- W empik go
Le Corbusier. Architekt jutra - ebook
Le Corbusier. Architekt jutra - ebook
Człowiek, który zmienił XX wiek: wielkie wizje, wielkie kontrowersje.
Biografia Le Corbusiera, geniusza, który wierzył, że jego architektura będzie zmieniać społeczeństwo.
Kontrowersyjne projekty, spektakularne realizacje, niezwykłe podróże i pełen sprzeczności portret psychologiczny człowieka legendy.
Życie i dzieło ikony modernizmu. [...] Spojrzenie Anthony’ego Flinta na „pierwszą gwiazdę architektury” przenikliwie wychwytuje pychę i słabości Le Corbusiera, które są istotne dla jego artystycznego znaczenia. –„Kirkus Reviews”
Flint maluje portret dość zróżnicowany, w ten sposób dociera do istoty tego, dlaczego Le Corbusier pozostaje tak enigmatyczną i zniewalającą postacią. – „The Washington Post”
Anthony Flint – dyrektor ds. publicznych w Lincoln Instutute of Land Policy, doradca polityczny ds. zrównoważonego rozwoju w administracji stanu Massachusetts, stypendysta Harvard University Graduate School of Design, prelegent na TEDxBeaconStreet i TEDxTampaBay. Od lat pisze i współpracuje m.in. z „The Boston Globe”, „The New Republic”, „GlobalPost”, „Next City”, „Metropolis”. Człowiek wielu profesji i zainteresowań, autor Wrestling with Moses, za którą w 2010 roku otrzymał Christopher Award.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3343-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potrafił przyglądać się godzinami jej piersi wolno unoszącej się i opadającej tak samo jak wielki okręt na falach Atlantyku. Za bulajem kołysał się czarny ocean. Wyruszyli z Rio de Janeiro w długą podróż powrotną do Francji, umoszczeni w świeżej pościeli kabiny pierwszej klasy na pokładzie Lutetii. Na statku sunącym ku równikowi czas stał się sprawą względną. Był rok 1929. Złote lata dwudzieste miały się zakończyć kryzysem giełdowym, ale brutalna rzeczywistość została za drzwiami eleganckich salonów na pokładzie. Gdy tak siedział wsparty na łokciu, patrząc na Josephine Baker, którą wiele dni wcześniej poznał w Buenos Aires, ledwie mógł uwierzyć we własne szczęście. W Rio sączyli caipirinhę i przechadzali się po plaży Ipanema, a Josephine była taka śliczna, że rysował jej portrety kredkami, które przywiózł sobie do pracy. Na pokładzie wzięli udział w eleganckim balu maskowym. On przebrał się za hinduskiego żołnierza w turbanie z chustki w kropki, a ona za porcelanową lalkę. „Co za szkoda, że jest pan architektem, monsieur Le Corbusier” — powiedziała. „Byłby pan fantastycznym partnerem”¹ .
Uśmiechnął się, bo wiedział, że ich światy wcale nie są aż tak odległe. Jak doskonale zdawała sobie sprawę jego towarzyszka, nie był zwyczajnym kreślarzem.
W Ameryce Południowej powitano go z równymi honorami jak ją samą: przybysza z Paryża, wyróżniającego się w szytym na miarę garniturze z poszetką i muszką. Na jego wykłady na całym kontynencie przychodziły tłumy tych, którzy pragnęli posłuchać radykalnych nowych teorii na temat architektury i urbanistyki. Le Corbusier przełamywał schematy, jeśli chodzi o wznoszenie budynków i całych miast — tak samo jak Pablo Picasso w dziedzinie malarstwa i Ernest Hemingway w powieściopisarstwie — kreśląc gładkie, białe budowle o nowoczesnych liniach, jakich nie widziano nigdy wcześniej, rezygnując z drewna, cegły i kamienia na rzecz betonu, zastępując klatki schodowe kręconymi schodami i rampami, opasując fasady długimi ciągami okien w ciemnych framugach i sadząc ogrody na tarasach na dachu. W jego architekturze wszystko było inne. Swoje budynki osadzał na solidnych, ale eleganckich betonowych słupach zwanych pilotis, zostawiając pod nimi wolną przestrzeń dla samochodów, dzięki czemu budowle wydawały się unosić w powietrzu. A jego formuła była powtarzalna: funkcjonalne domy mieszkalne wznoszone tanimi metodami, czy to trzypiętrowe kamienice, czy też wieżowce w otoczeniu zieleni, połączone szerokimi trasami szybkiego ruchu, a w przyszłości obsługiwane przez samoloty i helikoptery. Początek XX wieku był erą maszyn — samochodów, lokomotyw, samolotów i masowej produkcji w fabrykach — więc najbardziej podstawowa potrzeba życiowa, to znaczy mieszkanie w domach i miastach, wymagała takiej samej modernizacji. Wytworny przybysz o zaczesanych do tyłu włosach i okrągłych okularach w czarnych oprawkach przywiózł ze sobą nowy sposób życia.
Stworzenie Le Corbusiera — nie tylko człowieka, ale też instytucji — wymagało niemałych zabiegów marketingowych. Przyjął ten pseudonim w 1920 roku, porzucając prawdziwe nazwisko: Charles-Édouard Jeanneret-Gris. Tego rodzaju przydomki były popularne wśród członków bohemy i artystów w Paryżu tamtego okresu, a dla niego ten akt miał szczególną symbolikę. Choć pseudonim nawiązywał po części do nazwiska jego pradziadka — monsieur Lecorbesiera z Brukseli — a także do nazwiska osiemnastowiecznej aktorki francuskiej Adrienne Lecouvreur, która dawniej mieszkała w paryskiej kamienicy, gdzie wynajmował mieszkanie, przybranie takiego miana było dla niego sygnałem zerwania z przeszłością, z tradycjami burżuazyjnymi, na rzecz nowoczesności. Ale był to także jeden z elementów budowania własnej marki. Słynny architekt miał już na zawsze odróżniać się od wszystkich innych innowatorów w dziedzinie projektowania, w tym od swojego amerykańskiego rywala Franka Lloyda Wrighta. Przydomek nasuwał też na myśl le corbeau, czyli kruka, mistycznego ptaka z tradycji celtyckiej, wybitnie inteligentnego łowcę i padlinożercę. Le Corbusier zaczął rysować siebie jako lśniącego czarnego ptaka, który zerka w dół z gałęzi trzymanej mocno pazurami i ocenia krajobraz, gotów puścić się w akrobatyczny lot.
Wszyscy w Paryżu, zarówno zamożni klienci, jak i przedstawiciele bohemy, wiedzieli, gdzie szukać nowych pomysłów w projektowaniu: pod numerem 35 na rue de Sèvres, w gwarnej pracowni obok domu towarowego Le Bon Marché. Zamiast w garażu, start-up Le Corbusiera mieścił się na pierwszym piętrze niczym się niewyróżniającego budynku w szóstej dzielnicy. Był to właściwie długi korytarz z ustawionymi jeden za drugim stołami kreślarskimi i czarnymi regulowanymi lampami oraz dokumentami i planami, które wisiały na ścianach i wyrastały z podłogi w postaci pęków rulonów niczym jakieś zwariowane zarośla. Co rano zjawiali się tam praktykanci, którzy pragnęli pracować z mistrzem i wizjonerem, u boku jego wspólników i podobnie myślących innowatorów: jego kuzyna Pierre’a Jeannereta oraz projektantki mebli Charlotte Perriand. Wydawało się, że co miesiąc powstawał tam nowy projekt budynku, nowy sposób organizowania życia: miejsca do mieszkania, do prowadzenia interesów, sprawowania władzy, miejsca rekreacji i kultury.
W owym atelier rodziły się wszelkiego rodzaju wynalazki: samochód, który mógłby być wczesną wersją volkswagena garbusa, meble z rurek aluminiowych, czarnej skóry i nakrapianej skóry końskiej, a nawet w pewnym momencie kolekcja odzieży damskiej: zestaw złożony z bluzki z wycięciem w serek, plisowanej spódnicy i wygodnych sandałów, który został przedstawiony „Harper’s Bazaar”, najważniejszemu amerykańskiemu pismu o modzie. Wieczorami kreślarze świętowali sukcesy winem i szampanem w bistrach Dzielnicy Łacińskiej, a rankiem, kiedy już ich mistrz skończył gimnastykę, mecz koszykówki albo sesję malowania, czemu miał zwyczaj poświęcać poranki przez całe życie, znów zbierali się w pracowni, żeby wrócić do szkiców i zacząć wszystko od nowa.
A teraz, ku jego ogromnej satysfakcji, o wszystkich tych nowych ekscytujących ideach mieli się dowiedzieć ludzie z Ameryki Łacińskiej, po drugiej stronie świata. Owa podróż była jednym z wielu wyjazdów zagranicznych ambasadora nowego ładu. Szybko rozrastające się miasta Argentyny i Brazylii potrzebowały jego pomocy, by stać się lepiej zorganizowanymi, czystszymi, bardziej uporządkowanymi miejscami do życia. Le Corbusier miał plan. W wypełnionych po brzegi salach wykładowych szkicował nowe miasta węglem na brązowym papierze gazetowym, nigdy nie korzystając z notatek, tworząc swoje wizje na gorąco. Rysował szeregi budynków mieszkalnych na otwartej przestrzeni, skąpanych w słońcu i powietrzu, otoczonych miejscami do rekreacji i ciągami komunikacyjnymi, przedstawiając to wszystko jako absolutnie naturalną ewolucję. By zademonstrować, że miasta nie mogą zastygać w czasie, rysował katedrę Notre Dame i wieżę Eiffla, a potem swoje wieżowce w parku; postęp, który mimo szacunku dla przeszłości, nie może w niej utkwić, choćby dlatego, że miasta przyszłości musiały być przygotowane na stałe powiększanie się populacji. Ale podczas gdy on przedstawiał swoje kolejne manifesty, krytycy i autorytety akademickie stawiali opór temu wszystkiemu. Odrzucenie konwencji i proponowanie nowych form uważali za oburzające, co jedynie czyniło z Le Corbusiera kogoś jeszcze bardziej ekscytującego, prawdziwego rebelianta. Argentyńczycy i Brazylijczycy czuli, że są częścią większego procesu — że dano im klucz do przyszłości. Podążając ku niej, mogli nawet pominąć takie etapy, jak Paryż i Nowy Jork.
Jeden z jego szkiców narysowanych z perspektywy kogoś, kto z morza spogląda na brzeg, przedstawia zestaw trzech budynków mieszkalnych w Rio de Janeiro, żółtych i otoczonych różowawą mgiełką, jakby jaśniejących obietnicą świetlanej przyszłości. To była zachwycająca wizja, a Le Corbusier upajał się rolą mesjasza. „Prorok nowej architektury” — głosił slogan reklamujący hiszpański przekład książki, którą wydał w Europie kilka lat wcześniej, Vers une architecture (W stronę architektury), zachwalanej jako „biblia idealnego mieszkania”² .
W dostojnym wnętrzu Jockey Clubu w Buenos Aires goście szeptem opowiadali sobie o słynnym architekcie z Paryża. Na ulicy bywał proszony o autografy. Pewnego wieczoru w barze jakaś grupa zafundowała mu tyle piw, ciągle wznosząc toasty na jego cześć, że stracił rachubę — na szczęście w końcu go wypuścili. Dni wypełniały mu wykłady na uniwersytetach, spotkania z przedstawicielami władz i lunche z członkami bogatej elity, na przykład Victorią Ocampo, późniejszą wydawczynią pisma literackiego „Sur”, publikującego takich pisarzy, jak Jorge Luis Borges. Le Corbusier uważał Ocampo za silną osobowość, obdarzoną wyjątkowo dobrym gustem; ona w zamian pomagała mu w organizacji jego wykładów³ . Podczas gdy wizje urbanistyczne przemawiały do szerokiej publiczności, możni i bogaci pragnęli czegoś bardziej samolubnego. Chcieli prywatnych willi, które byłyby arcydziełem nowoczesnej architektury.
Nie minęło wiele czasu, a zapragnęła tego również Josephine Baker, tak jak on mieszkająca w Paryżu. Od czasu, kiedy przedstawił się jej po jednym z występów w Buenos Aires, było jasne, że jest kimś więcej niż tylko kolejnym wielbicielem pragnącym spotkać ją za kulisami. Była oczarowana i zaciekawiona. Po kilku dniach od ich pierwszego spotkania poprosiła go, by zaprojektował dla niej dom na Rive Droite, w pobliżu Montmartre’u i Folies Bergère, lokalu, dzięki któremu stała się sławna.
On z kolei doceniał utalentowaną artystkę, która tak samo jak on objeżdżała świat, wzbudzając zachwyt i ekscytację. W 1929 roku dwudziestotrzyletnia Baker była nie tyle śpiewaczką i tancerką, ile zjawiskiem. La Femme Sauvage, czarna Wenus, tańczyła shimmy odziana skąpo w różowe pióra flamingów w Théâtre des Champs Élysées albo w spódniczce z bananów w Casino de Paris⁴ . Urodzona w St. Louis artystka mieszanego pochodzenia stanowiła niebywale egzotyczny widok, gdy z wężem owiniętym wokół szyi świergotała na scenie albo gdy przechadzała się po Champs Élysées z oswojonym lampartem o imieniu Chiquita. Jej niezwykły image — fryzura z loczkiem przyklejonym do czoła, złote paznokcie, suknie od najlepszych projektantów, jej karmelowa skóra, która wywołała na Lazurowym Wybrzeżu szaleństwo na punkcie opalenizny, a nawet jej amerykański akcent — budził fascynację we Francji i na całym świecie. Wnosiła ze sobą coś nowego, co podnosiło ludzi z miejsc i dawało im poczucie uczestnictwa w czymś niezwykłym.
Zrządzeniem losu płynęli na pokładzie tego samego statku Giulio Cesare z Buenos Aires do São Paulo, on w białych spodniach i butach, marynarce i z muszką, ona w białej spódnicy i bluzce, w toczku ozdobionym kwiatkiem. Architekt i śpiewaczka jazzowa byli sobie coraz bliżsi. „Nie mogę dać ci nic prócz miłości” — śpiewała Baker podczas występu w wówczas drugim co do wielkości mieście Brazylii. Mimo otaczającej ją sławy wydawała się Le Corbusierowi zupełnie naturalna, skromna, pozbawiona próżności. On wydawał jej się nieodparcie pociągający i zabawny. Kiedy spotkali się ponownie w Rio, więź między nimi została zadzierzgnięta na dobre.
Rysował ją więc śpiącą jak dziecko pod ciepłym kocem, a także przed Głową Cukru w Rio, ubraną w spódniczkę do kolan, u boku mężczyzny w fedorze — którym był on sam. Oboje, unosząc głowy, wpatrywali się z nadzieją w horyzont.
Tak właśnie traktował wszystko, co zwróciło jego uwagę. Rysował, pospiesznie kreśląc lub malując na papierze, zanim umknęła mu myśl. Był świetny w czymś, co miało stać się zapomnianą sztuką, wypartą przez aparat fotograficzny, a potem smartfon. Potrafił w kilka chwil nakreślić precyzyjne linie ukazujące trójwymiarową bryłę, zaznaczyć światło i cień, uchwycić perspektywę, proporcje i skalę.
Jego pewną rękę dostrzeżono wcześnie, jeszcze gdy był młodym człowiekiem dorastającym we francuskojęzycznej północno-zachodniej Szwajcarii, w mieście La Chaux-de-Fonds. Zachęcany przez dyrektora szkoły plastycznej, do której uczęszczał, malował pełne zieleni i brązów akwarele przedstawiające symetryczne jodły typowe dla regionu, wśród szerokich dolin i falujących wzgórz. Charles L’Eplattenier, miłośnik plenerów, który zabierał uczniów na wieś, by ukazywali w swoich pracach moc natury, widział, jak trafnie Le Corbusier dostrzega wszystkie rytmy wokół siebie, gobelin alpejskich łąk i lasów przenikających się i współgrających ze sobą.
W salach École d’Art Le Corbusier sumiennie odwzorowywał ornamentykę wnętrz i budynków reprezentującą główny nurt wzornictwa na początku XX wieku, to znaczy ruch Arts and Crafts. L’Eplattenier, imponującej postury mężczyzna o ciemnych oczach i długiej spiczastej bródce, był pełen podziwu dla oczywistego talentu młodego człowieka. Zdolność porządkowania świata dookoła była wielkim darem. „Największą rzeczą, jaką może uczynić człowiek na tym świecie, jest dostrzec coś i w prosty sposób opowiedzieć o tym, co zobaczył” — powiedział John Ruskin, guru ówczesnych akademii sztuk pięknych. „Na setki ludzi umiejących mówić przypada jeden, który umie myśleć, ale na tysiące umiejących myśleć — jeden, który potrafi widzieć. Jasne spojrzenie to poezja, proroctwo, religia, wszystko razem”⁵ .
Le Corbusier był wdzięczny za naukę pod okiem L’Eplatteniera, inspirującego i uroczego mistrza, miał tam też świetnych kolegów. Ale jego rodzinne miasto pozostało z nim jako skomplikowane wspomnienie i wywarło na niego jednoznaczny wpływ. La Chaux-de-Fonds, miasto szwajcarskiej precyzji i porządku oraz kalwińskiej dyscypliny, było miejscem, gdzie się urodził i gdzie stanęły pierwsze budynki jego projektu — a zarazem miejscem, z którego pragnął uciec.
Miejscowość licząca zaledwie około trzydziestu pięciu tysięcy mieszkańców została założona przez średniowiecznych osadników, którzy wyruszyli na północ z Neuchâtel, stolicy prowincji, uciekając przed prześladowaniami religijnymi i szukając spokoju. Kiedy miasteczko, zbudowane z wyciętych doszczętnie lasów Jury, spłonęło całkowicie w 1794 roku, postanowiono odbudować je według ścisłego planu: na siatce rozciągającej się wzdłuż jednej, biegnącej na osi wschód–zachód alei, z budynkami jednakowego rozmiaru, wysokości i koloru wzdłuż wszystkich równoległych ulic i przecznic. Wszędzie miał zapanować porządek. Na każdym dachu były urządzenia pozwalające na usuwanie ciężkiej czapy śniegu zimą; przy każdym progu zamontowano metalowe strzemię do wycierania butów. A na górze niemal każdego budynku znajdował się ciąg okien wpuszczających światło do pracowni na poddaszach idealnie nadających się do działalności, która stała się podstawą lokalnej gospodarki: produkcji zegarków. Od czasu, kiedy jeden z pierwszych osadników naprawił pewnemu przybyszowi zegarek, La Chaux-de-Fonds odnalazło swoje powołanie w zegarmistrzostwie, sztandarowej branży Szwajcarii.
W jakimś momencie ponad połowa zegarków używanych na całym świecie pochodziła właśnie stąd — tu narodziło się wiele najbardziej solidnych i prestiżowych marek: Breitling, TAG Heuer, Omega, Movado, Cartier i Girard-Perregaux. Pożar i odbudowa pozwoliły z pełną determinacji gorliwością podporządkować miasto jednej branży. Większość rzemieślników mieszkała w tych samych budynkach, gdzie znajdowały się ich warsztaty na poddaszach; usunąwszy średniowieczny bałagan, zyskali mnóstwo światła, szersze ulice łatwiej było odśnieżać, dzięki czemu bez problemu przewożono części zegarków z jednego budynku do drugiego. Miasto stanowiło wspaniałe połączenie fizycznej organizacji przestrzeni z machiną gospodarczą, oparte na systemie établissage, w którym każdy element produktu był składany w innym miejscu. Każdy człowiek miał swoje zadanie, od dostawcy materiałów, przez wytwórcę sekundników, aż do grawera, który ozdabiał kopertę zegarka. Pracowników przyuczano do wyspecjalizowanych zadań, na które było największe zapotrzebowanie, i każdy zajmował swoją niszę. Karol Marks był pełen podziwu dla czegoś, co nazwał doskonałym przykładem heterogenicznej produkcji opartej na pełnym zaangażowaniu mieszkańców — miastem manufakturą. Odwiedzali je także Jean-Jacques Rousseau i Włodzimierz Lenin.
Była to istotnie wspaniała maszyneria, a Le Corbusier miał stać się jednym z jej trybików. Jego ojciec zajmował się grawerowaniem zegarków i oczekiwał, że syn przejmie po nim interes.
Georges-Édouard Jeanneret-Gris był człowiekiem surowym i troskliwym, pedantycznym i praktycznym, Szwajcarem w każdym calu. Jego dziennik zawiera nie tylko zapiski z życia codziennego, ale też drobiazgowy rejestr rodzinnych wydatków, łącznie ze zmianami cen produktów spożywczych⁶ . W 1883 roku ożenił się z Marie-Charlotte-Amélie Perret, córką miejscowego rzemieślnika, a trzy lata później urodził się ich pierwszy syn Albert. Po niespełna dwóch latach, 6 października 1887 roku, w domu pod numerem 38 na rue de la Serre przyszedł na świat drugi syn. Został nazwany Charles-Édouard Jeanneret-Gris, które to miano miał porzucić trzydzieści trzy lata później, choć w listach do rodziny nadal podpisywał się Édouard albo po prostu Ed, a czasem czułym przezwiskiem „Doudou”.
Na początku mieszkali na drugim piętrze jednej z identycznych kamienic w centrum miasta, a potem, kiedy miał sześć lat, na piątym piętrze podobnie ponurej kamienicy przy głównym bulwarze, Avenue Léopold-Robert. Za chłodną fasadą — zgodnie z niepisaną tradycją ostentacja była źle widziana, mimo że mieszkańcy miasta stawali się coraz zamożniejsi — wnętrze mieszkania rodziców Jeannereta było przytulne i pełne ozdób, urządzone dziewiętnastowiecznymi meblami i bibelotami. Szczególnie cennym sprzętem było pianino, na którym Marie grała ze sporym talentem. Muzyka stanowiła często jedyne wytchnienie od świadomej powściągliwości i powagi życia domowego, którego scenariusz nigdy nie przewidywał zbyt wiele radości.
Trzon rodziny stanowiła ich czwórka, rodzice i dwóch synów, chociaż przez pewien czas mieszkała z nimi także ciotka Pauline. Matka Le Corbusiera miała pozostać najważniejszą kobietą w jego życiu, adresatką setek listów pisanych z odległych miejsc przez całą jego karierę. Jednak na jego rodzicach zawsze większe wrażenie robił Albert. Był zdrowy i silny, podczas gdy Édouard wydawał się słabowity, jak zauważył Georges, zaangażowany członek miejscowego klubu alpinistycznego, gdy zabrał obu chłopców na dłuższą wycieczkę. Powołaniem Alberta wydawała się muzyka, chociaż jako dziecko trochę się jąkał⁷ . W szkole Édouard nigdy nie wydawał się tak pilnym uczniem jak brat. Rodzice jednak zauważyli, że bardzo lubi bawić się klockami.
W pobliskiej École d’Art Édouard uczył się projektowania, rytownictwa oraz zdobnictwa, żeby kiedyś zająć miejsce u boku ojca, który dostarczał wytwornie zdobione koperty zegarków dla wytwórców takich jak Longines. Nad wiek rozwinięty chłopiec wyprzedzał program i projektował zegary stołowe, szkatułki na biżuterię i wisiory, zaprojektował też srebrną rączkę do laski dla swojego ojca, w kształcie hybrydy orła i psa. Sumiennie pracował nad mieszczącymi się w dłoni kopertami ze srebra inkrustowanego stalą i mosiądzem, rzeźbionymi za pomocą rylca i dłuta i zdobionymi wyrafinowanymi wzorami geometrycznymi oraz roślinnymi. Chociaż jego nagradzane projekty współgrały z tworzącym się wówczas nurtem art nouveau, uważał tę pracę za równie żmudną jak bezmyślne kopiowanie wzorów dekoracyjnych w szkole. Poza tym coraz bardziej cierpiał na tym jego wzrok. Przed karierą czeladnika grawera uratowała go choroba oczu, najprawdopodobniej odklejenie siatkówki, wskutek czego musiał nosić grube szkła, a ostatecznie stracił wzrok w jednym oku. Ślęczenie nad cienkimi jak włos kreskami na metalowych kopertach nie wchodziło już w grę.
Na szczęście L’Eplattenier, który cierpliwie stał u jego boku przy stołach kreślarskich w szkole, mógł mu zaproponować inną drogę kariery. Le Corbusier tak pięknie rysował i postrzegał przestrzeń i bryły w tak niezwykły sposób, że powinien rozważyć zajęcie się architekturą.
Prestiż i precyzja zawodu zegarmistrza oraz znakomicie funkcjonujący porządek odbudowanego z popiołów La Chaux-de-Fonds miały pozostać z nim na zawsze. Ale jego rodzinne miasteczko nie mogło mu zaoferować tyle, żeby chciał w nim pozostać. Podobnie jak w przypadku innego jego sławnego rodaka — Louisa-Josepha Chevroleta, producenta ogromnie popularnych w Ameryce samochodów, który również urodził się w tym mieście — jego jedyną szansą, by zrobić karierę, był wyjazd.
Jeśli miał zostać architektem, jak doradzał L’Eplattenier, musiał zrobić dwie rzeczy: dostać się na staż do najlepszych projektantów swoich czasów oraz jednocześnie wybrać się w podróż, żeby zobaczyć świat.
*
Po pokładzie Lutetii przechadzał się z miną doświadczonego podróżnika. Pojawiały się coraz bardziej efektowne środki transportu, a on korzystał z większości z nich, od wielkich transatlantyków, przez Grafa Zeppelina, napełniony wodorem sterowiec, którym leciał w 1936 roku, kiedy wrócił do Brazylii, aż do, nieco później, pierwszych pasażerskich samolotów odrzutowych. Ich lśniące, żebrowane srebrne kadłuby pojawiały się w tle dziesiątek fotografii, na których schodził po dostawianych schodkach odziany w świeży, jakimś cudownym sposobem niepognieciony garnitur. Podróżował niczym głowa państwa, żądając od władz i innych klientów wyjątkowego traktowania, wyłącznie miejsc w pierwszej klasie i najlepszych hoteli. Jednak gdy we wrześniu 1907 roku jako dziewiętnastolatek opuścił La Chaux-de-Fonds, miał ze sobą plecak, nocował w pensjonatach i jeździł pociągami, a podczas podróży często musiał wychodzić ze wspólnego przedziału, żeby opłukać się z sadzy wpadającej przez okna. Narzekał na niestrawność, w listach do domu prosił o świeże ubrania i tęsknił za rodziną tak bardzo, że przy łóżku ustawił sobie ołtarzyk z fotografii. Trudy i niedogodności jego ostatecznie czteroletniej podróży po Europie były jednak mało istotne w tej niezwykłej, pełnej odkryć wyprawie.
Najpierw wyruszył do Włoch, do Florencji przez Lugano, Mediolan, Genuę i Pizę, w charakterze przewodnika wioząc ze sobą Mornings in Florence Johna Ruskina. Na miejscu spotkał swojego przyjaciela Léona Perrina, kolegę ze szkoły plastycznej, i dwaj młodzi ludzie wybrali się razem, by zwiedzać renesansowe miasto, oglądać jego muzea, katedry i wspaniałe dzieła architektury. Zachwycony pięknem tego, co zobaczył — najpiękniejszymi tworami ludzkiego ducha — zapełniał szkicownik encyklopedycznymi szczegółami jego bizantyjskiego przepychu, pieczołowicie kreślonymi ołówkiem i piórkiem i malowanymi akwarelami: kolumny, kapitele i łuki, grobowce i bazyliki, zdobione wijącymi się liniami i mitycznymi bestiami. Posąg, wydawałoby się gotów w każdej chwili wyjść z marmurowej niszy, zachwycił go swoimi proporcjami. W katedrach Le Corbusier zatrzymywał się zapatrzony, zapominając o porach posiłków i stając się łatwym łupem dla kieszonkowców, którzy bardzo szybko pozbawili go portfela.
Michał Anioł i Rubens, Tycjan i Botticelli — wszyscy mieli mu coś do ofiarowania, zaspokajając jego pragnienie piękna. Przesiadywał na placykach, dzieląc się lunchem z kotem i przyglądając się przechodzącym ładnym dziewczynom. Wycieczka do klasztoru kartuzów w Val d’Ema wprawiła go w najwyższe uniesienie. Posadowiony na zboczu klasztor składał się z izdebek o wysokich sufitach i niewielkiego ogrodu, z którego rozciągał się widok na wiejski krajobraz Toskanii. Oprócz cel zapewniających przestrzeń prywatną znajdowały się tam pomieszczenia wspólne przeznaczone do modlitw i posiłków. Było to nowoczesne miasto wzniesione w XV wieku, „najszlachetniejsza sylwetka w krajobrazie nigdy jeszcze nie widziałem tak szczęśliwej interpretacji mieszkania”⁸ — wspominał. Klasztor i jego „promienna wizja” miały inspirować jego projekty mieszkaniowe przez resztę kariery.
Dalsza podróż zawiodła go z Wenecji do Wiednia, gdzie kupił sobie filcowy kapelusz i wymienił zniszczone buty, po czym zaczął pukać do kolejnych drzwi z nadzieją, że zostanie przyjęty na praktykę w jednym z renomowanych biur architektonicznych. Czekał go jednak kubeł zimnej wody. Mieszkańcy stolicy Austrii byli „niepoznawalni” i dostanie się gdziekolwiek bez koneksji okazało się niemożliwe. W wolnym czasie słuchał muzyki, kupił sobie miejsce stojące na pięciogodzinne wykonanie Zygfryda Wagnera w operze, pod batutą Gustava Mahlera⁹ , a gdy wieczór się rozkręcił, zadawał się z prostytutkami na Stephansplatz.
W Wiedniu nie było dla niego pracy. Za to nieskończone możliwości czekały w Paryżu. W Paryżu był też beton.
Surowiec, w którym miał z tak znakomitym skutkiem rzeźbić przez większość swojej kariery, na początku stulecia właśnie zaczynał zyskiwać popularność, a dwaj bracia, którzy założyli interes w Paryżu, przeprowadzali większość pierwszych eksperymentów. Auguste i Gustave Perretowie, imigranci z Belgii, należeli do awangardy w dziedzinie architektury i sztuki, a ich specjalnością było wykorzystywanie innowacyjnych metod i materiałów budowlanych do stworzenia zupełnie nowej klasy budynków — różniących się i wyglądem, i funkcjonalnością. Bracia Perretowie, założyciele przedsiębiorstwa stanowiącego połączenie firmy budowlanej i biura architektonicznego, specjalizowali się w żelazobetonie, czyli betonie zbrojonym stalowymi prętami — który pozwalał im budować konstrukcje wyższe i szersze, pozbawione widocznych łączeń, i tworzyć otwarte wnętrza. Niezwykła wytrzymałość tego materiału oznaczała, że potrzeba było mniej ścian wewnętrznych. A zarazem dawało się go zdobić i rzeźbić, a nawet sprawić, by wyglądał jak drewno. Bracia Perretowie zbudowali siedzibę swojej firmy po przeciwnej stronie Sekwany niż wieża Eiffla, tuż przy Trocadéro; ze swoją przejrzystą logiką konstrukcji i wolnym planem była typowym przykładem ich podejścia. Przybysz z Wiednia złożył im niezapowiedzianą wizytę, pokazał Gustave’owi Perretowi swoje rysunki i natychmiast został zatrudniony jako praktykant w niepełnym wymiarze.
*
Jego rodzice odradzali mu wyjazd do Paryża, podobnie jak L’Eplattenier, z wielu tych samych powodów: uważali, że to miasto dekadenckie, Babilon, gdzie młody człowiek pogrąży się w pustych rozrywkach. Z początku po przyjeździe Le Corbusier obawiał się, że mogli mieć rację: lał deszcz, tak że nie dało się zobaczyć żadnego ze słynnych budynków, a pokój w hotelu okazał się norą. Jednak zawsze wspominał spędzone tam czternaście miesięcy z wielką czułością, ponieważ to właśnie ten pobyt określił jego dalszą drogę. Rano pracował nad planami budynków mieszkalnych i domków myśliwskich dla braci Perretów, zanurzony w matematyce i geometrii przestrzeni, które stały się możliwe dzięki betonowi. Popołudniami zaś zanurzał się w miasto. Wynajął klitkę na poddaszu w Dzielnicy Łacińskiej, z oknami wychodzącymi na katedrę Notre Dame, którą wielokrotnie i dokładnie zwiedzał; malował akwarele przedstawiające widok z okna ponad wszechobecnymi mansardowymi dachami, aż do gotyckich wież na Île de la Cité, i fotografował się na balkonie w studenckiej czapce i pelerynie.
W tamtym okresie zazwyczaj był sam i zawsze czytał jakąś książkę. Jego program samoedukacji obejmował Don Kichota Miguela de Cervantesa (człowiek z La Manczy był udręczonym bohaterem, z którym identyfikował się całe życie), Żywot Jezusa Ernesta Renana oraz zestaw klasycznych dzieł niczym z uniwersyteckiej listy lektur obowiązkowych: Homer, Nietzsche, Rousseau, Flaubert, Baudelaire¹⁰ . Rodzice byli pod dużym wrażeniem, kiedy przyjechali z wizytą, wraz z coraz bardziej zagubionym życiowo Albertem, który świętował spotkanie z bratem wieczornymi biesiadami przy winie.
Jak sam powiedział, Le Corbusier przyjechał do Paryża, „żeby poznać”. Z dalszym ciągiem podróży wiązał równie duże nadzieje. Po praktyce u braci Perretów i krótkim pobycie w domu w La Chaux-de-Fonds wyruszył do Niemiec, kolejnego celu swoich badań, dzięki temu, że École d’Art zamówiła u niego relację na temat tamtejszych innowacji w architekturze¹¹ . Odwiedził Frankfurt, Drezno, Hamburg i Monachium, gdzie poznał Williama Rittera, dziennikarza, malarza oraz krytyka sztuki i muzyki, który urzekł go swoim przekornym talentem; później przez lata mieli wymieniać osobiste listy. W Berlinie Le Corbusierowi udało się dostać na praktykę do pioniera modernizmu Petera Behrensa, najlepiej znanego z jego fabryki turbin AEG, imponującej, a zarazem eleganckiej budowli z betonu i szkła. Wśród praktykantów Behrensa byli między innymi Ludwig Mies van der Rohe i Walter Gropius, później szefowie Bauhausu, wpływowej szkoły nowoczesnego projektowania. Le Corbusier uważał Behrensa za nieuleczalnego tyrana, płacącego swoim podwładnym marne pieniądze. Jako praktykant ślęczał przy stole kreślarskim, żeby mieć czym opłacić wynajmowany pokój i skwapliwie pochłaniał przygotowywane przez gospodynię obiady, za które płacił jedną markę.
Znów znalazł pociechę w muzyce, poruszył go koncert Czajkowskiego. Ale jego głównym wytchnieniem były zawsze rysunek i malarstwo; szkicownik z papierem milimetrowym, w skórzanej okładce zniszczonej jak rękawica baseballowa, wypełniały szkice budynków, placów, parków i katedr. Na kolejnych stronach malował, używając brązów i fioletów, i gryzmolił notatki na marginesach. Jego analiza tego, jak ludzie funkcjonują w miastach, ewoluowała pod wpływem mądrości Camilla Sittego, pioniera teorii planowania i kompozycji miast. Zaczął myśleć o mieście jak o organizmie, który żeby zachować witalność i dawać szczęście, musi zapewnić swoim mieszkańcom zarazem dobrze funkcjonujący porządek i radość odkrywania. W jego wyobraźni tworzyły się pierwsze zarysy nowego ładu, sposobu na to, by ulepszyć dotychczasowy murowany średniowieczny labirynt miasta.
Dokonania na praktyce w Niemczech były dla niego podobnie satysfakcjonujące jak w Paryżu. Nadszedł jednak czas, by znów wyjechać, podjąć ostatni etap wyprawy: przez Turcję i Grecję Podróż na Wschód, jak zatytułował swój ówczesny dziennik, opublikowany wiele lat później¹² . Pojechał pociągiem do Wiednia, potem popłynął Dunajem do Belgradu, aby ostatecznie dotrzeć do Stambułu. Ten pięciomiesięczny wyjazd miał wynagrodzić mu harówkę w pracowni Behrensa. Le Corbusier nie mógł wiedzieć, że to, co tam zobaczy, stanie się inspiracją dla niego i jego architektury na następne dekady.
Jego towarzyszem był August Klipstein, którego poznał w Niemczech i który podobnie jak on chciał się trochę zabawić. Ze Stambułu wyruszyli na mułach do odległego klasztoru męskiego na górze Athos, pili retsinę i jedli ośmiornice, robili zakupy na bazarze i kąpali się nago w Morzu Egejskim^(I) . Ale nastrój zrobił się bardziej poważny pod ateńskim Akropolem, który Le Corbusier zobaczył po raz pierwszy z wody. Ruiny świątyni na piedestale, biały kamień kontrastujący z błękitem morza, sprawiały wrażenie, że człowiek nie mógłby wznieść budowli w doskonalszym miejscu.
*
Wizytę w samej świątyni odkładał przez wiele dni, świadomy, że będzie to dla niego duże wydarzenie. Tego dnia, kiedy postanowił wreszcie tam pójść, przez całe popołudnie sączył kawę w kawiarni, czekając na zachód słońca — idealny moment, żeby wejść na teren starożytnego kompleksu. Wracał tam wciąż, przez blisko dwa tygodnie odwiedzał Partenon codziennie, krążąc niczym drapieżnik wokół ofiary, szkicując stojące i leżące żebrowane kolumny oraz rozkład całej świątyni. Był zarazem zdumiony i wytrącony z równowagi jej potężną obecnością. „Skrywa esencję myśli artystycznej” — uznał¹³ . Wyczuwał, że wielka architektura opiera się na mistycznej formule matematycznej. W drodze powrotnej do Szwajcarii odwiedził inne miejsca: Neapol, Pompeje, Rzym — ale to podczas pobytu w Atenach myślał jeszcze intensywniej, jeśli to możliwe, o tym, czego mógłby dokonać.
*
Podczas tej voyage d’Orient jeszcze inna struna drgnęła w jego duszy. Obudziła się w nim mająca trwać całe życie miłość do kobiet, równa obsesji na punkcie architektury. Flirtował w Paryżu, w Wiedniu skradł całusa, ale fantazje na temat kobiet o pełnych ustach i obfitych piersiach nasilały się w miarę, jak posuwał się coraz dalej na południe. Pisał do Rittera, który był jawnym homoseksualistą, o nocnych pulsujących erekcjach w hotelowym pokoju. Ale choć kobiety go fascynowały, były poza jego zasięgiem. Kompletnie nie wiedział, o czym miałby z nimi rozmawiać. Upust swoim namiętnościom mógł dać jedynie w towarzystwie prostytutek, nawet po powrocie do Paryża w 1917 roku, gdy miał już trzydzieści lat. Seks był dla niego wybitnie samotnym doświadczeniem, a jednak czuł jego moc przenikającą całe życie. „Kobiety tak urocze, tak dobrze ubrane, świeże i radosne, Paryż jest niczym bukiet różowego ciała. Serce pozostaje samotne, kiedy ciało robi to, co do niego należy. Nie ma czasu na miłość...” — pisał do Rittera. „Nagi człowiek jest tym, kto pokonał siebie i zaspokoił swoje ciało. Jest zestawem mocnych, prostoliniowych płaszczyzn. Dla mnie nagi człowiek to architektura. Kiedy nie zajmuję się architekturą, widzę wszystko jako kobiety”¹⁴ .
Dla kogoś, kto do tego stopnia żył we własnej głowie, myśląc tak intensywnie, na tak wysokich obrotach, seks był momentem zapomnienia — jak piwo po fajrancie w fabryce albo zatracenie się w grze w koszykówkę. A on chciał zanurzyć się bardziej. Ponieważ rysował wszystko, malował też akwarele przedstawiające prostytutki — półleżące nagie kobiety, pieszczące się nawzajem, wszędzie krzywizny, uniesione pośladki, głowy odrzucone w ekstazie. „Moje kobiety są zwierzęco lubieżne, sprośne, w rui” — pisał w dzienniku¹⁵ . Pewnego ranka w Paryżu podarował jedną z akwareli swojej towarzyszce, a ona przyjęła podarunek ze śmiechem.
I tak nurzał się w lubieżności, aż w końcu w Paryżu w 1922 roku trafił na kobietę, z którą mógł porozmawiać. Mieli zostać ze sobą na całe życie.
Yvonne Gallis pracowała jako sprzedawczyni i modelka w domu mody, gdzie Le Corbusier pokazywał niektóre swoje dzieła. Była niemal równa mu wzrostem, bujna i ponętna, z mocnym makijażem, wypisz wymaluj Cyganka z Monako. Natychmiast poczuli wzajemne przyciąganie. Nie mogła mu dorównać intelektem i podzielała tylko nieliczne z jego zainteresowań. Po ślubie zabroniła dyskusji na temat architektury w domu i podczas proszonych przyjęć. Kiedy zaczęli się spotykać, rozmawiali o innych sprawach, pili wino i jeździli na pikniki na wieś. Była elegancka i egzotyczna, nosiła obcisłe spódnice, kapelusze w kształcie hełmu, koła w uszach i robiła legendarnie pikantne aioli. Lubił jej upodobanie do kawałów. Pewnego razu skłoniła jednego z ich gości, dostojnika kościelnego, żeby usiadł na poduszce wydającej nieprzystojne odgłosy. Inni goście na próżno próbowali zanurzyć łyżki w zupie — okazało się, że talerze zostały przykryte cienką, niewidoczną powłoką z plastiku — albo dostawali sztuczne kostki cukru, które nie chciały się rozpuścić w kawie, albo też w pojemniku na musztardę odkrywali miniaturowego fallusa. Regularnie pytała gości — nieważne, czy chodziło o kolegę architekta, czy o posłańca — „Widziałeś ją?”. Zapytana, jaką „ją”, odpowiadała „Mon cul ”¹⁶ .
*
Choć czasem zachowuje się niczym rozbrykane dziecko albo jak „płochliwa gazela”, pisał do matki, „dzięki niej nasze przedsięwzięcia stają się łatwiejsze”¹⁷ . W Dampierre-en-Yvelines pod Paryżem wzięli skromny ślub, na którym byli ich przyjaciele, i planowali miesiąc miodowy w Szwajcarii, ale Yvonne nie dostała na czas paszportu, więc nowożeńcy swoje pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzili osobno. W przyszłości mieli się często rozstawać. On chyba równie dużo czasu spędzał na pisaniu listów do niej, jak u jej boku, wśród dziecinnych wyrazów czułości zapewniając o swoim powrocie. Ona była jego drogą „Vonvon”, a on jej „Doudou”. Odkładała na pamiątkę koperty ze znaczkami z dalekich krajów i wracała do domowych zajęć — szyła pościel i suknie na wspólne wyjścia, robiła marynaty, eksperymentowała z makijażem i fryzurami¹⁸ . Paliła też papierosy i sączyła pastis — mętny, mocny trunek o aromacie anyżku, popularny na południu Francji po tym, jak zakazano absyntu — zaczynając coraz wcześniej w ciągu dnia.
Czekała, aż wróci na pokładzie Lutetii. Wtedy jeszcze nie byli małżeństwem. Ale jego flirt z Josephine Baker miał być tylko jedną z wielu kolejnych miłostek; będzie zdradzał Yvonne przez cały okres trwania ich związku. Le Corbusier żył chwilą i potrafił znakomicie rozdzielać różne sprawy. Śpiewaczka jazzowa miała jeszcze bardziej ekspansywne podejście. Jej partner Pepito Abatino, sycylijski kamieniarz podający się za hrabiego, który pełnił funkcję jej impresaria, znajdował się na pokładzie tego samego statku. Le Corbusier nawet go poznał. Najwyraźniej wszyscy rozumieli, że Baker zawsze będzie chodzić własną drogą, sypiać z mężczyznami i kobietami, kiedy uzna to za stosowne.
*
Podczas gdy transatlantyk przecinał wzburzone fale oceanu, pasażerowie schodzili się w określonych godzinach na koktajle i steki podawane na wykrochmalonych białych obrusach, po czym na powrót znikali w prywatnych kajutach. „I’m a little blackbird looking for a bluebird” — śpiewała Josephine dla swojego architekta, brzdąkając na ukulele.
Należało się cieszyć tą chwilą — bo i ona miała wkrótce przeminąć. Le Corbusier boleśnie zdawał sobie sprawę z upływu czasu, tak jakby sekundniki zegarków kieszonkowych z La Chaux-de-Fonds tykały głośno w jego głowie. Tyle miał do zrobienia: musiał szukać nowych zleceń, rysować nowe projekty. Wciąż myślał o tym, jak mógłby zapewnić ludzkości lepsze miejsca do życia. Sam statek był dla niego inspiracją; ze wszystkimi swoimi udogodnieniami zorganizowanymi tak funkcjonalnie przypominał wielki budynek mieszkalny na wodzie. A gdyby udało się wznieść taki transatlantyk na lądzie?
Jej pierś unosiła się i opadała jak ocean. Czuł moc potężnych silników, które pchały statek z powrotem do brzegów Francji. Tam będzie mógł znów zająć się zmienianiem świata. Ogarnęło go znajome już uczucie, że jest o krok od czegoś ważnego. Przekracza strefy czasowe, gotując się do startu.