- W empik go
Legenda o św. Prokopie - ebook
Legenda o św. Prokopie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podręczniki do nauki o poezyi, czyli t… zw. poetyki, podają często rozmaite określenia dwu gatunków utworów, należących do poezyi epickiej (opowieściowej), mianowicie balady i romancy, przezwanej niewłaściwie romansem. Natomiast zgoda zupełna panuje tak między poetykami wzajem, jakoteż między niemi a istotnym stanem rzeczy, co do gatunku trzeciego: legendy. Wyraz ten, przyjęty z łaciny, oznaczał w wiekach średnich (po uzupełnieniu domyślnego rzeczownika portio) ustęp z księgi, która zawierała dzieje życia i czynów osób świętych, rozłożone w porządku pewnym na rok cały, i to ustęp, który należało czytać w dniu pewnym w kościele, względnie na zebraniach nabożnych. Głośne dzieło Jakóba de Voragine "Legenda złota" (Legenda aurea, z XIII w.) było też rzeczywiście tylko zbiorem takich ustępów, t… j… życiorysów świętych Kościoła katolickiego, a zarazem wzorem i na długie lata źródłem legend, pomyślanych jako utwór poetyczny, chociaż dzieło to było pisane po łacinie prozą.
Poetyka dzisiejsza nie odbiegła daleko od pojęcia legendy średniowiecznej, bo oznacza tą nazwą opowiadania poetyczne, czerpiące treść swą z dziedziny pojęć religijnych i dziejów Kościoła, a owiane w mniejszym lub większym stopniu urokiem cudowności i nadzwyczajności. Jedynie rozszerzono widnokrąg średniowieczny, skoro mamy dziś obok legend chrześcijańskich legendy biblijne, talmudystyczne, mahometańskie, hinduskie (czyli indyjskie), – wogóle wszelkich religii i wyznań, byle pojęcia religijne stanowiły podkład utworu, roszczącego sobie prawo do nazwy legendy. Rozumie się samo przez się, że nam, wychowanym w zasadach cywilizacyi europejskiej, wyraz "legenda" nasuwa na myśl opowieści i podania z życia Chrystusa, Matki Boskiej, apostołów, świętych, z dziejów Kościoła itp. Ponieważ zaś powieści te odznaczały się pierwotnie prostotą wyrażeń i naiwnością opowiadania, co stało się z czasem w pojęciu naszem nieodłączną cechą tego gatunku poezyi, przeto wymagamy dziś od legendy doskonałej nietylko wątku religijnego, ale też formy, prostej pod każdym względem.
"Legenda o św. Prokopie", którą zamierzam podać w przekładzie wiernym, nie wykracza poza granice pojęcia legendy w średniowieczu. Kronika, spisana przez pewnego mnicha klasztoru sazawskiego w Czechach, opowiada, że Prokop, jeden z patronów narodu czeskiego, urodził się we wsi Chotuni (na wschód od Czeskiego Brodu) ku schyłkowi X. wieku, a więc za panowania króla czeskiego, Bolesława II. Przyjąwszy regułę św. Benedykta, udał się około roku 1009. na puszczę i u skrętu rzeki Sazawy pod Kourzymiem wybudował sobie pustelnię nad jaskinią, w której przedtem – jak kronika powiada – tysiąc dyabłów mieszkało. Po wielu latach samotności spotkał się przypadkiem z księciem Oldrzychem, który zapędził się był za jeleniem aż do owej pustelni, a poznawszy święty żywot Prokopa, wszędzie głosił odtąd jego sławę. To ściągało setki ludzi do pustelni i skłoniło ostatecznie Prokopa do założenia klasztoru nad Sazawą, którego opatem został mimo swej woli w r. 1039. Rozmiłowany w języku cerkiewnosłowiańskim, który niegdyś pierwsi apostołowie chrześcijaństwa, św. Cyryl i Metody, przynieśli z obrządkiem greckim do Panonii i Morawy, starał się pierwszy opat sazawski utrzymać tradycyę tych apostołów w tym zakątku Czech. Umierając (w r. 1053) przekazał ją następcom swoim, choć przewidywał prześladowania ze strony biskupów niemieckich.
Osoba cnotliwego Prokopa stała się wkrótce ośrodkiem opowiadań, które zaczęły kupić się około niej, jak kryształy. Poczęto wcześnie spisywać te podania i łączyć w większą całość – legendę. Najdłuższa zachowała się w starym rękopisie czeskim, który zowią hradeckim. Na tym rękopisie oparł też utwór swój autor, z którym chcę zapoznać czytelników polskich, a nadto czerpał z innych źródeł, nigdzie zresztą nie idąc niewolniczo za niemi. Forma, nierymowany wiersz trochaiczny ośmiozgłoskowy, odpowiada również formie dawnych legend czeskich i wogóle poezyi ludowej ludów słowiańskich, w której ośmiozgłoskowiec jest miarą wiersza najulubieńszą. Że poeta umiał znakomicie uchwycić ducha i nastrój legendy średniowiecznej, o tem przekona – mam nadzieję – przekład sam, mimo że nie zawsze może wypadł tak dobrze, jak tłumacz pragnął.
Dołączam parę szczegółów o osobie samego poety, bo zapewne niejeden czytelnik, zaciekawiony utworem, zechce poznać bliżej autora. Jarosław Vrchlicky (czytaj: Wrch-lic-ki, między War krótkie, ledwie dosłyszalne y) jest to imię i nazwisko zmyślone (pseudonim) dra Emila Fridy, obecnie profesora literatury powszechnej na wszechnicy czeskiej w Pradze. Urodzony 16. lutego 1853 r. w Lounach (Czechy), ukończył gimnazyum w r. 1872, a w 3 lata potem wydział filozoficzny w Pradze i poświęcił się zrazu zawodowi nauczycielskiemu. Wkrótce jednak został sekretarzem politechniki w stolicy nadwełtawskiej. Urząd ten nie zabierał mu wiele czasu, to też mógł się oddawać z zamiłowaniem czytaniu arcydzieł piśmienictw wszech ludów i czasów, które mu ułatwiała znajomość wielu języków, nietylko europejskich, i tworzeniu samodzielnemu. Od roku też 1869., w którym wystąpił po raz pierwszy na widownię publiczną jako poeta, począł coraz szybcej sypać, jak z rogu obfitości, tomik za tomikiem, a nie poprzestał na liryce, owszem stworzył szereg poematów epickich – największy wydany przed rokiem p… n. "BarKochba" – i kilkadziesiąt dramatów, komedyi i tragedyi, że pominę jego dzieła prozaiczne. Tomów jego poezyi oryginalnych jest dziś już przeszło 100, a poeta nie złożył jeszcze pióra, owszem co roku dorzuca parę tomów nowych. Przytem zapoznaje publiczność czeską z arcydziełami narodów innych, począwszy od Dantego, Aryosta i Tassa aż do Gothego, Carducciego, Poego i Mickiewicza, którego "Dziady" wydał w niezrównanym przekładzie w r. 1895. Pewien krytyk czeski określił wybornie wszechstronność Vrchlickiego słowy następującemi: "Wąskie aleje liryki i epiki nie wystarczają mu, śpieszy więc dalej ku kaskadom dramatu, przesadza do niepokaźnych przedtem ogrodów poezyi czeskiej wspaniałe kwiaty umysłowości włoskiej, francuskiej, hiszpańskiej, amerykańskiej, niemieckiej, polskiej, nadto sam ozdabia ogrody te własnymi płodami, które dyszą wonią wszystkich okresów sztuki, zwłaszcza zaś starożytności. Wszystkie systemy filozoficzne, wszelkie religie, kraje i dzieje wszech narodów znajdują u niego odgłos. Od prapieśni stworzenia niemal każde zjawisko przyrody, każde wielkie zdarzenie dziejowe, każde uderzenie żywsze serca ludzkiego znalazło u Vrchlickiego swój wyraz". Taka wszechstronność pod względem treści wymagała też rozmaitości formy i stylu. I w tym kierunku Vrchlicky przewyższył największych przed nim i obok niego mistrzów poezyi czeskiej. Tylu miar wierszowych nie użył z nich żaden, tylu gatunków poezyi nie znajdziemy u żadnego.
Do szeregu przekładów polskich dzieł tego poety, zresztą wybornego znawcy naszej poezyi i serdecznego przyjaciela narodu polskiego, dorzucam obecnie przekład "Legendy o św. Prokopie", która doczekała się w Czechach sześciu wydań i liczy najwięcej czytelników między młodzieżą czeską. Wydanie szóste, jest nawet wprost przeznaczone dla młodzieży i na niem oparłem swe uwagi powyższe, oraz przekład następujący.
Tłumacz.I. UCIECZKA.
Deszcz z wichurą ślub dziś biorą,
Grom im k'temu bębenicą,
Błyskawice pochodniami.
Toż to leje z chmur gęstwiny,
Toż to gwiżdże w gwarnym borze,
Huczy, piszczy, stęka, wrzeszczy,
Trzaska w lesie, jęczy w skałach,
Aż w tym tańcu krople deszczu
Podskakują dzikim cwałem!
Co za wir to, co za wrzawa!
Cóż to leci nad borami,
Nito długie, szare cienie, –
Co się miga nad przepaśćmi,
Jak postacie tajemnicze, –
Co po ciosów nagich czaszkach
Toczy się w nieładzie płochym?
Czy to chmury różnokształtne,
Które w burzy bicz piorunu
Gna z dna morza wkoło świata?
Chmura-ć zdala, ale zbliska.
Z chmur tych szpony wyzierają,
Czarne nogi, sępie skrzydła.
Boże! Wszak to dyabłów stora! –
Dokąd lecą w takiej nocy?…
Lecą dalej, lecą ciągle
Nad wądoły, nad borami.
Piorun przodem, grom za nimi,
W skrzydła wali im wichura.
Dzika jazda, a bez końca!
Lecą, dzierżąc silną ręką (Ten na plecach, ów na piersiach)
Złomki figur: to bałwany
Onych swojskich, dawnych bogów,
Które teraz nowa wiara
Precz wypędza z czeskiej ziemi;
W świętych gajach je obala
Dłoń, co ku nim się wznosiła.
By je ukryć przed zagładą,
W obce je unoszą strony.
Dzika jazda, a bez końca!
Tu – spójrz! – pięciu starych dyabłów
Z trudem dźwiga w poprzek wiatru
Złom posągu Trójgłowego *);
Dwie ma jeszcze tylko twarze,
Trzecią już mu roztrzaskała
Piorunowym ciosem młota
Ręka księdza nowej wiary.
Tam dwaj wloką posąg Łady**),
Cały jeszcze, nienaruszon.
Ten Swaroga ***) pcha mozolnie, -
*) Trójgłów, w narzeczu Lutyków nadbałtyckich Triglaw, bożek Słowian pogańskich o 3 głowach; posąg jego znajdował się np. w Winecie cz. Wolinie, sławnym grodzie lutyckim.
**) Lada – nazwa bogini słowiańskiej, zestawianej zwykle z Wenerą (Afrodytą); źródłosłów ten sam, co w wyr. ład, ładny.
***) Swaróg – bóg nieba światła: porównaj wyraz sanskrycki swarga = niebo, jasność.
Ów Welesa *) wlecze chmurą,
Drudzy zaś posążki małe
Szotków, skrzatków, domowników **),
Karle, z wykrzywioną twarzą; 65 Jeden ledwie, ledwie dźwiga
Miski, czasze i ołtarze,
Popielnice i trójnogi.
Ciężki lot to i męczący!
Ba! i – zda się – Bóg też nowy
W zmowie jest z żywiołów walką:
Błyskawica i ulewa
Twarz im smaga bezustannie,
Mgła opada im na skrzydła,
Wicher zaś w pościgu dzikim
W kłębek zbija ich szeregi,
Miota nimi, ciska nimi.
Straszny wir i straszna wrzawa!
Ponad lasy skała strzela,
Jak stół płaska. Tu skręcili,
Tu złożyli ciężkie brzemię;
Każdy siadł na swym posągu
I sapali bardzo długo,
Wywiesiwszy język krwawy, –
Opuścili czarne skrzydła.
"Brzydki czas, nie prawda, bracia?"–
Z nich najstarszy począł mówić –
"Zmęczył mię ten lot szalony
Bardziej, niż powinien dyabła.
–-
*) Weles, po rusku też Wołos, słowiański bóg pasterzy, wspomniany np. w Pieśni o pułku Igora.
**) Szotki, skrzatki, domowniki (też chochlikami zwane), niższe bóstwa Słowian pogańskich, jużto przyjazne, jużteż wrogie ludziom; mniej więcej odpowiadają germańskim elfom, karłom, koboldom itd.
Posłuchajcie: niedaleko
Stąd jest w skale, w czarnym borze,
Ciemna grota – nikt jej zna, –
Jest przestronna, nie wilgotna,
Miękki mech jej ściany kryje,
Sam zaprasza do spoczynku.
Na mą duszę, w tej jaskini
Złóżmy – radzę – ciężkie brzemię,
Noc i dzień spokojnie prześpim.
Snać ustanie spór żywiołów,
Piorun zgaśnie, wiatr ucichnie,
My zaś potem w nocy cieniu
W dal, daleko polecimy
Z tej niewdzięcznej ziemi czeskiej".
Wnet chór cały przyjął wniosek;
Z wrzaskiem podniósł się tłum cały,
Brzemię swe znów chwycił naraz,
Wzbił się z niem w powietrzne sfery
I znów dalej gromko pędzą
Z tym, co radę dał, na czele.
Błyskawice przyświecają,
Bór hen w dole stęka, jęczy
Jako pręt się uginają
Stuwiekowe, szare dęby,
Z skał się toczą wód strumienie.
Jakby ciemnych chmur tumany,
Sfora dyabłów przeleciała
I zniknęła w mroku nocy.II. W JASKINI.
Grom śród skał nie przestał huczeć,
Deszcz z niebiosów lać się strugą,
Piorun błyskać, wyć wichura,
Ale w locie międzychmurnym
Wnet ustała sfora dyabłów,
Gdy im zdala pośród lasów
Zaczerniała paszcza groty,
Ni to straszna piekła brama.
Zahukali, zakwilili, –
Jakby wiatr im skrzydeł dodał,
Wpadli szybko wąskiem wejściem,
Przesunęli złomki bogów
I jak cień zniknęli w grocie.
Wielka grota była sucha, (Jak to szatan przepowiedział),
Słupy skalne strop wspierały
Z stalaktytów, mech się rozsiadł –
Szary w pół, na pół zielony –
Na korzeniach drzew prastarych,
Które jako tęgie żyły
Przewijały się po stropie.
A po kątach suche liście
Wdzięczne wonie podjesienne
Wydawało, skoro noga
Zaplątała się w stos jego.
Pewnie nie znał zwierz tej groty!
Zwarta gąszcz gałęzi, krzaków,
Kryła wchód tak, że ni jedna
Kropla deszczu wpaść nie mogła.
Mrok rozkoszny tu panował
Ponad wszystkiem, tylko piorun
Słabem światłem przez gąszcz błyskał
I znów gasnął… – tylko szelest
Deszczu w liściach nie ustawał.
Tu ukryli dawne bogi;
Oderwali kamień wielki,
Zawalili paszczę groty
I usiedli w półokręgu
Na mchu i na suchem liściu.
Śmiali się i przedrzeźniali,
Gawędzili i mlaskali.
Było im tu sucho – dobrze.
Echem huczał grom z oddali,
Echem tylko krople deszczu
Szeleściły, jakby w półśnie;
Wiatr ścichł tak, że było nagle
Słychać każdy ruch w pralesie,
Lada trzask gałęzi na mchu
Pod pierzchliwą stopą zwierza
I skrzypnięcie starej sosny,
Trzymającej w swem objęciu
Gniazdo sępie, pełne młodych, –
Jak ze szczytu się, oderwał
Kamień i w dolinę staczał,
I te wszystkie monotonne,
Tajemnicze, jakby z baśni,
Głosy lasu o północy.
Wtem śród ciszy tak głębokiej
Nagle się ozwały kroki,
Zrazu w dali… lecz wnet bliżej, –
Szelest, jakby kto rozgarniał
Gęstą z krzów zasłonę groty,
Lub przedzierał się przez gąszcze;
Teraz blisko już przy wejściu
Było dobrze słychać kroki
Ciężkie, ostre, – dalsze, bliższe,
Jakby ktoś tu szukał wchodu.
Dyabły tem się przeraziły,
Łby swe zbiły trwożnie w kupę,
Ale wnet się roześmiały:
Któżby śmiał ich stąd wyruszać!
Lecz wtem ciosy zadudniły,
Ciosy ciężkie, jakby młota,
O ten kamień, co krył wejście, –
Ciężkie tak, że się zachwiały
Ściany skał, że wypłoszony
Z gąszczy ptak wyleciał z krzykiem
I wdal frunął w wielkich kręgach
Na szumiących, ciężkich skrzydłach.
Kamień chwiał się i poddawał.
Sfora dyabłów się zerwała,
Z rykiem pędzą ku wchodowi,
Wszyscy trzymać pomagają:
Piętą o ziem się oparli, –
Jeden czołem, drugi tyłem,
Kamień prą i łańcuch silny
Spletli z rąk swych, nóg i skrzydeł
Ale ciosy nie ustały,
Grzmiały dalej nieustannie,
90 Kamień chwiał się i poddawał,
Dyabły cisną coraz więcej –
Ciężkiej walki nie opisać!
W tem zadudniał cios piorunu;
Gdzieś ugodził obok groty,
Aż się zatrząsł bór w posadach.
Dąb olbrzymi, co nad grotą
Rozpościerał swe gałęzie,
W mig zapłonął jasną świecą:
Piorun go porąbał w drzazgi,
Spłynął na dół po pniu gładkim,
Jednym susem był na skale,
Rozbił kamień w cztery części,
A te z hukiem się zwaliły
W grotę i porwały w biegu
Dyabłów, których łańcuch gęsty
Rozerwany wił się wkoło.
Za kamieniem zaś, o zgrozo! –
Jakby piorun był mu posłem –
Wielki człowiek się ukazał,
Czarnowłosy, czarnowąsy,
W ciemnej szacie, biały sznur miał
Wkoło bioder, w ręce prawej
Kij olbrzymi z krzyżem trzymał
I przybliżał się tak krokiem,
Który strwożył ich już zdala, –
Nadczłowieczy, przewielebny.
Na wijące się, jęczące
Dyabły ani zważał, jeno
Urwał z dębu płonącego
Gałąź wielką, nią zawinął,
By pochodnią gorejącą,
Przed się wziął swą laskę z krzyżem
I tak wkroczył do jaskini.
Tu pochodnię zatknął w skale
I rozglądać się jął wkoło.
Przerażona rota dyabłów
Skryła się po kątach groty
Lub za plecy dawnych bogów,
On zaś widząc ich oblicza
Drwiące, gniewne i szydercze,
Zerwał z bioder swych sznur biały,
Splótł go w węzły, w dyscyplinę.
Krzyknął gromko, nito burza:
"W imię Ojca, Syna, Ducha!"
I już począł dyabły smagać
I tak płoszyć z wszystkich kątów,
Że się pod nogami jego
Wili… potem jednym susem
Aż pod strop się wznieśli w górę
I wybili z trzaskiem strasznym
Dziurę w stropie; jeszcze dosiągł
Groźny powróz, błyskawicą
Okrążając grotę szarą,
Skrzydeł sępich lub kopyta
I już po nich ani śladu.
Przerwał mnich swą ciężką pracę,
Znów przewiązał biodra sznurem,
Wzniósł ku niebu laskę z krzyżem,
Ukląkł i zanucił głośno,
Ze aż skały wtórowały:
"Hospodine pomiluj ny!" *)
Skończył, potem jeszcze długo
Klęczał, modląc się gorąco.
Burza przeszła, a przez otwór,
Wywalony lotem dyabłów,
Zaglądały do jaskini -
*) Dosłownie; "Panie, zmiłuj się nad nami!", dośpiew czeski, przełożony z greckiego: "Kyrie elejson!".
Pierwszy raz snać od stworzenia
Wielkie i złociste gwiazdy.
Tak to Prokop, sługa boży,
Nad Sazawą *) się osiedlił.
–-
*) Sazawa (z polska Sadzawa), prawy dopływ Mołdawy, lewego dopływu Łaby; nad nią powstał klasztor i osada o tej samej nazwie.III. ORA ET LABORA.
Słońce stało w pełni krasy
Na błękitnem, czystem niebie,
Kiedy wreszcie wyszedł Prokop
Z groty, w której noc przeklęczał
W rozmyślaniu smutnem, nie śpiąc
W las szedł podziękować Bogu,
W las szedł także pracy szukać,
Bo reguła Benedykta *)
Chce, by praca ręka w rękę
Szła z modlitwą, jak na kwiecie
Woń z pięknością barw ozdobnych.
O siekiery drzewce silne
Opierając się, w las wyszedł, –
Nią to wczoraj walił w kamień,
Który bronił wejścia groty, –
Wyszedł, aby w ciemnym borze
Pień ściąć, któryby mu drzewa
Mógł dostarczyć potrzebnego
Do budowy chaty własnej.
–-
*) Św. Benedykt z Nursyi (w Umbryi), założyciel zakonu, noszącego jego nazwę, ur. ok. 480, zm… w poł. V. w.; jego "Regula monachorum" dzieli pracę zakonnika na umysłową i ręczną, kładąc nacisk na drugą. Św. Prokop był mnichem według reguły św. Benedykta.
Kroczył wązką skalną ścieżką,
Pełną dołów i wybojów,
Przez wczorajszą burzę zrytych.
Przykra to więc droga była,
Lecz witały go ze szczytu
Takie wonie, taka świeżość,
Taki chłód i szum i urok,
Że przyśpieszył rad swe kroki.
Szkliły się kamienie w słońcu,
Perły rosy pośród trawy
Lśniły się, jak krople deszczu,
Mech, co zwisał drzewom z brody,
Błyszczał już świeżością nową,
Kora brzóz jak płynne srebro
Skrzyła się w półcieniu buków,
Lilie polne taż przy drodze
Kołysały się, kłaniały,
A z błękitnych dzwonków serca
Motyl, który noc w niem przespał,.
Frunął, że aż mnich pomyślał,
Iż to jeden z pięciu listków
Ożył i pod błękit wzbił się.
Z głębi lasu, gdzie mrok osiadł,
Jakby jaki pająk szary,
Sieć snujący nieskończoną,
Cienie drzew się w dal ciągnęły,
Głos kukułki się odzywał,
Melodyjny a proroczy;
Drozd jej stroną odpowiadał,
Łącząc z skargą jej przeciągłą
Tajemnicze głosy lasu,
Wiatrów jęk i szelest liści,
Ostry skrzypot drzew gałęzi.
Brzęk schwytanej właśnie muchy,
Co po liściu suchym biegła:
Czasem zabrzmiał wykrzyk silny,
Jakby ktoś niespostrzeżony
Westchnął ciężko z głębi duszy,
Albo jakby ktoś uderzył
Silną dłonią w struny arfy;
Po koronach drzew wiatr przemknął
I gdzieś znowu wpadł w gęstwinę.
Prokop wesół coraz wyżej
Kroczył po spadzistej ścieżce,
Czuł, jak wolność mu rozpiera
Piersi, jak mu z wonią lasu
Samotności duch całuje
Jego czoło pomarszczone.
Naprzód szedł i chwalił Boga,
Ze go wywiódł z labiryntu
Ludzkich omdleń, walk i marzeń
W tę spokojną ciszę leśną.
Teraz stał na szczycie góry.
Przed nim okrąg nieprzejrzany
Barwne fale swe rozwinął.
Dokąd spojrzał, same lasy
To czerniały, to modrzały,
Lgnąc do nieba długą pręgą;
Z nich zaś, jak ofiara ranna,
Para się wznosiła srebrna.
Tu i ówdzie drzewo-olbrzym
Wyżej wzniósł swe dumne czoło,
Naznaczone dłutem gromu,
I rozpinał wszerz naokół
Swe gałęzie rosochate,
Jakby szukał swej rodziny.
W dole pod nim, tuż pod zboczem
Stromej, nagiej ściany skalnej,
Bystra się toczyła rzeka,
Na kamieniach się pieniła
I burzyła, skoro drogę
Pień jej zaległ wywrócony.
Roje ptactwa wirowały
W kręgach ponad czarnym borem;
Szelest drzew i skrzydeł ruchy,
Wody szum i ptactwa świegot –
Tysiąc głosów się łączyło
W wir taneczny, aż zawrotny
Dla człowieka – marzyciela.
Ledwie Prokop się odważył