- W empik go
Legenda.; Kto ona?; Euthanasya - ebook
Legenda.; Kto ona?; Euthanasya - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga Zosiu!
"Legenda" myślą i ideą Twoją jest. Nieś jąjako lampkę w ciemnościach – świt już niedaleko… A możeś Ty sama świtem i różaną jutrzenką?
Sewer.
Kraków, dnia 10 Czerwca 1900 r.
Młody poeta przysłał mi dla Ciebie Zosiu dedykacyę "Legendy".
Z radością umieszczam ją na drugiej stronie.
Oczyma pełnemi lęku
Rozglądasz się za przeznaczeniem,
Które przyniosłaś z sobą, lecz go nie znasz.
– Daj rękę, będę Ci wróżył:
Jesteś z tych,
Co idą przez ziemię jakby z gwiazd zesłane,
Gwiazdy na dłoni niosące…
Więcej Ty ludziom z sobą przynosisz,
Niż oni Tobie ofiarować zdolni, –
Brać też będą z Ciebie – godni, a może niegodni,
A może niegodni…
– Więc patrząc na Cię,
Czuję żal i trwogę;
Skąd żal, sam nie wiem – a choć o Ciebie trwożny,
Ty bądź spokojną.
Dusza Twych oczu – jak białe gołębie wśród burzy
Uderzenia Twego serca
Jak śpiew niebian nad rozpaczną wrzawą ziemi…
Bądź spokojną, cokolwiek Ci świat zabierze,
Nie zabierze Ci duszy Twych oczu,
Nie zabierze Ci Twego serca
Nie zabierze Ci Ciebie.
Kraków, w maju 1900 r.LEGENDA
Siedzieli na kraju ciemnego lasu. Lśniący, delikatny, aksamitny mech rozścielał się dokoła sosnowego pnia oblanego złotą żywicą, wyciągał się z pod ich stóp i szeroką ławą staczał do łożyska wody, pokrytej u brzegu tatarakiem – cichej jak zaklęcie, głębokiej i tajemniczej, jak smutek.
Słońce nurzało się w lazurach przesyconych wilgocią. Pochylając się ku zachodowi, rosło, różowiło się rozkosznie i różowiło dokoła świat. Promienie jego całowały liście drzew, złociły bronzowy podkład lasu, pieściły mech i kładły się tajemniczo na zaklętą wodę. Tatarak drżał z upojenia, ptaki radośnie świergotały. Całusy słońca z ziemią, były subtelne, delikatne, a gorące.
Oczarowany, oniemiały słuchał i patrzał, nic mogąc skrystalizować myśli. Czuł rozkosz rodzącego się piękna w swym organizmie, lecz jej wyrazić nie umiał. Głęboka tęsknota za nieujętem i nieskończonem wypełniła jego duszę, lecz jej nawet nie odgadywał, że jest w nim.
Słońce oparło się o wierzchołki drzew ciemnego lasu, długie smugi cieni kładły się na ziemię, las wypełnił się złotem, wesołość ptactwa szalała, czerwone sosny płonęły, białe brzozy srebrzyły się, jak wysmukłe duchy wśród zaklętych grodów. Niebo i ziemia zlewały się, tworząc harmonię świata.
– Jaś – szepnęła młoda kobieta – dosyć już tych czarów, czas wracać.
Jaś zachwycony pociągnął ją ku sobie, objął w pół, całował jej usta i tulił się do niej.
Chwilę trwali w serdecznem uniesieniu, kobieta zarzuciła mu ręce na szyję, przycisnęła go i powstała.
– "Czas do domu czas, oczekują nas" – nuciła półgłosem.
– Kto? – spytał roztargniony – tu tak dobrze..
– Kto? niewdzięczniku. Mama, wieś, szkoła, ludzie, obejście – wszystko…
Wsunęła mu rękę pod ramię, głowę pochyliła.
Różowe opary wychylały się z głębin tataraku, las ściemniał i umilkł jak zaklęty, cisza serdeczna zaległa.
– Rozkosznie – szepnął.
– Prawda, ale tu zostać nie możemy. Patrz słońce mówi nam dobranoc.
– Boskie!
– Dosyć tych romansów – uśmiechnęła się łagodnie i pociągnęła go ścieżką wydeptanego mchu i zeschłej trawy.
– Nie jestem ani malarzem, ani poetą, i tego, co czuję wypowiedzieć nie umiem.
– Ale jesteś uczciwym człowiekiem, dobrym nauczycielem i dobrym mężem. Jaś, nie obrażaj Pana Boga, bo i to, co masz, dosyć jest. Wszystkiego żądać nie można.
– Innym Pan Bóg daje, mnie nie dał.
– Daje, ale jednemu na sto tysięcy, a może na milion. Dlaczegóż chcesz być tym jednym, z miliona wybranym.
– Wiem, że mi się to należy.
– Za co?
– Widzisz, odczuwam piękno natury.
– Myślisz, że ja nie odczuwam?… A mam spokojną głowę, chociaż nie umiem tego wypowiedzieć. Widzisz jak słońce czerwieni kłosy zbóż, jakby serdeczną krew aniołów rozlewało na świat.
– Umiesz wypowiadać.
– Co to za umienie. Nie żartuj sobie.
– Nie żartuję. Mnie krew aniołów nie przyszła do głowy.
– Więc cóż? Zabawny jesteś, zdawałoby się, że zazdrościsz ślepej kurze ziarna.
– Gdybyś ty była poetką, modliłbym się do ciebie, jak do świętej.
– A że tylko jestem żoną nauczyciela wiejskiego, niezłą gosposią i uczciwą kobietą…
– Kocham cię – przerwał mąż – i za to.
– A ja niczego więcej nie pragnę. Uściskali się.
– Zostaw poezyę wielkim ludziom, wielkim panom, my idźmy sobie spokojnie naszą własną ścieżką życia wydeptaną przez nas.
– A jednak tęsknota szarpie serce – szepnął młody człowiek.
– Niezła jest i tęsknota, bo widzisz tęsknić – to kochać,
– Prawda – zawołał – kocham ten świat, bo tęsknię za nim.
– I ja cię najwięcej kocham, gdy cię nie widzę i tęsknię za tobą.
– To odejdę. Przytuliła się do niego.
– Mówię, jeśli musisz wyjechać i niema cię trzy dni w domu. Jaki mi skory do uciekania. Gdzieżbyś się podział, cobyś robił bez żony, matki, szkoły, dzieci, wsi?
Stanął – patrzała mu w oczy serdecznie.
– Nie zadawałem sobie tego pytania. Naprawdę czuję to, że gdziekolwiek losby mnie rzucił, zawszebym tęsknił za wsią, szkołą, dziećmi, matką twoją.
– To ci nieźle z nami.
– Ciepło – szepnął. I gdyby nie ta tęsknota za możnością powiedzenia tego, co czuje dusza…
– Potęsknisz, przyjdziesz do nas, i znowu ci z nami dobrze.
Mimowoli zatrzymali się oboje. Jasna złotawo-srebrna łuna na zachodzie szeroko obejmowała świat, gwiazdy ją stroiły na jasnych błękitach, ciepły wiaterek grał na listkach młodej brzeziny – rosa cicho siadała na trawach…
– Czy to ta droga do nieba, jasności pełna? Chciałabym umierać w tę porę. Oknobyś otworzył, a dusza moja wstąpiłaby w tę jasność srebrzystą…
– Cicho! – szepnął wystraszony.
– Możeby mnie przecie nie odpędzili aniołowie Pańscy. Jaś, co?….
– Cicho! – objął ją w pól. – Mamy jeszcze czas na tę podróż – prawie całe życie.
– Tak długo czekać! Jakoś smutno się robi na samą myśi.
– Przeleci jak sen, jak westchnienie, jak mrugnienie oczu – nie smuć się.
– A widzisz i tyś ślicznie powiedział.
– Co?
– Jak sen, jak westchnienie, jak mrugnienie oczu. Nie zazdrość mi, bo i w tobie zaklęta dusza siedzi.
– Powiedziałem z pewnością?
– I rad jesteś, prawda? A teraz patrz, miesiączek jak sierpek wąziutki z południa wypływa. Nie zgasiła go srebrzysta luna, świeci. I on mknie ku nam, a gwiazdki na niego mrugają. Ten świat w górze piękniejszy… I czegóż się tak troszczyć i zajmować naszym?
– Cały świat z naszym jednakowo ładny.
– Tamten piękniejszy, świetlany i nie dziw, że dusza za nim tęskni i rwie się do niego.
– Tak ci tu ciężko z nami? Ze mną, z matką?
– Dobrze, ale cóż poradzę, jeśli dusza tęskni i rwie się.
Zamilkli oboje. Jaś patrzał przed siebie zadumany i smutny.
– Więc pocóż my tu jesteśmy? – zapytał.
– Po to, aby tam być – spojrzała w górę. – Tu zdobywamy sobie duszę nieśmiertelną i tam ją posyłamy. Byleby tylko dobrą i czystą zachować.
Objęła go za szyję, spięła się na palce i pocałowała w usta.
– Nasze duszyczki są dobre, Jasiu mój!…
– Dobre – szepnął.
Szli razem wolno drożyną wśród kłosów zbóż pochylonych od ciężaru rosy. Zdaleka migotały czerwone światełka w oknach chat, wieżyczki na kościółku tonęły w niebieskich przezroczach, biało malowana szkoła odbijała jasność srebrnej łuny księżyca. Daleko na błoniach pa – lity się ognie, po rosie płynął jękliwy głos fujarki.
Weszli szeroką drogę, rozweseloną śmiechem i gonitwami dzieci. Z przed szkoły matka wybiegła ku nim.
– Dzieci – mówiła – przyjechała nauczycielka! Chwała Bogu, Jaś nie będzie się tak męczył – jest u wójta, mówią, że bardzo po ludzku wygląda. Kufer przywiozła wielki, że ledwo go z wozu zdjęli.
– Była mama u niej? – pochwyciła Józia.
– Czekałam na Jasia, aby on jako kierownik szkoły zaprosił ją do nas – wieczerzę mam gotową,
– Jaś, biegnij – zawołała Józia – przecie u wójta nie może nocować twoja koleżanka.
– Idę – rzekł poważnie, i poszedł w stronę wójtostwa.
– Rzeczy jej i kufer niech ludzie tutaj przyniosą.
– Dobrze – dobrze!
Jaś zaciekawiony i rad z koleżanki, mknął do wójta, dzieci biegły za nim.
– "Nowa" – opowiadały żywo – siedzi se u wójta przy oknie, jest i podwójci, i Michalska, i Sobocina, Gawlik – radzą.
Jaś nie odpowiadał, szedł szybko, myśląc o roli kierownika, wobec całej prawe rady.
– Widzi ją pan profesor! – Dzieci wskazały na otwarte okno.
Zobaczył młodą postać, bujne włosy i zgrabną figurę.
Dwóch chłopców puściło się naprzód, za nimi drudzy, wpadli do izby chaty wójtowej.
Wyszła "Nowa", witając Jasia skinieniem głowy.
– To pani – czekamy od dwóch tygodni – mówił onieśmielony i sam nie wiedząc dlaczego zawstydzony.
Groza "kierownika" uleciała.
– Nie mogłam wcześniej porzucić miejsca, w którem się długo żyło…
Stało przed nim młode dziewczę o głębokiem spojrzeniu, dumne, jakaś pani łaskawa i dobra.
– Wójt mówi, że mieszkanie dla mnie jeszcze nie gotowe…
– Przyszedłem prosić panią do nas! Nie możesz przecie mieszkać u wójta…
– Czy nie będę ciężarem?….
– Radością! – zawołał mimowoli. Wyszedł z izby wójt.
– A co, nie mówiłem, że panienkę zabiorą? W mieszkaniu dla panienki niema podłogi i okna, bo desek jeszcze niema.
– My koleżankę weźmiemy do siebie –
rzekł Jaś, ale wy wójcie, musicie się pośpieszyć z podłogą.
– No, no, niech się tylko robota przewali.
– A każcie kufer i rzeczy przywieźć do nas.
– O co, jak o to – migiem… Nauczycielka z kierownikiem odeszli; wójt patrzał za niemi i wzruszał głową.
– Jakaś ci osobliwa, niby pani, córka dziedziczki, albo co?…. Takiej nauczycielki jeszcze nie widziałem, a przecieżem światowiec, i po miastach w wojsku sługiwałem.
Szli w milczeniu, Jaś nie śmiał jej podać ramienia – po chwili zaczął.
– Będzie pani z nami pewno nie wygodnie, lecz matka mej żony wszystko, co możliwe, przygotowała.
– Bylebym wam tylko nie ciężyła przez te parę dni – odparła wesoło.
Swobodą chwyciła serce nauczycielskie.
– Postaram się – mówiła dalej – nie przeszkadzać, a jeśli mogłabym być w gospodarstwie pomocną…
Nauczyciel uśmiechnął się. Dziewczę przystanęło.
– Wątpisz pan?
– Dziwię się.
– Przekonasz się – dodała z pewną mocą i dumą.
Głos miała melodyjny, mięki, lecz coś było w brzmieniu stanowczego i silnego.
– Pani i gospodarstwo? Nie mam pojęcia jak sobie dasz pani radę z dziećmi w szkole.
– A to dlaczego?
– Bo pani nie wyglądasz na nauczycielkę.
– Zmiłuj się pan!
– Tylko na panią z kanapy.
– Z kanapy – powtórzyła wesoło. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem, lecz się w porę wstrzymała. – Pani z kanapy – szepnęła cicho.
– Prawda – powtórzył nauczyciel – wyglądasz na panią z kanapy.
Rad był z siebie.
– Czy w szkole są dwie sale? – spytała, przybierając ton poważny.
– Nawet trzy wielkie, widne, po czternaście ławek.
– Podzielimy się. Proszę pana o wielką łaskę, abyś mi oddał drugą klasę…
– Powinno być przeciwnie.
– Dlaczego? – stanęła.
– Bo kierownik zwykle bierze drugą – powiedział poważnie.
– Przepraszani, zapomniałam, że przedemną stoi kierownik, moja najbliższa władza. Stanie się jak pan rozkaże. Ośmielę się tylko na jedną uwagę, że do pierwszej potrzebna po – waga mężczyzny, a ja sobie w drugiej ze starszemi łatwiej dam radę.
Z ganeczku mieszkania nauczyciela, okrytego liśćmi winogradu, wybiegła Józia.
– Moja żona – rzekł Jaś.
Przyśpieszyli kroku.
– Nareszcie jesteś pani, panno Zofio. Czekamy, wyglądamy…
Uściskały się, pocałowały, ujęły pod ręce i poszły żywo naprzód, nie zważając na kierownika. Szedł za niemi, nie rad z przybyłej i z siebie. Przygniatała go. Czuł się wobec niej niezręcznym, to go onieśmielało i bolało.
Młode kobiety znikły w budynku szkolnym, Jaś został na szerokiej drodze. Chodził przed szkołą zamyślony, nie patrząc na czary wiosennego wieczoru. Ciężar padł mu na serce. Zdawało mu się, że jest upokorzony przez obcą jakąś panią z kanapy, której podobało się zostać nauczycielką.
– Co ona sobie myśli – zadumał się i głowę pochylił na piersi. Ona mnie pewno ma za głupca występującego w roli zwierzchnika. Zły był na siebie i niespokojny. Śliczne ma oczy ta pani z kanapy i uśmiech pański, a to nauczycielka Zaledwo z półroczną praktyką w Krakowie. O ile moja Józia jest od niej milsza ze swemi tęsknotami, ze swoją dobrocią, ze swojem anielstwem i serdecznością… Myślałem, że przyjedzie dziewczyna skromna, cicha, żalę – kniona, a tu przyjechała "pani". A gdy powiedziałem, że jest panią z kanapy, kąciki ust jej drżały szyderstwem.
Chłopcy przyciągnęli na pólwoziu wielki, wysoki kufer. Pościel zaszyta w płótno sterczała na wierzchu.
– Kufer ciężki – mówili – jak samo złoto, pościel jak dom. To jakaś bogaczka być musi.
– Gospodarze nałożyli nam kufer, a kto teraz go zniesie. Chłopów trza na niego.
– Czekajcie może ja mu dam radę.
– Niech pan profesor nie próbuje, wójt chłop kuty z żelaza a stękał i klął.
Nauczyciel stanął na pólwoziu, chłopcy sznury odwiązali, chwycił kufer, lecz go nie mógł dźwignąć.
Chłopcy w śmiech.
– Skoczcie po Bartka.
– Po Bartka – wołali – on w tej połaci wsi najmocniejszy.
Bartek kufer ruszył, wytężając siły i powoli go spuścił na ziemię.
Chłopcy zanieśli pościel.
W bawialnym pokoju siedziały żona kierownika i "nowa", już zaprzyjaźnione. Lampa oświecała smukłą postać dziewczęcia, jej ciemnoblond włosy, głębie w niebieskich oczach i podłużny profil o szlachetnych liniach, prosty nos grecki, rozumny, harmonizujący z uśmiechem wesołym i dobrym – młodości swobodnej i szerokiej myśli….
– Teraz już jestem pewna, że mi tu będzie dobrze – odezwała się do wchodzącego profesora. – Kobiecinę masz pan bardzo sympatyczną. I czegóż więcej potrzeba?…
– Potrzeba – pochwyciła Józia – dobrego kierownika.
– Ależ go znam, dość spojrzeć, aby mu ufać i wierzyć.
Powstała z wyciągniętemi rękoma, które kierownik mimowoli ucałował.
– A kiedyśmy się tak prędko poznali – rzekła Józia – to i pokochamy się. Ja już cię Zosiu, kocham.
– A ja ciebie.
I znowu się uścisnęły.
– A ty mój Jasiu, musisz nas teraz kochać obie.
– Dwie ilości równe trzeciej, są sobie równe – rzekł Jaś, wzięty serdecznością.
– Wybornie zastosowana arytmetyka.
– Pan mąż lubi się popisywać uczonością – zrobiła uwagę Józia.
Wyrażenie żony dotknęło go, uważał je za niezręczne. Dostrzegła to Zosia i szybko zawołała.
– Rzeczy moje – zapomniałam o rzeczach.
– Już są! Ludzie mówią, że kufer ciężki jak złoto…
– Książki tak ciężą! Wyobraź pan sobie, cały spód na cztery warstwy wyłożony książkami, na nie przyszła bielizna, pudełka, drobiazgi i trzy sukienki.
– To tak samo, jak i u mnie. Jedna na codzień, druga do kościoła i na wizytę – trzecia…
– Od wielkiej parady – dokończyła Zosia – na egzamin, na imieniny, na bal!
– Dzieci, wieczerza – rozszedł się glos z drugiego pokoju. – A teraz pokażcie mi tę "nową"…
Józia podprowadziła "nową".
– Od jutra radabym być "starą" – dokończyła Zosia i zbliżając się do matki, pocałowała ją w rękę.
– Twarda łapa, chropowata, spracowana moje dziecko.
– I dlatego ją ze czcią całuję. Pocałowaniem matki w rękę chwyciła za serce Józię. Jaś był rozbrojony.
– Taka pani, a łaskawa i dobra.
Przy wieczerzy chciano posadzić "nową" na pierwszem miejscu, lecz ona posadziła matkę. Naprzeciw usiadł kierownik, dumny z pańskości "nowej", jej prostoty i wesołości.
– Więc to rozum tak cięży w kufrze pani?
– Osiemdziesiąt kilka dzieł po parę tomów.
– Blizko na trzy lata do czytania!
– Ty, Zosiu, przeczytałaś je wszystkie?
– Niektóre, mianowicie poezyę, po dziesięć razy… umiem je na pamięć.
– Poezyę – pochwycił Jaś zaciekawiony – i dużo? Pewno wszystkie!…