Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lecą wichry!: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lecą wichry!: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 523 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG.

PIEŚŃ WIA­TRU NA CMEN­TA­RZU.

"Wi­jut wi­try, wi­jut buj­ny,

Aż de­rew­ja hnut­sia."

(Sta­ra pieśń ukra­iń­ska.)

Ci­chy cmen­tarz wiej­ski. War­ko­cze brzóz po­wie­wa­ją, le­jąc się szem­rzą­cą po­ły­skli­wą ka­ska­dą, wzno­szą się roz­ło­ży­ste dzi­kie ja­bło­nie, try­ska­ją w górę smu­kłe ko­lum­ny to­po­li. Po­wy­żej roz­ta­cza­ją się bez­brzeż­ne to­nie sza­fi­rów, prze­po­jo­ne bla­ska­mi, świe­tli­ste, nie­zgłę­bio­ne, na krań­cach ho­ry­zon­tu spły­wa­ją­ce się z mgłą si­na­wą fa­li­stej roz­to­czy ła­nów zbo­żo­wych.

Ci­sza wo­kół. Bez sze­le­stu usu­wa­ją się na mo­gi­ły bursz­ty­no­we li­ście klo­nu, za­le­d­wie roz­le­ga się brzę­cze­nie psz­czo­ły lub cięż­ki hu­czą­cy lot żuka. Po pod­ło­żu traw, buj­nym ko­bier­cem wy­ście­ła­ją­cych sto­py mo­gił, we­so­ło plą­sa­ją i uga­nia­ją się bla­ski sło­necz­ne. Kępy żół­to­bu­rych nie­śmier­tel­ni­ków i sza­ro­lil­jo­wych ma­cie­rza­nek ży­we­mi wień­ca­mi oplo­tły mo­gi­ły. W słoń­cu je­sien­nem pło­mie­nie­ją ki­ście su­cha­ków, a ile razy wiatr ci­chem skrzy­dłem nad gro­ba­mi prze­le­ci, pur­pu­ro­we li­ście trze­po­cą się w po­wie­trzu, spa­da­jąc jak łzy krwa­we.

Spo­kój nie­zmier­ny, spo­kój tak wiel­ki, jak­by ci, co tu spo­czy­wa­ją, prze­cier­piaw­szy ból świa­ta, zna­leź­li już roz­wią­za­nie wie­czy­stej za­gad­ki bytu. Po mę­kach ist­nie­nia od­po­czy­wa­ją w świa­tło­ści snem ci­chym, nie­skoń­czo­nym…

Wśrod mniej­szych, nie­po­zor­nych gro­bów, przy­ziem­nych i sza­rych jak ży­wot, któ­ry ogar­nę­ły, na wzgó­rzu, skąd oko obej­mu­je da­le­kie ho­ry­zon­ty, wzno­si się wy­so­ki krzyż bia­ły. W prze­strze­ni, zda się, pa­nu­je nad drob­nym lu­dem mo­gił i bło­go­sła­wi świa­tu, wy­cią­ga­jąc umę­czo­ne ra­mio­na.

Na krzy­żu na­pis: Wan­da Dro­ho­jow­ska, umar­ła na wy­gna­niu w 27-ym roku ży­cia.

Na tle na­tu­ry buj­nej, roz­kosz­nej prze­su­wa się zło­wro­gi cień doli ludz­kiej, echo po­wszech­ne­go cier­pie­nia.

I zda­ło mi się, że prze­strzeń skar­ży się i żali gło­sa­mi tych, co tu cier­pie­li, ko­cha­li i żyli, za­nim za­pa­dli w prze­paść nie­by­tu, że łka tu wszech­ludz­ki ból ist­nie­nia.

Wiatr po­rwał się, le­cąc lek­kie­mi skrzy­dły, i cała rów­ni­na oży­ła. Brzo­zy wio­nę­ły ka­ska­dą ga­łę­zi, prze­cią­gle coś szep­cąc, do­ko­ła snu­je się dziw­ny ta­jem­ni­czy roz­ho­wor, górą drzew pły­nie szum uro­czy­sty i groź­ny o wie­czy­stych za­gad­kach bytu. To wiecz­ność prze­ma­wia.

Słu­cham tej pie­śni na­tu­ry, któ­rą wiatr ci­chym po­gwiz­dem za­wo­dzi po­mię­dzy mo­gi­ła­mi.

"Śnij­cie w po­ko­ju! Wy! co tu od­po­czy­wa­cie po męce ży­wo­ta! ża­den wasz wy­si­łek, ża­den trud nie zmar­nie­je, nie prze­pad­nie żad­na ofia­ra. Jako naj­mniej­sza czą­stecz­ka ma­ter­ji, za­rów­no ża­den atom ener­gji du­cho­wej nie zgi­nie na­próż­no. Siła prze­isto­czyć się może – ale trwa.

Znik­nie po­zor­nie z po­wierzch­ni zie­mi, lecz w głę­bi jako siła żywa choć uta­jo­na, spo­czy­wa. Jak ziar­no, co rzu­co­ne w zie­mię, nie gi­nie, lecz po upły­wie cza­su w mia­rę na­tu­ry swej za­kieł­ku­je i we­dle mocy swej plon wyda.

Du­sza im głę­biej roz­dar­ta płu­giem bo­le­ści, tem buj­niej wy­ro­śnie z niej nowy po­czyn ży­cia… Siew du­cha.

Uczu­cia wa­sze i my­śli trwa­ją jako skar­by pod­ziem­ne, żyją – jako wiel­ka siła twór­cza tej zie­mi, pcha­ją­ca wciąż na­przód nowe sze­re­gi po­tom­nych. One od­dy­cha­ją i krze­pią się tą mocą i każ­de nowe po­ko­le­nie zry­wa się do lotu, zbu­dzo­ne jej tchnie­niem.

Z pro­chów po­le­głych i mo­gił za­po­mnia­nych wsta­ną przy­szli szer­mie­rze, obroń­cy prawd, za któ­re wy­ście wal­czy­li. Gdzie­ście pa­da­li w zwąt­pie­niu i nie­mo­cy, tam oni tru­dem wa­szym zwy­cię­żą, wa­szą ofia­rą się po­krze­pią, z nich jak ze źró­dła, mocy pić będą.

I cóż? że­ście pa­dli w proch star­ci?… nie­bło­go­sła­wie­ni? ni­ko­mu nie­zna­ni? Oni wami żyć będą.

Aż świat zdu­mie­je po la­tach za­mę­tu i za­sto­ju, skąd na­gle się wzię­ły te nie­zli­czo­ne za­stę­py, wal­czą­ce w imię idei po­zor­nie wy­ga­słych, któ­rych myśl każ­da – dą­że­niem mą­drem i za­cnem, krok każ­dy po­cho­dem ce­lo­wym bę­dzie.

Ra­dość bytu dla was stra­co­na, zmar­twych­wsta­nie w wyż­szej, do­sko­nal­szej po­sta­ci: prze­staw­szy być oso­bi­sto­ścią, sta­nie­cie się po­wszech­nem do­bra dą­że­niem.

Męż­ny bo­jow­ni­ku! co krwią zro­si­łeś tę niwę i ży­cie jej zło­ży­łeś w ofie­rze. I ty, pra­cow­ni­ku po­kor­ny i ci­chy, co męż­nie pług swój cią­gną­łeś po jej mę­czeń­skich za­go­nach. Wy wszy­scy, co­ście szli na mę­czeń­stwo, aby świt ludz­ko­ści przy­śpie­szyć, ni­cze­go nie spo­dzie­wa­jąc się dla sie­bie, co po­szli­ście na za­gła­dę za in­nych, dla in­nych, przez nich czę­sto prze­śla­do­wa­ni, po­tę­pia­ni, wy­klę­ci, ofia­rę swą peł­niąc do koń­ca.

Skrwa­wio­ne ser­ce wa­sze go­rzeć bę­dzie jak łuna sło­necz­na tej zie­mi; my­śli star­te w proch bez­i­mien­ny, roz­pro­szo­ny w prze­strze­niach, py­łem siew­nym spad­ną na niwy, i stwo­rzą set­ki, ty­sią­ce, szer­mie­rzy, co was nie zna­jąc, nic o was nie wie­dząc, wa­sze dą­że­nia będą w pier­siach no­si­li, o wa­szych za­mia­rach nie sły­sząc, boje za nie będą to­czy­li.

Bo co zmar­twych­wstać ma na ży­wot wiecz­ny, wpierw stra­cić musi ży­cie do­cze­sne, przejść wro­ta śmier­ci.

Przez stra­to­wa­ny byt oso­bi­sty, przez mękę ciał, ofia­rę i za­gła­dę, prze­dzierz­gnąć się w wyż­szy, do­sko­nal­szy kształt ist­nie­nia. Przez śmierć po­zor­ną – ku nie­śmier­tel­no­ści – excel­sior!

Lecą wi­chry! zma­ga­ją się siły ko­smicz­ne, nio­sąc siew du­cha na swych skrzy­dłach, roz­wia­ny w mil­jar­dy pył­ków, roz­bi­ty w ato­my. Roz­pro­szy się w prze­strze­ni, znik­nie na­po­zór, ku zie­mi przy­pad­nie, w ni­zi­ny wsiąk­nie. Ale nie zgi­nie! Od­ro­dzi się wie­lo­kroć po­tęż­niej­szy, usto­krot­nio­ny!"

Z od­da­li pły­nie dźwięk li­gaw­ki pa­stu­szej. Wo­ko­ło szem­rze świersz­cze­nie ko­ni­ków po­lnych, opo­wia­da­ją­cych za­słu­cha­nym ni­wom "skaz­kę" cu­dow­ną. Nie­zgłę­bio­nym sza­fi­rem ja­śnie­ją nie­bio­sa.

Sie­dzę u stóp krzy­ża na ta­fli ka­mien­nej gro­bow­ca. Wy­wo­ła­ne wspo­mnie­niem snu­ją się przed oczy­ma memi po­sta­ci dziel­nych, har­tow­nych serc, co skar­by swych my­śli i uczuć od­da­ły zie­mi ro­dzin­nej, roz­sia­ły w du­szach ludz­kich.

Idzie prze­cią­gły za­du­ma­ny po­szum. Spa­da­ją bursz­ty­no­we li­ście klo­nu, z pło­mien­nych ja­rzę­bin sy­pią się na zie­mię kro­ple krwi. Wsta­ją roje wy­wo­ła­nych wi­zyj, ży­ciem dy­szą­cych; echo ich słów spły­wa się z chrzę­stem kło­sów, ście­le się wo­nią traw sko­szo­nych, zle­wa się z tęt­nem mej du­szy.

Za­ta­piam się w te kar­ty nie­daw­nej prze­szło­ści, świe­że jak wio­sen­ny po­ra­nek, pro­ste i czy­ste jak woda kry­nicz­na. Opla­ta­ją mię pa­sma opo­wie­ści, wy­rze­czeń się i ofiar, któ­re do­peł­niw­szy co­kol­wiek

– od­twa­rzam.

* * *

Część Pierw­sza.I.

Po­wstaw­szy od sto­su za­pi­sa­nych pa­pie­rów, usia­dłam we fra­mu­dze otwar­te­go na­roz­cież okna.

Noc wio­nie ci­cha, świe­ża, chłod­na. Po spa­dłych nie­daw­no desz­czach po­wie­trze tchnie ostrą świe­żo­ścią, na ciem­nem tle nie­ba ry­su­ją się smu­kłe, nie­ru­cho­me syl­wet­ki to­po­li prze­ciw­le­głe­go ogro­du. W mro­ku, dłu­gim rzę­dem bursz­ty­no­wych pło­my­ków, po­ły­sku­ją świa­tła la­tar­ni. Chłod­ny wiatr prze­sią­kły wil­go­cią ob­wie­wa mi twarz, po­ru­sza fał­da­mi mu­śli­no­wych fi­ra­nek i roz­dmu­chu­je kar­ty ksią­żek.

Jak rój bia­łych mo­ty­li zry­wa­ją się wspo­mnie­nia chwil tu nie­daw­no prze­ży­tych, od­su­nię­tych, za­po­mnia­nych, – ota­cza­ją mnie wi­rem za­wrot­nym.

Z przy­le­głe­go po­ko­ju do­no­si się głos Klo­ci czy­ta­ją­cej ma­mie gło­śno. Od­dziel­ne wy­ra­zy aż tu za­la­tu­ją.

"Na­ro­do­wość jest tyl­ko nutą, po­trzeb­ną do zło­że­nia akor­du har­mo­nij­ne­go ludz­ko­ści"…

Na­to­miast z po­ko­ju chłop­ców roz­le­ga się nie­wy­raź­ne mru­cze­nie, ozna­cza­ją­ce iż Mie­czyk i Bro­nek przy­go­to­wu­ją ju­trzej­sze lek­cje.

Po szum­nej, bły­sko­tli­wej eg­zy­sten­cji, któ­rą prze­by­wa­łam u boku ku­zyn­ki Ma­tyl­dy, to­wa­rzy­sząc jej w ca­ło­rocz­nej pra­wie wę­drów­ce po ob­cych kra­jach, tem bar­dziej oce­nić mogę spo­koj­ną har­mon­ję, mą­drą i czuj­ną myśl, któ­rą mat­ka roz­pro­mie­nia w na­szem ogni­sku.

Kil­ka dni do­pie­ro jak po­wró­ci­łam, ale kie­rat pra­cy mo­zol­nej i żmud­nej, nie­zbęd­nej dla utrzy­ma­nia bytu, znów chwy­ta mię w że­la­zne try­by.

Mama, tak nie­ugię­cie sil­na du­szą, peł­na po­god­ne­go har­tu, lecz w no­gach bez­wład­na, środ­ki po­zo­sta­łe z daw­nych fun­du­szów – na wy­czer­pa­niu; cały cię­żar za­rob­ko­wa­nia spa­da na mnie i na sio­strę. Po kil­ko­let­niem za­ję­ciu w biu­rze Bieł­go­ro­do­wa i dłu­gim po­by­cie za­gra­ni­cą, wy­pad­nie znów roz­po­cząć po­szu­ki­wa­nie ja­kiejś po­sa­dy…

Na­ra­zie zdo­by­łam so­bie w księ­gar­ni kil­ka tłu­ma­czeń z ob­cych ję­zy­ków. Ale to za­ję­cie mało się opła­ca, a co gor­sza, trze­ba o nie pro­sić, nie­le­d­wie jak o ła­skę…

I znów przez nie­do­mknię­te drzwi przy­pły­wa me­lo­dyj­ny stru­mień gło­su Klo­ci, krysz­ta­ło­wo ja­sny i czy­sty, o mięk­kiem, me­lan­cho­lij­nem brzmie­niu, któ­rem lu­dzi cza­ru­je.

"Świę­tość i nie­ty­kal­ność na­ro­do­wo­ści… za­le­ży na dzie­jo­wej prze­szło­ści peł­nej walk, prób i ofiar, po­wtó­re na we­wnętrz­nem po­zna­niu sie­bie sa­mej, t.j… na po­czu­ciu się do idei, któ­rą ma prze­pro­wa­dzić przez świat i urze­czy­wist­nić w sto­sun­ku do ludz­ko­ści… "

– Ach, to Kra­siń­skie­go! po­zna­ję… O sta­no­wi­sku Pol­ski.

W po­ko­ju chłop­ców roz­le­ga­ją się te­raz od­gło­sy go­ni­twy, we­so­łe śmie­chy i raź­ne ude­rze­nia pił­ki o pod­ło­gę. Cała ro­dzi­na moja po pra­co­wi­cie spę­dzo­nym dniu od­po­czy­wa.

Cały pra­wie dzień dzi­siej­szy też ślę­cza­łam nad pra­cą. Te­raz po­win­na­bym zło­żyć ro­bo­tę, i tych kil­ka go­dzin od­po­czyn­ku wie­czor­ne­go prze­pę­dzić w gro­nie ro­dzi­ny. Jed­nak sie­dzę tu w oknie, po­jąc się chłod­nem po­wie­trzem nocy, zbie­ram roz­pierz­chłe my­śli, – i ocią­gam się. W du­szy mam ja­kiś dziw­ny za­męt i cha­os, któ­ry pra­gnę­ła­bym roz­wi­kłać…

Dzi­siaj, od po­wro­tu wi­dzia­łam go po raz pierw­szy…

Zmie­nił się, schudł, zmi­zer­niał. Wy­glą­da jesz­cze su­ro­wiej i po­waż­niej niż przed­tem. Po­wia­da­ją, iż po moim od­jeź­dzie cięż­ko cho­ro­wał. Co mu było? Nie wy­mie­nio­no mi cier­pie­nia, a sama py­tać nie śmia­łam. Boję się, iż mię zdra­dzi dźwięk wła­sne­go gło­su… przy­pusz­czam zresz­tą, że chy­ba to nie było nic waż­ne­go.

On sam żad­nych mi szcze­gó­łów nie wy­mie­niał. Po­wstaw­szy na po­wi­ta­nie, utkwił we mnie wzrok za­sę­pio­ny i ba­daw­czy.

Wy­rze­kłam ci­cho, iż znaj­du­ję, że jest moc­no zmie­nio­ny.

– By­łem cho­ry, – wy­rzekł obo­jęt­nie, nie­dba­le jak­by i urwał.

Z po­zor­nym spo­ko­jem prze­wra­cał kar­ty swo­ich pa­pie­rów, ale na czo­le drga­ła mu po­mię­dzy brwia­mi zmarszcz­ka pio­no­wa, a twarz za­bar­wi­ła się po­nu­ro, jak­by po­ciem­nia­ła od gnie­wu.

– W spra­wie mat­ki pani z Tol­lim, – za­czął po­chmur­nie, – mogę po­in­for­mo­wać, iż…

Wy­mie­nił kil­ka­na­ście słów z wy­ja­śnie­niem na­sze­go dłu­go­let­nie­go pro­ce­su i ukoń­czyw­szy, od­wró­cił się z su­chym ukło­nem, jak­by mu śpiesz­no było mię po­że­gnać.

Ja też zmie­sza­na się czu­łam, ostra i chłod­na, zstę­pu­jąc ze scho­dów mia­łam ocho­tę śmiać się z sa­mej sie­bie i z koń­ca swo­jej sie­lan­ki.

A jed­nak, jak mię każ­de wi­dze­nie się z nim wzru­sza, to trud­no wprost uwie­rzyć…

Po każ­dem spo­tka­niu, prze­lot­nem na­wet, czu­ję dziw­ne wstrzą­śnie­nie, sen mię od­bie­ga. Na tle zbu­dzo­nych wra­żeń całą noc prze­dumać­bym mo­gła.

Co za dziw­ną wła­dzę ma nade mną ten czło­wiek! Na­wet to obo­jęt­ne, nie­na­wist­ne spo­tka­nie wstrzą­snę­ło mię do głę­bi.

Wiel­ka za­gad­ka ży­cia… co w niej się ukry­wa?

W ci­szy noc­nej jak stru­mień sre­brzy­sty do­no­si się głos Klo­ci:

"… Ów roz­błysk, ob­ja­wia­ją­cy mu ta­jem­ni­cę wła­sne­go bytu, t.j… pod ja­kiem wiecz­nem pra­wem on przez Boga po­my­śla­ni ja­kiem po­wo­ła­niem w sto­sun­ku do ca­łe­go czło­wie­czeń­stwa na­zna­czon, sta­no­wi myśl na­ro­du, ja­ko­by du­szę jego wie­dzą­cą sie­bie, uzna­ją­cą cel, ku któ­re­mu byt swój na­krę­cić musi. "

Tak, dla nich wszyst­kich, dla mej ro­dzi­ny, Pol­ska to "pa­cierz co pła­cze i pio­run co bły­ska", to alfa i ome­ga ich bytu.

Gdy­by oni wie­dzie­li…

Lecz nie! ja im tego nie po­wiem! nie mogę po­wie­dzieć! Zresz­tą nie mam co po­wie­dzieć. Żad­nych fak­tów kon­kret­nych. Na­stro­je – mgła… Wszyst­ko stłu­mi­łam w so­bie.

W chłod­nych po­dmu­chach mro­ku czu­ję go­rą­ce kro­ple, któ­re wol­no po twa­rzy spły­wa­ją.

Żal… za­tem co mi­nę­ło… czy za­tem, cze­go nig­dy nie było?

Wspo­mnie­nia prze­pły­wa­ją całą falą. Nie śmiem o nich mó­wić ni­ko­mu…

Bia­ła kar­ta pa­pie­ru jest naj­lep­szym po­wier­ni­kiem, ci­chym, nie­wy­ma­ga­ją­cym, dys­kret­nym. Nie robi wy­mó­wek, nie pra­wi mo­ra­łów, nie wy­rzu­ca nic, nie obu­rza się, nie prze­strze­ga. Zo­sta­wia całą sa­mo­dziel­ność i swo­bo­dę.

Swo­bo­dę – ro­zej­rze­nia się cho­ciaż w echach tych uczuć, któ­re prze­mknę­ły bez śla­du jak bia­łe mo­ty­le, roz­wia­ły się jak płat­ki kwia­tu,… zo­sta­wia­jąc tyl­ko nagą, ko­lą­cą ło­dy­gę.

Więc to już ko­niec wszyst­kie­go?…

W ser­cu mam tyl­ko chłód i obo­jęt­ność. Sło­wa nie­przy­tom­nej mi­ło­ści, któ­re nie­gdyś bu­rzy­ły się w ser­cu i sza­la­ły, uci­chły nie­wy­zna­ne, za­glu­chły i odrę­twia­ły… Już­bym ich wy­po­wie­dzieć nie mo­gła.

Wsłu­chu­jąc się w echa wspo­mnień, zda­je mi się, iż wi­dzę nie sie­bie, lecz inną ja­kąś isto­tę: ta­kem już da­le­ko od tam­tej uczu­cia­mi od­bie­gła.

Pa­trzę na syl­wet­ki drzew prze­ciw­le­głe­go ogro­du, któ­ry sza­rze­je nagi, mil­czą­cy i pu­sty; na aka­cje bez­list­ne, trzę­są­ce się jak­by z wil­go­ci i chło­du, ki­wa­ją­ce smut­nie ob­na­żo­ne­mi gło­wa­mi, w po­wie­trzu prze­sią­kłem bia­łą, przej­rzy­stą mgłą.

Jak wszyst­ko to in­a­czej wy­glą­da­ło przed na­szem roz­sta­niem!

Roz­sta­niem nie­mem, bez po­że­gna­nia, bez słów na­dziei i uf­no­ści.

Rok bli­sko temu; te­raz ma­rzec, – tak… je­de­na­ście mie­się­cy.

Pa­mię­tam wów­czas noce kwiet­nio­we. Naj­pięk­niej­sze noce ja­kiem w ży­ciu wi­dzia­ła. Ta­kie ja­sne, cie­płe, ci­che i won­ne. I te to­po­le wów­czas in­a­czej drża­ły, jak­by w ci­chej roz­ko­szy, ską­pa­ne w bla­skach mie­sięcz­nych; po­wie­trze dy­sza­ło wo­nią roz­kwi­tłych bzów i cze­rem­chy, tchnę­ło roz­ma­rze­niem, sło­dy­czą i tę­sk­no­tą. Po nie­bie pły­nę­ły le­ciuch­ne ob­ło­ki mlecz­nie świe­cą­ce, pu­szy­ste, prze­zro­cze, osre­brzo­ne stru­mie­nia­mi księ­ży­co­we­go świa­tła. Z po­god­nych roz­świe­tlo­nych nie­bios ja­kiś ta­jem­ni­czy urok spły­wał ku sen­nej roz­ko­cha­nej zie­mi, opla­tał ją cza­rem za­chwy­tów i dresz­czem ta­jem­nych upo­jeń.

Pa­mię­tam owe noce wio­sen­ne, któ­rem prze­sie­dzia­ła na tym bal­ko­nie, wpa­tru­jąc się w świat sre­brem ob­la­ny, wo­nia­mi roz­ko­ły­sa­ny, pie­śnią roz­brzmia­ły; w pier­si mej pod­no­si­ły się pra­gnie­nia szczę­ścia, ostre do bólu, prze­szy­wa­ły mię strasz­ną tę­sk­no­tą, – a ser­ce wy­ry­wa­ło się ku nie­mu.

My­śla­łam o nim, pro­wa­dzi­łam w du­szy dłu­gie, nie­skoń­czo­ne roz­mo­wy i – uni­ka­łam spo­tka­nia.

Po­mię­dzy mną a tym czło­wie­kiem stoi cała hi­sto­rycz­na prze­szłość, peł­na łez i krwi; mo­rze nie­do­li i krzywd roz­dzie­la na­sze dło­nie, nie do­pusz­cza­jąc do zjed­no­cze­nia.

A jed­nak cala moja isto­ta rwa­ła się ku szczę­ściu i mi­ło­ści! – a za­ra­zem mia­łam nie­ja­sne, głu­cho do­le­ga­ją­ce prze­czu­cie, że cała ra­dość bytu ode mnie ucie­ka, i że jej już nig­dy, nig­dy nie od­naj­dę!

Jam jej pra­gnę­ła do nie­mo­cy, do sza­łu i usu­wa­łam się z dum­ną god­no­ścią, z po­zor­nym spo­ko­jem, usi­łu­jąc jej się wy­rzec.

Mio­ta­łam się jak osa­czo­na sar­na, szu­ka­jąc wyj­ścia z mat­ni, jed­nym za­ma­chem chcąc ze­rwać wią­żą­ce mię sie­ci… przy­pa­dek do­po­mógł.

Ku­zyn­ka mamy Ma­tyl­da, bo­ga­ta, wiecz­nie cho­ra i zde­ner­wo­wa­na dama, wy­bie­ra­ła się w po­dróż; szło jej o zna­le­zie­nie ko­goś, coby za nią po­no­sił za­bie­gi i kło­po­ty po­dró­ży, o któ­rych roz­piesz­czo­na zbyt­kiem ko­bie­ta nic wie­dzieć nie chcia­ła. Wy­kwint­nie roz­ka­pry­szo­ną damę wpro­wa­dza­no lub wno­szo­no do wa­go­nu, ota­cza­no ele­ganc­kie­mi dro­bia­zga­mi, czu­wa­no nad jej snem i wy­go­da­mi, – i u kre­su dro­gi od­wo­żo­no do wy­twor­nie urzą­dzo­ne­go miesz­ka­nia. Z mia­sta do mia­sta prze­la­ty­wa­ła jak ptak nie­bie­ski nie­fra­so­bli­wie, nie zna­jąc kło­po­tów, roz­kła­du po­cią­gów, zmia­ny bi­le­tów, ani ilo­ści mnó­stwa pa­kun­ków. Znacz­nie młod­sza od mamy, ład­na jesz­cze i bar­dzo ele­ganc­ka jest nam ciot­ką, cho­ciaż nie po­zwa­la, by­śmy ją tak na­zy­wa­ły.

Zwy­kle nie lu­bi­łam to­wa­rzy­stwa wy­bred­nej, roz­gry­ma­szo­nej ko­bie­ty. Te­raz jed­nak za­pro­po­no­wa­łam swą po­moc, uza­sad­nia­jąc ją pra­gnie­niem zwie­dze­nia ob­cych kra­jów. Ma­tyl­da oka­za­ła się za­chwy­co­na po­zy­ska­niem mło­dej za­ufa­nej to­wa­rzysz­ki ze swej sfe­ry, zdol­nej roz­pę­dzić nudy sa­mot­no­ści, a przez do­kład­ną zna­jo­mość ob­cych ję­zy­ków wy­ba­wić ją od oso­bi­ste­go po­ro­zu­mie­wa­nia się w ho­te­lach i na ko­le­jach, to­wa­rzysz­ki, któ­rej mo­gła bez­piecz­nie za­wie­rzyć za­bie­gi i kosz­ta po­dró­ży. Mama zga­dza­ła się na mój wy­jazd. De­cy­zja za­pa­dła.

By­wa­ją chwi­le ta­kie do­no­śne i peł­ne zna­cze­nia, któ­re wpły­wa­ją na bieg ży­cia, na­da­jąc ca­łe­mu ist­nie­niu kie­ru­nek od­mien­ny. Cmi się w mej du­szy to, com wów­czas ja­sno od­czu­wa­ła, żem wów­czas całe swo­je szczę­ście za­bi­ła…

Wio­sna pły­nę­ła. Bab­ka od­daw­na wzy­wa­ła mię do sie­bi, do Ho­ro­dysz­cza, są­sia­du­ją­ce­go z ma­jąt­ka­mi Ma­tyl­dy, któ­ra stam­tąd mia­ła mię za­brać. Zbli­ża­ła się chwi­la od­jaz­du, a ra­zem, sza­le­jąc, wzma­ga­ło się pra­gnie­nie, po­trze­ba uj­rze­nia go…

Od kil­ku mie­sią­cy, ko­rzy­sta­jąc z po­zwo­le­nia Bieł­go­ro­do­wa i wła­snej na­by­tej wpra­wy, ro­bo­tę biu­ro­wą za­bie­ra­łam do domu. Oszczę­dza­ło mi to spę­dza­nia dłu­gich go­dzin w kan­ce­lar­ji, ogra­ni­cza­jąc na­sze wi­dze­nie się do prze­lot­ne­go spo­tka­nia, w któ­rem za­le­d­wie na ukłon i kil­ka słów było dość cza­su.

Jed­ne­go po­po­łu­dnia, ze­braw­szy pli­ki znaj­du­ją­cych się u mnie ak­tów, po­szłam do Bieł­go­ro­do­wych.

W oka­za­łym, lecz urzą­dzo­nym bez cie­nia wdzię­ku sa­lo­nie, gdzie me­ble sta­ły po­roz­sta­wia­ne sztyw­no jak szyl­dwa­chy, zna­la­złam tyl­ko przy­rod­nią sio­strę pro­fe­so­ra, Agry­pi­nę Iwa­nów­nę, wy­so­ką, su­chą i sztyw­ną oso­bę, któ­ra ubra­na w cy­na­mo­no­wym pal­to­cie i na­pół mę­skim kasz­kie­cie, na krót­ko ob­cię­tych wło­sach, wy­bie­ra­ła się wyjść za­ła­twić spra­wun­ki.

– Wstą­pi­łam na chwi­lę do pań­stwa – rze­kłam, od­da­jąc jej pa­pie­ry, gdy jej piw­ne oczy za­iskrzy­ły się nie­spo­koj­nie. – Pra­gnę­łam po­że­gnać pa­nią, a za­ra­zem za­py­tać o te­raź­niej­szy ad­res ba­ro­no­wej von Lin­den. Pa­pie­ry te ra­czy pani do­rę­czyć bra­tu. Zwra­cam ro­bo­tę biu­ro­wą, któ­rej nadal przyj­mo­wać nie mogę. Uprze­dzi­łam se­kre­ta­rza, aby po­sta­rał się o kogo in­ne­go na maje miej­sce. Wkrót­ce na dłuż­szy czas wy­jeż­dżam.

Żół­te po­licz­ki Agry­pi­ny roz­po­go­dzi­ły się mile zdzi­wio­nym uśmie­chem. Ski­nę­ła uprzej­mie gło­wą na znak, iż po­le­ce­nia moje za­pa­mię­ta i ści­ska­jąc mię, ubo­le­wa­ła nad mym od­jaz­dem.

W grun­cie rze­czy ta oso­ba, w któ­rej eman­cy­po­wa­ne po­glą­dy nie wy­tę­pi­ły drob­nost­ko­wych cech na­tu­ry ko­bie­cej, za­chwy­co­na była moim od­jaz­dem, wzno­szą­cym nie­spo­dzia­ną za­po­rę po­mię­dzy jej bra­tem a czemś, co on mógł­by uwa­żać za swe szczę­ście, a co nie­mnie jest…

Ko­cha go ona i strze­że za­zdro­śnie, ta­jem­nie zbo­la­ła i udrę­czo­na. Jest to wiecz­nie krwa­wią­ca rana jej ser­ca ten czło­wiek, któ­re­mu na­rzu­ca swą tro­skli­wość i za­mę­cza pie­czo­ło­wi­to­ścią, a któ­ry wzglę­dem niej żywi wza­mian znu­dzo­ną obo­jęt­ność.

Do­wie­dzia­łam się, gdzie miesz­ka wspól­na na­sza zna­jo­ma, przy­by­ła na krót­ki czas do Ki­jo­wa dla za­ła­twie­nia spraw ma­jąt­ko­wych, po­czem ode­szłam.

Od­na­la­złam wska­za­ne miesz­ka­nie w du­żym gma­chu ho­te­lo­wym. Ba­ro­no­wa Ze­na­ida we­so­ła i ga­da­tli­wa czter­dzie­sto­let­nia blon­dyn­ka, o pulch­nej ki­bi­ci, bia­łych upier­ście­nio­wa­nych rę­kach i dziw­nie upo­rczy­wem wej­rze­niu za­mglo­nych, roz­ma­rzo­nych oczu, rada mym od­wie­dzi­nom szcze­bio­ta­ła z oży­wie­niem, śmie­chem i gwa­rem na­peł­nia­jąc po­kój.

Czu­łam się dziw­nie zde­ner­wo­wa­na i nie­spo­koj­na, nie zda­jąc so­bie spra­wy z tego, co mię tak trwo­ży i go­rącz­ko­wo pod­nie­ca.

Wresz­cie po upły­wie go­dzi­ny dały się sły­szeć po­śpiesz­ne kro­ki, lek­kie stu­ka­nie do drzwi, i mę­ski głos, pod po­zor­ną obo­jęt­no­ścią, oży­wio­ny ra­do­ścią i wzbu­rze­niem.

– Czy moż­na wejść?

Sie­dzia­łam spo­koj­nie przy oknie i na­wet gło­wy w kie­run­ku otwie­ra­ją­cych się drzwi nie zwró­ci­łam. W tej chwi­li do­pie­ro uprzy­tom­ni­łam so­bie, że kro­ku tego spo­dzie­wa­łam się z jego stro­ny i że nań bez­wied­nie wy­cze­ki­wa­łam. Moc­ne do bólu na­prę­że­nie ner­wów ze­lża­ło. Na­gle uspo­ko­iłam się.

Wszedł Dy­mitr.

Za­pew­ne ze zmę­cze­nia dłu­go nie mógł prze­mó­wić. Od­dy­chał szyb­ko, po twa­rzy mu prze­pły­wa­ła łuna ró­żo­wa.

– Przed chwi­lą wła­śnie wró­ci­łem do domu. – Przy­szedł­szy do sło­wa za­czął mó­wić szyb­ko ja­koś i bez­ład­nie. – Spo­tka­łem sio­strę… przy­po­mnia­łem so­bie, iż mam jesz­cze kil­ka słów po­wie­dzieć pani o tym pro­ce­sie, pani ba­ro­no­wo.

Słu­cha­łam tego wy­ja­śnie­nia, i mi­mo­wo­li uśmiech prze­wi­jał mi się po ustach. Zro­zu­mia­łam ja­sno, że Agry­pi­na, wy­ga­daw­szy się z mej za­mie­rzo­nej tu byt­no­ści, za­ta­iła na­to­miast wieść o mym wy­jeź­dzie, może lę­ka­jąc się z jego stro­ny ja­kie­goś sta­now­cze­go kro­ku? Nie py­ta­jąc, wie­dzia­łam, iż jesz­cze nic nie wie.

Go­spo­dy­ni roz­sz­cze­bio­ta­na, roz­chi­cho­ta­na i re­zo­lut­na dzię­ko­wa­ła za gor­li­wość w jej spra­wach, i od­rzu­ca­jąc ko­ron­ki rę­ka­wów szla­fro­ka z okrą­głych uto­czo­nych ra­mion, czę­sto­wa­ła go po­ziom­ka­mi, wbi­ja­jąc weń wzrok prze­cią­gły i upo­rczy­wy, któ­ry on zno­sił z ka­mien­nym spo­ko­jem.

Usiadł. Po­to­czy­ła się roz­mo­wa lek­ka i bez­tre­ści­wą, w któ­rej Ze­na­ida Mi­ko­ła­jów­na za­chwy­ca­ła się mod­nym ro­man­sem, ma­low­ni­czem po­ło­że­niem Ki­jo­wa, ar­ty­stycz­ne­mi skłon­no­ścia­mi sio­stry pro­fe­so­ra i jego wła­sną uczo­no­ścią.

Czu­łam utkwio­ne we mnie oczy Dy­mi­tra. Od­zy­wa­łam się mało, słu­cha­jąc ka­ska­dy śmie­chu i szcze­bio­tu ba­ro­no­wej, w gwa­rze roz­mo­wy, w któ­rej on brał udział gło­sem spo­koj­nym i obo­jęt­nym, ze szcze­gól­nie go­rą­cem za­bar­wie­niem, jak­by te chłod­ne, rów­ne tony wy­do­by­wa­ły się z pier­si, w któ­rej wrza­ło.

– Spę­dzi­my dzi­siaj cu­dow­ny wie­czór w Châte­au de Fleurs! – wo­ła­ła ba­ro­no­wa, a gdy uchy­li­łam się od pro­jek­tu, za­uwa­ży­ła ła­ska­wie: – Do­brze! więc wprzód od­pro­wa­dzi­my do domu Wan­dę Wła­dy­sła­wów­nę.

Wy­szli­śmy. Zmrok już za­pa­dał. Po­mię­dzy nami szła ba­ro­no­wa.

Dy­mitr za­czął opo­wia­dać o ja­kichś wy­ko­pa­li­skach ar­che­olo­gicz­nych i od­kry­ciach, któ­re uda­ło mu się do­ko­nać. Opi­sy­wał szcze­gó­ło­wo kształt ich i do­mnie­ma­ny uży­tek.

Roz­mo­wa wlo­kła się cięż­ka i po­waż­na, przy­pró­szo­na po­pio­łem uczo­no­ści, pod któ­rej ma­ską jak pod za­sty­głą sko­ru­pą lawy pły­nę­ły żyły ży­we­go ognia.

Ba­ro­no­wa uda­wa­ła, iż in­te­re­su­je się brze­mie­niem tej uczo­no­ści, i roz­en­tu­zja­zmo­wa­na, na­stro­iw­szy się raz już na ten ja­skra­wy ton sztucz­nej mło­dzień­czo­ści, za­chwy­ca­ła się cią­gle.

Ciem­nia­ło. Po świe­żo spa­dłym desz­czu po­wie­trze sła­ło się cięż­kie­mi opa­ra­mi, dusz­ne i wil­got­ne. Wiatr, na­brzmia­ły wil­go­cią, peł­zał nad zie­mią. W mro­ku świe­ci­ły dłu­gie sznu­ry ga­zo­wych la­tar­ni, gi­nąc w od­da­li jak roz­sy­pa­ne żół­te per­ły bursz­ty­nu. Smu­kłe ko­pu­ły cer­kwi św. Zo­fji bie­la­ły w mro­ku. Roz­to­czył się plac ob­szer­ny, na któ­rym wid­nie­je po­sąg Chmiel­nic­kie­go, z ręką wy­cią­gnię­tą w stro­nę Mo­skwy.

Prze­cho­dząc po­śli­zgnę­łam się. Po­dał mi rękę.

– Pój­dę sama – wy­mó­wi­łam ci­cho, gdy­śmy sta­nę­li na tro­tu­arze, – i wy­su­nę­łam rękę z pod jego ra­mie­nia.

Nie zro­bił żad­ne­go po­ru­sze­nia, by ją za­trzy­mać, i nie prze­mó­wił ani sło­wa. Spo­chmur­niał, prze­stał opo­wia­dać o wy­ko­pa­li­skach i na­gle za­milkł. Szli­śmy pręd­ko wą­skim chod­ni­kiem. Przed nami roz­to­czy­ła się uli­ca Pod­wal­na, na któ­rej na­pra­wia­no bruk wła­śnie. Zło­my ka­mie­ni i gru­zu za­gra­dza­ły przej­ście.

Ba­ro­no­wa za­trzy­ma­ła się, wo­ła­jąc, iż nie chce na­ra­zić się na po­ła­ma­nie so­bie nóg, i że tu za­cze­ka na Bieł­go­ro­do­wa.

Ostroż­nie prze­su­wa­łam się po chwie­ją­cych się, ośli­zgłych od desz­czu pły­tach ka­mie­ni. Dy­mitr szedł obok, spo­glą­da­jąc na mnie z dum­ną ura­zą, jak­by chcąc do­po­móc i lę­ka­jąc się od­mo­wy.

Ręka moja kil­ka­kroć pod­nio­sła się, szu­ka­jąc jego opie­ki, siłą ja­kąś nie­wi­dzial­ną po­cią­ga­na ku nie­mu, i opa­dła wstrzą­sa­na drże­niem ner­wo­wem. I był to bój nie­do­strze­gal­ny i ci­chy, wal­ka po­ry­wów z ha­mu­ją­cą je re­flek­sją, w któ­rej ta od­nio­sła zwy­cię­stwo.

On nie pa­trząc śle­dził ją, uwa­żał i ro­zu­miał. I ja to od­czu­wa­łam.

Do­cho­dzi­li­śmy do domu, w któ­rym miesz­ka­łam, gdzie wy­pa­da­ło nam roz­stać się osta­tecz­nie.

U drzwi mych za­trzy­mał się ja­kiś nie­pew­ny, wa­ha­ją­cy się, wzru­szo­ny.

– Nig­dy nie wi­du­je­my te­raz pani u sie­bie, Wan­do Wła­dy­sła­wów­no. Sio­strze tak przy­kro… pro­szę zajść do nas choć­by na chwil­kę! Wy­per­swa­du­ję ba­ro­no­wej tę nie­zno­śną, nud­ną wy­ciecz­kę do ogro­du. Cze­ka­my pa­nią.

– Pro­szę nie cze­kać na­próż­no – od­par­łam lek­ko i obo­jęt­nie. – Mam dzi­siaj jesz­cze dużo za­ję­cia. Ju­tro na dłuż­szy czas wy­jeż­dżam.

Drgnął i za­iskrzo­ny wzrok wle­pił we mnie.

– Jak­to? tak na­gle! – wy­rzekł zmie­nio­nym, zdła­wio­nym gło­sem, – bez uprze­dze­nia, bez… Lecz ja mia­łem do po­mó­wie­nia z pa­nią! ja chcia­łem… Czy – do­dał z wście­kło­ścią pra­wie, wi­dząc ruch mój ku odej­ściu – czy mię pani nie chce wy­słu­chać?

– Ani sło­wa – od­par­łam swo­bod­nie – to zby­tecz­ne.

Oczy jego bły­snę­ły za­cię­to­ścią i ob­ra­zą, ja­kiś kurcz wście­kło­ści dy­go­tał w twa­rzy, uwy­dat­nia­jąc mon­gol­skie jej ce­chy, zwy­kle nie­do­strze­gal­ne, usta drga­ły cier­pie­niem.

Wbie­głam szyb­ko na scho­dy, gdy on stał w dole, osłu­pia­ły jak­by i ska­mie­nia­ły, – a ser­ce krwa­wi­ło mi się trium­fem, roz­dzie­ra­ło bo­le­ścią.

Od drzwi spoj­rza­łam: on za­wa­hał się, jak­by chciał biec za mną, lecz po­ha­mo­wał się, rękę prze­su­nął po czo­le jak nie­przy­tom­ny i od­szedł, gdzie u za­krę­tu uli­cy, znu­dzo­na i roz­gry­ma­szo­na cze­ka­ła nań ba­ro­no­wa Ze­na­ida.

Na­za­jutrz już mię w mie­ście nie było.II.

Wy­je­cha­łam do Ho­ro­dysz­cza, tej je­dy­nej wsi, ra­czej je­dy­ne­go za­kąt­ka po­zo­sta­łe­go nam z roz­le­głych nie­gdyś wło­ści, o któ­re te­raz wła­śnie to­czy się pro­ces za­ja­dły.

Trzy lata upły­wa­ją od cza­su, jak po­wró­ci­ły­śmy do stron ro­dzin­nych, z od­le­głych krań­ców Wscho­du.

Ra­dość na­sza była bez­mier­na; wy­cho­wa­ne na da­le­kiej ob­czyź­nie od­daw­na my­ślą rwa­ły­śmy się w te stro­ny, któ­re w wy­obraź­ni na­szej, ko­ły­sa­nej czę­ste­mi opo­wia­da­nia­mi mamy, iskrzy­ły się jak sen cu­dow­ny. Inne tam kwia­ty pach­nia­ły, inne ja­śnia­ło nie­bo, niż tu na zim­nych krań­cach Sy­be­rii; inni lu­dzie żyli, in­a­czej my­śle­li i cier­pie­li.

W tych sze­ro­kich, na­pół dzi­kich prze­stwo­rzach, od­le­głych od świa­ta cy­wi­li­zo­wa­ne­go, w od­da­le­niu od swo­ich, a zu­peł­nem nie­mal od­osob­nie­niu od oto­cze­nia, mama nas wy­cho­wy­wa­ła sama, je­dy­nie przy po­mo­cy ksią­żek. Dzie­ciń­stwo moje i Klau­dji upły­nę­ło bez­barw­nie i smut­no, wśród ścian ob­ce­go mia­sta, za któ­re­mi roz­cią­ga­ły się ol­brzy­mie ste­po­we, bez­lud­ne pra­wie prze­strze­nie, gdzie wszy­scy mó­wi­li od­mien­nym od na­sze­go ję­zy­kiem, a pa­trzy­li na nas obo­jęt­nie lub nie­przy­jaź­nie. W tych to wa­run­kach wro­gich, wśród oto­cze­nia uspo­so­bio­ne­go nie­chęt­nie, mat­ka mu­sia­ła pra­cą za­ra­biać na na­sze utrzy­ma­nie.

Po­dzi­wiam siły tej wą­tłej na­po­zór ko­bie­ty, wzro­słej w at­mos­fe­rze zbyt­ku, te­raz po­zba­wio­nej wszel­kiej po­mo­cy, któ­ra umia­ła sta­wić czo­ło wszel­kim prze­szko­dom, nie­po­wo­dze­niom i tro­skom i męż­nie po­do­łać wszyst­kie­mu. Wów­czas jed­nak pa­trzy­łam na jej wy­sił­ki jako na rzecz po­wsze­dnią, okiem stę­pio­nem przez przy­zwy­cza­je­nie. Zży­łam się z tym wi­do­kiem, i uwa­ża­łam go za zwy­kły i na­tu­ral­ny.

O ran­nym brza­sku, zimą na­wet jesz­cze przy świe­cy, wi­dzia­łam ją krzą­ta­ją­cą się koło na­sze­go mi­nia­tu­ro­we­go go­spo­dar­stwa, zręcz­nie, lek­ko i ci­cho. Gdy na uli­cy ruch się bu­dził, wy­cho­dzi­ła, po­zo­sta­wia­jąc nam przy­go­to­wa­ne śnia­da­nie i ozna­czo­ne lek­cje, któ­re w jej nie­obec­no­ści mia­ły­śmy przy­go­to­wać. Prze­ję­te waż­no­ścią tego za­da­nia obie z sio­strą spra­wia­ły­śmy się po­waż­nie i gor­li­wie. Nig­dy pra­nie dzie­cin­na swa­wo­la nie za­wie­ru­szy­ła nam gło­wy, nie po­cią­gnę­ła do za­baw ha­ła­śli­wych i pu­ste­go we­se­la. Na pierw­szym pla­nie stał za­wsze obo­wią­zek, póź­niej zaś jako naj­wyż­sza ucie­cha i na­gro­da, moż­ność "do­po­ma­ga­nia ma­mie".

Po ukoń­cze­niu za­dań, z ja­kąż skwa­pli­wo­ścią i dumą na­pra­wia­ły­śmy swo­ję su­kien­ki, a na­wet z za­mie­ra­niem ser­ca się­ga­ły­śmy po jej wła­sną, po­trze­bu­ją­cą od­świe­że­nia gar­de­ro­bę.

– Mama ucie­szy się gdy zo­ba­czy! – to były ma­gicz­ne sło­wa, przy­śpie­sza­ją­ce bi­cie serc na­szych i stresz­cza­ją­ce roz­ko­sze na­sze­go dzie­ciń­stwa. I mama cie­szy­ła się. O zmro­ku przy­bie­ga­ła z lek­cji zmę­czo­na, zzięb­nię­ta, stru­dzo­na, ale pa­trząc na czy­sto sprząt­nię­tą iz­deb­kę, stół bia­ło na­kry­ty, lam­pę we­so­ło pło­ną­cą i na­sze gło­wy po­chy­lo­ne w trwoż­nej na­dziei i wy­cze­ki­wa­niu, ry­chło li do­strze­że nową "nie­spo­dzian­kę", któ­rą­śmy jej dla oszczę­dze­nia cza­su urzą­dzi­ły, uśmie­cha­ła się słod­ko, przy­wo­ły­wa­ła do sie­bie i tu­li­ła nas do pier­si, na­zy­wa­jąc swą je­dy­ną po­cie­chą. Skrom­niuch­ny obiad, przy­go­to­wa­ny przez babę Aga­fję, któ­ra co­dzien­nie na parę go­dzin przy­cho­dzi­ła, wy­da­wał się nam ucztą roz­kosz­ną. Szcze­bio­ta­ły­śmy też na wy­ści­gi, udzie­la­jąc ma­mie ca­ło­dzien­nych spo­strze­żeń. Kos w klat­ce cały dzień gwiz­dał, usi­łu­je­my uczyć go tej oto pio­sen­ki. Wi­śnia, sto­ją­ca na oknie w wa­zo­nie wkrót­ce za­kwit­nie, już ma ta­kie drob­niuch­ne, kar­mi­no­wo za­ró­żo­wio­ne pącz­ki. Klo­cia wy­bra­ła je­den kwia­tek, o, ten naj­wię­cej roz­wi­nię­ty, aby go po­słać ba­bu­ni w li­ście. Na dzie­dziń­cu po­ja­wił się nie­zna­ny pies ku­dła­ty. Brzo­za na prze­ciw­le­głej stro­nie domu za­czy­na wy­ła­niać ki­ście i ba­zie kwia­to­we, ota­cza­ją­ce ją na tle śnież­nym niby dy­mem si­na­wym. Wró­ble dzi­siaj szcze­gól­nie ra­do­śnie ćwier­ka­ły, a je­den, pod­le­ciaw­szy, dziób­kiem stuk­nął w okno, do­po­mi­na­jąc się o zwy­kłe po­ży­wie­nie. Wszyst­kie te wy­da­rze­nia opo­wia­da­ne były bar­dzo wy­czer­pu­ją­co. Mama słu­cha­ła je z uśmie­chem i za­in­te­re­so­wa­niem, wza­jem­nie opo­wia­da­jąc o swych ca­ło­dzien­nych przy­go­dach.

Za­sta­na­wia­jąc się póź­niej nad tym nie­ogra­ni­czo­nym wpły­wem, któ­ry na nas wy­wie­ra­ła, bez za­wi­łych i skom­bi­no­wa­nych umie­jęt­no­ści pe­da­go­gicz­nych, zro­zu­mia­łam jego przy­czy­nę i źró­dło. Oto w niej sa­mej nie było ani jed­nej my­śli ego­istycz­nej i brud­nej, a całą sie­bie nam od­da­wa­ła. Była cała świa­tło­ścią, umi­ło­wa­niem i po­świę­ce­niem, i ta­kie też uczu­cia w nas bu­dzi­ła, rów­nie na­tu­ral­nie i bez sztucz­ne­go wy­sił­ku, jak brzmie­nie każ­de­go tonu wy­wo­łu­je od­po­wied­ni od­dźwięk.

Po obie­dzie do­pie­ro roz­po­czy­na­ła się dla nas pra­ca na ser­jo; w mgnie­niu oka uprzą­ta­ły­śmy z Klo­cią stół obia­do­wy, na miej­sce ob­ru­sa roz­po­ście­ra­ły­śmy sta­rą, zie­lo­ną ce­ra­tę, po­czem roz­po­czy­na­ły się lek­cje, trwa­ją­ce nie­raz do póź­na w nocy.

Świet­nie nie­gdyś wy­cho­wa­na pan­na ani przy­pusz­cza­ła, że ta jej w uciecz­ce przed pust­ką świa­to­wą chwy­ta­na wie­dza, sta­nie się kie­dyś chle­bem jej dzie­ci, pod­sta­wą ich ist­nie­nia, może je­dy­nem opar­ciem przy­szło­ści.

W nie­dzie­lę zato po obie­dzie od­po­czy­nek by­wał zu­peł­ny. Mama oto­czo­na nami sia­da­ła w głę­bo­kim, je­dy­nym w na­szem miesz­ka­niu, fo­te­lu, bra­ła ja­kąś książ­kę z za­pa­su przy­wie­zio­ne­go przez nią przed laty, od­świe­ża­ne­go nie­kie­dy prze­sył­ka­mi ba­bu­ni, i w wy­obraź­ni na­szej prze­su­wa­ła się cud­na, barw­na tka­ni­na prze­szło­ści dzie­jo­wej. Ota­cza­ły nas groź­ne ry­cer­skie po­sta­cie mę­żów, nio­są­cych ży­cie w obro­nę oj­czy­zny, nie­wia­sty dziel­ne jak bo­jow­ni­ce a krysz­ta­ło­wo czy­ste, hi­stor­ja po­świę­ceń, walk, dziel­no­ści i od­wa­gi.

A po­tem dzie­je mar­ty­ro­lo­gii na­ro­du, bo­ha­ter­skich wzlo­tów, krwa­wych upad­ków i mę­czeń­skich eks­pia­cyj. Rzeź Pra­gi, krwa­we pola Gro­cho­wa i Waw­ra, świę­te złu­dze­nia 63 roku, za któ­re mój oj­ciec gło­wę po­ło­żył, a my zo­sta­ły­śmy wy­gna­ne z ro­dzin­ne­go gniaz­da. Bo­ha­ter­ski od­ruch nie­wol­ni­ka, któ­ry ze skrę­po­wa­ne­mi rę­ko­ma po­rwał się bro­nić swych ide­ałów, i jego kaźń okrut­na. Po­sta­ci Sie­ra­kow­skie­go, Pa­dlew­skie­go, Lan­gie­wi­cza, Trau­gut­ta i cały tłum sza­rych, nie­zna­nych świa­tu bo­ha­te­rów, któ­rych na­zwi­ska na kar­tę dzie­jo­wą nie­wpi­sa­ne żyją je­dy­nie we wspo­mnie­niach osie­ro­co­nych ro­dzin, a pa­mięć ich zwol­na roz­pra­sza się i wsią­ka w zie­mię. Cały splot bo­ha­ter­skich po­ry­wów, udrę­czeń i mąk. A po­nad ich wy­sił­ka­mi, jak gwiaz­da prze­świe­ca­ją­ca z ob­ło­ków, któ­ra pro­wa­dzi­ła ich kro­ki, od­wiecz­ne ide­ały spra­wie­dli­wo­ści, wszech­u­mi­lo­wa­nia i bra­ter­stwa, a jako dro­ga ku nim wio­dą­ca, wal­ka ze złem, nie gwo­li wła­snej ko­rzy­ści, lecz dla zba­wie­nia świa­ta, wal­ka ze złem ta­mu­ją­cem ewo­lu­cję ludz­ko­ści.

Ota­cza­ły nas ide­al­ne po­sta­ci wiesz­czów: Gra­ży­na, pro­wa­dzą­ca za­stę­py ry­ce­rzy prze­ciw­ko krwio­żer­czym ga­dom krzy­żac­twa, Kon­rad pra­gną­cy dźwi­gnąć i uszczę­śli­wić na­ród cały, Iry­djon… Ksiądz Ma­rek, gro­mią­cy prze­nie­wier­ców sło­wem na­tchnio­nem, i tylu in­nych, któ­rzy jak pro­ro­ki bi­blij­ne krze­pi­li ser­ca na­ro­du w dłu­giej tu­łacz­ce po pu­sty­niach nie­do­li.

A my słu­cha­ły­śmy pra­wie bez tchu, z usta­mi wpó­ło­twar­te­mi i roz­pło­mie­nio­ne­mi ocza­mi, ci­snąc się do ko­lan mat­ki.

Snu­ła się da­lej przę­dza opo­wie­ści, prze­su­wa­ła się ciż­ba sza­rych, nie­zna­nych, za­po­mnia­nych po­sta­ci, któ­re pa­dły w obro­nie ide­ału: Syl­wan Bo­biń­ski, uczest­nik spra­wy Ko­nar­skie­go, osa­czo­ny przez żan­dar­mów, po­darł li­stę spi­skow­ców i prze­łknął ją w ich oczach, za­nim mu zdą­ży­li prze­szko­dzić, po­czem go wzię­to na męki. Pe­szyń­ski, gło­szą­cy ha­sło bra­ter­stwa z lu­dem, oto­czo­ny pod So­łow­jów­ką przez gro­ma­dę chło­pów, dał się po­sie­kać, wzdra­ga­jąc się użyć prze­ciw nim bro­ni, i tylu, tylu in­nych.

Nie­kie­dy głos ła­mał się w jej pier­si, a w oczach łzy błysz­cza­ły. Wów­czas sie­dzia­ła chwi­lę nie­ru­cho­ma, a my z za­ci­śnię­te­mi drob­ne­mi pię­ścia­mi, z gło­wą pło­ną­cą łuną he­ro­icz­nych po­sta­no­wień roz­my­śla­ły­śmy nad ży­ciem le­żą­cem przed nami, a ser­ce bilo nam unie­sie­niem, żą­dzą nie­bez­pie­czeństw i ofiar.

– Ach! iść tak z szu­mem cho­rą­gwi na bój! iść na­przód! wśród nie­bez­pie­czeństw prze­dzie­rać się z roz­ko­szą ra­do­sną! Rzu­cić się w ogień, zwy­cię­żyć i zgi­nąć! – wo­ła­łam za­pa­lo­na.

– A póź­niej co? – py­ta­ła roz­waż­na Klo­cia. – Nie, wpierw grunt dla zwy­cię­stwa przy­go­to­wać na­le­ży. Przedew­szyst­kiem trze­ba bu­do­wać i wzmac­niać.

– Póź­niej? to już wasz udział, mrów­ki ro­bo­cze, gro­ma­dzić po ziarn­ku, po okru­szy­nie, wzno­sić bu­do­wę. My, du­chy wol­ne, bu­rzyć bę­dzie­my! nisz­czyć zło! – przy­go­to­wy­wać grunt pod nowe for­my ży­cia.

Klo­cia za­ci­ska­ła iro­nicz­nie ustecz­ka.

– Och! zgi­nąć dla idei! to bar­dzo ła­two… Da­le­ko trud­niej i po­ży­tecz­niej jest żyć.

Na dwo­rze, tym­cza­sem wiatr le­ciał i hu­czał, nio­sąc z prze­strze­ni ja­kieś jęki i skar­gi, szum zgro­zy, ście­ra­nie się za­pa­mię­ta­le sil wro­gich. Roz­le­ga­ły się od­gło­sy serc omdle­wa­ją­cych z trwo­gi, płacz mor­do­wa­nych i ryki wście­kło­ści. Wstrzą­sał po­sa­da­mi na­sze­go dom­ku, jak­by go chciał wy­wró­cić, rwał go i tar­gał, ob­rzu­cał kłę­ba­mi śnie­gu. Ział nie­na­wist­nym ży­ciu lo­do­wa­tym od­de­chem, prze­ci­skał się we­wnątrz igła­mi szro­nu, dy­szał groź­bą za­gła­dy, – i le­ciał da­lej jak ży­wioł znisz­cze­nia z wy­ciem dzi­kiej wście­kło­ści i ze­msty. W pie­cu pa­li­ły się i trza­ska­ły pnie so­sno­we, pur­pu­ro­we iskier­ki roz­pry­ski­wa­ły się wo­ko­ło, w za­cisz­nym ką­ci­ku bia­ła lam­pa lała ci­che, za­du­ma­ne świa­tło, a z ust mamy pły­nął wą­tek przej­mu­ją­cej opo­wie­ści.

Opo­wia­da­nie set­ki razy po­wta­rza­ne, za­wsze słu­cha­ne z za­ję­ciem o ojcu na­szym… o ojcu na­szym, mę­czen­ni­ku i bo­ha­te­rze.

Emi­sar­jusz rzą­du na­ro­do­we­go, bu­dzą­cy su­mie­nia spół­bra­ci, po bi­twie pod Wo­ro­bi­jów­ką od­ko­men­de­ro­wa­ny z obo­zu dla wy­do­by­cia za­pa­su bro­ni, któ­rej pew­na ilość prze­cho­wy­wa­ła się za­ko­pa­na w sa­dzie w jego ro­dzin­nym ma­jąt­ku, schwy­ta­ny zo­stał przez od­dział ko­za­ków i osa­dzo­ny w ka­za­ma­cie. A póź­niej dusz­ne, wil­got­ne wię­zie­nie z kra­ta­mi, do­kąd nig­dy nie za­glą­da­ło słoń­ce, i szyb­ką we drzwiach, przez któ­rą prze­zie­rał ka­ra­bin szyl­dwa­cha. Smro­dli­we po­wie­trze celi, w rogu garść sło­my, na któ­rej po­przed­ni wię­zień, nie wy­trzy­maw­szy ba­da­nia, gar­dło so­bie po­de­rżnął. Mro­wie ro­bac­twa, stra­wa wię­zien­na, nie­kie­dy skrze­pła i za­sty­gła, z pły­wa­ją­ce­mi za­miast okra­sy ka­ra­lu­cha­mi. Mie­sią­ce prze­by­te w sa­mot­no­ści, gdy je­dy­nym zna­kiem ży­cia były ta­jem­ni­cze pu­ka­nia w ścia­nę to­wa­rzy­szów nie­do­li, któ­re­mi so­bie wza­jem­nie wie­ści da­wa­li, i pod­stęp­ne ba­da­nia, udrę­cze­nia śled­cze, wy­kręt­ne py­ta­nia, wy­ma­ga­ją­ce na­prę­że­nia ca­łej czuj­no­ści, by się nie zdra­dzić.

Gdy po upły­wie kil­ku mie­się­cy wy­pro­wa­dzo­no go na sąd, rę­ka­wy miał przy­wią­za­ne sznu­rem do sur­du­ta, odzież w łach­ma­nach, ale po­sta­wę har­dą i peł­ną god­no­ści, a w oczach ogień.

Nie trzy­mał się daw­nej tak­ty­ki mil­cze­nia, któ­rą do­tych­czas prze­ciw­sta­wiał wszel­kim na­ci­skom, usi­łu­ją­cym skło­nić go do zło­że­nia ze­znań. Na­to­miast prze­mó­wił. Prze­mó­wił bez trwo­gi jak czło­wiek wol­ny, nie oba­wia­ją­cy się kar, nie­ustra­szo­ny, a za­tem nie­pod­le­gły.

On, czło­wiek w łach­ma­nach i oku­ciu, prze­mó­wił doj­mu­ją­co i po­tęż­nie, groź­nie jak su­mie­nie.

Roz­wi­nął przed nimi mękę mor­do­wa­ne­go na­ro­du, bunt du­cha, któ­ry dła­wio­ny, tłu­mio­ny nie ule­ga, ale z każ­de­go uci­sku po­wsta­je co­raz sil­niej­szy. Groź­ne "Mane – Te­kel – Fa­res" –• za­wi­słe nad bu­do­wą cie­mięz­ców, wi­cher dzie­jo­wy, co wstrzą­śnie pod­sta­wa­mi pań­stwa prze­mo­cy i strą­ci je w bez­deń upad­ku. Zwa­lą się w proch skle­pie­nia uci­sku, jak cze­goś, co sta­jąc na prze­szko­dzie ewo­lu­cyj­nym prą­dom wszech­świa­ta, w trze­wiach swych nosi pięt­no za­gła­dy, samo na sie­bie wy­da­je wy­rok, i ru­nąć musi.

Słu­cha­li go z pod­stęp­ną na­dzie­ją pod­chwy­ce­nia z tej nie­ustra­szo­nej, ogni­stej mowy ja­kichś roz­ja­śnień, póź­niej zmie­sza­ni, z trwo­gą i nie­le­d­wie za­bo­bon­nem prze­ra­że­niom.

Oto przy­szedł ktoś, co wstrzą­snął ich du­sze le­kiem. Sta­nął przed nimi oku­ty a strasz­li­wy jak duch na­ro­du, sma­ga­jąc pio­run­ne­mi sło­wa­mi, bu­dząc w zmur­sza­łych ser­cach ja­kieś za­mar­łe echa.

Sę­dzio­wie drże­li: za­hip­no­ty­zo­wał ich po­tę­gą swe­go wul­ka­nicz­ne­go wy­bu­chu. Cóż mo­gli mu zro­bić? On śmier­ci się nie bal!

Ka­za­li go okuć w moc­niej­sze kaj­da­ny, od­pro­wa­dzić do celi, zdwo­ić stra­że, po­czem po­mię­dzy nimi na­stą­pi­ła chwi­lo­wa ci­sza, wa­ha­nie….

Ten nie­ugię­ty cha­rak­ter im za­im­po­no­wał. Czu­li, że w ręce ich do­stał się przed­miot ceny bez­mier­nej.

W su­mie­niu ich, sło­wa­mi jego wy­wo­ła­ny, peł­zał jesz­cze strach ohyd­ny.

– Ten czło­wiek – to wcie­lo­ny Duch Na­ro­du. Gdy­by… prze­chy­lać go na swo­ją stro­nę? zwa­bić obiet­ni­ca­mi? To prze­cież po­tę­ga! oma­mić go… za nim po­cią­gną tłu­my, on po­kie­ru­je opin­ją, po­pro­wa­dzi do­kąd ze­chce. Trze­ba go oszczę­dzać!

Wów­czas pod­niósł się urzęd­nik do szcze­gól­nych po­ru­czeń wy­de­le­go­wa­ny na śledz­two Ba­zy­li Bez­u­chow.

Nie wiem, kto z mu­rów gma­chu wy­niósł tę ta­jem­ni­cę na­ra­dy, ja­kim spo­so­bem sta­ła się świa­tu wia­do­mą: sło­wem wieść prze­do­sta­ła się przez ścia­ny jak nie­raz prze­ni­ka naj­pil­niej strze­żo­na ta­jem­ni­ca, co sta­je się wła­sno­ścią ogól­ną.

W po­wszech­nem zmie­sza­niu ten je­den po­zo­stał nie­wzru­szo­ny. Chłod­ne­mi jak cię­cia mie­cza sło­wy, udo­wod­nił ko­niecz­ność usu­nię­cia fa­na­ty­ka bun­tu, i w imię ca­ło­ści i bez­pie­czeń­stwa pań­stwa za­żą­dał na­tych­mia­sto­we­go ska­za­nia go na śmierć.

Opie­rać się moż­ne­mu fa­wo­ry­to­wi było ry­zy­kow­nie. Ci sła­bi lu­dzie drże­li przed per­spek­ty­wą utra­ty ła­ski car­skiej, wszy­scy ule­gli.

Na­za­jutrz o wscho­dzie słoń­ca oj­ciec mój już nie żył.

Dzię­ki tym opo­wie­ściom mamy, nio­są­cej nam żywe tra­dy­cje, prze­by­wa­jąc na od­le­głych krań­cach Sy­bi­ru, wzra­sta­ły­śmy jed­nak w at­mos­fe­rze czy­sto ro­dzin­nej. Gdy wo­kół ro­iło się mro­wie ludz­kie bez­i­de­owe, kup­czą­ce, za­prząt­nię­te po­wsze­dnie­mi za­bie­ga­mi, sza­la­ły śnie­ży­ce i sro­ży­ły się wi­chu­ry, my­ślą prze­by­wa­ły­śmy wśród stron oj­czy­stych, roz­le­głych Ja­nów i pól, mle­kiem i mio­dem pły­ną­cej Ukra­iny, słu­cha­ły­śmy pie­śni skow­ron­ka nad zbo­żem chrzęsz­czą­ce­mi ni­wa­mi, bra­ły­śmy udział w spra­wach tam­tych lu­dzi. Wy­obraź­nia pod­sy­ca­na wy­tę­żo­nem ocze­ki­wa­niem, chci­wie chwy­ta­ła naj­lżej­sze prze­ja­wy ży­cia na­ro­do­we­go. Naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły i fak­ta, do­star­cza­ne przez dzien­ni­ki, mie­sią­ca­mi przez ol­brzy­mie sy­be­ryj­skie prze­strze­nie do nas wę­dru­ją­ce, a czy­ta­ne po­mię­dzy wier­sza­mi, z nie­do­mó­wie­nia­mi ocen­zu­ro­wa­ne­go tek­stu, wzbu­dza­ły żywe za­ję­cie, do­star­cza­ły wąt­ku ty­sią­cz­nym przy­pusz­cze­niom, na­dzie­jom i wnio­skom.

Klo­cia z na­tu­ry była pe­sy­mist­ką, nie­do­wie­rza­ją­cą unie­sie­niom i scep­tycz­nie wzglę­dem nich uspo­so­bio­ną, ostroż­ną, roz­waż­ną i trzeź­wą. Do czy­nu przy­stę­po­wa­ła po grun­tow­nej roz­wa­dze, zato w wy­ko­na­niu go była nie­ugię­tą i wy­trwa­łą. Ja zaś przej­mo­wa­łem się sil­nie i go­rą­co, za­pa­la­łam się en­tu­zja­stycz­nie, je­śli zaś prze­wi­dy­wa­nia moje się nie zisz­cza­ly, rów­nie ła­two pod­da­wa­łam się przy­gnę­bie­niu.

Cha­rak­te­rem za­rów­no jak po­wierz­chow­no­ścią róż­ni­ły­śmy się z sobą znacz­nie. Przy pięk­nej mo­jej sio­strze wy­glą­da­łam nie­le­d­wie jak kop­ciu­szek. Wy­so­ka, smu­kła, zło­to­wło­sa, po­są­go­wo kształt­na, bia­ła jak lil­ja, o cud­nie wy­rzeź­bio­nym pro­fi­lu, z od­cie­niem chłod­nej dumy w spoj­rze­niu, Klau­dja za­po­wia­da­ła się jako pięk­ność wy­jąt­ko­wa. Znać w niej było po­tom­ka ary­sto­kra­tycz­nej rasy, cały dy­plom szla­chec­twa no­si­ła w swym spo­koj­nym, wy­twor­nym ukła­dzie, peł­nym na­tu­ral­nej wro­dzo­nej dys­tynk­cji. Ja, mniej­sza i szczu­pła, z wi­chrem nie­spo­koj­nie wi­ją­cych się ciem­nych wło­sów i drob­ną, śnia­dą twa­rzą, na­wet mie­rzyć się z nią nie mo­głam. Pa­trząc na mnie wi­dzia­ło się tyl­ko moje oczy, nad mia­rę wiel­kie, bo więk­sze od ust, ogni­ste, peł­ne wciąż zmie­nia­ją­ce­go się wy­ra­zu, poza któ­re­mi resz­ta ry­sów, dość re­gu­lar­nych zresz­tą, gi­nę­ła.

Pod wzglę­dem cha­rak­te­ru jesz­cze więk­sze ist­nia­ła po­mię­dzy nami róż­ni­ca. O ile ona była spo­koj­na, po­wścią­gli­wa, pa­nu­ją­ca nad ob­ja­wa­mi swych uczuć, o tyle ja burz­li­wa, po­ryw­cza i gwał­tow­na; gdzie ona uśmie­cha­ła się z wy­nio­słem lek­ce­wa­że­niem, tam ja nie­na­wi­dzi­łam, mia­łam ocho­tę gryźć i szar­pać. Mię­dzy sobą ko­cha­ły­śmy się bar­dzo i nie zga­dza­ły­śmy się nig­dy: ona z od­cie­niem ła­ska­wej dumy i pro­tek­cji dla "ma­leń­kiej" – ja z wy­bu­cha­mi bun­tu prze­ciw jej wła­dzy lub uwiel­bie­nia. W dzie­ciń­stwie uwa­ża­łam za ozna­kę god­no­ści nie pod­da­wać się jej wpły­wo­wi, i mia­łam za punkt ho­no­ru nie ugi­nać się jej woli, cho­ciaż wo­bec in­nych za­wsze go­to­wa by­łam bro­nić go­rą­co jej praw pierw­szeń­stwa. Po­pro­stu po­mi­mo ze­wnętrz­nych ob­ja­wów bun­tu, w isto­cie by­łam z niej dum­na: szczy­ci­łam się nią.

Ona zaś wy­glą­da­jąc jak księż­nicz­ka, wy­ma­ga­ła ode mnie po­słu­szeń­stwa i ule­gło­ści, pa­no­wa­ła tak na­tu­ral­nie i spo­koj­nie, jak lil­ja kwit­ną­ca obok ostu. To było nie­ja­ko jej przy­ro­dzo­ne, kró­lew­skie nade mną pra­wo. Inną też mia­rę przy­kła­da­ła do wła­snych wy­sił­ków niż do wy­ma­ga­nych ode mnie, wprost ze spo­koj­nem prze­świad­cze­niem o swej bez­spor­nej wyż­szo­ści.

Klau­dja od dzie­ciń­stwa ob­ja­wia­ła nie­zwy­kle roz­wi­nię­ty zmysł mu­zy­kal­ny. Mama z nie­wy­po­wie­dzia­nym tru­dem spro­wa­dzi­ła dla niej for­te­pian i zaj­mo­wa­ła się nią gor­li­wie.

– Pra­cuj! – mó­wi­ła – mu­zy­ka to może je­dy­na ra­dość twe­go bytu, a praw­do­po­dob­nie i je­dy­ny spo­sób zdo­by­cia ka­wał­ka chle­ba w przy­szło­ści.

Mama sama nie­le­d­wie ar­tyst­ką była, ale cze­góż bo ona nie umia­ła? Nie spo­ty­ka­łam do­tąd ni­ko­go o tak sze­ro­kiej in­te­li­gen­cji i tak roz­le­głej wie­dzy. W wę­drów­ce mej po sto­li­cach Eu­ro­py, nie­raz zda­rzy­ło mi się spo­tkać z grom­kiem imie­niem i błysz­czą­cą sła­wą, do któ­rych bie­głam jak do źró­dła po­zna­nia, i od­cho­dzi­łam w znie­chę­ce­niu. Pod świet­ne­mi po­zo­ra­mi wie­dzy, ta­len­tu, dow­ci­pu, ta­iła się nie­raz pust­ka du­cho­wa, gdy u mamy ze zdzi­wie­niem od­kry­wa­łam wprost nie­zgłę­bio­ne bo­gac­twa. To du­sza ogni­sta, wiel­kie ser­ce ofiar­ne i wy­trwa­łe. Przed ludź­mi mil­czą­ca i w so­bie za­mknię­ta, na­po­zór su­ro­wa i chłod­na. Czar­ne oczy po­waż­ne i głę­bo­kie, któ­re cza­sem ogar­nia­ją spoj­rze­niem dziw­nie ła­god­nem i mięk­kiem, choć ba­daw­czem. Ciem­ne wło­sy przy­pró­szo­ne si­wi­zną, gład­ko przy­cze­sa­ne na skro­ni, bla­da ścią­gła twarz o za­ry­sie ła­god­nym, sta­now­czym i bar­dzo smut­nym, taka jest mat­ka moja.

Cór­ka bo­ga­tej ary­sto­kra­tycz­nej ro­dzi­ny, od dzie­ciń­stwa oto­czo­na naj­wy­myśl­niej­szym zbyt­kiem, wy­kwint­na i sa­mo­wol­na pan­na, oto­czo­na ro­jem wiel­bi­cie­li, z nu­dów szu­ka­ła roz­ryw­ki w fi­lo­zo­fii i na­ukach ści­słych. By­ła­by może zbłą­ka­ła się w tym kie­run­ku, po­więk­sza­jąc sze­re­gi dy­le­tan­tek, błysz­czą­cych umy­słów i serc pu­stych, gdyż w domu jej ro­dzi­ców pa­no­wa­ła at­mos­fe­ra ko­smo­po­li­tycz­na, a kul­tu­ra es­te­tycz­no-umy­sło­wa prze­wa­ża­ła nad kie­run­kiem mo­ral­nym, któ­ry trak­to­wa­no z to­le­ran­cyj­nym scep­ty­zmem, ale spo­tka­ła mo­je­go ojca.

Ten ener­gicz­ny i pe­łen za­pa­łu czło­wiek po­rwał jej wy­obraź­nię i za­pa­lił du­szę. Po­tra­fi­ła oprzeć się woli ro­dzi­ny, dla któ­rej za­męż­cie pa­try­cjusz­ki ze zwy­kłym szlach­ci­cem-zie­mia­ni­nem było czemś w ro­dza­ju me­zal­jan­su, ugię­ła gło­wę przed jego wyż­szo­ścią mo­ral­ną, po­ko­cha­ła jego ide­je i prze­ko­na­nia, zla­ła się z nim cał­ko­wi­cie i od­tąd ży­cie jej sta­ło się wcie­le­niem Jego za­sad. Bo męż­czy­zna two­rzy idee, ale wcie­la je, ży­cie im daje – ko­bie­ta…

Oj­ciec od kil­ku­na­stu lat spo­czy­wa już w gro­bie, a mama ko­cha go rów­nie sil­nie, żyje dla ce­lów prze­zeń wy­tknię­tych i dzie­ło jego da­lej peł­ni. Mi­łość wy­try­sła z po­bu­dek du­cho­wych, a nie­do­tknię­ta roz­cza­ro­wa­niem, nie ma jak gdy­by kre­su…

To, zda­je mi się, było głów­nem źró­dłem jej siły mo­ral­nej, pod­sta­wą i opo­ką jej czy­nów. Kie­dy nas wy­cho­wy­wa­ła, po­mi­mo mi­ło­ści ze spar­tań­ską su­ro­wo­ścią wy­ma­gań, na­wet kie­dy tu­li­ła do sie­bie na­sze gło­wy, wpa­tru­jąc się w nie z roz­rzew­nio­nem za­my­śle­niem, zda­je mi się, że jesz­cze ko­cha­ła w nas i szu­ka­ła ojca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: