- W empik go
Lebiediań - ebook
Lebiediań - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 149 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wobec tego, o czym pisałem, wyżej, nie będę już tłumaczył czytelnikowi, w jaki sposób przed pięciu laty trafiłem do Lebiediania, w największy natłok jarmarku. Każdy z nas, braci-myśliwych, może pewnego pięknego poranku wyjechać ze swego mniej lub więcej rodowego majątku z zamiarem powrócenia tam nazajutrz wieczorem, i pomału, pomału, nie przestając strzelać do bekasów, dotrzeć wreszcie do błogosławionych brzegów Pieczory; przy czym każdy amator strzelby i psa jest zawsze namiętnym wielbicielem najszlachetniejszego zwierzęcia na świecie: konia. Tak więc przybyłem do Lebiediania, stanąłsm w hotelu, przebrałem się i poszedłem na jarmark. (Kelner, wysoki i chudy młodzian lat może dwudziestu, mówiący miękkim nosowym tenorem, zdążył mi już podać do wiadomości, że jego ekscelencja książę N., oficer remontowy pułku, stanął także u nich w hotelu, że zjechało się jeszcze dużo innych panów, że wieczorami śpiewają Cyganie, w teatrze zaś grają Pana Twardowskiego, że ceny na konie podobno wysokie, ale konie, trzeba powiedzieć, przyprowadzono piękne.)
Na placu jarmarcznym niekończącymi się rzędami stały wozy, a za wozami konie wszelkiego rodzaju: kłusaki, konie ze stadnin, bitiuki, robocze, pocztowe i zwykłe chłopskie. Niektóre wypasione i gładkie, dobrane maścią, przykryte różnokolorowymi derkami, krótko uwiązane z tyłu wozów, lękliwie zezowały za siebie na zbyt dobrze im znane baty swoich panów – handlarzy końskich. Konie dworskie, przysłane tu przez szlachtę stepową o sto, a nawet dwieście wiorst, pod nadzorem jakiegoś starego stangreta i dwóch czy trzech sprytnych komuchów, machały długimi szyjami, tupały nogami, z nudów ogryzały słupki; jasnogniade wiatki, ciasno tuliły się do siebie; majestatycznie nieruchome, niby lwy, stały szerokozade rysaki o falujących grzywach i kosmatych nogach, siwe jabłkowite, karę, gniade. Znawcy z szacunkiem zatrzymywali się przed nimi. W przejściach pomiędzy wozami tłoczyli się ludzie wszelkiego stanu, wieku i wyglądu: handlarze koni, w granatowych kaftanach i wysokich czapkach, przebiegłe wypatrywali i wyczekiwali kupujących; kędzierzawi Cyganie o wyłupiastych oczach rzucali się tam i z powrotem jak oparzeni, zaglądali koniom w zęby, podnosili im nogi i ogony, krzyczeli, wymyślali, służyli za pośredników, ciągnęli losy albo uwijali się dokoła jakiegoś oficera remontowego w czapce i wojskowym płaszczu z bobrowym kołnierzem. Barczysty Kozak siedział na wychudzonym wałachu o jeleniej szyi i sprzedawał go „ze wszystkim”, to znaczy z siodłem i uzdą. Chłopi w podartych pod pachami kożuchach rozpaczliwie przepychali się przez ciżbę, pakowali się po dziesięciu na wóz zaprzężony w konia, którego należało „wypróbować”, albo gdzieś na boku przy pomocy sprytnego Cygana targowali się do upadłego, po sto razy z rzędu uderzali się nawzajem po ręku, upierając się każdy przy swojej cenie, podczas gdy przedmiot ich targu, licha szkapina przykryta wygniecioną rogoża mrużyła tylko czasem oczy, jakby wcale nie o nią chodziło… I na dobrą sprawę, czy nie wszystko jedno, kto ją bić będzie! Ziemianie o szerokim czole i czernionym wąsie, z twarzą pełną godności, w konfederatkach i kamlotowych czujkach włożonych na jedan tylko rękaw, rozmawiali łaskawie z brzuchatymi kupcami w pilśniowych kapeluszach i zielonych rękawiczkach. Oficerowie różnych pułków obijali się tu również: niezwykle długi kirasjer, Niemiec z pochodzenia, obojętnie zapytywał kulawego handlarza koni, „ile chce za tę rudą szkapę?” Płowowłosy, może dziewiętnastoletni huzar dobierał przyprzężnego konia do muskularnego, suchego inochodźca; woźnica w niskim cylinderku z pawim piórem i brunatnym jermiaku, ze skórzanymi rękawicami zatkniętymi za wąski zielony pas, szukał konia dyszlowego do trójki. Stangreci podwiązywali ogony swoim koniom, moczyli im grzywy i dawali swym panom pełne szacunku rady. Ci, którzy dobili już targu, śpieszyli do traktierni albo do szynku, na co kogo było stać… I całe to bractwo miotało się, krzyczało, tłoczyło, kłóciło i godziło, wymyślało sobie i śmiało się brnąc w błocie po kolana. Chciałem kupić trójkę jakich takich koni do bryczki, moje zaczynały już odmawiać posłuszeństwa. Znalazłem dwa, a trzeciego nie zdążyłem już dobrać. Po obiedzie, którego nie podejmuję się opisać (już Eneasz wiedział, jak nieprzyjemnie jest wspominać minione przykrości), wybrałem się do tak zwanej kawiarni, gdzie co wieczór zbierali się oficerowie remontowi, właściciele stadnin oraz inni przyjezdni. W pokoju bilardowym tonącym w ołowianych chmurach tytoniowego dymu znajdowało się ze dwadzieścia osób. Byli tam i nonszalanccy młodzi ziemianie, o długich baczkach i wypomadowanych wąsikach, ubrani w węgierki i szare pantalony, spoglądający dokoła śmiało i z godnością; była też szlachta w kazakinach; ci mieli niezwykle krótkie szyje, oczy zapłynięte tłuszczem i sapali ciężko; kupcy siedzieli z boku, jak to się mówi: „czuj duch”; oficerowie swobodnie rozmawali między sobą. W bilard grał książę N., młody człowiek może dwudziestodwuletni o wesołej i nieco pogardliwej minie, w rozpiętym surducie, czerwonej jedwabnej koszuli i szerokich aksamitnych szarawarach; grał z dymisjonowanym porucznikiem Wiktorem Chłopakowem.
Dymisjonowany porucznik Wiktor Chłopaków, niziutki, śniady i chudziutki człowiek lat może trzydziestu, o czarnych włosach, ciemnych oczkach i grubym zadartym nosie, pilnie odwiedzał wybory i jarmarki. Idąc podskakuje, dziarsko wymachując uniesionymi nieco łokciami, czapkę nosi na bakier i zawija rękawy wojskowego surduta podbite modrą bawełnianą podszewką. Pan Chłopaków umie wkręcać się do towarzystwa bogatych petersburskich hulaków, pije, gra z nimi w karty, jest z nimi na „ty”. Trudno zrozumieć, za co cieszy się ich łaskami. Nie jest mądry, nie jest nawet śmieszny: nie nadaje się zatem na wesołka. Co prawda, traktują go z przyjacielskim lekceważeniem, jak poczciwego, ale niepoważnego chłopca; przez dwa, trzy tygodnie są z nim za pan brat, a potem nagle przestają mu się kłaniać, i on również im się nie kłania. Porucznik Chłopaków ma tę właściwość, że przez rok, a czasem nawet przez dwa lata używa stale jednego i tego samego zwrotu, stosując go w porę czy nie w porę; jest to zwrot wcale nie zabawny, który jednak, Bóg wie dlaczego, wszystkich śmieszy. Przed ośmiu laty mówił co chwila „szanowanie, dziękuję najuprzejmiej”, a ówcześni jego protektorzy umierali ze śmiechu i kazali mu wciąż powtarzać „szanowanie”; później zaczął używać z równie świetnym sukcesem dość zawitego zwrotu: „nie, to już pan tego, keskese, to już przechodzi przechodzenie”; przed dwoma laty wymyślił nowe powiedzonko: „ne wu gorączkę pa, boży człowieczku, obszyty w baranią skóreczkę” itd. No i cóż, te, jak widzicie, wcale niewymyślne koncepty żywią go, poją i odziewają. (Majątek swój od dawna przepuścił i żyje wyłącznie na koszt przyjaciół.) Proszę wziąć pod uwagę, że nie ma on poza tym żadnych innych zalet; prawda, że wypala po sto fajek Żukowa dziennie, że grając w bilard podnosi swą prawą nogę powyżej głowy i celując, wściekle suwa kijem po ręku – ale nie każdy wszakże jest zwolennikiem podobnych talentów. Co prawda, pije zdrowo… ale w Rosji wyróżnić się pod tym względem to prawdziwa sztuka… Słowem, powodzenie, jakim się cieszy, jest dla mnie zupełną zagadką… Chyba to jedno: jest dyskretny, plotek nie roznosi, nigdy o nikim złego słowa nie powie.
„No – pomyślałem na widok Chłopakowa – jakie też on ma teraz nowe powiedzonko?''
Książę zrobił białą bilę.
– Trzydzieści i ani słowa więcej – jęknął markier o wyglądzie suchotnika, z ciemną twarzą i podkrążonymi oczami.
Książę z trzaskiem wpędził żółtą do najdalszej łuzy.
– Patrzcie go – stęknął z uznaniem tłusty kupiec siedzący w kącie przy kiwającym się stoliku. Stęknął, aż mu się brzuch zatrząsł, i stropił się. Ale na szczęście nikt tego nie zauważył. Odetchnął i pogładził bródkę.
– Trzydzieści sześć i ani słowa! – krzyknął markier przez nos.
– Co, jak bracie? – zapytał książę Chłopakowa.
– Cóż, wiadomo, rrrakalioooon, to się nazywa rrrakalioooon!