League of Legends. Zrujnowanie - ebook
League of Legends. Zrujnowanie - ebook
Camavor to okrutna kraina o krwawym dziedzictwie. Gdziekolwiek zjawiają się jej rycerze, tam zaczyna się rzeź.
Kalista pragnie to zmienić. Kiedy jej młody, narcystyczny stryj Viego zostaje królem, kobieta przysięga hamować jego destrukcyjne zapędy jako jego lojalna powierniczka, doradczyni i generał armii. Plany te krzyżuje zatrute ostrze skrytobójcy, które godzi małżonkę Viega: królowa Izolda zapada na nieuleczalną śmiertelną chorobę.
Stan Izoldy się pogarsza, a król pogrąża się w szaleństwie i rozpaczy. Stabilność całego Camavoru jest zagrożona. Kalista, by ocalić królestwo, podejmuje się desperackiej misji: postanawia odnaleźć legendarne Błogosławione Wyspy, na których podobno znajduje się lek mogący ocalić życie królowej. O ile te wyspy w ogóle istnieją i uda się je odszukać…
Kalista zostaje uwikłana w okrutne intrygi. Wkrótce będzie zmuszona wybierać między lojalnością wobec Viega a tym, co uważa za słuszne – bo nawet w obliczu całkowitej ciemności jeden szlachetny czyn może zrodzić jasność zdolną uratować świat.
„Zrujnowanie” – pełna rozmachu opowieść o magii, zemście i imperium na skraju upadku.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67710-29-9 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Helia, Błogosławione Wyspy_
Erlok Grael stał sam wśród rówieśników, oczekując Wyboru.
Czekali wszyscy pod gołym niebem, pośrodku niewielkiego, lśniącego zachwycająco marmurowego amfiteatru ze złotymi zwieńczeniami. Helia nosiła swe bogactwa z dumą, tak jakby był to wyraz sprzeciwu wobec okrucieństw życia poza granicami Błogosławionych Wysp.
Pozostali śmiali się i żartowali, wspólny niepokój ich do siebie zbliżał, ale Grael stał sam, milczący, wpatrując się intensywnie przed siebie. Nikt z rówieśników nie odezwał się do niego, nie szepnął mu żadnego żartu. Niewielu w ogóle zwróciło na niego uwagę, ich spojrzenia omijały go, zupełnie jakby nie istniał. I zapewne dla większości z nich tak właśnie było.
Nie dbał o to. Nie miał najmniejszej ochoty wymieniać z nimi nieistotnych uwag i nie zazdrościł im tego młodzieńczego poczucia wspólnoty. Dziś nadszedł dzień jego triumfu. Dziś zostanie przyjęty do wewnętrznego kręgu, rozpocznie terminowanie w owianych tajemnicą wyższych sferach Bractwa Światła. Bardziej niż zasłużył na swoje miejsce wśród nich. Żaden z obecnych tu studentów nie był nawet w połowie tak dobry. Może i wywodzili się z bogaczy i szlachty, podczas gdy on z długiej linii niepiśmiennych hodowców świń, ale żaden z nich nie był tak utalentowany, tak wartościowy jak Grael.
Przybyli mistrzowie i jeden po drugim zeszli po centralnych schodach, co natychmiast uciszyło paplaninę kandydatów. Grael obserwował ich, a oczy płonęły mu głodem. Oblizał wargi, delektując się prestiżem i chwałą, które już za chwilę miały spłynąć i na niego, i wyobrażał sobie wszystkie tajemnice, które staną się dla niego dostępne.
Mistrzowie zajęli miejsca na niższych poziomach amfiteatru, oblicza mieli poważne, a spojrzenia utkwione w grupce adeptów na arenie. W końcu, po zbyt długiej chwili milczenia, mającej zbudować napięcie, pompatyczny, podobny do ropuchy mistrz o bladej i wilgotnej skórze – Starszy Bartek – odchrząknął i powitał uczniów kończących naukę. Jego rozwlekła przemowa pełna była powagi i pochwalnych dygresji pod własnym adresem. Graelowi zaszkliły się oczy.
Wreszcie nadszedł czas, by mistrzowie wybrali, których absolwentów przyjmą pod swoje skrzydła. W amfiteatrze zjawili się przywódcy każdej ważniejszej dyscypliny i wyznania zjednoczonych przez Bractwo Światła: Nauk Arkanicznych, różnych szkół logiki i metafizyki, Błogosławionego Archiwum, Astro-Wróżbitów, Hermetycznego Oratorium, Geometrii Ezoterycznej, Poszukujących i wielu innych gałęzi nauki. Wszyscy w taki czy inny sposób poświęcili się wielkiej sprawie Bractwa – zbieraniu, studiowaniu, katalogowaniu i zabezpieczaniu najpotężniejszych arkanicznych artefaktów, jakie istniały we wszechświecie.
To było spotkanie jednych z najbardziej błyskotliwych umysłów świata, ale Erloka Graela interesowała tylko jedna osoba w tym znamienitym gronie. Hierarchini Malgurza, Mistrzyni Klucza. Jej ciemną skórę wyraźnie naznaczył już czas, a niegdyś hebanowe włosy teraz stały się siwe. Malgurza była legendą wśród adeptów Helii. Nie zawsze pojawiała się na ceremonii Wyboru, ale kiedy przybywała, to zawsze po to, aby przyjąć nowego ucznia.
Wyniesiono Buławę Wyboru i podano ją mistrzyni Hierarchini Malgurzy, najbardziej szanowanej i uznanej wśród zebranych mistrzów. Malgurza ujęła Buławę w węźlastą dłoń i wśród czekającej młodzieży natychmiast podniosły się szepty. Zatem mistrzyni istotnie zamierzała wybrać ucznia. Cień uśmiechu uniósł kąciki wąskich warg Graela. Hierarchini powiodła jastrzębim spojrzeniem po pełnych nadziei kandydatach, którzy jak na komendę wstrzymali oddechy.
Temu, kto zostanie wybrany, przeznaczona będzie wielkość. Szczęśliwiec ten dołączy do uświęconej, elitarnej kadry i będzie miał zapewnioną przyszłość. Palce Erloka Graela drgały w oczekiwaniu. To był jego czas. Niemal robił już krok naprzód, kiedy hierarchini przemówiła chrapliwym głosem, przywodzącym na myśl trunek sezonowany w dębowej beczce.
– Tyrus z Hellesmoru.
Grael zamrugał. Przez ułamek chwili pewien był, że zaszła pomyłka, a potem pochwyciła go lodowata fala odrzucenia, jakby ktoś chlusnął mu w twarz kubłem zimnej wody.
Dookoła wybuchły szepty i westchnienia. Wybrany uczeń wydał z siebie okrzyk radości, po czym wystąpił naprzód i poklepywany po plecach wbiegł z uśmiechem po schodach amfiteatru, by zająć swoje miejsce za Hierarchinią Malgurzą.
Grael nie pokazał po sobie żadnych emocji, tylko znieruchomiał niebezpiecznie.
Reszta ceremonii była już tylko rozmazaną, groteskową smugą. Buława Wyboru przechodziła od mistrza do mistrza, każdy z nich wybierał ucznia. Z każdym kolejnym wyczytanym imieniem rzedł tłumek czekających wokół Graela, aż w końcu stał sam. Ponad nim wznosił się mur mistrzów i niedawnych kandydatów przypominający ławę przysięgłych gotową ogłosić jego egzekucję.
Palce już mu nie drżały. Wstyd i nienawiść wiły się w nim niczym dwa węże sczepione w bitwie na śmierć i życie. Buławę Wyboru ze szczęknięciem zamknięto w ceremonialnym pudle, po czym wyniosło ją dwóch pomocników odzianych w złote szaty.
– Erloku Graelu – odezwał się Bartek, w jego oczach krył się uśmiech. – Żaden z mistrzów nie upomniał się o ciebie, a jednak czymże byłoby Bractwo bez życzliwości? Zapewniono ci miejsce, które, jak mamy nadzieję, nauczy cię nieco potrzebnej ci pokory i choć odrobiny empatii. Z czasem, być może, jeden z mistrzów odważy się wziąć cię na…
– Gdzie? – przerwał mu Grael, budząc falę pełnych dezaprobaty pomruków i syknięć.
Bartek spojrzał na niego ponad swym bulwiastym nosem. Miał minę człowieka, który niechcący wdepnął w coś obrzydliwego.
– Będziesz służył jako niższy rangą strażnik w szeregach strażników krypt – oznajmił z błyskiem złośliwości w oku.
Wśród niedawnych kandydatów rozległy się parsknięcia i śmieszki. Krypciarze, jak ich pogardliwie nazywano, byli najniższymi z najniższych i patrolowali labirynt krypt znajdujący się pod Helią. Ich szeregi składały się z tych, którzy wzbudzili gniew mistrzów, czy to popełniając rażący błąd, czy wykroczenie polityczne, i wszystkich uznanych przez Bractwo za niewygodnych.
Zsyłano ich w ciemność, gdzie można było o nich zapomnieć. Stanowili przedmiot kpin. Powód do wstydu.
Bartek mówił coś jeszcze tym swoim protekcjonalnym tonem, ale Grael ledwie słyszał co.
W tamtej właśnie chwili poprzysiągł sobie, że to nie koniec. Będzie służył jako strażnik i dopilnuje tego, aby jego wartość została dostrzeżona. I żaden z tych nadętych, wiecznie marudzących mistrzów ani ich snobistycznych uczniów nie będzie mógł temu zaprzeczyć. Odsłuży rok, może dwa, i wróci tam, gdzie jego miejsce – do wewnętrznego kręgu.
Nie złamią go.
A on zapamięta sobie tę zniewagę._Alovédra, Camavor_
W uświęconym Sanktuarium Osądu było ciemno i zimno, Kalista cieszyła się z tej chwili wytchnienia od upalnego lata Camavoru. Stała na baczność, przyodziana w dopasowaną zbroję i wysoki hełm z pióropuszem, i czekała, aż zostanie wydany wyrok.
Choć znaleźli się z dala od palącego słońca, młody pretendent do Srebrnego Tronu klęczał u jej boku zlany potem, oddychając płytko i szybko. Nazywał się Viego Santiarul Molach vol Kalah Heigaari i czekał, by dowiedzieć się, czy na jego skroniach spocznie korona, czy też będzie to ostatni dzień jego życia.
Władza absolutna albo śmierć. Nie było opcji pośrednich.
Viego był stryjem Kalisty, ale to ona była raczej jak jego starsza siostra. Wychowywali się razem i chłopak zawsze próbował brać z niej przykład. Nigdy nie miał być kolejnym królem. To ojciec Kalisty, pierworodny, powinien zasiąść na tronie, ale jego niespodziewana śmierć usytuowała jego młodszego brata, Viego, w roli następcy.
Zimne ściany sanktuarium wygłuszały gwar tłumu zgromadzonego na zewnątrz. Zakapturzeni kapłani o twarzach skrytych w cieniu, pod obojętnymi porcelanowymi maskami zapewniającymi anonimowość, stali nieruchomo w kręgu. Dym kadzidła wypływający z ich trybularzy miał mdlący, cierpki zapach, a szeptana inkantacja była monotonna i pełna syczących głosek.
– Kal? – szepnął Viego.
– Jestem – odpowiedziała Kalista cicho.
Na chwilę podniósł na nią wzrok. Miał pociągłą, przystojną twarz o arystokratycznych rysach, ale w tej chwili wyglądał na kogoś, kto ma dużo mniej niż dwadzieścia jeden lat. Patrzył na Kalistę oczyma pełnymi paniki, przypominającymi oczy zwierzęcia, które zamarło, decydując, czy rzucić się do ucieczki, czy do walki. Trzy linie nakreślone krwią na czole Viega łączyły się w jednym punkcie między brwiami. Według tradycji krwawy trójząb rysowano tylko na czołach zmarłych, aby ułatwić i przyspieszyć ich podróż w Zaświaty i aby na miejscu rozpoznali ich Czcigodni Przodkowie. Trójząb symbolizował to, jak tragiczna może być niedaleka przyszłość młodzieńca.
– Powtórz mi raz jeszcze ostatnie słowa mojego ojca – poprosił młodzieniec, nie podnosząc głosu.
Kalista stężała. Zmarłego króla zwano Lwem Camavoru, albowiem budził strach w przeciwnikach zarówno w bitwie, jak i na scenie politycznej. Jednak gdy leżał na marach, nie wyglądał na kipiącego życiem króla-wojownika, którego tak obawiali się wrogowie. Agonia wyssała z niego legendarne siły i witalność, jego ciało stało się wynędzniałe i chude. W oczach wciąż tliła się iskierka tej mocy, którą cieszył się, gdy był w pełni sił, ale był to tylko ostatni błysk dopalającego się żaru, zanim ciemność ostatecznie pochłonęła Lwa Camavoru.
_Pochwycił ją resztką sił, a jego dłonie przypominały bardziej sępie szpony niż ludzkie ręce._
_– Przyrzeknij – wychrypiał, rozpalony płomieniem desperacji. – Chłopak nie ma temperamentu potrzebnego, aby rządzić_. _To moja wina, ale to na tobie spocznie ten ciężar, wnuczko_. _Przyrzeknij, że go poprowadzisz_. _Że będziesz mu doradzać. I go kontrolować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Chroń Camavor. To teraz twój obowiązek._
_– Przyrzekam, dziadku – odpowiedziała Kalista. – Przyrzekam._
Viego czekał na jej odpowiedź, wznosząc do góry proszący wzrok. Stłumiony ryk tłumu na zewnątrz przybrał na sile i ucichł, niczym odległe uderzenia fal.
– Powiedział, że będziesz wielkim królem – skłamała Kalista. – Że to, czego dokonasz, przyćmi nawet jego czyny.
Chłopak skinął głową, wyraźnie próbując odnaleźć w jej słowach pokrzepienie.
– Nie ma nic złego w obawie – zapewniła go, a jej surowe rysy nieco złagodniały. – Byłbyś głupi, gdybyś się nie bał. – Mrugnęła do niego. – Znaczy głupszy, niż już jesteś.
Zaśmiał się, a jego śmiech poniósł się zbyt głośnym echem w ogromnej przestrzeni Sanktuarium, dźwięczały w nim nuty histerii. Kapłani popatrzyli na następcę tronu z gniewną dezaprobatą, a i on sam natychmiast wziął się w karby. Założył za ucho kosmyk pofalowanych włosów i raz jeszcze zapatrzył się w ciemność.
– Nie pozwól, by strach tobą zawładnął – pouczyła go Kalista.
– Jeśli ostrze odbierze mi życie, to ty będziesz tu klęczeć, Kal – szepnął. – Byłabyś o wiele lepszą władczynią ode mnie.
– Nie mów takich rzeczy – syknęła Kalista. – Zostałeś błogosławiony przez Przodków, w twoich żyłach płynie moc, jakiej nie miał twój ojciec. Jesteś godzien. Zanim zapadnie zmrok, zostaniesz ukoronowany, a to wszystko będzie jedynie wspomnieniem. Ostrze cię nie zabierze.
– Ale jeśli…
– Ostrze cię nie zabierze.
Viego powoli skinął głową.
– Ostrze mnie nie zabierze – powtórzył.
W powietrzu dało się wyczuć jakąś zmianę, nieustanny śpiew kapłanów przyspieszył. Trybularze kołysały się rytmicznie. Do wnętrza przez kryształową soczewkę umieszczoną wysoko pośrodku kopuły spłynęła struga światła. Słońce ustawiło się wreszcie dokładnie nad ich głowami. W świetlistej smudze wirowały drobiny kurzu i perfumowanego dymu, i… nic poza tym.
Wtedy pojawiło się Ostrze Króla.
Nazywało się Świętość. Kaliście oddech uwiązł w gardle, gdy na nie spojrzała. Olbrzymi miecz, który unosił się w powietrzu, istniał tylko w duchowym Dworze Przodków. Chyba że wezwał go prawowity władca Camavoru albo kapłani, by osądził nowego suzerena.
Każdy monarcha Camavoru nosił Srebrną Koronę – groźnie wyglądającą opaskę z trzema kolcami, idealnie pasującą do długiej linii władców-wojowników. Ale to Świętość był prawdziwym symbolem tronu. Wynosił tego, kto nim władał, ponad innych, jednak władać Ostrzem Króla oznaczało związać z nim swą duszę. Nie każdy pretendent do tronu Camavoru przeżył rytuał wiązania.
Kalista wiedziała, że to nie jest jakieś mgliste, mityczne zagrożenie. Na przestrzeni dziejów dziesiątki kandydatów ginęły tutaj, w Sanktuarium Osądu. Nie bez powodu miecz nazywano Poborcą Dusz i słusznie bali się go zarówno dziedzice korony, jak i wrogowie Camavoru.
Tłum na zewnątrz umilkł. Ludzie czekali w milczeniu, gotowi powitać radośnie nowego monarchę lub opłakiwać śmierć pretendenta. Otworzą się wrota i Viego wymaszeruje z nich w chwale, z mieczem w dłoni, albo zapłacze dzwon sanktuarium, pojedynczym uderzeniem oznajmiając kres życia młodzieńca.
– Viego, już czas – powiedziała Kalista.
Książę koronny potaknął skinieniem i wstał z klęczek. Ostrze było tuż przed nim, czekało, aby za nie chwycił. A jednak Viego wciąż się wahał. Wpatrywał się w nie z przerażeniem, jak zahipnotyzowany. Oczy kapłanów znów lśniły gniewnie w szczelinach masek. Milcząco ponaglali go, by postąpił, jak go pouczono.
– Viego – syknęła Kalista.
– Będziesz ze mną, prawda? – odszepnął pospiesznie. – Chyba nie dam rady sam. Rządzić, znaczy.
– Będę z tobą – odpowiedziała. – Będę przy tobie, jak zawsze byłam. Przyrzekam.
Viego skinął jej głową i odwrócił się do Świętości, który wisiał nieruchomo w strudze światła. Jeszcze sekunda, a ten moment przeminie. Nadszedł czas osądu.
Zaśpiew kapłanów osiągnął gorączkową nutę. Wokół uświęconego ostrza wiły się pasma dymu, niczym kłębowisko niespokojnych węzy. Nie zwlekając ani chwili dłużej, Viego postąpił naprzód i złapał za rękojeść obiema dłońmi.
Nagle otworzył szeroko oczy, jego źrenice zwęziły się.
Otworzył usta i zaczął krzyczeć.Droga Izoldo, siostro moja serdeczna,
gdy otrzymasz ten list, zdążysz już opuścić Alovédrę i tylko dni będą cię dzielić od Santorasu.
Bardzo mnie rozczarowało, że nasze wysiłki zmierzające do tego, by znaleźć dyplomatyczne rozwiązanie, spełzły na niczym. Nie upadaj jednak na duchu – idea bezkrwawych negocjacji w ogóle nie byłaby rozważana za panowania mojego ojca. To postęp, a twoje pełne pasji błagania, by Camavor nie robił sobie więcej wrogów i zachował w równowadze gospodarkę sojusznika, były bardzo przekonujące. Gdyby Viego nie spieszył się tak, by umocnić swoje panowanie zwycięstwem na polu bitwy, mógłby w ogóle nie posłuchać argumentów kapłanów i zakonów rycerskich.
Bardzo sobie ceni Twoje rady, a Twój pozytywny wpływ powstrzyma najgorsze wybryki zakonów. Viego wyraźnie zmienił się na lepsze w tym krótkim czasie Waszego małżeństwa! Już wprowadził zmiany, o których nigdy nie śmiałabym marzyć. Cowieczorne otwieranie kuchni we Wschodnich Koszarach, by nakarmić biednych i potrzebujących, które, jak wiem, zostało zarządzone w odpowiedzi na Twoje prośby, zaskarbiło mu ogromną wdzięczność mieszkańców Alovédry, którym mniej dopisało szczęście. Nadal jestem pod wrażeniem, że zdołałaś przekonać męża, aby dał miejsce w radzie wybranemu przedstawicielowi niższych klas.
Nie przestałam się jednak niepokoić Twoją podróżą do Santorasu i tym, że będziesz tak blisko nadchodzącego konfliktu, ale rozumiem Twoje argumenty. W istocie, gdyby reszta dworu Viega miała choćby ułamek twojej mądrości, empatii i współczucia, świat byłby dużo lepszym miejscem. Nie ma żadnych wątpliwości, że Santoras upadnie, jak wiele miast-państw i królestw przed nim, jednak wierzę, że się nie mylisz: Twoja obecność pomoże zapobiec rzezi Santorasu po walce.
Wielcy Mistrzowie będą protestować, gdy zakaże im się plądrowania miasta. Wzbogacili się, napełniając sobie kufry dobrami zdobytymi w najgorszy możliwy sposób – zrabowanymi pokonanym – jednak nie ośmielą się sprzeciwić Viegowi. Oczywiście dojdzie do aktów przemocy, rabunków i grabieży. Niemądrze byłoby zakładać inaczej. Ale wierzę, że nadeszła nowa era dla Camavoru, era ożywionego handlu, współpracy z sojusznikami i lepszego życia dla prostych Camavoran. Wierzę, że porzuciliśmy prymat brutalnych podbojów i rozlewu krwi dokonywanych pod pretekstem tak zwanych szlachetnych misji.
Potrzeba czasu, by zmienić anachroniczne i okrutne zwyczaje przewodzących nam zakonów rycerskich, ale jestem przekonana, że z Twoją pomocą możemy pokierować Viega tak, by raz na zawsze położył im kres. To, co dawniej było szlachetnym przedsięwzięciem, uległo splugawieniu przez chciwość. Te haniebne zwyczaje już dawno temu powinny zostać zakazane. Twoi ludzie doświadczyli najgorszego; nikt nie powinien patrzeć, jak jego ojczyzna jest pustoszona, a najbliżsi zabijani. Nie można w żaden sposób zadośćuczynić za te zbrodnie, ale możemy dopilnować, by nigdy się nie powtórzyły.
Historia zapamięta Twój wpływ. To Ty wydobywasz z Viega to, co w nim najlepsze. Dzięki temu patrzę w przyszłość z ogromną nadzieją.
_Twoja przyjaciółka i sojuszniczka_
_Kalista_ROZDZIAŁ 1
_Ogołocone Równiny, Santoras
Osiemnaście miesięcy po koronacji Viega_
Kalista vol Kalah Heigaari, Generał Zastępów, Włócznia Srebrnego Tronu i siostrzenica króla, zerwała hełm. Łapczywie wciągnęła powietrze i przejechała dłonią po długich, wilgotnych od potu włosach.
Słońce paliło, nieubłagane i bezlitosne. Żar był nie do zniesienia i parzył jej płuca, ale serce Kalisty zaczęło się powoli uspokajać. Dopiero wtedy, gdy opadła bitewna furia, wojowniczka poczuła ból i pieczenie ran, których nawet nie pamiętała. Głowę miała ciężką i dzwoniło jej w uszach. Czy otrzymała cios w głowę? Możliwe, ale podczas bitwy panował taki chaos, że nie mogła być pewna.
Ramiona generał były jak z ołowiu i bolały ją plecy. Jedyne, czego pragnęła, to osunąć się na ziemię i zamknąć oczy, ale tego nie zrobiła. Żaden żołnierz nie chciałby widzieć, jak jego dowódca poddaje się zmęczeniu. Dlatego została na nogach, modląc się do Przodków, by te nie ugięły się pod nią.
Na pylistej równinie leżały tysiące ciał. Tam, gdzie walki były najbardziej intensywne, w szeregach, w których ścierali się i umierali żołnierze, piętrzyły się zwłoki. Większość ciał leżała nieruchomo, ale nie wszystkie. Ocalali podrygiwali i jęczeli. Camavoranie zwyciężyli, więc ich rannych znoszono z pola i opatrywano im rany, Santorasan dobijano.
Za polem bitwy żony, córki, mężowie i synowie tych żołnierzy patrzyli na wszystko ze szczytu pochyłych murów z piaskowca, które opasywały ich miasto. Kalista wyobrażała sobie, że słyszy ich rozpaczliwe zawodzenia. Na murach panowała panika. Król Santorasu zaryzykował wszystko, stając przeciwko Camavorowi. Teraz był martwy i miasto zostanie zdobyte.
Daleko za plecami Kalisty, na wzgórzu z widokiem na pole bitwy, postawiono pawilon, skąd drugi z królów obserwował przebieg starcia ze swą królową u boku. Viego chciał być tutaj, walczyć, dowodzić na froncie z potężnym ostrzem Świętości w dłoni. Pochodził przecież z rodu królów-wojowników, jego ojcem był legendarny Lew z Camavoru. Chłopak nosił koronę od półtora roku i chciał udowodnić swoją potęgę zarówno przeciwnikom, jak i sojusznikom.
Przed samą bitwą odesłał doradców i generałów, którzy naciskali, aby przyglądał się wszystkiemu z daleka, gdzie nic mu nie groziło. Kiedy odeszli, przystąpiła do niego Kalista.
– Jesteś królem i nie masz dziedzica – wycedziła przez zaciśnięte zęby; zaczęła tracić cierpliwość.
– Dość mam życia w cieniu mego ojca – warknął w odpowiedzi Viego, ubrany już w czarną zbroję płytową, połyskującą złotymi zdobieniami. – Jestem tak samo wielkim wojownikiem, jakim był on. To zwycięstwo musi należeć do mnie.
– Będzie, bez względu na to, czy wyjdziesz w pole, czy nie – odparowała Kalista z irytacją. – Historia zapamięta to jako zwycięstwo króla Viega. Nie ma znaczenia, czy będziesz walczył.
– Dla mnie ma – obstawał z pasją przy swoim.
Nikt nie powinien zwracać się do króla takim tonem, ale Viego jako dziecko zawsze pragnął jej aprobaty i pod wieloma względami nadal tak było.
Tym razem jednak nie był przekonany. Otworzył usta, żeby kontynuować kłótnię, gdy królowa Izolda położyła mu dłoń na ramieniu.
– Kalista jest mądra, mój ukochany – powiedziała. – Zostań tu ze mną. Proszę. Nie musisz niczego udowadniać.
Choć przemawiała łagodnie, drzemała w niej potężna siła. Viego westchnął i wreszcie się poddał.
– Chyba jedynie duma każe mi walczyć – przyznał, nakrywając dłoń królowej swoją. – Zrobię, jak zechcesz, moja kochana.
Na zapylonym, rozgrzanym polu bitwy Kalista, otoczona trupami, uniosła wysoko swą włócznię, oddając salut odległej parze królewskiej.
– Lepiej, żeby to ktoś obejrzał, generale – zadudnił głęboki baryton. Kalista odwróciła się do Ledrosa, swego najbardziej zaufanego i najzdolniejszego kapitana. Był przeogromnym mężczyzną, głową i barkami wystawał ponad najwyższych żołnierzy Camavoru. Jego mocno opaloną twarz przecinały jasne kreski blizn. Jak reszta piechoty niskiego stanu nosił napierśnik z utwardzanej skóry, prosty hełm z brązu i skórzane nagolenice. Duża drewniana tarcza była pęknięta i gdy Ledros zdjął ją z ramienia, rozpadła się na kawałki. Ramię zaś miał potężne, wielkie jak udo przeciętnego mężczyzny. Olbrzym zbryzgany był krwią, ale była to głównie cudza krew.
Kalista patrzyła na niego pustym wzrokiem, starając się zrozumieć, co miał na myśli. Gestem wskazał jej głowę, a wtedy sięgnęła ręką do skroni. Zmarszczyła brwi, widząc szkarłat na opuszkach. Zerknęła na hełm, który trzymała w odrętwiałej dłoni, i na dziurę wyżłobioną w boku. Cios toporem. Ostrze musiało się tylko otrzeć, w przeciwnym razie leżałaby w pyle z innymi trupami. Miała szczęście i Ledros doskonale o tym wiedział.
– To nic takiego, kapitanie – stwierdziła spokojnie.
Ledros niósł odciętą głowę, trzymając makabryczne trofeum za włosy. Król Santorasu. To właśnie śmierć monarchy-wojownika złamała ducha przeciwnej armii. A gdy pogrom się zaczął, koniec był nieunikniony. Na polu walki strach był zaraźliwy, a determinacja żołnierzy czasem krucha. Śmierć jednego człowieka mogła strzaskać całą linię frontu, tak jak jeden kamyk może spowodować lawinę.
– To było dobre zwycięstwo – powiedziała Kalista.
Wrogi król miał reputację doskonałego szermierza i z tego, co zobaczyła Kalista, reputacja ta nie była w żadnym razie przesadzona. Wbił się w ich prawą flankę na czele swej elitarnej gwardii i walczył jak półbóg, zabijając wszystko na swojej drodze. Linia Camavoran niemalże się złamała, a wtedy Ledros przepchnął się przez pobratymców i stanął naprzeciwko monarchy.
Król bez wątpienia był utalentowanym wojownikiem… Po prostu nigdy nie spotkał kogoś podobnego do Ledrosa.
– Drań dobrze walczył – mruknął olbrzym.
– Ale, jak widać, nie dość dobrze – zauważyła. – Zakony rycerskie będą miały ci za złe, że odebrałeś im to zwycięstwo.
Ledros wyszczerzył zęby w uśmiechu. Jego rysy były zbyt grube, zbyt szerokie, aby ktoś uznał go za urodziwego, ale miał uczciwą twarz. Nie było w nim za grosz przebiegłości, a to naprawdę rzadka cecha.
– Przez to zwycięstwo jest jeszcze słodsze – odpowiedział, a w jego ciemnych oczach pojawił się szelmowski błysk.
Kalista pociągnęła nosem. Był to dźwięk niegodny jej pozycji, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby to usłyszeć, jedynie Ledros i inni lojalni wobec niej żołnierze Zastępów. Może i była wysoko urodzona, ale zawsze lepiej czuła się wśród pospolitych członków armii niż wśród szlachciców z ich pochlebstwami, kłamstwami i ostrzami wbijanymi w plecy. Polityka dworska Camavoru była równie niebezpieczna jak pole bitwy. Nie brakowało w niej oszustw, nagłych napaści i desperackich prób obrony, jednak Kalista wolała stawiać czoła wrogom w fizycznym starciu. Tam przynajmniej było widać, kto trzyma ostrze.
Chmury pyłu na horyzoncie wskazywały kierunek, w jakim uciekły resztki armii wroga. Nie przetrwają długo. Na wojnę z Santorasem wraz z Zastępami wyruszyły trzy główne Zakony: Rycerze Lazurowego Płomienia, Hebanowe Rogi i Żelazny Zakon, oraz kilka pomniejszych zgromadzeń. Odmówiono im chwały związanej z decydującą i zwycięską szarżą, bo opór przeciwnika złamał się, zanim jeszcze któryś z Zakonów w pełni zaangażował się w walkę. Teraz rycerze zamierzali powetować sobie tę stratę, ścigając ocalałych.
Kalista zdławiła zmęczenie i ruszyła między żołnierzami z Ledrosem u boku. Chciała, żeby zobaczyli swoją generał. Zatrzymywała się często, jednych nagradzała komplementami, z innymi żartowała, jeszcze innym współczuła. Klękała przy rannych, trzymała za ręce konających, zmarłym rysowała krwią trójząb na czole i dziękowała im za odwagę. Dla niej słowa te brzmiały pusto, ale wydawało się, że niosą ukojenie i pociechę żyjącym. Młodym żołnierzom mówiła, że właśnie zostali weteranami, a prawdziwym weteranom o udręczonych oczach kiwała głową bez słów. Kapłani w porcelanowych maskach kluczyli między poległymi, postukując rytmicznie w swoje bębenki, aby pomóc duszom trafić do Czcigodnych Przodków.
Wszędzie, gdzie szli, żołnierze poklepywali Ledrosa po ramieniu. Nawet ci, którzy nie widzieli na własne oczy, jak zabija wrogiego króla, zdążyli już o tym usłyszeć. Każdy z żołnierzy Zastępów odnosił się do olbrzyma z podziwem i szacunkiem. Był ich talizmanem. Kalista bała się nawet myśleć o tym, co by było, gdyby Ledros padł w boju, albowiem był on duszą i sercem armii.
Słońce powoli zsuwało się z nieba, Kalista i Ledros równie wolno szli między grupkami żołnierzy. Generał już dawno zaschło w gardle, więc z wdzięcznością przyjęła bukłak z wodą z rąk jednego z oficerów.
Gorączka bitewna już ostygła, szok opadł i żołnierze byli w nastroju do świętowania. Przetrwali i zwyciężyli. Zobaczą znów swoich małżonków i dzieci. Dlatego też następny świt wyda im się wspaniały.
Rozległy się wiwaty na cześć Ledrosa, a on w poczuciu obowiązku podniósł swe krwawe trofeum, by wszyscy mogli je zobaczyć. Kalista dostrzegła rumieniec na szerokich policzkach i uśmiechnęła się pod nosem. Choć był prawdziwym olbrzymem, nieustraszonym w bitwie, zdolnym bez cienia strachu stawić czoła kawalerii, w obliczu takiej adoracji robił się nad wyraz nerwowy. Kalista uważała, że to urocze.
Ledros złapał jej spojrzenie. „Pomóż mi”, błagały jego oczy, ale to tylko zachęciło Kalistę. Położyła dłoń na potężnym ramieniu, znajdującym się wysoko ponad jej głową, i uniosła swą włócznię.
– Ledros! – wrzasnęła. – Zabójca królów!
Wpatrywał się w nią zdumiony, a ona śmiała się z jego zawstydzenia.
Zastępy ryknęły w odpowiedzi i zaczęły skandować imię swojego bohatera. Wszyscy byli teraz na nogach, żołnierze podrzucali w powietrze powgniataną i zakrwawioną broń. Dopiero gdy wrzawa ucichła, Kalista zauważyła w pobliżu ciężko opancerzonego jeźdźca, który obserwował wszystko w milczeniu. Prezentował się imponująco, siedząc na zakutym w stalowy pancerz koniu o prawdziwie tytanicznych rozmiarach, ubrany w bogato zdobioną zbroję i purpurową pelerynę spływającą z ramion.
Hecarim, Wielki Mistrz Żelaznego Zakonu.
_Mój narzeczony_.
Kalista pospiesznie cofnęła dłoń. Radość poprzedniej chwili minęła bez śladu, zostawiając po sobie jedynie ciszę. Olbrzymi kapitan zwrócił się w stronę Hecarima i opuścił wzrok, wyrażając w ten sposób posłuszeństwo, jak uczynił to każdy żołnierz Zastępów. Każdy poza Kalistą. W jej żyłach płynęła królewska krew, nie spuszczała wzroku przed nikim poza samym królem.
Rysy Hecarima były niezwykle regularne, szlachetne i pełne dumy. Rycerz władczym spojrzeniem potoczył po szeregach żołnierzy, zatrzymał je na moment na Ledrosie, po czym popatrzył na Kalistę. Ciemne faliste włosy sięgały mu ramion, na oliwkowej skórze nie dało się dostrzec najmniejszej skazy, a spojrzenie zielonych jak ocean oczu było zarazem kuszące i niebezpieczne.
Mężczyzna zsunął się gładko z siodła i wylądował na ziemi przy wtórze szczęku zbroi. Był barczysty i wysoki. Nie tak wysoki jak Ledros, ale kto mógłby dorównać olbrzymowi wzrostem? Służka – córka któregoś ze szlacheckich domów, na tyle zasobnego, by kupić sobie miejsce u boku Hecarima – przypadła do rycerza i ujęła uzdę bojowego rumaka. Zwierz parsknął i tupnął pokrytym żelazem kopytem, spoglądając na dziewczynę płonącymi ślepiami. Przez moment zdawało się, że ją ugryzie, ale ostre słowo pana powstrzymało zapędy wierzchowca.
– Lady Kalisto. – Hecarim skłonił głowę, choć ani na chwilę nie przestał spoglądać w oczy narzeczonej.
– Lordzie Hecarimie – odpowiedziała z delikatnym ruchem podbródka.
Cisza się przedłużała, Kalista czekała, aż mężczyzna się odezwie. Kropla potu spłynęła po jej umięśnionych plecach pod osłoną zbroi. Mieli zostać zaślubieni, zanim rok dobiegnie końca, jednak rozmawiali ze sobą dopiero po raz trzeci. Nic dziwnego, że wciąż czuli się w swym towarzystwie niezręcznie, w końcu byli sobie niemalże obcy. Dziesiątki żołnierzy przyglądały się im i przysłuchiwały, ale jeśli Kalista miałaby być ze sobą szczera, to była świadoma przede wszystkim obecności Ledrosa, który stał obok niej, skamieniały niczym posąg.
Jakby słysząc jej myśli, Hecarim raz jeszcze zerknął na olbrzyma, zatrzymując na moment spojrzenie na odciętej głowie w jego ręku. Kalista spodziewała się, że rycerz rzuci parę słów, jak to nisko urodzony kmiot odebrał mu zaszczyt związany z tym zwycięstwem. Jednak twarz jej narzeczonego rozświetlił ciepły uśmiech.
– Zechcesz potowarzyszyć mi w przechadzce, pani?
– Oczywiście – odpowiedziała.
Obrócił się i podał jej ramię. Kalista oddała włócznię adiutantowi. Podeszła do rycerza i delikatnie położyła dłoń na ozdobnym zarękawiu.
_Musimy stanowić dziwny widok_.
Zaręczonej parze bardziej pasowałby popołudniowy spacer w ogrodach, a jednak byli tu, pomiędzy martwymi i konającymi. Hecarim wyglądał nieskazitelnie i Kalista była boleśnie świadoma, że ją samą pokrywa krew, pył i pot.
– Nie możesz powiedzieć, pani, że nie zabieram cię w ładne miejsca – mruknął mężczyzna z uśmiechem w głosie. – Jeśli szczęście nam dopisze, następnym razem udamy się w okolice zbiorowego grobu. Albo na bagna. W towarzystwie przyzwoitki, oczywiście.
Kalistę ucieszyło jego poczucie humoru. Poczuła, że napięcie między nimi trochę zelżało, i podniosła wzrok na swego rycerza. _Jakim cudem ma tak doskonałe zęby?_ – zastanawiała się niezbyt mądrze.
– Dobrze widzieć, że się uśmiechasz, pani – powiedział Hecarim miękko.
Rozejrzała się dookoła.
– Zdumiewa mnie, że mogę – przyznała. – Zważywszy na okoliczności.
– Odniosłaś tego dnia wielkie zwycięstwo. Zostanie ono zapamiętane na wieki.
– W imieniu króla. Chwała będzie jego.
– Oczywiście.
Żołnierze stawali na baczność i oddawali honory mijającej ich parze.
– Uwielbiają cię, pani – zauważył Hecarim.
– Cieszą się z generała, który nie traktuje ich jak plew.
Mężczyzna chrząknął. Kalista nie potrafiła powiedzieć, czy jej słowa go rozbawiły, czy też coś takiego nigdy nie przyszło mu do głowy. Prawdę mówiąc, niewielu szlachciców myślało w ten sposób.
– Niektórzy martwią się, że za bardzo słuchasz pospólstwa – stwierdził Hecarim z namysłem.
– Dlatego, że nie prowadzę ich na rzeź jak bydląt?
– Dlatego, że jest ich wielu – wyjaśnił, drapiąc podbródek. – Populistyczni monarchowie dochodzili do władzy dzięki powstaniom pospólstwa.
Kalista roześmiała się głośno.
– Każdy, kto uważa, że knuję, by zasiąść na Srebrnym Tronie, jest skończonym głupcem – odparła. – Nie pragnę rządzić, brzydzę się dworską polityką. Wolę trzymać się pól bitewnych.
Hecarim się uśmiechnął.
_Na Przodków, ależ on przystojny._
– Dobrze prowadzisz swych żołnierzy – przyznał. – Ale gdy brak jest przyzwoitych powodów do plotek, wiele osób odczuwa potrzebę ich wymyślenia. A ogłoszenie najlepszego żołnierza zabójcą królów… no cóż, zapewne ich nie uciszy.
Kalista zmarszczyła brwi.
– Nie dbam to, co szepczą za moimi plecami – oświadczyła. – Dwór to gniazdo żmij.
Hecarim spoważniał, wywołując w niej wrażenie, jak gdyby chmura przesłoniła słońce. Zatrzymał się i ujął dłonie wojowniczki w swoje. Po raz pierwszy tak naprawdę się dotknęli.
– Proszę o wybaczenie, szlachetna pani – powiedział szczerze. – Nie było moją intencją cię zasmucić. Przyjechałem tu tylko po to, by upewnić się, że nic ci się nie stało, i pogratulować ci mistrzowskiej strategii.
Kalista poczuła na policzkach ciepło rumieńca.
– Dziękuję – mruknęła.
Hecarim puścił jej dłonie i podjęli spacer w milczeniu. Zatoczyli koło i wrócili do miejsca, w którym zaczęli. Służka zdołała utrzymać rozeźlonego hebanowego wierzchowca i teraz z wyraźną ulgą przekazała wodze rycerzowi.
– Muszę cię zostawić, pani. Król zakazał plądrowania miasta i chcę dopilnować, aby zakaz ten był egzekwowany – powiedział Hecarim. – Wieczorem odbędzie się triumfalna uczta. Czy uczynisz mi, pani, ten zaszczyt i zajmiesz miejsce u mego boku?
– To będzie zaszczyt dla mnie, panie.
Uśmiechnąwszy się raz jeszcze, lord Hecarim ponownie dosiadł swego ogromnego wierzchowca. Zawrócił go i odjechał, a jego towarzysze podążyli za nim jak niesione wiatrem liście. Rycerz galopował tak, jakby urodził się w siodle, jakby on i jego ognisty koń stanowili jedność.
Żołnierze przywitali swego Wielkiego Mistrza wiwatami. Zagrał róg, nazywany Żelaznym Heroldem, obwieszczając wszystkim, że Zakon się zbliża, i przy jego dźwiękach oddział ruszył w stronę podbitego miasta.
Pył przesłonił oddalających się jeźdźców. Kalista spochmurniała. Miasto Santoras nie zostanie złupione, ale mimo zapewnień Hecarima z pewnością nie uniknie całkiem pomniejszych grabieży i plądrowań, które zawsze następowały po bitwie. Wiedziała, że każdy, kto ośmieli się temu sprzeciwić, zginie.
Ledros splunął pod nogi.
– Dobrze jeździ – stwierdził. – To mu przyznam.
_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._