- W empik go
Lechici w świetle historycznej krytyki - ebook
Lechici w świetle historycznej krytyki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 412 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We Lwowie
Nakładem Zakładu N. im. Ossolińskich
1897
W literaturze naszej z dwóch ostatnich stuleci – od roku 1730 aż do czasów nie zbyt odległych od chwili w której to piszę – naliczyć można niemały poczet dzieł, poświęconych kwestyi lechickiej. Możnaby z nich utworzyć prawie małą bibliotekę. Składają się na ten Odział piśmiennictwa przedewszystkiem wszelkie w tym przeciągu czasu powstałe opracowania całkowitej historyi polskiej, o ile w pierwszych rozdziałach zapuszczają się w sam zawiązek społeczeństwa i państwa; dalej liczne prace osobne, wyłącznie i monograficznie roztrząsające ten przedmiot; nakoniec bezlik rozpraw dorywczych, już to z historycznego, już z lingwistycznego stanowiska podejmujących te dociekania w postaci ulotnych broszur lub artykułów, rozprószonych po zbiorowych, peryodycznych, a nawet dziennikarskich wydawnictwach tego okresu czasu. Zgodności między temi robotami niewiele. Jakkolwiek prawie nigdy pierniki one z sobą nie prowadziły, to jednak każda wysilała się na pomysły nowe i własne, na przypuszczenia, o które poprzednie publikacye nie potrącały. W taki sposób, nawet nie mając wyraźnego zamiaru uprzątnienia z pola tego, co na niem poprzednio inne nagromadziły ręce, jedno drugie zachwiewało, samem stawianiem własnej swojej konstrukcyi kwestyonowało trafność i nawet racyę bytu dawniejszych.
Pomimo tego zamętu tworzą wszelako te wszystkie pisma jednę rodzinę. Wychodzą z tego samego założenia, zmierzają ku jednemu celowi, operują prawie ciągle tymsamym materyałem dowodowym. Owiewa je wszystkie jeden duch. Doktryna, której hołdują i która je w jednę grupę łączy, natem polega, że w to wierzą i tego dowodzą, iż naród polski był zlewem, a może raczej powiedziećby należało sprzęgiem, dwóch pierwiastków, które czy to z powodu kulturalnej, czy szczepowej, czy może wreszcie aż rasowej między sobą różności, miały zmierzać, zanim się z sobą spotkały, w kierunki przeciwne, i przez pewien przeciąg czasu, już po zetknięciu się z sobą, wyznawały jeden obok drugiego i praktykowały w całem swem pożyciu domowem i publicznem zasady do pogodzenia trudne – aż wreszcie jeden żywioł drugim zawładnął i skład całego społeczeństwa na wszystkie dalsze wieki po swojemu urządził. Jednym z tych składników narodu był tubylczy, od wieków tu istniejący żywioł polski, drugim – lechicki napływ. Od niepamiętnych czasów nosimy nazwę dwojaką: polskiego i "lackiego" czyli lechickiego narodu. Otóż to świadczy o przypuszczonym tu zlewie. Z czasem wprawdzie i jedno miano i drugie stało się ogólną całego narodu nazwą i przeszły do czasów naszych słowa te jako synonimy; pierwotnie jednak miały się mieć rzeczy przeciwnie. Polskiem było tylko pospólstwo – lechickim tylko ów napływ. I ta odrębność lechizmu jako egzotycznego pierwiastku ma widnieć dotąd w stanie nazywanym szlachta. Szlachta polska, i wyrazowo (co do swej nazwy) i rzeczowo (co do pochodzenia) ma być do dziś dnia pozostałością Lechitów, jak znowu włościańska klasa jest osadem tubylczego, ściśle "polskiego" żywiołu.
Cała ta doktryna byłaby przedziwnie prosta i jasna. Nie byłoby też powodu przez jakie półtora wieku, jak się to u nas działo, tak bardzo łamać sobie głów nad nią – gdyby nie jedna nader niemiła tu okoliczność: zagadkowość pochodzenia Lechitów. Skąd oni się wzięli na ziemi naszej? Gdzie ich ojczyzna pierwotna? Kiedy, naco i w jakich okolicznościach w nasze strony przyszli? Dlaczego ani podania kraju, a raczej krajów, z których przybyć tu mieli, niczego zgoła nie wiedzą o takiej stamtąd secesyi, ani też podania nasze nic nie wiedzą o takiem najściu?
Te pytania i przeróżne jeszcze inne, które się z niemi najściślej łączą, zaprzątały umysły i pióra naszych jak ich tu już zwać będę, lechistów i one stanowią kaleidoskopową osnowę pism, o których mówimy. Wyczerpnięto na ten temat hipotezy, jakie tylko były możliwe. Nie utrzymała się żadna. Każdy autor, kiedy stawiał swoją konstrukcyę, wierzył i sam w trafność jej i znajdował pewną liczbę zwolenników swego zapatrywania. Trwało to jednak tylko tak długo, aż się pojawiła nowa konstrukcya. Wtedy wyznawcy pojęć dawniejszych przenosili się mniej więcej z całym taborem do nowo stworzonego obozu, a ci którym on nie szedł w smak, wyczekiwali czegoś jeszcze lepszego w przyszłości, w głębokiej wierze że się koniecznie znaleść musi. Słowa jednego z znakomitszych pisarzy tej frakcyi, że "komu się powiedzie wyjaśnić znaczenie Lachów, ten wyjaśni pierwotną historyę polską", były wyrazem przekonania wszystkich. Czekano na tego Mesyasza, nie doczekano go się. Pasmo pomysłów lechistycznych wyprzędło się aż do ostatniej nitki. Wtedy w braku materyału rzecz sama przez się ucichła. Ochotników do dalszej pracy natem polu zabrakło, i nareszcie historyografia nasza naj – świeższej doby, o ile to dotyczy przedhistorycznej epoki, przeszła w nowe swoje stadyum. Porzuciła te niepłodne zacieki, bądź to milczeniem je omijając, bądź też czasem i wręcz wypowiadając, że były to urojenia.
Otóż ten lechistyczny dział naszego dziejopisarstwa ma być przedmiotem niniejszej mej publikacyj. Nie podejmuję jej w tym zamiarze, bym z lechistami wszczynał polemikę, bym dowodził, że byli na mylnej drodze. Byłoby niewłaściwością i na śmiesznośćby zakrawało, gdyby się miało dziś jeszcze brać pod rozbiór jaką z poszczególnych konstrukcyi tej doktryny i wykazywało jej błędność. Wprawdzie w drugiej połowie tej mej pracy przywiodę w chronologicznym porządku, choć nie wszystkie, to najważniejsze z nich w jak najkrótszem streszczeniu; ale to tylko na to, ażeby się okazało przez samo ich zestawienie, bez wszelkich komentarzy, do jakich zboczeń, a czasem i absurdów dojść może w historyografii teorya oparta na podstawie omylnej – pomimo że jej twórcami, a następnie wyznawcami były pierwszorzędne w literaturze zdolności. Natomiast główna waga niniejszego mego rozpatrywania zawiera się w części pierwszej, której zadaniem rozprawić się z tą całą doktryną w ogólności, z jej zasadniczą ideą – a i to nie w sposób polemiczny, lecz po prostu i jedynie dociekając najspokojniej, co też mogło dać do niej powód.
Mam przekonanie, że taki temat jest i dziś jeszcze na czasie. Dziejopisarstwo nasze od lat kilkunastu wprawdzie nie wznawia już mrzonek lechickich. Jakem wyżej nadmienił, obchodzi je z dala, zbywa milczeniem. Nieraz nawet i z nietajonem lekceważeniem wyraża się sumarycznie wręcz o nich, jak na to zasługują. Nie wątpię, że pierwszorzędni badacze nasi odnośni, w swym umyśle, po swych studyach przygotowawczych, sami dla siebie, są najzupełniej tego świadomi, dlaczego tak o tej dawniejszej szkole sądzą. Dla nich więc niczego nowego nie potrafię powiedzieć. Ale jakże ma się rzecz względem reszty naszego bierny a nawet czasem i czynny udział w literaturze biorącego ogółu? Ponieważ zasadniczej odprawy lechistycznych wyobrażeń dotąd nie było; ponieważ zaszła tylko przypadkowa może przerwa, a nie jasnymi powodami uskuteczniony koniec w owych medytacyach i konstrukcyach dualistycznego wykładu naszej przeszłości: więc sprawa zostaje do dziś dnia w zawieszeniu. Wiara też w ten dualizm żyje sobie po dawnemu w przeciętnych umysłach dotąd. Coś było jednak i być musiało, skoro tacy mężowie, jak Lelewel i dalsza po nim plejada, tak nam o tem rozpowiadała – tylko że jeszcze niema pewności, jak było. Znajdzie się przecież kiedyś taki, co rozwiąże zagadkę! I na przykładach też bynajmniej nie braknie, że od czasu do czasu, nawet i po przełomie w studyach naszych, jaki zaszedł jakie piętnaście lat temu – ni stąd ni zowąd odżywa dawna doktryna. Niekiedy wstaje ona z martwych w całkiem dawny sposób (n… p. Bogusławski po dawno minionym Bartoszewiczu). Niekiedy przywołują ją do życia w najzupełniej zmienionej formie, z pozorami nowych, świeżo powziętych pomysłów, na podstawie niby świetnej, nieznanej dotąd argumentacyi. Ale duch i cały finis carminis i tu jeszcze dawnego trybu.
Powiedziałem, że przedewszystkiem mi tu zależy na ukazaniu i zgrupowaniu zdarzeń, dla których przyszło w literaturze do tej całej aberracyi. Wartość powodów stanowi i o wartości następstw z nich wynikłych. Gdzie przyczyna poważna i warowna, tam i wyniki konieczne. W braku takiej, iści się dawne przysłowie nasze o owej jakiejś koronacyi, na którą ktoś pojechał z imaginacyi. Nie zarzucam ja wprawdzie owym naszym uczonym, którzy około r. 1730 pierwsi zapoczątkowali w piśmiennictwie lechistyczne dociekania, żeby ich do tego pchnęła ich własna imaginacya. Ci przyszli do już gotowego i znaleźli się w okolicznościach, które tłómaczą dostatecznie, dlaczego się na tę drogę puścili. Każdy inny, w stosunkach tamtoczesnych, tosamo byłby uczynił. To jednakże nie przeszkadza powiedzieć, że okoliczności i powody, dla których zwrot ten nastał w naszem dziejopisarstwie, nie były czem innem, jak imaginacyą i urojeniem. Złożyły się zaś na nie nieporozumienia już dawnych generacyi, opaczny wykład autentycznych tekstów źródłowych już od Kadłubka począwszy; amplifikacye na ten temat, coraz więcej rozbujałe, wylęgłe w głowach następnych kronikarzy; nieudolność kopistów przepisujących coraz mylniej te dzieła, a potem samowolne z własnej głowy drugich poprawki tego co tamci zepsuli; wścipski rozum a raczej nierozum interpolatorów, tych brzuchomowców w dziejopisarstwie, których niemądre dopiski i awanturnicze etymologie rzadko kiedy dają się od pierwotnego i autentycznego tekstu odróżnić. A na dobitek potem wszystkiem nareszcie… wierutne już fałszerstwo, dwa razy powtórzone – dowiedziona mistyfikacya, która cały ten kłąb tak różnorodnych pomyłek sprowadziła w jeden mianownik i podnieść go potrafiła do znaczenia historycznego faktu, z najdalszych datującego czasów. Jakże było mu nie uwierzyć, nim odkryto, że to tylko niepoczciwy fabrykat?
Niemniej ważną odegrała w tem rolę i owa nasza uboczna nazwa "Lechy, Lechici", której u nas nigdy nie rozumiano, w toku czasów coraz inaczej ją tłómaczono, a zawsze w najdowolniejszy sposób. Nie wiem, czy się znajdzie jakie drugie słowo, które tyle wyrządziło w nauce szkody, ile ten wyraz tak niefortunny już przez to, że się do familijnego z nim związku ciśnie tyle natrętnych niby-krewniaków, z których każdy poswojemu, każdy inaczej, a zawsze przewrotnie wykłada zagadkowe jego znaczenie (lecha, zlechcic, szlachta; lech jako nomen appellativum, i Lech jako imię własne ojca narodu, a Lestko i Leszko jako jego progenitura – zaodrzańscy lassi, lazzi i lali – Lezgowie na Kaukazie, Lygiowie u Tacyta, Licikavici u Widukinda i t… d.). Sama tedy ta egzotyczna nazwa Polaków zrodziła jaki tuzin coraz innych etymologicznych, a nieraz i historycznych wykładów. A koło tych się grupują coraz inne o początku narodu koncepta, które się legitymują to odwoływaniem do tradycyi przeddziejowej, to do wyników rzekomo pochodzących ze zgłębienia archiwalnych zabytków i z analizy prawnych, społecznych w piastowskiej Polsce stosunków. –
Teraz słowo o porządku, w jakim to pismo jest ułożone. Mógłbym je nazwać patologicznem studyum odnośnego działu naszej historyografii. Skoro się zatem z patologią ma do czynienia, należy najpierw zająć powodami, a potem symptomatami cierpienia. W części pierwszej ukażę owe anteryora w świadomości naszej dziejowej, dla których można było popaść na bałamuctwa lechickie i prawie niepodobno było nie popaść na nie. Będziemy tu mieli widok, rzadki w swoim rodzaju, jak kilka odosobnionych od siebie urojeń, różnych wiekiem, różnorodnych i z rzeczy, przypadkowo się spotyka z sobą w pewnym punkcie przeciętnym i sprawia komplikacyę, która potem jak choroba zakaźna najbystrzejsze pochwytuje umysły – na dziełach ich, na ich wiedzy mozolnie nabytej, na intencyach najzacniejszych wyciska piętno obłędu, i przez półtora stulecia wodzi ich po coraz gorszych manowcach. – W części drugiej uprzytomnimy sobie kolejne etapy na tej drodze zboczeń i rozwiniemy obraz tych coraz bałamutniejszych mrzonek od pierwszego ich zarodu aż do czasu niedalekiego od dni dzisiejszych.
Część pierwsza, poświęcona starodawnym antecedencyom hipotezy lechiekiej, wymaga także podziału. Odegrały tu bowiem rolę dwa na razie mało związku mające ze sobą momenta. Zbłąkania wynikłe z nazwy narodu ( Lechy, Lechici) – i nieporozumienia dotyczące tradycyi przeddziejowej, opacznie przedstawianej już od Kadłubka począwszy.