- W empik go
Lecą wichry!: powieść - ebook
Lecą wichry!: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 523 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIEŚŃ WIATRU NA CMENTARZU.
"Wijut witry, wijut bujny,
Aż derewja hnutsia."
(Stara pieśń ukraińska.)
Cichy cmentarz wiejski. Warkocze brzóz powiewają, lejąc się szemrzącą połyskliwą kaskadą, wznoszą się rozłożyste dzikie jabłonie, tryskają w górę smukłe kolumny topoli. Powyżej roztaczają się bezbrzeżne tonie szafirów, przepojone blaskami, świetliste, niezgłębione, na krańcach horyzontu spływające się z mgłą sinawą falistej roztoczy łanów zbożowych.
Cisza wokół. Bez szelestu usuwają się na mogiły bursztynowe liście klonu, zaledwie rozlega się brzęczenie pszczoły lub ciężki huczący lot żuka. Po podłożu traw, bujnym kobiercem wyściełających stopy mogił, wesoło pląsają i uganiają się blaski słoneczne. Kępy żółtoburych nieśmiertelników i szaroliljowych macierzanek żywemi wieńcami oplotły mogiły. W słońcu jesiennem płomienieją kiście suchaków, a ile razy wiatr cichem skrzydłem nad grobami przeleci, purpurowe liście trzepocą się w powietrzu, spadając jak łzy krwawe.
Spokój niezmierny, spokój tak wielki, jakby ci, co tu spoczywają, przecierpiawszy ból świata, znaleźli już rozwiązanie wieczystej zagadki bytu. Po mękach istnienia odpoczywają w światłości snem cichym, nieskończonym…
Wśrod mniejszych, niepozornych grobów, przyziemnych i szarych jak żywot, który ogarnęły, na wzgórzu, skąd oko obejmuje dalekie horyzonty, wznosi się wysoki krzyż biały. W przestrzeni, zda się, panuje nad drobnym ludem mogił i błogosławi światu, wyciągając umęczone ramiona.
Na krzyżu napis: Wanda Drohojowska, umarła na wygnaniu w 27-ym roku życia.
Na tle natury bujnej, rozkosznej przesuwa się złowrogi cień doli ludzkiej, echo powszechnego cierpienia.
I zdało mi się, że przestrzeń skarży się i żali głosami tych, co tu cierpieli, kochali i żyli, zanim zapadli w przepaść niebytu, że łka tu wszechludzki ból istnienia.
Wiatr porwał się, lecąc lekkiemi skrzydły, i cała równina ożyła. Brzozy wionęły kaskadą gałęzi, przeciągle coś szepcąc, dokoła snuje się dziwny tajemniczy rozhowor, górą drzew płynie szum uroczysty i groźny o wieczystych zagadkach bytu. To wieczność przemawia.
Słucham tej pieśni natury, którą wiatr cichym pogwizdem zawodzi pomiędzy mogiłami.
"Śnijcie w pokoju! Wy! co tu odpoczywacie po męce żywota! żaden wasz wysiłek, żaden trud nie zmarnieje, nie przepadnie żadna ofiara. Jako najmniejsza cząsteczka materji, zarówno żaden atom energji duchowej nie zginie napróżno. Siła przeistoczyć się może – ale trwa.
Zniknie pozornie z powierzchni ziemi, lecz w głębi jako siła żywa choć utajona, spoczywa. Jak ziarno, co rzucone w ziemię, nie ginie, lecz po upływie czasu w miarę natury swej zakiełkuje i wedle mocy swej plon wyda.
Dusza im głębiej rozdarta pługiem boleści, tem bujniej wyrośnie z niej nowy poczyn życia… Siew ducha.
Uczucia wasze i myśli trwają jako skarby podziemne, żyją – jako wielka siła twórcza tej ziemi, pchająca wciąż naprzód nowe szeregi potomnych. One oddychają i krzepią się tą mocą i każde nowe pokolenie zrywa się do lotu, zbudzone jej tchnieniem.
Z prochów poległych i mogił zapomnianych wstaną przyszli szermierze, obrońcy prawd, za które wyście walczyli. Gdzieście padali w zwątpieniu i niemocy, tam oni trudem waszym zwyciężą, waszą ofiarą się pokrzepią, z nich jak ze źródła, mocy pić będą.
I cóż? żeście padli w proch starci?… niebłogosławieni? nikomu nieznani? Oni wami żyć będą.
Aż świat zdumieje po latach zamętu i zastoju, skąd nagle się wzięły te niezliczone zastępy, walczące w imię idei pozornie wygasłych, których myśl każda – dążeniem mądrem i zacnem, krok każdy pochodem celowym będzie.
Radość bytu dla was stracona, zmartwychwstanie w wyższej, doskonalszej postaci: przestawszy być osobistością, staniecie się powszechnem dobra dążeniem.
Mężny bojowniku! co krwią zrosiłeś tę niwę i życie jej złożyłeś w ofierze. I ty, pracowniku pokorny i cichy, co mężnie pług swój ciągnąłeś po jej męczeńskich zagonach. Wy wszyscy, coście szli na męczeństwo, aby świt ludzkości przyśpieszyć, niczego nie spodziewając się dla siebie, co poszliście na zagładę za innych, dla innych, przez nich często prześladowani, potępiani, wyklęci, ofiarę swą pełniąc do końca.
Skrwawione serce wasze gorzeć będzie jak łuna słoneczna tej ziemi; myśli starte w proch bezimienny, rozproszony w przestrzeniach, pyłem siewnym spadną na niwy, i stworzą setki, tysiące, szermierzy, co was nie znając, nic o was nie wiedząc, wasze dążenia będą w piersiach nosili, o waszych zamiarach nie słysząc, boje za nie będą toczyli.
Bo co zmartwychwstać ma na żywot wieczny, wpierw stracić musi życie doczesne, przejść wrota śmierci.
Przez stratowany byt osobisty, przez mękę ciał, ofiarę i zagładę, przedzierzgnąć się w wyższy, doskonalszy kształt istnienia. Przez śmierć pozorną – ku nieśmiertelności – excelsior!
Lecą wichry! zmagają się siły kosmiczne, niosąc siew ducha na swych skrzydłach, rozwiany w miljardy pyłków, rozbity w atomy. Rozproszy się w przestrzeni, zniknie napozór, ku ziemi przypadnie, w niziny wsiąknie. Ale nie zginie! Odrodzi się wielokroć potężniejszy, ustokrotniony!"
Z oddali płynie dźwięk ligawki pastuszej. Wokoło szemrze świerszczenie koników polnych, opowiadających zasłuchanym niwom "skazkę" cudowną. Niezgłębionym szafirem jaśnieją niebiosa.
Siedzę u stóp krzyża na tafli kamiennej grobowca. Wywołane wspomnieniem snują się przed oczyma memi postaci dzielnych, hartownych serc, co skarby swych myśli i uczuć oddały ziemi rodzinnej, rozsiały w duszach ludzkich.
Idzie przeciągły zadumany poszum. Spadają bursztynowe liście klonu, z płomiennych jarzębin sypią się na ziemię krople krwi. Wstają roje wywołanych wizyj, życiem dyszących; echo ich słów spływa się z chrzęstem kłosów, ściele się wonią traw skoszonych, zlewa się z tętnem mej duszy.
Zatapiam się w te karty niedawnej przeszłości, świeże jak wiosenny poranek, proste i czyste jak woda kryniczna. Oplatają mię pasma opowieści, wyrzeczeń się i ofiar, które dopełniwszy cokolwiek
– odtwarzam.
* * *
Część Pierwsza.I.
Powstawszy od stosu zapisanych papierów, usiadłam we framudze otwartego narozcież okna.
Noc wionie cicha, świeża, chłodna. Po spadłych niedawno deszczach powietrze tchnie ostrą świeżością, na ciemnem tle nieba rysują się smukłe, nieruchome sylwetki topoli przeciwległego ogrodu. W mroku, długim rzędem bursztynowych płomyków, połyskują światła latarni. Chłodny wiatr przesiąkły wilgocią obwiewa mi twarz, porusza fałdami muślinowych firanek i rozdmuchuje karty książek.
Jak rój białych motyli zrywają się wspomnienia chwil tu niedawno przeżytych, odsuniętych, zapomnianych, – otaczają mnie wirem zawrotnym.
Z przyległego pokoju donosi się głos Kloci czytającej mamie głośno. Oddzielne wyrazy aż tu zalatują.
"Narodowość jest tylko nutą, potrzebną do złożenia akordu harmonijnego ludzkości"…
Natomiast z pokoju chłopców rozlega się niewyraźne mruczenie, oznaczające iż Mieczyk i Bronek przygotowują jutrzejsze lekcje.
Po szumnej, błyskotliwej egzystencji, którą przebywałam u boku kuzynki Matyldy, towarzysząc jej w całorocznej prawie wędrówce po obcych krajach, tem bardziej ocenić mogę spokojną harmonję, mądrą i czujną myśl, którą matka rozpromienia w naszem ognisku.
Kilka dni dopiero jak powróciłam, ale kierat pracy mozolnej i żmudnej, niezbędnej dla utrzymania bytu, znów chwyta mię w żelazne tryby.
Mama, tak nieugięcie silna duszą, pełna pogodnego hartu, lecz w nogach bezwładna, środki pozostałe z dawnych funduszów – na wyczerpaniu; cały ciężar zarobkowania spada na mnie i na siostrę. Po kilkoletniem zajęciu w biurze Biełgorodowa i długim pobycie zagranicą, wypadnie znów rozpocząć poszukiwanie jakiejś posady…
Narazie zdobyłam sobie w księgarni kilka tłumaczeń z obcych języków. Ale to zajęcie mało się opłaca, a co gorsza, trzeba o nie prosić, nieledwie jak o łaskę…
I znów przez niedomknięte drzwi przypływa melodyjny strumień głosu Kloci, kryształowo jasny i czysty, o miękkiem, melancholijnem brzmieniu, którem ludzi czaruje.
"Świętość i nietykalność narodowości… zależy na dziejowej przeszłości pełnej walk, prób i ofiar, powtóre na wewnętrznem poznaniu siebie samej, t.j… na poczuciu się do idei, którą ma przeprowadzić przez świat i urzeczywistnić w stosunku do ludzkości… "
– Ach, to Krasińskiego! poznaję… O stanowisku Polski.
W pokoju chłopców rozlegają się teraz odgłosy gonitwy, wesołe śmiechy i raźne uderzenia piłki o podłogę. Cała rodzina moja po pracowicie spędzonym dniu odpoczywa.
Cały prawie dzień dzisiejszy też ślęczałam nad pracą. Teraz powinnabym złożyć robotę, i tych kilka godzin odpoczynku wieczornego przepędzić w gronie rodziny. Jednak siedzę tu w oknie, pojąc się chłodnem powietrzem nocy, zbieram rozpierzchłe myśli, – i ociągam się. W duszy mam jakiś dziwny zamęt i chaos, który pragnęłabym rozwikłać…
Dzisiaj, od powrotu widziałam go po raz pierwszy…
Zmienił się, schudł, zmizerniał. Wygląda jeszcze surowiej i poważniej niż przedtem. Powiadają, iż po moim odjeździe ciężko chorował. Co mu było? Nie wymieniono mi cierpienia, a sama pytać nie śmiałam. Boję się, iż mię zdradzi dźwięk własnego głosu… przypuszczam zresztą, że chyba to nie było nic ważnego.
On sam żadnych mi szczegółów nie wymieniał. Powstawszy na powitanie, utkwił we mnie wzrok zasępiony i badawczy.
Wyrzekłam cicho, iż znajduję, że jest mocno zmieniony.
– Byłem chory, – wyrzekł obojętnie, niedbale jakby i urwał.
Z pozornym spokojem przewracał karty swoich papierów, ale na czole drgała mu pomiędzy brwiami zmarszczka pionowa, a twarz zabarwiła się ponuro, jakby pociemniała od gniewu.
– W sprawie matki pani z Tollim, – zaczął pochmurnie, – mogę poinformować, iż…
Wymienił kilkanaście słów z wyjaśnieniem naszego długoletniego procesu i ukończywszy, odwrócił się z suchym ukłonem, jakby mu śpieszno było mię pożegnać.
Ja też zmieszana się czułam, ostra i chłodna, zstępując ze schodów miałam ochotę śmiać się z samej siebie i z końca swojej sielanki.
A jednak, jak mię każde widzenie się z nim wzrusza, to trudno wprost uwierzyć…
Po każdem spotkaniu, przelotnem nawet, czuję dziwne wstrząśnienie, sen mię odbiega. Na tle zbudzonych wrażeń całą noc przedumaćbym mogła.
Co za dziwną władzę ma nade mną ten człowiek! Nawet to obojętne, nienawistne spotkanie wstrząsnęło mię do głębi.
Wielka zagadka życia… co w niej się ukrywa?
W ciszy nocnej jak strumień srebrzysty donosi się głos Kloci:
"… Ów rozbłysk, objawiający mu tajemnicę własnego bytu, t.j… pod jakiem wiecznem prawem on przez Boga pomyślani jakiem powołaniem w stosunku do całego człowieczeństwa naznaczon, stanowi myśl narodu, jakoby duszę jego wiedzącą siebie, uznającą cel, ku któremu byt swój nakręcić musi. "
Tak, dla nich wszystkich, dla mej rodziny, Polska to "pacierz co płacze i piorun co błyska", to alfa i omega ich bytu.
Gdyby oni wiedzieli…
Lecz nie! ja im tego nie powiem! nie mogę powiedzieć! Zresztą nie mam co powiedzieć. Żadnych faktów konkretnych. Nastroje – mgła… Wszystko stłumiłam w sobie.
W chłodnych podmuchach mroku czuję gorące krople, które wolno po twarzy spływają.
Żal… zatem co minęło… czy zatem, czego nigdy nie było?
Wspomnienia przepływają całą falą. Nie śmiem o nich mówić nikomu…
Biała karta papieru jest najlepszym powiernikiem, cichym, niewymagającym, dyskretnym. Nie robi wymówek, nie prawi morałów, nie wyrzuca nic, nie oburza się, nie przestrzega. Zostawia całą samodzielność i swobodę.
Swobodę – rozejrzenia się chociaż w echach tych uczuć, które przemknęły bez śladu jak białe motyle, rozwiały się jak płatki kwiatu,… zostawiając tylko nagą, kolącą łodygę.
Więc to już koniec wszystkiego?…
W sercu mam tylko chłód i obojętność. Słowa nieprzytomnej miłości, które niegdyś burzyły się w sercu i szalały, ucichły niewyznane, zagluchły i odrętwiały… Jużbym ich wypowiedzieć nie mogła.
Wsłuchując się w echa wspomnień, zdaje mi się, iż widzę nie siebie, lecz inną jakąś istotę: takem już daleko od tamtej uczuciami odbiegła.
Patrzę na sylwetki drzew przeciwległego ogrodu, który szarzeje nagi, milczący i pusty; na akacje bezlistne, trzęsące się jakby z wilgoci i chłodu, kiwające smutnie obnażonemi głowami, w powietrzu przesiąkłem białą, przejrzystą mgłą.
Jak wszystko to inaczej wyglądało przed naszem rozstaniem!
Rozstaniem niemem, bez pożegnania, bez słów nadziei i ufności.
Rok blisko temu; teraz marzec, – tak… jedenaście miesięcy.
Pamiętam wówczas noce kwietniowe. Najpiękniejsze noce jakiem w życiu widziała. Takie jasne, ciepłe, ciche i wonne. I te topole wówczas inaczej drżały, jakby w cichej rozkoszy, skąpane w blaskach miesięcznych; powietrze dyszało wonią rozkwitłych bzów i czeremchy, tchnęło rozmarzeniem, słodyczą i tęsknotą. Po niebie płynęły leciuchne obłoki mlecznie świecące, puszyste, przezrocze, osrebrzone strumieniami księżycowego światła. Z pogodnych rozświetlonych niebios jakiś tajemniczy urok spływał ku sennej rozkochanej ziemi, oplatał ją czarem zachwytów i dreszczem tajemnych upojeń.
Pamiętam owe noce wiosenne, którem przesiedziała na tym balkonie, wpatrując się w świat srebrem oblany, woniami rozkołysany, pieśnią rozbrzmiały; w piersi mej podnosiły się pragnienia szczęścia, ostre do bólu, przeszywały mię straszną tęsknotą, – a serce wyrywało się ku niemu.
Myślałam o nim, prowadziłam w duszy długie, nieskończone rozmowy i – unikałam spotkania.
Pomiędzy mną a tym człowiekiem stoi cała historyczna przeszłość, pełna łez i krwi; morze niedoli i krzywd rozdziela nasze dłonie, nie dopuszczając do zjednoczenia.
A jednak cala moja istota rwała się ku szczęściu i miłości! – a zarazem miałam niejasne, głucho dolegające przeczucie, że cała radość bytu ode mnie ucieka, i że jej już nigdy, nigdy nie odnajdę!
Jam jej pragnęła do niemocy, do szału i usuwałam się z dumną godnością, z pozornym spokojem, usiłując jej się wyrzec.
Miotałam się jak osaczona sarna, szukając wyjścia z matni, jednym zamachem chcąc zerwać wiążące mię sieci… przypadek dopomógł.
Kuzynka mamy Matylda, bogata, wiecznie chora i zdenerwowana dama, wybierała się w podróż; szło jej o znalezienie kogoś, coby za nią ponosił zabiegi i kłopoty podróży, o których rozpieszczona zbytkiem kobieta nic wiedzieć nie chciała. Wykwintnie rozkapryszoną damę wprowadzano lub wnoszono do wagonu, otaczano eleganckiemi drobiazgami, czuwano nad jej snem i wygodami, – i u kresu drogi odwożono do wytwornie urządzonego mieszkania. Z miasta do miasta przelatywała jak ptak niebieski niefrasobliwie, nie znając kłopotów, rozkładu pociągów, zmiany biletów, ani ilości mnóstwa pakunków. Znacznie młodsza od mamy, ładna jeszcze i bardzo elegancka jest nam ciotką, chociaż nie pozwala, byśmy ją tak nazywały.
Zwykle nie lubiłam towarzystwa wybrednej, rozgrymaszonej kobiety. Teraz jednak zaproponowałam swą pomoc, uzasadniając ją pragnieniem zwiedzenia obcych krajów. Matylda okazała się zachwycona pozyskaniem młodej zaufanej towarzyszki ze swej sfery, zdolnej rozpędzić nudy samotności, a przez dokładną znajomość obcych języków wybawić ją od osobistego porozumiewania się w hotelach i na kolejach, towarzyszki, której mogła bezpiecznie zawierzyć zabiegi i koszta podróży. Mama zgadzała się na mój wyjazd. Decyzja zapadła.
Bywają chwile takie donośne i pełne znaczenia, które wpływają na bieg życia, nadając całemu istnieniu kierunek odmienny. Cmi się w mej duszy to, com wówczas jasno odczuwała, żem wówczas całe swoje szczęście zabiła…
Wiosna płynęła. Babka oddawna wzywała mię do siebi, do Horodyszcza, sąsiadującego z majątkami Matyldy, która stamtąd miała mię zabrać. Zbliżała się chwila odjazdu, a razem, szalejąc, wzmagało się pragnienie, potrzeba ujrzenia go…
Od kilku miesiący, korzystając z pozwolenia Biełgorodowa i własnej nabytej wprawy, robotę biurową zabierałam do domu. Oszczędzało mi to spędzania długich godzin w kancelarji, ograniczając nasze widzenie się do przelotnego spotkania, w którem zaledwie na ukłon i kilka słów było dość czasu.
Jednego popołudnia, zebrawszy pliki znajdujących się u mnie aktów, poszłam do Biełgorodowych.
W okazałym, lecz urządzonym bez cienia wdzięku salonie, gdzie meble stały porozstawiane sztywno jak szyldwachy, znalazłam tylko przyrodnią siostrę profesora, Agrypinę Iwanównę, wysoką, suchą i sztywną osobę, która ubrana w cynamonowym paltocie i napół męskim kaszkiecie, na krótko obciętych włosach, wybierała się wyjść załatwić sprawunki.
– Wstąpiłam na chwilę do państwa – rzekłam, oddając jej papiery, gdy jej piwne oczy zaiskrzyły się niespokojnie. – Pragnęłam pożegnać panią, a zarazem zapytać o teraźniejszy adres baronowej von Linden. Papiery te raczy pani doręczyć bratu. Zwracam robotę biurową, której nadal przyjmować nie mogę. Uprzedziłam sekretarza, aby postarał się o kogo innego na maje miejsce. Wkrótce na dłuższy czas wyjeżdżam.
Żółte policzki Agrypiny rozpogodziły się mile zdziwionym uśmiechem. Skinęła uprzejmie głową na znak, iż polecenia moje zapamięta i ściskając mię, ubolewała nad mym odjazdem.
W gruncie rzeczy ta osoba, w której emancypowane poglądy nie wytępiły drobnostkowych cech natury kobiecej, zachwycona była moim odjazdem, wznoszącym niespodzianą zaporę pomiędzy jej bratem a czemś, co on mógłby uważać za swe szczęście, a co niemnie jest…
Kocha go ona i strzeże zazdrośnie, tajemnie zbolała i udręczona. Jest to wiecznie krwawiąca rana jej serca ten człowiek, któremu narzuca swą troskliwość i zamęcza pieczołowitością, a który względem niej żywi wzamian znudzoną obojętność.
Dowiedziałam się, gdzie mieszka wspólna nasza znajoma, przybyła na krótki czas do Kijowa dla załatwienia spraw majątkowych, poczem odeszłam.
Odnalazłam wskazane mieszkanie w dużym gmachu hotelowym. Baronowa Zenaida wesoła i gadatliwa czterdziestoletnia blondynka, o pulchnej kibici, białych upierścieniowanych rękach i dziwnie uporczywem wejrzeniu zamglonych, rozmarzonych oczu, rada mym odwiedzinom szczebiotała z ożywieniem, śmiechem i gwarem napełniając pokój.
Czułam się dziwnie zdenerwowana i niespokojna, nie zdając sobie sprawy z tego, co mię tak trwoży i gorączkowo podnieca.
Wreszcie po upływie godziny dały się słyszeć pośpieszne kroki, lekkie stukanie do drzwi, i męski głos, pod pozorną obojętnością, ożywiony radością i wzburzeniem.
– Czy można wejść?
Siedziałam spokojnie przy oknie i nawet głowy w kierunku otwierających się drzwi nie zwróciłam. W tej chwili dopiero uprzytomniłam sobie, że kroku tego spodziewałam się z jego strony i że nań bezwiednie wyczekiwałam. Mocne do bólu naprężenie nerwów zelżało. Nagle uspokoiłam się.
Wszedł Dymitr.
Zapewne ze zmęczenia długo nie mógł przemówić. Oddychał szybko, po twarzy mu przepływała łuna różowa.
– Przed chwilą właśnie wróciłem do domu. – Przyszedłszy do słowa zaczął mówić szybko jakoś i bezładnie. – Spotkałem siostrę… przypomniałem sobie, iż mam jeszcze kilka słów powiedzieć pani o tym procesie, pani baronowo.
Słuchałam tego wyjaśnienia, i mimowoli uśmiech przewijał mi się po ustach. Zrozumiałam jasno, że Agrypina, wygadawszy się z mej zamierzonej tu bytności, zataiła natomiast wieść o mym wyjeździe, może lękając się z jego strony jakiegoś stanowczego kroku? Nie pytając, wiedziałam, iż jeszcze nic nie wie.
Gospodyni rozszczebiotana, rozchichotana i rezolutna dziękowała za gorliwość w jej sprawach, i odrzucając koronki rękawów szlafroka z okrągłych utoczonych ramion, częstowała go poziomkami, wbijając weń wzrok przeciągły i uporczywy, który on znosił z kamiennym spokojem.
Usiadł. Potoczyła się rozmowa lekka i beztreściwą, w której Zenaida Mikołajówna zachwycała się modnym romansem, malowniczem położeniem Kijowa, artystycznemi skłonnościami siostry profesora i jego własną uczonością.
Czułam utkwione we mnie oczy Dymitra. Odzywałam się mało, słuchając kaskady śmiechu i szczebiotu baronowej, w gwarze rozmowy, w której on brał udział głosem spokojnym i obojętnym, ze szczególnie gorącem zabarwieniem, jakby te chłodne, równe tony wydobywały się z piersi, w której wrzało.
– Spędzimy dzisiaj cudowny wieczór w Château de Fleurs! – wołała baronowa, a gdy uchyliłam się od projektu, zauważyła łaskawie: – Dobrze! więc wprzód odprowadzimy do domu Wandę Władysławównę.
Wyszliśmy. Zmrok już zapadał. Pomiędzy nami szła baronowa.
Dymitr zaczął opowiadać o jakichś wykopaliskach archeologicznych i odkryciach, które udało mu się dokonać. Opisywał szczegółowo kształt ich i domniemany użytek.
Rozmowa wlokła się ciężka i poważna, przyprószona popiołem uczoności, pod której maską jak pod zastygłą skorupą lawy płynęły żyły żywego ognia.
Baronowa udawała, iż interesuje się brzemieniem tej uczoności, i rozentuzjazmowana, nastroiwszy się raz już na ten jaskrawy ton sztucznej młodzieńczości, zachwycała się ciągle.
Ciemniało. Po świeżo spadłym deszczu powietrze słało się ciężkiemi oparami, duszne i wilgotne. Wiatr, nabrzmiały wilgocią, pełzał nad ziemią. W mroku świeciły długie sznury gazowych latarni, ginąc w oddali jak rozsypane żółte perły bursztynu. Smukłe kopuły cerkwi św. Zofji bielały w mroku. Roztoczył się plac obszerny, na którym widnieje posąg Chmielnickiego, z ręką wyciągniętą w stronę Moskwy.
Przechodząc poślizgnęłam się. Podał mi rękę.
– Pójdę sama – wymówiłam cicho, gdyśmy stanęli na trotuarze, – i wysunęłam rękę z pod jego ramienia.
Nie zrobił żadnego poruszenia, by ją zatrzymać, i nie przemówił ani słowa. Spochmurniał, przestał opowiadać o wykopaliskach i nagle zamilkł. Szliśmy prędko wąskim chodnikiem. Przed nami roztoczyła się ulica Podwalna, na której naprawiano bruk właśnie. Złomy kamieni i gruzu zagradzały przejście.
Baronowa zatrzymała się, wołając, iż nie chce narazić się na połamanie sobie nóg, i że tu zaczeka na Biełgorodowa.
Ostrożnie przesuwałam się po chwiejących się, oślizgłych od deszczu płytach kamieni. Dymitr szedł obok, spoglądając na mnie z dumną urazą, jakby chcąc dopomóc i lękając się odmowy.
Ręka moja kilkakroć podniosła się, szukając jego opieki, siłą jakąś niewidzialną pociągana ku niemu, i opadła wstrząsana drżeniem nerwowem. I był to bój niedostrzegalny i cichy, walka porywów z hamującą je refleksją, w której ta odniosła zwycięstwo.
On nie patrząc śledził ją, uważał i rozumiał. I ja to odczuwałam.
Dochodziliśmy do domu, w którym mieszkałam, gdzie wypadało nam rozstać się ostatecznie.
U drzwi mych zatrzymał się jakiś niepewny, wahający się, wzruszony.
– Nigdy nie widujemy teraz pani u siebie, Wando Władysławówno. Siostrze tak przykro… proszę zajść do nas choćby na chwilkę! Wyperswaduję baronowej tę nieznośną, nudną wycieczkę do ogrodu. Czekamy panią.
– Proszę nie czekać napróżno – odparłam lekko i obojętnie. – Mam dzisiaj jeszcze dużo zajęcia. Jutro na dłuższy czas wyjeżdżam.
Drgnął i zaiskrzony wzrok wlepił we mnie.
– Jakto? tak nagle! – wyrzekł zmienionym, zdławionym głosem, – bez uprzedzenia, bez… Lecz ja miałem do pomówienia z panią! ja chciałem… Czy – dodał z wściekłością prawie, widząc ruch mój ku odejściu – czy mię pani nie chce wysłuchać?
– Ani słowa – odparłam swobodnie – to zbyteczne.
Oczy jego błysnęły zaciętością i obrazą, jakiś kurcz wściekłości dygotał w twarzy, uwydatniając mongolskie jej cechy, zwykle niedostrzegalne, usta drgały cierpieniem.
Wbiegłam szybko na schody, gdy on stał w dole, osłupiały jakby i skamieniały, – a serce krwawiło mi się triumfem, rozdzierało boleścią.
Od drzwi spojrzałam: on zawahał się, jakby chciał biec za mną, lecz pohamował się, rękę przesunął po czole jak nieprzytomny i odszedł, gdzie u zakrętu ulicy, znudzona i rozgrymaszona czekała nań baronowa Zenaida.
Nazajutrz już mię w mieście nie było.II.
Wyjechałam do Horodyszcza, tej jedynej wsi, raczej jedynego zakątka pozostałego nam z rozległych niegdyś włości, o które teraz właśnie toczy się proces zajadły.
Trzy lata upływają od czasu, jak powróciłyśmy do stron rodzinnych, z odległych krańców Wschodu.
Radość nasza była bezmierna; wychowane na dalekiej obczyźnie oddawna myślą rwałyśmy się w te strony, które w wyobraźni naszej, kołysanej częstemi opowiadaniami mamy, iskrzyły się jak sen cudowny. Inne tam kwiaty pachniały, inne jaśniało niebo, niż tu na zimnych krańcach Syberii; inni ludzie żyli, inaczej myśleli i cierpieli.
W tych szerokich, napół dzikich przestworzach, odległych od świata cywilizowanego, w oddaleniu od swoich, a zupełnem niemal odosobnieniu od otoczenia, mama nas wychowywała sama, jedynie przy pomocy książek. Dzieciństwo moje i Klaudji upłynęło bezbarwnie i smutno, wśród ścian obcego miasta, za któremi rozciągały się olbrzymie stepowe, bezludne prawie przestrzenie, gdzie wszyscy mówili odmiennym od naszego językiem, a patrzyli na nas obojętnie lub nieprzyjaźnie. W tych to warunkach wrogich, wśród otoczenia usposobionego niechętnie, matka musiała pracą zarabiać na nasze utrzymanie.
Podziwiam siły tej wątłej napozór kobiety, wzrosłej w atmosferze zbytku, teraz pozbawionej wszelkiej pomocy, która umiała stawić czoło wszelkim przeszkodom, niepowodzeniom i troskom i mężnie podołać wszystkiemu. Wówczas jednak patrzyłam na jej wysiłki jako na rzecz powszednią, okiem stępionem przez przyzwyczajenie. Zżyłam się z tym widokiem, i uważałam go za zwykły i naturalny.
O rannym brzasku, zimą nawet jeszcze przy świecy, widziałam ją krzątającą się koło naszego miniaturowego gospodarstwa, zręcznie, lekko i cicho. Gdy na ulicy ruch się budził, wychodziła, pozostawiając nam przygotowane śniadanie i oznaczone lekcje, które w jej nieobecności miałyśmy przygotować. Przejęte ważnością tego zadania obie z siostrą sprawiałyśmy się poważnie i gorliwie. Nigdy pranie dziecinna swawola nie zawieruszyła nam głowy, nie pociągnęła do zabaw hałaśliwych i pustego wesela. Na pierwszym planie stał zawsze obowiązek, później zaś jako najwyższa uciecha i nagroda, możność "dopomagania mamie".
Po ukończeniu zadań, z jakąż skwapliwością i dumą naprawiałyśmy swoję sukienki, a nawet z zamieraniem serca sięgałyśmy po jej własną, potrzebującą odświeżenia garderobę.
– Mama ucieszy się gdy zobaczy! – to były magiczne słowa, przyśpieszające bicie serc naszych i streszczające rozkosze naszego dzieciństwa. I mama cieszyła się. O zmroku przybiegała z lekcji zmęczona, zziębnięta, strudzona, ale patrząc na czysto sprzątniętą izdebkę, stół biało nakryty, lampę wesoło płonącą i nasze głowy pochylone w trwożnej nadziei i wyczekiwaniu, rychło li dostrzeże nową "niespodziankę", którąśmy jej dla oszczędzenia czasu urządziły, uśmiechała się słodko, przywoływała do siebie i tuliła nas do piersi, nazywając swą jedyną pociechą. Skromniuchny obiad, przygotowany przez babę Agafję, która codziennie na parę godzin przychodziła, wydawał się nam ucztą rozkoszną. Szczebiotałyśmy też na wyścigi, udzielając mamie całodziennych spostrzeżeń. Kos w klatce cały dzień gwizdał, usiłujemy uczyć go tej oto piosenki. Wiśnia, stojąca na oknie w wazonie wkrótce zakwitnie, już ma takie drobniuchne, karminowo zaróżowione pączki. Klocia wybrała jeden kwiatek, o, ten najwięcej rozwinięty, aby go posłać babuni w liście. Na dziedzińcu pojawił się nieznany pies kudłaty. Brzoza na przeciwległej stronie domu zaczyna wyłaniać kiście i bazie kwiatowe, otaczające ją na tle śnieżnym niby dymem sinawym. Wróble dzisiaj szczególnie radośnie ćwierkały, a jeden, podleciawszy, dzióbkiem stuknął w okno, dopominając się o zwykłe pożywienie. Wszystkie te wydarzenia opowiadane były bardzo wyczerpująco. Mama słuchała je z uśmiechem i zainteresowaniem, wzajemnie opowiadając o swych całodziennych przygodach.
Zastanawiając się później nad tym nieograniczonym wpływem, który na nas wywierała, bez zawiłych i skombinowanych umiejętności pedagogicznych, zrozumiałam jego przyczynę i źródło. Oto w niej samej nie było ani jednej myśli egoistycznej i brudnej, a całą siebie nam oddawała. Była cała światłością, umiłowaniem i poświęceniem, i takie też uczucia w nas budziła, równie naturalnie i bez sztucznego wysiłku, jak brzmienie każdego tonu wywołuje odpowiedni oddźwięk.
Po obiedzie dopiero rozpoczynała się dla nas praca na serjo; w mgnieniu oka uprzątałyśmy z Klocią stół obiadowy, na miejsce obrusa rozpościerałyśmy starą, zieloną ceratę, poczem rozpoczynały się lekcje, trwające nieraz do późna w nocy.
Świetnie niegdyś wychowana panna ani przypuszczała, że ta jej w ucieczce przed pustką światową chwytana wiedza, stanie się kiedyś chlebem jej dzieci, podstawą ich istnienia, może jedynem oparciem przyszłości.
W niedzielę zato po obiedzie odpoczynek bywał zupełny. Mama otoczona nami siadała w głębokim, jedynym w naszem mieszkaniu, fotelu, brała jakąś książkę z zapasu przywiezionego przez nią przed laty, odświeżanego niekiedy przesyłkami babuni, i w wyobraźni naszej przesuwała się cudna, barwna tkanina przeszłości dziejowej. Otaczały nas groźne rycerskie postacie mężów, niosących życie w obronę ojczyzny, niewiasty dzielne jak bojownice a kryształowo czyste, historja poświęceń, walk, dzielności i odwagi.
A potem dzieje martyrologii narodu, bohaterskich wzlotów, krwawych upadków i męczeńskich ekspiacyj. Rzeź Pragi, krwawe pola Grochowa i Wawra, święte złudzenia 63 roku, za które mój ojciec głowę położył, a my zostałyśmy wygnane z rodzinnego gniazda. Bohaterski odruch niewolnika, który ze skrępowanemi rękoma porwał się bronić swych ideałów, i jego kaźń okrutna. Postaci Sierakowskiego, Padlewskiego, Langiewicza, Traugutta i cały tłum szarych, nieznanych światu bohaterów, których nazwiska na kartę dziejową niewpisane żyją jedynie we wspomnieniach osieroconych rodzin, a pamięć ich zwolna rozprasza się i wsiąka w ziemię. Cały splot bohaterskich porywów, udręczeń i mąk. A ponad ich wysiłkami, jak gwiazda przeświecająca z obłoków, która prowadziła ich kroki, odwieczne ideały sprawiedliwości, wszechumilowania i braterstwa, a jako droga ku nim wiodąca, walka ze złem, nie gwoli własnej korzyści, lecz dla zbawienia świata, walka ze złem tamującem ewolucję ludzkości.
Otaczały nas idealne postaci wieszczów: Grażyna, prowadząca zastępy rycerzy przeciwko krwiożerczym gadom krzyżactwa, Konrad pragnący dźwignąć i uszczęśliwić naród cały, Irydjon… Ksiądz Marek, gromiący przeniewierców słowem natchnionem, i tylu innych, którzy jak proroki biblijne krzepili serca narodu w długiej tułaczce po pustyniach niedoli.
A my słuchałyśmy prawie bez tchu, z ustami wpółotwartemi i rozpłomienionemi oczami, cisnąc się do kolan matki.
Snuła się dalej przędza opowieści, przesuwała się ciżba szarych, nieznanych, zapomnianych postaci, które padły w obronie ideału: Sylwan Bobiński, uczestnik sprawy Konarskiego, osaczony przez żandarmów, podarł listę spiskowców i przełknął ją w ich oczach, zanim mu zdążyli przeszkodzić, poczem go wzięto na męki. Peszyński, głoszący hasło braterstwa z ludem, otoczony pod Sołowjówką przez gromadę chłopów, dał się posiekać, wzdragając się użyć przeciw nim broni, i tylu, tylu innych.
Niekiedy głos łamał się w jej piersi, a w oczach łzy błyszczały. Wówczas siedziała chwilę nieruchoma, a my z zaciśniętemi drobnemi pięściami, z głową płonącą łuną heroicznych postanowień rozmyślałyśmy nad życiem leżącem przed nami, a serce bilo nam uniesieniem, żądzą niebezpieczeństw i ofiar.
– Ach! iść tak z szumem chorągwi na bój! iść naprzód! wśród niebezpieczeństw przedzierać się z rozkoszą radosną! Rzucić się w ogień, zwyciężyć i zginąć! – wołałam zapalona.
– A później co? – pytała rozważna Klocia. – Nie, wpierw grunt dla zwycięstwa przygotować należy. Przedewszystkiem trzeba budować i wzmacniać.
– Później? to już wasz udział, mrówki robocze, gromadzić po ziarnku, po okruszynie, wznosić budowę. My, duchy wolne, burzyć będziemy! niszczyć zło! – przygotowywać grunt pod nowe formy życia.
Klocia zaciskała ironicznie usteczka.
– Och! zginąć dla idei! to bardzo łatwo… Daleko trudniej i pożyteczniej jest żyć.
Na dworze, tymczasem wiatr leciał i huczał, niosąc z przestrzeni jakieś jęki i skargi, szum zgrozy, ścieranie się zapamiętale sil wrogich. Rozlegały się odgłosy serc omdlewających z trwogi, płacz mordowanych i ryki wściekłości. Wstrząsał posadami naszego domku, jakby go chciał wywrócić, rwał go i targał, obrzucał kłębami śniegu. Ział nienawistnym życiu lodowatym oddechem, przeciskał się wewnątrz igłami szronu, dyszał groźbą zagłady, – i leciał dalej jak żywioł zniszczenia z wyciem dzikiej wściekłości i zemsty. W piecu paliły się i trzaskały pnie sosnowe, purpurowe iskierki rozpryskiwały się wokoło, w zacisznym kąciku biała lampa lała ciche, zadumane światło, a z ust mamy płynął wątek przejmującej opowieści.
Opowiadanie setki razy powtarzane, zawsze słuchane z zajęciem o ojcu naszym… o ojcu naszym, męczenniku i bohaterze.
Emisarjusz rządu narodowego, budzący sumienia spółbraci, po bitwie pod Worobijówką odkomenderowany z obozu dla wydobycia zapasu broni, której pewna ilość przechowywała się zakopana w sadzie w jego rodzinnym majątku, schwytany został przez oddział kozaków i osadzony w kazamacie. A później duszne, wilgotne więzienie z kratami, dokąd nigdy nie zaglądało słońce, i szybką we drzwiach, przez którą przezierał karabin szyldwacha. Smrodliwe powietrze celi, w rogu garść słomy, na której poprzedni więzień, nie wytrzymawszy badania, gardło sobie poderżnął. Mrowie robactwa, strawa więzienna, niekiedy skrzepła i zastygła, z pływającemi zamiast okrasy karaluchami. Miesiące przebyte w samotności, gdy jedynym znakiem życia były tajemnicze pukania w ścianę towarzyszów niedoli, któremi sobie wzajemnie wieści dawali, i podstępne badania, udręczenia śledcze, wykrętne pytania, wymagające naprężenia całej czujności, by się nie zdradzić.
Gdy po upływie kilku miesięcy wyprowadzono go na sąd, rękawy miał przywiązane sznurem do surduta, odzież w łachmanach, ale postawę hardą i pełną godności, a w oczach ogień.
Nie trzymał się dawnej taktyki milczenia, którą dotychczas przeciwstawiał wszelkim naciskom, usiłującym skłonić go do złożenia zeznań. Natomiast przemówił. Przemówił bez trwogi jak człowiek wolny, nie obawiający się kar, nieustraszony, a zatem niepodległy.
On, człowiek w łachmanach i okuciu, przemówił dojmująco i potężnie, groźnie jak sumienie.
Rozwinął przed nimi mękę mordowanego narodu, bunt ducha, który dławiony, tłumiony nie ulega, ale z każdego ucisku powstaje coraz silniejszy. Groźne "Mane – Tekel – Fares" –• zawisłe nad budową ciemięzców, wicher dziejowy, co wstrząśnie podstawami państwa przemocy i strąci je w bezdeń upadku. Zwalą się w proch sklepienia ucisku, jak czegoś, co stając na przeszkodzie ewolucyjnym prądom wszechświata, w trzewiach swych nosi piętno zagłady, samo na siebie wydaje wyrok, i runąć musi.
Słuchali go z podstępną nadzieją podchwycenia z tej nieustraszonej, ognistej mowy jakichś rozjaśnień, później zmieszani, z trwogą i nieledwie zabobonnem przerażeniom.
Oto przyszedł ktoś, co wstrząsnął ich dusze lekiem. Stanął przed nimi okuty a straszliwy jak duch narodu, smagając piorunnemi słowami, budząc w zmurszałych sercach jakieś zamarłe echa.
Sędziowie drżeli: zahipnotyzował ich potęgą swego wulkanicznego wybuchu. Cóż mogli mu zrobić? On śmierci się nie bal!
Kazali go okuć w mocniejsze kajdany, odprowadzić do celi, zdwoić straże, poczem pomiędzy nimi nastąpiła chwilowa cisza, wahanie….
Ten nieugięty charakter im zaimponował. Czuli, że w ręce ich dostał się przedmiot ceny bezmiernej.
W sumieniu ich, słowami jego wywołany, pełzał jeszcze strach ohydny.
– Ten człowiek – to wcielony Duch Narodu. Gdyby… przechylać go na swoją stronę? zwabić obietnicami? To przecież potęga! omamić go… za nim pociągną tłumy, on pokieruje opinją, poprowadzi dokąd zechce. Trzeba go oszczędzać!
Wówczas podniósł się urzędnik do szczególnych poruczeń wydelegowany na śledztwo Bazyli Bezuchow.
Nie wiem, kto z murów gmachu wyniósł tę tajemnicę narady, jakim sposobem stała się światu wiadomą: słowem wieść przedostała się przez ściany jak nieraz przenika najpilniej strzeżona tajemnica, co staje się własnością ogólną.
W powszechnem zmieszaniu ten jeden pozostał niewzruszony. Chłodnemi jak cięcia miecza słowy, udowodnił konieczność usunięcia fanatyka buntu, i w imię całości i bezpieczeństwa państwa zażądał natychmiastowego skazania go na śmierć.
Opierać się możnemu faworytowi było ryzykownie. Ci słabi ludzie drżeli przed perspektywą utraty łaski carskiej, wszyscy ulegli.
Nazajutrz o wschodzie słońca ojciec mój już nie żył.
Dzięki tym opowieściom mamy, niosącej nam żywe tradycje, przebywając na odległych krańcach Sybiru, wzrastałyśmy jednak w atmosferze czysto rodzinnej. Gdy wokół roiło się mrowie ludzkie bezideowe, kupczące, zaprzątnięte powszedniemi zabiegami, szalały śnieżyce i srożyły się wichury, myślą przebywałyśmy wśród stron ojczystych, rozległych Janów i pól, mlekiem i miodem płynącej Ukrainy, słuchałyśmy pieśni skowronka nad zbożem chrzęszczącemi niwami, brałyśmy udział w sprawach tamtych ludzi. Wyobraźnia podsycana wytężonem oczekiwaniem, chciwie chwytała najlżejsze przejawy życia narodowego. Najdrobniejsze szczegóły i fakta, dostarczane przez dzienniki, miesiącami przez olbrzymie syberyjskie przestrzenie do nas wędrujące, a czytane pomiędzy wierszami, z niedomówieniami ocenzurowanego tekstu, wzbudzały żywe zajęcie, dostarczały wątku tysiącznym przypuszczeniom, nadziejom i wnioskom.
Klocia z natury była pesymistką, niedowierzającą uniesieniom i sceptycznie względem nich usposobioną, ostrożną, rozważną i trzeźwą. Do czynu przystępowała po gruntownej rozwadze, zato w wykonaniu go była nieugiętą i wytrwałą. Ja zaś przejmowałem się silnie i gorąco, zapalałam się entuzjastycznie, jeśli zaś przewidywania moje się nie ziszczaly, równie łatwo poddawałam się przygnębieniu.
Charakterem zarówno jak powierzchownością różniłyśmy się z sobą znacznie. Przy pięknej mojej siostrze wyglądałam nieledwie jak kopciuszek. Wysoka, smukła, złotowłosa, posągowo kształtna, biała jak lilja, o cudnie wyrzeźbionym profilu, z odcieniem chłodnej dumy w spojrzeniu, Klaudja zapowiadała się jako piękność wyjątkowa. Znać w niej było potomka arystokratycznej rasy, cały dyplom szlachectwa nosiła w swym spokojnym, wytwornym układzie, pełnym naturalnej wrodzonej dystynkcji. Ja, mniejsza i szczupła, z wichrem niespokojnie wijących się ciemnych włosów i drobną, śniadą twarzą, nawet mierzyć się z nią nie mogłam. Patrząc na mnie widziało się tylko moje oczy, nad miarę wielkie, bo większe od ust, ogniste, pełne wciąż zmieniającego się wyrazu, poza któremi reszta rysów, dość regularnych zresztą, ginęła.
Pod względem charakteru jeszcze większe istniała pomiędzy nami różnica. O ile ona była spokojna, powściągliwa, panująca nad objawami swych uczuć, o tyle ja burzliwa, porywcza i gwałtowna; gdzie ona uśmiechała się z wyniosłem lekceważeniem, tam ja nienawidziłam, miałam ochotę gryźć i szarpać. Między sobą kochałyśmy się bardzo i nie zgadzałyśmy się nigdy: ona z odcieniem łaskawej dumy i protekcji dla "maleńkiej" – ja z wybuchami buntu przeciw jej władzy lub uwielbienia. W dzieciństwie uważałam za oznakę godności nie poddawać się jej wpływowi, i miałam za punkt honoru nie uginać się jej woli, chociaż wobec innych zawsze gotowa byłam bronić gorąco jej praw pierwszeństwa. Poprostu pomimo zewnętrznych objawów buntu, w istocie byłam z niej dumna: szczyciłam się nią.
Ona zaś wyglądając jak księżniczka, wymagała ode mnie posłuszeństwa i uległości, panowała tak naturalnie i spokojnie, jak lilja kwitnąca obok ostu. To było niejako jej przyrodzone, królewskie nade mną prawo. Inną też miarę przykładała do własnych wysiłków niż do wymaganych ode mnie, wprost ze spokojnem przeświadczeniem o swej bezspornej wyższości.
Klaudja od dzieciństwa objawiała niezwykle rozwinięty zmysł muzykalny. Mama z niewypowiedzianym trudem sprowadziła dla niej fortepian i zajmowała się nią gorliwie.
– Pracuj! – mówiła – muzyka to może jedyna radość twego bytu, a prawdopodobnie i jedyny sposób zdobycia kawałka chleba w przyszłości.
Mama sama nieledwie artystką była, ale czegóż bo ona nie umiała? Nie spotykałam dotąd nikogo o tak szerokiej inteligencji i tak rozległej wiedzy. W wędrówce mej po stolicach Europy, nieraz zdarzyło mi się spotkać z gromkiem imieniem i błyszczącą sławą, do których biegłam jak do źródła poznania, i odchodziłam w zniechęceniu. Pod świetnemi pozorami wiedzy, talentu, dowcipu, taiła się nieraz pustka duchowa, gdy u mamy ze zdziwieniem odkrywałam wprost niezgłębione bogactwa. To dusza ognista, wielkie serce ofiarne i wytrwałe. Przed ludźmi milcząca i w sobie zamknięta, napozór surowa i chłodna. Czarne oczy poważne i głębokie, które czasem ogarniają spojrzeniem dziwnie łagodnem i miękkiem, choć badawczem. Ciemne włosy przyprószone siwizną, gładko przyczesane na skroni, blada ściągła twarz o zarysie łagodnym, stanowczym i bardzo smutnym, taka jest matka moja.
Córka bogatej arystokratycznej rodziny, od dzieciństwa otoczona najwymyślniejszym zbytkiem, wykwintna i samowolna panna, otoczona rojem wielbicieli, z nudów szukała rozrywki w filozofii i naukach ścisłych. Byłaby może zbłąkała się w tym kierunku, powiększając szeregi dyletantek, błyszczących umysłów i serc pustych, gdyż w domu jej rodziców panowała atmosfera kosmopolityczna, a kultura estetyczno-umysłowa przeważała nad kierunkiem moralnym, który traktowano z tolerancyjnym sceptyzmem, ale spotkała mojego ojca.
Ten energiczny i pełen zapału człowiek porwał jej wyobraźnię i zapalił duszę. Potrafiła oprzeć się woli rodziny, dla której zamężcie patrycjuszki ze zwykłym szlachcicem-ziemianinem było czemś w rodzaju mezaljansu, ugięła głowę przed jego wyższością moralną, pokochała jego ideje i przekonania, zlała się z nim całkowicie i odtąd życie jej stało się wcieleniem Jego zasad. Bo mężczyzna tworzy idee, ale wciela je, życie im daje – kobieta…
Ojciec od kilkunastu lat spoczywa już w grobie, a mama kocha go równie silnie, żyje dla celów przezeń wytkniętych i dzieło jego dalej pełni. Miłość wytrysła z pobudek duchowych, a niedotknięta rozczarowaniem, nie ma jak gdyby kresu…
To, zdaje mi się, było głównem źródłem jej siły moralnej, podstawą i opoką jej czynów. Kiedy nas wychowywała, pomimo miłości ze spartańską surowością wymagań, nawet kiedy tuliła do siebie nasze głowy, wpatrując się w nie z rozrzewnionem zamyśleniem, zdaje mi się, że jeszcze kochała w nas i szukała ojca.