę przy­sługę po­pro­sił go dy­rek­tor szpi­tala.

– Dzię­kuję – od­mó­wił mimo wszystko. Miał gdzieś uprzej­mo­ści wła­dzy, która po­zba­wiła go wol­no­ści i za­brała naj­bliż­szych. – Z przy­jem­no­ścią się prze­spa­ce­ruję. – Dla sie­bie zo­sta­wił myśl, że po trzech la­tach od­siadki przyda mu się tro­chę ru­chu.

– Tu ma­cie ad­res i mapkę, jak dojść – cią­gnął ofi­cer, na­ba­zgro­liw­szy coś na świstku pa­pieru. – Droga pro­sta jak drut, tylko tu – pod­kre­ślił ołów­kiem punkt na na­prędce wy­ko­na­nym ry­sunku – na tej krzy­żówce mu­si­cie skrę­cić w prawo.

Gdy Ma­dej z ulgą opu­ścił po­nury po­ste­ru­nek ko­war­skiego KBW, zro­zu­miał, że jego ra­dość z przy­jazdu do tego mia­steczka oka­zała się przed­wcze­sna. Ko­wary skry­wały ja­kąś mroczną ta­jem­nicę, któ­rej strze­gli ofi­ce­ro­wie kor­pusu bez­pie­czeń­stwa i cho­lera wie kto jesz­cze. Jed­nak ką­piel z po­przed­niego dnia oraz do­brze prze­spana noc w wy­god­nym i czy­stym ho­te­lo­wym łóżku pod­re­pe­ro­wały nie tylko jego siły fi­zyczne, ale także psy­chiczną od­por­ność. Lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem ręki szybko od­go­nił czarne my­śli, jakby były chmarą na­przy­krza­ją­cych się much, po­cie­szył się, że nie ta­kie rze­czy już w ży­ciu prze­trzy­mał, i ru­szył na po­szu­ki­wa­nie szpi­tala. Nie obe­szło się bez py­ta­nia o drogę przy­god­nie spo­tka­nych prze­chod­niów oraz kilku krót­kich od­po­czyn­ków. Nie dość, że droga wio­dła nieco pod górę, to za­wie­ra­jąca skromny do­by­tek wa­lizka z każ­dym kro­kiem sta­wała się co­raz cięż­sza i wy­nisz­czony wię­zie­niem or­ga­nizm Ma­deja nie da­wał so­bie rady.

Kiedy z da­leka uj­rzał po­tężną bryłę szpi­tala, z bu­rzą zie­leni wo­kół, za­parło mu dech w pier­siach. Ta­kie bu­dynki oglą­dał dawno temu, przed wojną, na pocz­tów­kach ze Szwaj­ca­rii, z Da­vos. Nie­zli­czone wieże, wie­życzki, lu­karny, daszki, drew­niane we­randy, ko­lumny i ko­lu­mienki spra­wiały, że szpi­tal bar­dziej przy­po­mi­nał pa­łac ja­kie­goś księ­cia z bajki niż miej­sce, gdzie prze­by­wali, a zda­rzało się, że umie­rali, ciężko cho­rzy lu­dzie. Ogromny ze­gar pod środ­kową wieżą wska­zy­wał go­dzinę dzie­wiątą rano. Słońce prze­glą­dało się w set­kach okien, do­da­jąc bu­dowli kró­lew­skiego bla­sku. Ma­dej z miej­sca uległ uro­kowi tego miej­sca, za­po­mniał o przy­krym po­wi­ta­niu na sta­cji ko­le­jo­wej i przy­mu­so­wej wi­zy­cie na po­ste­runku kor­pusu bez­pie­czeń­stwa.

Po kilku ka­mien­nych scho­dach do­tarł do skry­tego w cie­niu ar­kad wej­ścia. Gdy otwo­rzył drzwi, onie­miał z za­chwytu. Prze­stronny ja­sny hol ozda­biały ko­lumny, a krzy­żowe skle­pie­nie przy­cią­gało wzrok ko­lo­rową po­li­chro­mią. Na pię­tro wio­dły mar­mu­rowe schody, za­opa­trzone w ba­lu­strady wy­kute w że­la­zie przez ja­kie­goś mi­strza w swoim za­wo­dzie. Miej­sce to w ni­czym nie przy­po­mi­nało szpi­tala we Wro­cła­wiu, gdzie Ma­dej pra­co­wał, za­nim go aresz­to­wano. Przed oczami sta­nęły mu jak żywe ściany z su­ro­wej, czer­wo­nej ce­gły, po­sadzki w biało-czarną sza­chow­nicę, wy­so­kie okna po­prze­ci­nane szpro­sami jak kra­tow­nicą. Przy­wo­dził na myśl klasz­tor o su­ro­wej re­gule, a nie miej­sce dla zwy­kłych lu­dzi, któ­rym do­bro­wolne umar­twia­nie się było da­le­kie.

Te­raz por­tier skie­ro­wał go wprost do ga­bi­netu dok­tora Bro­ni­sława We­redy. Gdy wszedł, dy­rek­tor odło­żył na blat trzy­mane w rę­kach pa­piery i wy­szedł zza ob­szer­nego biurka przy­wi­tać się z przy­by­łym.

– Mam skie­ro­wa­nie do pracy w tu­tej­szym szpi­talu – oznaj­mił Ma­dej, z ulgą sta­wia­jąc wa­lizkę na pod­ło­dze.

– Tak, wiem. Dzwo­nili... – po­twier­dził z uśmie­chem dy­rek­tor, wra­ca­jąc na miej­sce. – Wczo­raj z wo­je­wódz­twa i przed go­dziną, prawda, z po­ste­runku. Niech pan siada, dok­to­rze... – Wska­zał krze­sło sto­jące po prze­ciw­nej stro­nie i za­trzy­mał na Ma­deju ba­daw­cze spoj­rze­nie piw­nych oczu osa­dzo­nych głę­boko pod krza­cza­stymi brwiami. Z miej­sca od­gadł, że sie­dzący przed nim męż­czy­zna prze­szedł przez pie­kło, za­nim przy­był do Ko­war. Myśl, że tra­fił z desz­czu pod rynnę, zo­sta­wił dla sie­bie. – Mam na­dzieję, że tym chwi­lo­wym aresz­to­wa­niem nie znie­chę­cili pana do pracy u nas. – Uśmiech­nął się po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Po­cząt­kowo tak – od­parł szcze­rze Ma­dej. – Lecz gdy zo­ba­czy­łem ten bu­dy­nek, ten park... Przy­znaję się bez bi­cia, że za­ko­cha­łem się w tym miej­scu od pierw­szego wej­rze­nia. – Wy­jął z port­fela skie­ro­wa­nie i po­ło­żył przed dy­rek­to­rem. Miał na­dzieję, że za­warta tam in­for­ma­cja o po­by­cie w wię­zie­niu nie zrazi do niego We­redy. Zbyt do­brze mu z oczu pa­trzyło.

Dy­rek­tor zer­k­nął na treść do­ku­mentu, po czym pod­niósł wzrok na Ma­deja i spy­tał z tro­ską w gło­sie:

– Pra­wie trzy lata nie stał pan przy stole, prawda?

– Zga­dza się. – Ma­dej kiw­nął głową i prze­łknął ślinę. Po­czuł się jak sztu­bak, który tłu­ma­czy się z nie­odro­bio­nych lek­cji.

– A jak dło­nie? W po­rządku? – spy­tał dy­rek­tor dość oględ­nie i chrząk­nął ner­wowo. Wo­lał nie py­tać wprost, czy po­ła­mano mu w wię­zie­niu palce. Za­da­wa­nie tak do­cie­kli­wych py­tań, a zwłasz­cza roz­po­wia­da­nie o me­to­dach sto­so­wa­nych pod­czas śledz­twa, pro­wa­dziło krótką drogą do tego sa­mego miej­sca, które Ma­dej po­przed­niego dnia opu­ścił. I obaj o tym do­sko­nale wie­dzieli.

– Po­szczę­ściło się – od­parł rów­nie ogól­ni­kowo i wsparł dło­nie na brzegu biurka tak, aby dy­rek­tor mógł oce­nić ich przy­dat­ność do za­wodu.

– Przez pierw­szy mie­siąc bę­dzie pan je­dy­nie asy­sto­wał – oznaj­mił z życz­li­wym uśmie­chem. – To po­zwoli panu wcią­gnąć się do pracy po tak dłu­giej prze­rwie.

– Z ogromną przy­jem­no­ścią, dy­rek­to­rze. – Ma­dej roz­ja­śnił twarz szcze­rym uśmie­chem. – Dzię­kuję za za­ufa­nie. Będę się sta­rał nad­ro­bić stra­cony czas... – do­rzu­cił, czu­jąc opusz­cza­jące go stop­niowo na­pię­cie.

– Spadł nam pan z nieba, ko­lego – cią­gnął We­reda, nie kry­jąc ra­do­ści z przy­jazdu Ma­deja – bo chi­rur­gicz­nych przy­pad­ków, zwłasz­cza po ura­zach, tra­fia do nas tyle, że cza­sami nie wia­domo, w co naj­pierw ręce wło­żyć. Pracy za­tem nie bę­dzie panu bra­ko­wało – do­dał nieco spe­szony, jakby to z jego winy by­wały te wszyst­kie urazy.

Ma­dej ze zro­zu­mie­niem ki­wał głową, choć nie miał bla­dego po­ję­cia, dla­czego aku­rat tu­taj, w tym uro­czym mia­steczku za­gu­bio­nym wśród gór, oto­czo­nym la­sami, mia­łoby być wię­cej wy­pad­ków niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Pod­czas lat spę­dzo­nych za kra­tami nie do­cie­rały do niego żadne in­for­ma­cje ze świata ze­wnętrz­nego. Po­wta­rzane przez więź­niów re­we­la­cje mo­gły być w ta­kim sa­mym stop­niu prawdą, co ubecką pro­wo­ka­cją. Na­uczył się uda­wać, że wie­rzy, ni­czemu wiary nie da­jąc. Za pew­nik mógł przy­jąć tylko jedno: na­dal sza­lał ter­ror, o czym świad­czyła co­raz więk­sza liczba więź­niów upy­cha­nych w ce­lach jak śle­dzie w beczce. Pa­no­szyli się ci z UB i KBW, o Ro­sja­nach nie wspo­mi­na­jąc, co było wi­dać go­łym okiem na każ­dym kroku, na­wet tu­taj w Ko­wa­rach. Reszta po­zo­sta­wała wielką nie­wia­domą, białą plamą, którą Ma­dej miał na­dzieję wy­peł­nić ko­lo­rami no­wego ży­cia.

– Ma pan żonę? Dzieci? – spy­tał We­reda, zmie­nia­jąc te­mat, i prze­glą­dał ner­wowo pa­pierki w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi na za­dane py­ta­nie, lecz nie do­strzegł w nich za­pisu o sta­nie ro­dzin­nym nowo za­trud­nio­nego le­ka­rza.

– Mia­łem – od­parł krótko Ma­dej i chrząk­nął, aby od­pę­dzić wzru­sze­nie. – Już nie żyją.

Dy­rek­tor się spe­szył. Po trzech la­tach od za­koń­cze­nia wojny zdą­żył się od­zwy­czaić od ta­kich od­po­wie­dzi. Ci, któ­rzy prze­żyli kosz­mar wojny, na ogół sta­rali się po­wró­cić do nor­mal­nego ży­cia, za­kła­dali nowe ro­dziny, ro­dziły się dzieci.

– Prze­pra­szam, bar­dzo mi przy­kro – bąk­nął. – Nic o tym, prawda, nie wie­dzia­łem.

– Nie szko­dzi – od­parł Ma­dej, usi­łu­jąc za­pa­no­wać nad drże­niem głosu. Jesz­cze nie przy­wykł do po­da­wa­nia in­for­ma­cji o śmierci żony i synka. W wię­zien­nej celi nikt go o nich nie py­tał.

– Czy ze­chce pan, ko­lego, za­miesz­kać na te­re­nie szpi­tala, czy dać skie­ro­wa­nie na kwa­terę w mia­steczku? – We­reda zgrab­nie zmie­nił te­mat i uśmiech­nął się życz­li­wie po raz ko­lejny. Czuł przez skórę, że z tym czło­wie­kiem bę­dzie mu po dro­dze.

– Je­żeli można, to za­miesz­kam w szpi­talu, będę miał bli­żej do pracy. – Ma­dej zdo­był się na żart i od­wza­jem­nił uśmiech. Do­piero te­raz do niego do­tarło, że był to jego pierw­szy od trzech lat żart, choć za­wsze za­li­czał się do lu­dzi dow­cip­nych i we­so­łych.

– Ro­zu­miem, że po tych... prawda... po tym... że do... – za­jąk­nął się We­reda, zmie­rza­jąc do ko­lej­nego py­ta­nia. Mu­siał je za­dać, żeby wie­dzieć, na czym stoi. – Czy jest pan człon­kiem par­tii? – spy­tał w końcu wprost i spe­szony opu­ścił wzrok na le­żące przed nim pi­sma.

– Do żad­nej nie na­leżę – od­parł, nie wie­dząc, o którą par­tię cho­dzi. O ile go pa­mięć nie my­liła, za­nim tra­fił za kraty, w Pol­sce dzia­łało ich kilka. Nie miał po­ję­cia, czy coś przez te trzy lata ule­gło zmia­nie. – I nie za­mie­rzam się za­pi­sy­wać, je­śli o to cho­dzi – do­dał chłodno. Przy­szło mu na myśl, że We­reda ze­chce go agi­to­wać, a tego by nie zniósł. Nie czuł się na tyle za­szczuty, aby oba­wiać się szcze­rej od­po­wie­dzi, ani tym bar­dziej, żeby wstę­po­wać do cze­goś, co mu nie od­po­wia­dało. I nic już nie miał do stra­ce­nia, poza swoim ży­ciem. Od­niósł wra­że­nie, że w oczach We­redy, kiedy ten usły­szał od­po­wiedź prze­czącą, do­strzegł ulgę i pierw­szy pro­myk au­ten­tycz­nej sym­pa­tii.

Dy­rek­tor nie sko­men­to­wał jego od­po­wie­dzi, je­dy­nie chrząk­nął i się­gnął po słu­chawkę te­le­fonu. Gdy do jego uszu do­tarł przy­po­chlebny głos se­kre­tarki: „Słu­cham, pa­nie dy­rek­to­rze”, po­pro­sił:

– Pani Kry­styno, pro­szę przy­słać do mnie kie­row­nika Ma­lika.

Po chwili do ga­bi­netu, bez­sze­lest­nie jak wąż, wśli­znął się krępy męż­czy­zna około pięć­dzie­siątki. Szpa­ko­wate rzad­kie włosy za­cze­sy­wał do góry, od­sła­nia­jąc dość po­kaźne za­kola. Chy­trymi oczkami ob­ma­cał Ma­deja od czubka głowy po końce mocno sfa­ty­go­wa­nych pół­bu­tów. Lu­stra­cja nie wy­pa­dła zbyt po­myśl­nie, bo bez słowa le­d­wie ski­nął mu głową, a słu­żal­czy wzrok za­wie­sił na swoim zwierzch­niku.

– To jest nasz nowy chi­rurg, Ję­drzej Ma­dej – oznaj­mił dy­rek­tor ofi­cjal­nym to­nem. – Pro­szę dok­tora za­kwa­te­ro­wać w miesz­ka­niu po Ko­wa­liku i za­pro­wian­to­wać. We wszystko, prawda... I wy­sta­wić stałą prze­pustkę – po­le­cił na ko­niec i uniósł się zza biurka, by na po­że­gna­nie uści­snąć dłoń no­wego pra­cow­nika. Chwilę pa­trzył, jak dźwi­ga­jąc wa­lizkę, zmie­rzał za kie­row­ni­kiem do drzwi. Ma­lik nie po­czu­wał się do obo­wiązku, by le­ka­rza wy­rę­czyć. To już były inne czasy niż te przed wojną, kiedy ktoś taki jak kie­row­nik miał obo­wią­zek nieść me­dy­kowi wa­lizkę.

Pół go­dziny póź­niej Ma­dej, za­opa­trzony w liczne pi­semka pod­pi­sane i opie­czę­to­wane przez Ma­lika, wę­dro­wał od ma­ga­zynu do ma­ga­zynu, po­bie­ra­jąc po­ściel, ręcz­niki, far­tu­chy le­kar­skie, obu­wie służ­bowe, a na­wet czaj­nik i her­batę. Wy­dano mu także, za po­twier­dze­niem od­bioru, kartki na my­dło, pro­szek do pra­nia, cu­kier, mięso i całą masę in­nych art­ku­łów spo­żyw­czych, o któ­rych nie miał po­ję­cia, że są re­gla­men­to­wane, a także blo­czek na obiady do szpi­tal­nej sto­łówki.

Ob­ju­czony ni­czym wiel­błąd za­tar­gał to wszystko do miesz­czą­cego się w na­roż­niku bu­dynku służ­bo­wego miesz­ka­nia. Skła­dało się z sa­lo­niku, sy­pialni, ła­zienki i nie­wiel­kiej kuchni. W sto­sunku do wię­zien­nej celi – nie­wy­obra­żalny wręcz luk­sus.

Za­pa­lił pa­pie­rosa i wy­szedł na przy­le­ga­jącą do sa­lo­niku drew­nianą we­randę ob­ro­śniętą blusz­czem. Roz­cią­gał się z niej za­pie­ra­jący dech w pier­siach wi­dok na le­żące po­ni­żej mia­steczko oto­czone łań­cu­chem wy­so­kich gór.

– Nie jest źle, skoro są góry – wy­mam­ro­tał pod no­sem.

Po raz ko­lejny roz­po­czął nowe ży­cie. Miał na­dzieję, że już po raz ostatni.Roz­dział czwarty

„A żyć mo­żesz tylko dzięki temu, za co mógł­byś umrzeć”.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry

Gdy ze­gar pod wie­życzką na szpi­tal­nym da­chu wy­bił pierw­szą w nocy, Ma­dej na­rzu­cił na pi­żamę le­kar­ski ki­tel i przez szparę w drzwiach wyj­rzał na ko­ry­tarz. Był pu­sty, oświe­tlony tylko jedną lampą wi­szącą u su­fitu oraz ni­kłym świa­teł­kiem są­czą­cym się przez szybę w drzwiach do dy­żurki le­kar­skiej. Za­kradł się bli­żej i przez chwilę na­słu­chi­wał. Zdą­żył już po­znać do­bie­ga­jący z ga­bi­netu ryt­miczny dźwięk. Tak skrzy­piała stara le­żanka, na któ­rej peł­niący dy­żur me­dyk mógł uciąć so­bie drzemkę. Te­raz jed­nak młody dok­tor Gaw­roń­ski uży­wał jej w cał­kiem in­nym, chyba znacz­nie przy­jem­niej­szym celu, choć tę czyn­ność też na­zy­wano spa­niem. Wol­nego stanu, wy­soki i przy­stojny nie mógł się opę­dzić od po­włó­czy­stych spoj­rzeń co młod­szych pie­lę­gnia­rek. Prze­ło­żona ni­gdy nie miała pro­ble­mów z wy­zna­cze­niem któ­rejś z nich na nocną zmianę. Gdy tylko oznaj­miła, że dy­żur bę­dzie peł­nił dok­tor Gaw­roń­ski, zgła­szały się jedna przed drugą. A on po­tra­fił ko­rzy­stać z tego uwiel­bie­nia płci pięk­nej, bo zza drzwi wy­raź­nie do­bie­gał ko­biecy szept:

– Ale zgaś świa­tło, bo się wsty­dzę...

Mi­nął dy­żurkę i po chwili bez­sze­lest­nie zbiegł krę­tymi scho­dami w dół. Otwo­rzył dru­gie drzwi na prawo, z na­pi­sem „Ma­ga­zyn” wid­nie­ją­cym na ema­lio­wa­nej na biało ta­bliczce. Z kie­szeni le­kar­skiego far­tu­cha wy­cią­gnął la­tarkę i chwilę szpe­rał jej świa­tłem po sto­ją­cych pod ścianą szaf­kach wy­peł­nio­nymi róż­nymi kla­mo­tami. W jed­nej z nich coś za­lśniło me­ta­licz­nie. Pod­szedł bli­żej. We wnę­trzu sta­rej nerki spo­czy­wała kula, być może od nie­miec­kiego wal­thera, jak po­my­ślał Ma­dej, którą dziś rano wy­do­był z ciała chło­paka. Bez na­my­słu wrzu­cił ją do kie­szeni, nerkę po­sta­wił na ster­cie po­dob­nych i ci­cho za­mknął za sobą drzwi.

Wra­ca­jąc, przy­sta­nął na mo­ment przy drzwiach po­koju le­kar­skiego. Ci­chutki, lecz świn­tusz­ko­waty chi­chot dziew­czyny da­wał po­zy­tywne świa­dec­two umie­jęt­no­ściom dok­tora Gaw­roń­skiego, od­gry­wa­ją­cego rolę szpi­tal­nego Don Ju­ana. Ma­dej wes­tchnął z ża­lem i z odro­biną za­zdro­ści w du­szy czmych­nął przez ni­kogo nie­zau­wa­żony do swo­jego miesz­ka­nia. Za­mknął drzwi na klucz i wy­szedł na we­randę. Park ota­cza­jący szpi­tal po­grą­żony był w głę­bo­kich ciem­no­ściach. Je­dyne dwie la­tar­nie usy­tu­owane tuż przy wej­ściu do bu­dynku w nie­wiel­kim stop­niu roz­świe­tlały nocny mrok. Gdy na­brał pew­no­ści, że nikt się w po­bliżu nie szwenda, zwin­nie prze­rzu­cił nogi przez rzeź­bioną ba­lu­stradę i ze­sko­czył na zie­mię. Po chwili znik­nął mię­dzy drze­wami. Pierw­szym z brzegu ba­dy­lem wy­grze­bał do­łek i wrzu­cił do niego wy­kra­dzioną z ma­ga­zynu kulę, do­wód, że ktoś do mło­dego Antka strze­lał. Gdy go za­sy­pał, sta­ran­nie udep­tał miej­sce, a na wierz­chu po­ło­żył ce­głę, ja­kich sporo wa­lało się po krza­kach, być może bę­dącą po­zo­sta­ło­ścią ja­kie­goś re­montu. Raz jesz­cze się ro­zej­rzał, czy nie było świadka tego dziw­nego po­grzebu, po czym bie­giem wró­cił do bu­dynku. Ze zwin­no­ścią małpy, przy­trzy­mu­jąc się rynny i ob­fi­cie ro­sną­cego blusz­czu, wdra­pał się po nie­rów­nej, ka­mien­nej pod­mu­rówce na swoją we­randę.

W szpi­talu od sa­mego rana wrzało. Pie­lę­gniarki bie­gały po ko­ry­ta­rzach, sze­lesz­cząc wy­kroch­ma­lo­nymi far­tu­chami, sprzą­taczki ucie­kły do piw­nicy pod pre­tek­stem se­gre­go­wa­nia bie­li­zny do pra­nia, le­ka­rze bur­czeli na pa­cjen­tów, któ­rzy nie mo­gli po­jąć, skąd tak złe hu­mory u ca­łego per­so­nelu, kiedy dzień za­po­wia­dał się sło­necz­nie i cie­pło, a w nocy nikt nie umarł.

– Co się dzieje? – spy­tał Ma­dej, wcho­dząc do dy­żurki. Gaw­roń­ski sie­dział na le­żance, a dwaj po­zo­stali, sto­jąc przy oknie, o czymś z oży­wie­niem dys­ku­to­wali. Mo­men­tal­nie umil­kli, gdy do­tarło do nich py­ta­nie Ma­deja.

– Stary wście­kły jak ni­gdy – wy­ja­śnił Gaw­roń­ski z obo­jętną miną. – Po­noć ope­ra­cyjną na­wy­zy­wał od idio­tek. Tego ni­gdy nie było. A ty – spoj­rzał na Ma­deja wy­mow­nie – masz się sta­wić u niego ra­zem z Cza­bań­skim. I to za­raz. Ope­ro­wa­li­ście we dwóch tego z raną po­strza­łową.

– Z raną po­strza­łową? – Ma­dej udał zdzi­wie­nie i wci­snął dło­nie w kie­sze­nie pach­ną­cego pral­nią ki­tla. – Zszy­wa­łem mu ranę, ow­szem, w oko­licy lę­dź­wio­wej, lecz nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby była to rana od kuli. Kto wam ta­kich głu­pot na­ga­dał? Prze­cież wojna już dawno się skoń­czyła, więc kto miałby strze­lać do dzie­ciaka? Po­wa­rio­wa­li­ście wszy­scy czy co? – Wo­dził spoj­rze­niem od jed­nego do dru­giego ko­legi, jakby ocze­ki­wał od nich ja­kie­goś sen­sow­nego wy­ja­śnie­nia. Za­sta­na­wiał się, czy ku­pią to bez­czelne kłam­stwo, czy nie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij