Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Legenda.; Kto ona?; Euthanasya - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Legenda.; Kto ona?; Euthanasya - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zosi Pa­reń­sklej

Dro­ga Zo­siu!

"Le­gen­da" my­ślą i ideą Two­ją jest. Nieś ją­ja­ko lamp­kę w ciem­no­ściach – świt już nie­da­le­ko… A mo­żeś Ty sama świ­tem i ró­ża­ną ju­trzen­ką?

Se­wer.

Kra­ków, dnia 10 Czerw­ca 1900 r.

Mło­dy po­eta przy­słał mi dla Cie­bie Zo­siu de­dy­ka­cyę "Le­gen­dy".

Z ra­do­ścią umiesz­czam ją na dru­giej stro­nie.

Oczy­ma peł­ne­mi lęku

Roz­glą­dasz się za prze­zna­cze­niem,

Któ­re przy­nio­słaś z sobą, lecz go nie znasz.

– Daj rękę, będę Ci wró­żył:

Je­steś z tych,

Co idą przez zie­mię jak­by z gwiazd ze­sła­ne,

Gwiaz­dy na dło­ni nio­są­ce…

Wię­cej Ty lu­dziom z sobą przy­no­sisz,

Niż oni To­bie ofia­ro­wać zdol­ni, –

Brać też będą z Cie­bie – god­ni, a może nie­god­ni,

A może nie­god­ni…

– Więc pa­trząc na Cię,

Czu­ję żal i trwo­gę;

Skąd żal, sam nie wiem – a choć o Cie­bie trwoż­ny,

Ty bądź spo­koj­ną.

Du­sza Twych oczu – jak bia­łe go­łę­bie wśród bu­rzy

Ude­rze­nia Twe­go ser­ca

Jak śpiew nie­bian nad roz­pacz­ną wrza­wą zie­mi…

Bądź spo­koj­ną, co­kol­wiek Ci świat za­bie­rze,

Nie za­bie­rze Ci du­szy Twych oczu,

Nie za­bie­rze Ci Twe­go ser­ca

Nie za­bie­rze Ci Cie­bie.

Kra­ków, w maju 1900 r.LE­GEN­DA

Sie­dzie­li na kra­ju ciem­ne­go lasu. Lśnią­cy, de­li­kat­ny, ak­sa­mit­ny mech roz­ście­lał się do­ko­ła so­sno­we­go pnia ob­la­ne­go zło­tą ży­wi­cą, wy­cią­gał się z pod ich stóp i sze­ro­ką ławą sta­czał do ło­ży­ska wody, po­kry­tej u brze­gu ta­ta­ra­kiem – ci­chej jak za­klę­cie, głę­bo­kiej i ta­jem­ni­czej, jak smu­tek.

Słoń­ce nu­rza­ło się w la­zu­rach prze­sy­co­nych wil­go­cią. Po­chy­la­jąc się ku za­cho­do­wi, ro­sło, ró­żo­wi­ło się roz­kosz­nie i ró­żo­wi­ło do­ko­ła świat. Pro­mie­nie jego ca­ło­wa­ły li­ście drzew, zło­ci­ły bron­zo­wy pod­kład lasu, pie­ści­ły mech i kła­dły się ta­jem­ni­czo na za­klę­tą wodę. Ta­ta­rak drżał z upo­je­nia, pta­ki ra­do­śnie świer­go­ta­ły. Ca­łu­sy słoń­ca z zie­mią, były sub­tel­ne, de­li­kat­ne, a go­rą­ce.

Ocza­ro­wa­ny, onie­mia­ły słu­chał i pa­trzał, nic mo­gąc skry­sta­li­zo­wać my­śli. Czuł roz­kosz ro­dzą­ce­go się pięk­na w swym or­ga­ni­zmie, lecz jej wy­ra­zić nie umiał. Głę­bo­ka tę­sk­no­ta za nie­uję­tem i nie­skoń­czo­nem wy­peł­ni­ła jego du­szę, lecz jej na­wet nie od­ga­dy­wał, że jest w nim.

Słoń­ce opar­ło się o wierz­choł­ki drzew ciem­ne­go lasu, dłu­gie smu­gi cie­ni kła­dły się na zie­mię, las wy­peł­nił się zło­tem, we­so­łość ptac­twa sza­la­ła, czer­wo­ne so­sny pło­nę­ły, bia­łe brzo­zy sre­brzy­ły się, jak wy­smu­kłe du­chy wśród za­klę­tych gro­dów. Nie­bo i zie­mia zle­wa­ły się, two­rząc har­mo­nię świa­ta.

– Jaś – szep­nę­ła mło­da ko­bie­ta – do­syć już tych cza­rów, czas wra­cać.

Jaś za­chwy­co­ny po­cią­gnął ją ku so­bie, ob­jął w pół, ca­ło­wał jej usta i tu­lił się do niej.

Chwi­lę trwa­li w ser­decz­nem unie­sie­niu, ko­bie­ta za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję, przy­ci­snę­ła go i po­wsta­ła.

– "Czas do domu czas, ocze­ku­ją nas" – nu­ci­ła pół­gło­sem.

– Kto? – spy­tał roz­tar­gnio­ny – tu tak do­brze..

– Kto? nie­wdzięcz­ni­ku. Mama, wieś, szko­ła, lu­dzie, obej­ście – wszyst­ko…

Wsu­nę­ła mu rękę pod ra­mię, gło­wę po­chy­li­ła.

Ró­żo­we opa­ry wy­chy­la­ły się z głę­bin ta­ta­ra­ku, las ściem­niał i umilkł jak za­klę­ty, ci­sza ser­decz­na za­le­gła.

– Roz­kosz­nie – szep­nął.

– Praw­da, ale tu zo­stać nie mo­że­my. Patrz słoń­ce mówi nam do­bra­noc.

– Bo­skie!

– Do­syć tych ro­man­sów – uśmiech­nę­ła się ła­god­nie i po­cią­gnę­ła go ścież­ką wy­dep­ta­ne­go mchu i ze­schłej tra­wy.

– Nie je­stem ani ma­la­rzem, ani po­etą, i tego, co czu­ję wy­po­wie­dzieć nie umiem.

– Ale je­steś uczci­wym czło­wie­kiem, do­brym na­uczy­cie­lem i do­brym mę­żem. Jaś, nie ob­ra­żaj Pana Boga, bo i to, co masz, do­syć jest. Wszyst­kie­go żą­dać nie moż­na.

– In­nym Pan Bóg daje, mnie nie dał.

– Daje, ale jed­ne­mu na sto ty­się­cy, a może na mi­lion. Dla­cze­góż chcesz być tym jed­nym, z mi­lio­na wy­bra­nym.

– Wiem, że mi się to na­le­ży.

– Za co?

– Wi­dzisz, od­czu­wam pięk­no na­tu­ry.

– My­ślisz, że ja nie od­czu­wam?… A mam spo­koj­ną gło­wę, cho­ciaż nie umiem tego wy­po­wie­dzieć. Wi­dzisz jak słoń­ce czer­wie­ni kło­sy zbóż, jak­by ser­decz­ną krew anio­łów roz­le­wa­ło na świat.

– Umiesz wy­po­wia­dać.

– Co to za umie­nie. Nie żar­tuj so­bie.

– Nie żar­tu­ję. Mnie krew anio­łów nie przy­szła do gło­wy.

– Więc cóż? Za­baw­ny je­steś, zda­wa­ło­by się, że za­zdro­ścisz śle­pej ku­rze ziar­na.

– Gdy­byś ty była po­et­ką, mo­dlił­bym się do cie­bie, jak do świę­tej.

– A że tyl­ko je­stem żoną na­uczy­cie­la wiej­skie­go, nie­złą go­spo­sią i uczci­wą ko­bie­tą…

– Ko­cham cię – prze­rwał mąż – i za to.

– A ja ni­cze­go wię­cej nie pra­gnę. Uści­ska­li się.

– Zo­staw po­ezyę wiel­kim lu­dziom, wiel­kim pa­nom, my idź­my so­bie spo­koj­nie na­szą wła­sną ścież­ką ży­cia wy­dep­ta­ną przez nas.

– A jed­nak tę­sk­no­ta szar­pie ser­ce – szep­nął mło­dy czło­wiek.

– Nie­zła jest i tę­sk­no­ta, bo wi­dzisz tę­sk­nić – to ko­chać,

– Praw­da – za­wo­łał – ko­cham ten świat, bo tę­sk­nię za nim.

– I ja cię naj­wię­cej ko­cham, gdy cię nie wi­dzę i tę­sk­nię za tobą.

– To odej­dę. Przy­tu­li­ła się do nie­go.

– Mó­wię, je­śli mu­sisz wy­je­chać i nie­ma cię trzy dni w domu. Jaki mi sko­ry do ucie­ka­nia. Gdzież­byś się po­dział, co­byś ro­bił bez żony, mat­ki, szko­ły, dzie­ci, wsi?

Sta­nął – pa­trza­ła mu w oczy ser­decz­nie.

– Nie za­da­wa­łem so­bie tego py­ta­nia. Na­praw­dę czu­ję to, że gdzie­kol­wiek los­by mnie rzu­cił, za­wsze­bym tę­sk­nił za wsią, szko­łą, dzieć­mi, mat­ką two­ją.

– To ci nie­źle z nami.

– Cie­pło – szep­nął. I gdy­by nie ta tę­sk­no­ta za moż­no­ścią po­wie­dze­nia tego, co czu­je du­sza…

– Po­tę­sk­nisz, przyj­dziesz do nas, i zno­wu ci z nami do­brze.

Mi­mo­wo­li za­trzy­ma­li się obo­je. Ja­sna zło­ta­wo-srebr­na łuna na za­cho­dzie sze­ro­ko obej­mo­wa­ła świat, gwiaz­dy ją stro­iły na ja­snych błę­ki­tach, cie­pły wia­te­rek grał na list­kach mło­dej brze­zi­ny – rosa ci­cho sia­da­ła na tra­wach…

– Czy to ta dro­ga do nie­ba, ja­sno­ści peł­na? Chcia­ła­bym umie­rać w tę porę. Okno­byś otwo­rzył, a du­sza moja wstą­pi­ła­by w tę ja­sność sre­brzy­stą…

– Ci­cho! – szep­nął wy­stra­szo­ny.

– Mo­że­by mnie prze­cie nie od­pę­dzi­li anio­ło­wie Pań­scy. Jaś, co?….

– Ci­cho! – ob­jął ją w pól. – Mamy jesz­cze czas na tę po­dróż – pra­wie całe ży­cie.

– Tak dłu­go cze­kać! Ja­koś smut­no się robi na samą myśi.

– Prze­le­ci jak sen, jak wes­tchnie­nie, jak mru­gnie­nie oczu – nie smuć się.

– A wi­dzisz i tyś ślicz­nie po­wie­dział.

– Co?

– Jak sen, jak wes­tchnie­nie, jak mru­gnie­nie oczu. Nie za­zdrość mi, bo i w to­bie za­klę­ta du­sza sie­dzi.

– Po­wie­dzia­łem z pew­no­ścią?

– I rad je­steś, praw­da? A te­raz patrz, mie­sią­czek jak sier­pek wą­ziut­ki z po­łu­dnia wy­pły­wa. Nie zga­si­ła go sre­brzy­sta luna, świe­ci. I on mknie ku nam, a gwiazd­ki na nie­go mru­ga­ją. Ten świat w gó­rze pięk­niej­szy… I cze­góż się tak trosz­czyć i zaj­mo­wać na­szym?

– Cały świat z na­szym jed­na­ko­wo ład­ny.

– Tam­ten pięk­niej­szy, świe­tla­ny i nie dziw, że du­sza za nim tę­sk­ni i rwie się do nie­go.

– Tak ci tu cięż­ko z nami? Ze mną, z mat­ką?

– Do­brze, ale cóż po­ra­dzę, je­śli du­sza tę­sk­ni i rwie się.

Za­mil­kli obo­je. Jaś pa­trzał przed sie­bie za­du­ma­ny i smut­ny.

– Więc po­cóż my tu je­ste­śmy? – za­py­tał.

– Po to, aby tam być – spoj­rza­ła w górę. – Tu zdo­by­wa­my so­bie du­szę nie­śmier­tel­ną i tam ją po­sy­ła­my. By­le­by tyl­ko do­brą i czy­stą za­cho­wać.

Ob­ję­ła go za szy­ję, spię­ła się na pal­ce i po­ca­ło­wa­ła w usta.

– Na­sze du­szycz­ki są do­bre, Ja­siu mój!…

– Do­bre – szep­nął.

Szli ra­zem wol­no dro­ży­ną wśród kło­sów zbóż po­chy­lo­nych od cię­ża­ru rosy. Zda­le­ka mi­go­ta­ły czer­wo­ne świa­teł­ka w oknach chat, wie­życz­ki na ko­ściół­ku to­nę­ły w nie­bie­skich prze­zro­czach, bia­ło ma­lo­wa­na szko­ła od­bi­ja­ła ja­sność srebr­nej łuny księ­ży­ca. Da­le­ko na bło­niach pa – lity się ognie, po ro­sie pły­nął ję­kli­wy głos fu­jar­ki.

We­szli sze­ro­ką dro­gę, roz­we­se­lo­ną śmie­chem i go­ni­twa­mi dzie­ci. Z przed szko­ły mat­ka wy­bie­gła ku nim.

– Dzie­ci – mó­wi­ła – przy­je­cha­ła na­uczy­ciel­ka! Chwa­ła Bogu, Jaś nie bę­dzie się tak mę­czył – jest u wój­ta, mó­wią, że bar­dzo po ludz­ku wy­glą­da. Ku­fer przy­wio­zła wiel­ki, że le­d­wo go z wozu zdję­li.

– Była mama u niej? – po­chwy­ci­ła Jó­zia.

– Cze­ka­łam na Ja­sia, aby on jako kie­row­nik szko­ły za­pro­sił ją do nas – wie­cze­rzę mam go­to­wą,

– Jaś, bie­gnij – za­wo­ła­ła Jó­zia – prze­cie u wój­ta nie może no­co­wać two­ja ko­le­żan­ka.

– Idę – rzekł po­waż­nie, i po­szedł w stro­nę wój­to­stwa.

– Rze­czy jej i ku­fer niech lu­dzie tu­taj przy­nio­są.

– Do­brze – do­brze!

Jaś za­cie­ka­wio­ny i rad z ko­le­żan­ki, mknął do wój­ta, dzie­ci bie­gły za nim.

– "Nowa" – opo­wia­da­ły żywo – sie­dzi se u wój­ta przy oknie, jest i pod­wój­ci, i Mi­chal­ska, i So­bo­ci­na, Gaw­lik – ra­dzą.

Jaś nie od­po­wia­dał, szedł szyb­ko, my­śląc o roli kie­row­ni­ka, wo­bec ca­łej pra­we rady.

– Wi­dzi ją pan pro­fe­sor! – Dzie­ci wska­za­ły na otwar­te okno.

Zo­ba­czył mło­dą po­stać, buj­ne wło­sy i zgrab­ną fi­gu­rę.

Dwóch chłop­ców pu­ści­ło się na­przód, za nimi dru­dzy, wpa­dli do izby cha­ty wój­to­wej.

Wy­szła "Nowa", wi­ta­jąc Ja­sia ski­nie­niem gło­wy.

– To pani – cze­ka­my od dwóch ty­go­dni – mó­wił onie­śmie­lo­ny i sam nie wie­dząc dla­cze­go za­wsty­dzo­ny.

Gro­za "kie­row­ni­ka" ule­cia­ła.

– Nie mo­głam wcze­śniej po­rzu­cić miej­sca, w któ­rem się dłu­go żyło…

Sta­ło przed nim mło­de dziew­czę o głę­bo­kiem spoj­rze­niu, dum­ne, ja­kaś pani ła­ska­wa i do­bra.

– Wójt mówi, że miesz­ka­nie dla mnie jesz­cze nie go­to­we…

– Przy­sze­dłem pro­sić pa­nią do nas! Nie mo­żesz prze­cie miesz­kać u wój­ta…

– Czy nie będę cię­ża­rem?….

– Ra­do­ścią! – za­wo­łał mi­mo­wo­li. Wy­szedł z izby wójt.

– A co, nie mó­wi­łem, że pa­nien­kę za­bio­rą? W miesz­ka­niu dla pa­nien­ki nie­ma pod­ło­gi i okna, bo de­sek jesz­cze nie­ma.

– My ko­le­żan­kę weź­mie­my do sie­bie –

rzekł Jaś, ale wy wój­cie, mu­si­cie się po­śpie­szyć z pod­ło­gą.

– No, no, niech się tyl­ko ro­bo­ta prze­wa­li.

– A każ­cie ku­fer i rze­czy przy­wieźć do nas.

– O co, jak o to – mi­giem… Na­uczy­ciel­ka z kie­row­ni­kiem ode­szli; wójt pa­trzał za nie­mi i wzru­szał gło­wą.

– Ja­kaś ci oso­bli­wa, niby pani, cór­ka dzie­dzicz­ki, albo co?…. Ta­kiej na­uczy­ciel­ki jesz­cze nie wi­dzia­łem, a prze­cie­żem świa­to­wiec, i po mia­stach w woj­sku słu­gi­wa­łem.

Szli w mil­cze­niu, Jaś nie śmiał jej po­dać ra­mie­nia – po chwi­li za­czął.

– Bę­dzie pani z nami pew­no nie wy­god­nie, lecz mat­ka mej żony wszyst­ko, co moż­li­we, przy­go­to­wa­ła.

– By­le­bym wam tyl­ko nie cię­ży­ła przez te parę dni – od­par­ła we­so­ło.

Swo­bo­dą chwy­ci­ła ser­ce na­uczy­ciel­skie.

– Po­sta­ram się – mó­wi­ła da­lej – nie prze­szka­dzać, a je­śli mo­gła­bym być w go­spo­dar­stwie po­moc­ną…

Na­uczy­ciel uśmiech­nął się. Dziew­czę przy­sta­nę­ło.

– Wąt­pisz pan?

– Dzi­wię się.

– Prze­ko­nasz się – do­da­ła z pew­ną mocą i dumą.

Głos mia­ła me­lo­dyj­ny, mię­ki, lecz coś było w brzmie­niu sta­now­cze­go i sil­ne­go.

– Pani i go­spo­dar­stwo? Nie mam po­ję­cia jak so­bie dasz pani radę z dzieć­mi w szko­le.

– A to dla­cze­go?

– Bo pani nie wy­glą­dasz na na­uczy­ciel­kę.

– Zmi­łuj się pan!

– Tyl­ko na pa­nią z ka­na­py.

– Z ka­na­py – po­wtó­rzy­ła we­so­ło. Mia­ła ocho­tę wy­buch­nąć śmie­chem, lecz się w porę wstrzy­ma­ła. – Pani z ka­na­py – szep­nę­ła ci­cho.

– Praw­da – po­wtó­rzył na­uczy­ciel – wy­glą­dasz na pa­nią z ka­na­py.

Rad był z sie­bie.

– Czy w szko­le są dwie sale? – spy­ta­ła, przy­bie­ra­jąc ton po­waż­ny.

– Na­wet trzy wiel­kie, wid­ne, po czter­na­ście ła­wek.

– Po­dzie­li­my się. Pro­szę pana o wiel­ką ła­skę, abyś mi od­dał dru­gą kla­sę…

– Po­win­no być prze­ciw­nie.

– Dla­cze­go? – sta­nę­ła.

– Bo kie­row­nik zwy­kle bie­rze dru­gą – po­wie­dział po­waż­nie.

– Prze­pra­sza­ni, za­po­mnia­łam, że przedem­ną stoi kie­row­nik, moja naj­bliż­sza wła­dza. Sta­nie się jak pan roz­ka­że. Ośmie­lę się tyl­ko na jed­ną uwa­gę, że do pierw­szej po­trzeb­na po – waga męż­czy­zny, a ja so­bie w dru­giej ze star­sze­mi ła­twiej dam radę.

Z ga­necz­ku miesz­ka­nia na­uczy­cie­la, okry­te­go li­ść­mi wi­no­gra­du, wy­bie­gła Jó­zia.

– Moja żona – rzekł Jaś.

Przy­śpie­szy­li kro­ku.

– Na­resz­cie je­steś pani, pan­no Zo­fio. Cze­ka­my, wy­glą­da­my…

Uści­ska­ły się, po­ca­ło­wa­ły, uję­ły pod ręce i po­szły żywo na­przód, nie zwa­ża­jąc na kie­row­ni­ka. Szedł za nie­mi, nie rad z przy­by­łej i z sie­bie. Przy­gnia­ta­ła go. Czuł się wo­bec niej nie­zręcz­nym, to go onie­śmie­la­ło i bo­la­ło.

Mło­de ko­bie­ty zni­kły w bu­dyn­ku szkol­nym, Jaś zo­stał na sze­ro­kiej dro­dze. Cho­dził przed szko­łą za­my­ślo­ny, nie pa­trząc na cza­ry wio­sen­ne­go wie­czo­ru. Cię­żar padł mu na ser­ce. Zda­wa­ło mu się, że jest upo­ko­rzo­ny przez obcą ja­kąś pa­nią z ka­na­py, któ­rej po­do­ba­ło się zo­stać na­uczy­ciel­ką.

– Co ona so­bie my­śli – za­du­mał się i gło­wę po­chy­lił na pier­si. Ona mnie pew­no ma za głup­ca wy­stę­pu­ją­ce­go w roli zwierzch­ni­ka. Zły był na sie­bie i nie­spo­koj­ny. Ślicz­ne ma oczy ta pani z ka­na­py i uśmiech pań­ski, a to na­uczy­ciel­ka Za­le­d­wo z pół­rocz­ną prak­ty­ką w Kra­ko­wie. O ile moja Jó­zia jest od niej mil­sza ze swe­mi tę­sk­no­ta­mi, ze swo­ją do­bro­cią, ze swo­jem aniel­stwem i ser­decz­no­ścią… My­śla­łem, że przy­je­dzie dziew­czy­na skrom­na, ci­cha, żalę – knio­na, a tu przy­je­cha­ła "pani". A gdy po­wie­dzia­łem, że jest pa­nią z ka­na­py, ką­ci­ki ust jej drża­ły szy­der­stwem.

Chłop­cy przy­cią­gnę­li na pól­wo­ziu wiel­ki, wy­so­ki ku­fer. Po­ściel za­szy­ta w płót­no ster­cza­ła na wierz­chu.

– Ku­fer cięż­ki – mó­wi­li – jak samo zło­to, po­ściel jak dom. To ja­kaś bo­gacz­ka być musi.

– Go­spo­da­rze na­ło­ży­li nam ku­fer, a kto te­raz go znie­sie. Chło­pów trza na nie­go.

– Cze­kaj­cie może ja mu dam radę.

– Niech pan pro­fe­sor nie pró­bu­je, wójt chłop kuty z że­la­za a stę­kał i klął.

Na­uczy­ciel sta­nął na pól­wo­ziu, chłop­cy sznu­ry od­wią­za­li, chwy­cił ku­fer, lecz go nie mógł dźwi­gnąć.

Chłop­cy w śmiech.

– Skocz­cie po Bart­ka.

– Po Bart­ka – wo­ła­li – on w tej po­ła­ci wsi naj­moc­niej­szy.

Bar­tek ku­fer ru­szył, wy­tę­ża­jąc siły i po­wo­li go spu­ścił na zie­mię.

Chłop­cy za­nie­śli po­ściel.

W ba­wial­nym po­ko­ju sie­dzia­ły żona kie­row­ni­ka i "nowa", już za­przy­jaź­nio­ne. Lam­pa oświe­ca­ła smu­kłą po­stać dziew­czę­cia, jej ciem­no­blond wło­sy, głę­bie w nie­bie­skich oczach i po­dłuż­ny pro­fil o szla­chet­nych li­niach, pro­sty nos grec­ki, ro­zum­ny, har­mo­ni­zu­ją­cy z uśmie­chem we­so­łym i do­brym – mło­do­ści swo­bod­nej i sze­ro­kiej my­śli….

– Te­raz już je­stem pew­na, że mi tu bę­dzie do­brze – ode­zwa­ła się do wcho­dzą­ce­go pro­fe­so­ra. – Ko­bie­ci­nę masz pan bar­dzo sym­pa­tycz­ną. I cze­góż wię­cej po­trze­ba?…

– Po­trze­ba – po­chwy­ci­ła Jó­zia – do­bre­go kie­row­ni­ka.

– Ależ go znam, dość spoj­rzeć, aby mu ufać i wie­rzyć.

Po­wsta­ła z wy­cią­gnię­te­mi rę­ko­ma, któ­re kie­row­nik mi­mo­wo­li uca­ło­wał.

– A kie­dy­śmy się tak pręd­ko po­zna­li – rze­kła Jó­zia – to i po­ko­cha­my się. Ja już cię Zo­siu, ko­cham.

– A ja cie­bie.

I zno­wu się uści­snę­ły.

– A ty mój Ja­siu, mu­sisz nas te­raz ko­chać obie.

– Dwie ilo­ści rów­ne trze­ciej, są so­bie rów­ne – rzekł Jaś, wzię­ty ser­decz­no­ścią.

– Wy­bor­nie za­sto­so­wa­na aryt­me­ty­ka.

– Pan mąż lubi się po­pi­sy­wać uczo­no­ścią – zro­bi­ła uwa­gę Jó­zia.

Wy­ra­że­nie żony do­tknę­ło go, uwa­żał je za nie­zręcz­ne. Do­strze­gła to Zo­sia i szyb­ko za­wo­ła­ła.

– Rze­czy moje – za­po­mnia­łam o rze­czach.

– Już są! Lu­dzie mó­wią, że ku­fer cięż­ki jak zło­to…

– Książ­ki tak cię­żą! Wy­obraź pan so­bie, cały spód na czte­ry war­stwy wy­ło­żo­ny książ­ka­mi, na nie przy­szła bie­li­zna, pu­deł­ka, dro­bia­zgi i trzy su­kien­ki.

– To tak samo, jak i u mnie. Jed­na na co­dzień, dru­ga do ko­ścio­ła i na wi­zy­tę – trze­cia…

– Od wiel­kiej pa­ra­dy – do­koń­czy­ła Zo­sia – na eg­za­min, na imie­ni­ny, na bal!

– Dzie­ci, wie­cze­rza – roz­szedł się glos z dru­gie­go po­ko­ju. – A te­raz po­każ­cie mi tę "nową"…

Jó­zia pod­pro­wa­dzi­ła "nową".

– Od ju­tra ra­da­bym być "sta­rą" – do­koń­czy­ła Zo­sia i zbli­ża­jąc się do mat­ki, po­ca­ło­wa­ła ją w rękę.

– Twar­da łapa, chro­po­wa­ta, spra­co­wa­na moje dziec­ko.

– I dla­te­go ją ze czcią ca­łu­ję. Po­ca­ło­wa­niem mat­ki w rękę chwy­ci­ła za ser­ce Jó­zię. Jaś był roz­bro­jo­ny.

– Taka pani, a ła­ska­wa i do­bra.

Przy wie­cze­rzy chcia­no po­sa­dzić "nową" na pierw­szem miej­scu, lecz ona po­sa­dzi­ła mat­kę. Na­prze­ciw usiadł kie­row­nik, dum­ny z pań­sko­ści "no­wej", jej pro­sto­ty i we­so­ło­ści.

– Więc to ro­zum tak cię­ży w ku­frze pani?

– Osiem­dzie­siąt kil­ka dzieł po parę to­mów.

– Bliz­ko na trzy lata do czy­ta­nia!

– Ty, Zo­siu, prze­czy­ta­łaś je wszyst­kie?

– Nie­któ­re, mia­no­wi­cie po­ezyę, po dzie­sięć razy… umiem je na pa­mięć.

– Po­ezyę – po­chwy­cił Jaś za­cie­ka­wio­ny – i dużo? Pew­no wszyst­kie!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: