- W empik go
Legendy - ebook
Legendy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W źródłach, egipskich, opisujących życie Terapeutów nad jeziorem Meros, znaleziona jest spowiedź Uriela z jego wycieczki na Liban.
Młodzieniec, wysłany przez Przełożonego po zioła uzdrawiające, szedł raźno a śród podróży wiosna rozkwitła w jego sercu. Puszczał wzrok po błękitnym stropie świata, który się najlżejszą chmurką nie przyćmiewał.
Szedł tak tygodnie całe, nie spiesząc. A im dłużej szedł, tem większa radość wypełniała jego duszę. I zbliżył się myślą do wszelkiego kwiecia polnego, do potężnych drzew porastających góry, do ćwierkania ptactwa, do gwaru strumieni, do śpiewu wiatru.
Lata młodości spędził nad jeziorem w posępnej celi, wychodząc z niej tylko w dzień poświęcony "Panu. Oczy jego nie widziały świata przyrodzonego na jego dzikiej wolności. Surowy żywot Terapeutów, zagłębianie się w tajemnice sił magicznych, troska około zdobycia wiedzy, wyrobienie potęgi oka, potęgi czucia i potęgi dotknięcia, wszystko to nie było uciechą młodości, wesołością życia, uśmiechem szczęścia. Uśmiech, wesołość, szczęście – one na dnie duszy Uriela drzemały jak potoki zasypane.
Przełożony, żegnając go, mówił mu o posłannictwie Terapeutów. Mówił mu o Panu pustelniczych lekarzy. Mówił mu o sile, którą On zsyła na nich; o pomocy, jaką mają nieść ludziom; o przykładzie, jaki winni dawać; o cnotach, jakie mają uprawiać, by siły owej nie utracić, ale ją w sobie rozmnożyć.
Uriel słuchał ze skupieniem a śród drogi długo nad tem rozmyślał.
Ale niebawem zasłuchał się w szum wiatrów, cedrów i potoków. Zapatrzył się w modre niebo i w płomienne słońce, które przed nim sunęło; zapatrzył się we wzgórza, doliny, jeziora i rzeki. Posępna cela coraz bardziej zacierała się w jego pamięci. Czuł się jak ptak, który wyfrunął z klatki i po raz pierwszy skrzydeł zażywa; czuł się na wolności, śród przyrodzenia, śród upajającej woni i buchającej zewsząd zieloności.
Niekiedy doznawał czarownych złudzeń. Zdawało mu się, że słyszy nad sobą w powietrzu jakieś głosy, które wiodą rozmowy. To znowu słyszał przepiękne śpiewy i trącanie strun.
Sypiał na mchach i często śniło mu się, ze otwiera się błękit i że deszcz białych i różowych kwiatów opada na niego i pokrywa go. Czuł najwyraźniej woń tych kwiatów i przez sen ręce po nie wyciągał.
I we śnie przypominał sobie, że jest wysłańcem. Więc zdawało mu się, że Pan odmyka niebo i wysłańcowi swemu śle kwiecie wonne, aby mu radość towarzyszyła w drodze.
Potem wszedł pomiędzy siedziby ludzkie.
I znowu serce jego drgnęło nieznanem uczuciem. Pragnął zbliżyć się do pasterzy, do rybaków i ogrodników; ogarnęła go jakaś tęsknota, poczucie samotności, chęć wymiany słów, uścisków, spojrzeń, łez i uśmiechów. Ale powstrzymywał go przepis Przełożonego, który go surowo napomniał, aby od ludzi trzymał się zdaleka, albowiem była to jego pierwsza podróż.
Nieraz widział radość i chciał ją z ludźmi dzielić. To znowu widział cierpienie i dolegliwość, a znał środki, zaradzenia. I wiedział, że starsi z pomiędzy Braci chadzali po kraju, gdy była potrzeba, by czynić dobrze. Kiedyś i on miał się przyłączyć i chadzać z nimi, miał zbliżać się do ludzi i ręce ku nim wyciągać…
Dawniej nie tęsknił zatem, bo mu nieznana była słodycz takiego zbliżania się i czynienia takich uczynków. Ale teraz, gdy poznał wolność, gdy ujrzał się śród przyrodzenia i oko jego padło na ludzi, żałość ozwała się w jego sercu, obracał oczy ku owym głosom rozmawiającym w górze i pytał: żali ta surowość Przełożonego jest sprawiedliwa? żali nie będzie przyspieszony dzień jego radości i jego czynów? żali siła nie wezbrała w nim już na tyle, by spełniał posłannictwo – i ma tylko za ziołami się oglądać, stroniąc od pociągających duszę siedzib ludzkich?…
Razu pewnego ujrzał miasteczko na stoku wzgórza, a dalej w dolinie, wzdłuż rzeczki rozrzucone domki i jeden na uboczu samotnie stojący śród gaju migdałów, osypanych róźowem kwieciem.
Powietrze było parne. Siadł pod palmą i dumał. Wtedy we wschodniej stronie nieba błysnęło i odezwał się odległy grzmot.
Uriel uniósł oczy w górę. Na widnokręgu ukazała się brunatna chmura, biegła szybko i rozpościerała się po niebie, zakrywając jasny błękit. Ale dołem nie wiał jeszcze najlżejszy powiew i drzewa pogrążone były w nieruchomości.
Nadciągała burza. Uriel wstał i począł oglądać się za schronieniem. Ruszył w kierunku owego samotnie stojącego domu.
Drzwi były otwarte. Zajrzał w głąb. Dom widocznie był pusty, a mieszkańcy w polu. Nie śmiał wejść do opróżnionej siedziby ludzkiej i ruszył dalej.
Zaledwie jednak uszedł kilkanaście kroków, kiedy po raz wtóry zajaśniało w chmurach i rozległ się grzmot, hucząc przeciągle. Zawahał się tedy, czy iść dalej, czy wracać. Stał przez chwilę i rozważał; następnie jednak zawrócił i stanął znowu przed owym domem. Właśnie błysnęło na niebie po raz trzeci i grzmienie wstrząsnęło powietrzem.
I w tejże chwili ujrzał w drzwiach młodą dziewczynę, która podniosła na niego pytające i zdumione oczy, poznając w nim przybysza ze stron dalekich.
Uroda jej zmieszała go. Twarz oblała mu się żywym rumieńcem. Patrzył na nią czas jakiś a potem zbliżył się do niej i pozdrowił ją.
Ona z zawstydzenia oddychała szybko i oblała się również rumieńcem. I tak stali naprzeciw siebie, nie wiedząc, co czynić i jakiem słowem przemówić do siebie.
Na niebie zagrzmiało po raz czwarty. Wtedy Uriel przystąpił o krok bliżej, oparł rękę o odrzwia i nawiązał z nią rozmowę.
Ona ośmieliła się nieco i poczęła mu odpowiadać. A potem pytała go, jakie jest jego imię, czem się trudni i jak się nazywa kraj, z którego przybywa.
Odpowiedział, iż na imię mu Uriel, przybywa Z bardzo daleka i jest wysłańcem tego, który ustala wody, rozpościera błękit nad światem i każe nieść ulgę bliźnim w niedoli.
Słowa te zdziwiły ją. Popatrzyła na niego z bojaźnią, czcią i zaciekawieniem. Wieść o wysłańcach krążyła z ust do ust jako legenda.
Teraz on z kolei pytał, jak jej na imię, kto dom ów zamieszkuje i czem się trudni.
Dziewczyna odpowiedziała, iż nazywa się Sunamis, a dom należy do jej rodziców, którzy są w winnicy przy zbiorze. Ona zaś pozostała, aby pilnować opustoszałego domu, gdyż rodzice powrócą dopiero późną nocą.
Na to znów on począł mówić, iż szuka schronienia przed zbliżającą się burzą. Że jest to pierwsze poruszenie żywiołów w czasie jego pielgrzymki. Że dotąd towarzyszył mu tylko skwar a przed nim szła cisza. Że nie zbliżał się do ludzi, gdyż było mu zakazane do czasu; a kiedy ten czas nadejdzie, Pan da znak.
I w chwili, kiedy słowa te wymawiał, zagrzmiało na niebie, a grom, rozłamawszy chmury, ukazał wielką światłość, która sinym blaskiem odbiła się na twarzach obojga.
Dziwne zmieszanie ogarnęło dziewczynę. Gdy przybysz mówił, wpatrywała się w jego piękne a niezmiernie łagodne oblicze, owiane urokiem dumań. Wpatrywała się w jego piękne oczy, które miały barwę różowego kwiatu jabłoni. Poglądała na jego postać wiotką, jakby nieziemską, jakby powiewną i ulatującą.
I poczuła, że blizkim jest jej sercu.
Zapragnęła usłyszeć, zaczem był wysłany; prosiła, aby nie odchodził, gdyż chmury dały znak światłością i grzmieniem.
Wtedy on obrócił się w ogród, kędy lilie rosły. I uszczknąwszy pręt, podał jej.
Ona opuściła oczy i pocałowała kwiat. Ale zaraz potem twarz jej posmutniała i łza zakręciła się w oku.
Lecz on ujął ją za dłoń i pytał, czemu milczy. Rozpoczęli znowu rozmawiać, a ona opowiadała mu o rodzicach, o biedzie, w jakiej żyją, o ubóstwie, które o jej losach stanowić będzie. Wreszcie zeznała, iż nieraz wieczorami nawiedza ich dom pewien stary cieśla, znany i ceniony dla swej dobroci i sumienności, równie ubogi, jak oni. Ale jest to człowiek bardzo stary.
Mówiąc to, przymilkła nagle. On zaś popatrzył na nią i ścisnął jej rękę.
A właśnie zagrzmiało na niebie po raz szósty. Olśniewająca światłość rozdarła brunatną chmurę od wschodu do zachodu i zahuczał grzmot, który rozległ się echem po górach.
Uriel pochylił się nad dziewczyną, a twarz jego, rozświecona połyskiem gromu, była piękna, tajemnicza, porywająca. Serce dziewczyny drgnęło nieokreślonym bólem. Poczęła szeptać o jego niespodzianem zjawieniu się, o tej burzy, która nad jego głową lśni błyskawicami i gra grzmieniem. A potem szeptała o tęsknocie, która zakrada się do serca i nigdy moie uciszoną nie będzie.
Wtedy on objął ją i zbliżywszy więcej jeszcze twarz swoją do jej twarzy, pytał, czyby uwierzyła weń. Następnie pytał, czyby pragnęła uciszenia. I pytał także, czy przez tę krótką chwilę stał się jej blizkim.
Lecz ona nie śmiała odpowiadać, jeno przysłoniła oczy rzęsami i pochyliła twarz zalaną, rumieńcem. On zaś mniemając, ie milczenie jej ma inny powód, począł jej znowu mówić o swem posłannictwie, podniósł rękę ku brunatnym chmurom, które miedzianą pomroką przyćmiły jasność dnia, szeptał jej to wszystko, co się płomieniem garnęło na jego usta i wichrem dobywało z duszy, przyłożył gorącą twarz do jej lic rozpalonych, otoczył silniej ramieniem jej kibić…
I właśnie zagrzmiało w chmurach po raz siódmy. Zabłysła, przemijająca światłość, a po niej zapadł mrok; jeno grzmienie trwało długo i potężnie, wstrząsając miedzianem niebem i pogrążoną w cieniu ziemią.
A potem siódmem grzmieniu zerwał się wicher, rozkołysał drzewa, a z gałęzi migdałów i granatów począł otrząsać różowe kwiecie, którego płatki, rojąc się w powietrzu, opadały na głowę Uriela i na twarz Sunamis.
Dziewczyna przymknęła oczy; przyszła na nią senność, zemdlała.
W śnie omdlenia była jednak tak piękną, że Uriel wpatrywał się w nią i nie słyszał wichrów nad głową, nie widział rozkołysania się cyprysów, ani opadającego kwiecia, ani ognia na niebie.
Pustelnik z nad brzegów jeziora Meros, mól wiedzy, zakonnik-lekarz, mag badający siłę tajemną, poczuł w sobie żywioł, który szukał bratnich żywiołów. I znalazł je w tem uroczem przyrodzeniu, w błękicie nieba, w szumie drzew, woni kwiatów i onych głosach w powietrzu. Znalazł je w onej nagłej burzy, która świat objęła, w onej światłości błyskawic i w onem grzmieniu chmur. Znalazł je w tej pięknej, uśpionej dziewczynie, przy której jeszcze leźała lilia, uszczknięta i podana jej tak niedawno.
Ale w tej chwili drgnęło w nim coś, popatrzył na opustoszały dom, którego drzwi stały otworem, przypomniał sobie słowa dziewczyny, ii rodzice jej powrócą na noc, stanął przed jego okiem obraz starego cieśli, który chciał dzielić Z nimi ubóstwo swoje. I przypomniał sobie jeszcze wyrazy, które był szeptał dziewczynie, co jej mówił o swojem posłannictwie, następnie zastanawiał się nad tem, jak ona mogła to rozumieć i jak należało to rozumieć…
I padł na niego lęk. Odsunął się od śpiącej dziewczyny i zdala popatrzył na nią. Potem ujął się za czoło, opuścił głowę na piersi i dumał. Coraz większy mrok zapadał w miarę wzmagania się burzy. Uriel drżał, zbierał myśli. Zwrócił oczy na rozsypane po dolinie domki, na miasteczko przylepione do wzgórza.
Dziewczyna się nie budziła.
Padał na niego coraz większy lęk. Dzień zamienił się w noc; wicher, niby rozhukana rzeka powietrzna, przelewał się i rwał konarami. Uriel począł sunąć na palcach w głąb lasu cedrowego. Jeszcze obejrzał się kilka razy poza siebie. Dziewczyna wciąż spała.
Nagle wicher zmienił kierunek, przepołowił chmury na niebie i po krótkim czasie zmiótł je za widnokręgi. Ukazał się w górze czysty błękit a w stronie zachodniej słońce, które właśnie połową swej tarczy szkarłatnej zapadało za wzgórza. W powietrzu poczęło krążyć ptactwo z wesołem świegotaniem. Ożywiła się woń lilii i kwiatu migdałowego. Miłe zapachy jęły przepełniać powietrze.
Dziewczyna westchnęła, otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła ze zdumieniem. I nie mogła zrozumieć, żali sen trwa jeszcze, czy teź jawa nie minęła. Nie mogła powiązać myśli, obrazów, wspomnień i rzeczywistości.
Bo zdało się jej, ze stała na progu domu i ujrzała przed sobą młodziana, który się nazwał wysłańcem. A zjawił się śród błyskawic i grzmienia. Potem przemówił do niej, uszczknął pręt lilii i podał jej…
Potem szeptali ze sobą o niebie, o ziemi i o drżeniu serc. Potem ona osłabła a na niebie rozgorzały błyskawice i zahuczały gromy. Potem przymknęła oczy…
I otwiera je teraz…
A w górze przeczysty błękit, w dali zachodzi słońce i niema nikogo koło niej…
– Zali to był sen?…
Ale serce jej drży jeszcze, uderza nierówno. Czuje jeszcze na twarzy oddech tego, który się mienił wysłańcem…
– Żali była to jawa?,..
I siedziała tak dumając, opuściła głowę na piersi a z oczu poczęły łzy spływać. Toczyły się po bladych policzkach, spadały na łono, na ręce, na murawę.
Potem łzy te poczęły płynąć coraz obficiej i jak czyste krople deszczu drżały na źdźbłach trawy.
Wtem posłyszała szelest krokow, podniosła głowę i przez łzy ujrzała pochylonego cieślę, który zbliżał się wolno pod próg ich domu. Zakryła twarz rękami, pochyliła głowę na murawę i utonęła w drźeniu, łzach i błaganiu Pana, który w górze ponad nią krył się za błękitami i losy świata w zadumie układał.
Cieśla ujrzał ją klęczącą z pochyloną ku ziemi twarzą. Zaniepokoił się, przystąpił do niej i szepnął łagodnie:
– Co tobie, Sunamis?
Ale usłyszał tylko łkanie. Więc przeląkł się bardzo, dotknął dłonią jej głowy, schylił się i szepnął jeszcze łagodniej:,
– Co tobie, moja droga Sunamis?
Wtedy dziewczyna uniosła się nieco, przysłoniła twarz włosami i przyłożywszy drżące, zimne usta do jego pomarszczonej ręki, poczęła ją zlewać łzami i całować…KUSICIELE.
Jeruszalaim panowała duszna atmosfera. Ręka Wielkorządcy zawisła nad wszystkiemi partyami i nie pozwalała żadnej głowie wyrosnąć ponad wysokość włóczni rzymskiej. Ludzie oddani rzemiosłom, przekupnie, lichwiarze, zamożni leniwcy, myślący jedynie o wygodach życia, wreszcie wyrobnicy i różnego rodzaju prostactwo nie odczuwało ciężaru tej ręki. Ale warstwy wyższe, przechowujące w swem łonie tradycye polityczne, żądne wpływów, znaczenia i władzy, poglądały gniewliwem okiem w stronę pałacu Namiestnika i nieraz nocami, tocząc potajemne narady, układały plany, które następny ranek niby mgłę rozwiewał. Warstwy te czuły swą siłę i swoją niemoc. Czuły swą siłę, gdyż połączywszy się z Synhedrionem, miały za sobą wiedzę czerpaną z Pisma, żywe słowo kapłanów i wybitne majątkowe stanowisko; przeto otoczone były niejako potrójnym murem ochronnym i nikt ich napaść nie mógł. Zarazem jednak czuły swą niemoc, bo taki stan rzeczy nie wystarczał im, a mając nad sobą czujnego Wielkorządcę, nie mogły kroku uczynić poza… ów potrójny mur zajętej szczęśliwie pozycyi. Lud ich poważał, słuchał i kłaniał się bogaczom; oni pragnęli, aby lud ten na dane hasło ruszył za nimi, dokądkolwiek go poprowadzą. A tego nie mogli się spodziewać. Lud był martwym prochem; oni zaś w duszach swych nie mieli ani jednej iskry, aby ją dobyć i w ten proch rzucić. Czerpiąc całą… swą siłę z przeszłości, nie mieli daru spojrzenia w przyszłość. A gdyby nawet warunki ułożyły się dla nich najpomyślniej, nie było śród nich ani jednego człowieka, powołanego na wodza. Nie stworzyli sobie nawet ideału w tym kierunku. Posiedli jedynie sztukę wzbraniania, powstrzymywania, hamowania zapędów; nie umieli natomiast wskazać drogi, oświecić jej ideą i pobudzić do czynu. Był to kierunek bez kierunku, nakrycie wszelkiego światła korcem, wyczekiwanie i chęć rozplatania węzła bez przy – łożenia ręki. Jeżeli zaś ktokolwiek rękę zamierzał wyciągnąć, chwytali go, odwodzili, a nawet bali się go, upatrując w nim przyszłego despotę. Lud natomiast, aczkolwiek pozornie był martwy, wytworzył sobie ideał oczekiwanego wodza. Ideałem tym był zapowiadany przez proroków Meszjach. I był to zaprawdę ideał ludu, a nie warstw wyższych; te bowiem onych proroków prześladowały i uśmiercały. Wprawdzie i one wierzyły w przyjście Zapowiedzianego; ale pomiędzy ich wiarą i wiatą… ludu leżała przepaść. One rozumiały Pismo, lud je odczuwał. Lud oglądał się za mężem, głoszącym to, co w głębi duszy przez każdego było odczute; lud nie pytał nigdy, Z jakiego domu prorok wychodził; czekał tylko czynów i w nie zawsze uwierzył. Oni natomiast zadali, aby im była ukazana osoba, aby ten, który przyjdzie, otworzywszy księgi, wskazał palcem swój rodowód, Zgodność imienia swego z imieniem przepowiedni, aby przedewszystkiem nie był niespodzianką i zastał ich przygotowanych na swe przyjście. Tymczasem mijały lata za latami, lud przywykał do nowego porządku, który od dawna stał się starym, przygnębienie ogarniało ich coraz silniej, aż wreszcie poczęli dla umocnienia się radzić, układać plany, łowić chciwie każdą wieść, która Zapowiadałaby odmianę, nadawać jej przesądne znaczenie i nakoniec podniecać się tem wszystkiem, wytwarzając stosunki, które zamieniły ich w potężnych upiorów, szerzących postrach w nocy, kiedy wszyscy spoczywają, ale bezsilnych w dzień, kiedy trzeba działać.
Co tydzień zbierali się późnym wieczorem u Kajafasa, gdzie podawali sobie najdrobniejsze i najszczegółowsze wieści o tem, co się działo w różnych miastach kraju, a nawet i to, na co się zanosiło w Rzymie, gdyż nie brak im było stosunków w stolicy świata. Potem wieści te wspólnie roztrząsali i wyciągali wnioski. Na takich zebraniach nie odróżniano rzeczy ważnych od nieważnych. Każda rzecz mogła być ważna; zależało to od zestawienia jej z innemi wiadomościami. Opowiadano sobie zatem Z zafrasowanemi obliczami, w kim się cezar rzymski kochał, jaki charakter tej kobiety, jaki posiada wpływ na władcę świata i kto znowu na nią wpływ wywiera. Zastanawiano się nad tem, czy konsul, wysłany do Iberyi, sprzyja im, czy nie, i czy nie byłoby lepiej postarać się, aby konsula tego odwołano i wysłano na jego miejsce innego. Roztrząsano również każdy szczegół z domowego życia Wielkorządcy, który to szczegół w danym razie mógł być w Rzymie wyzyskany przeciw niemu, lub za nim. Kajafas słuchał zazwyczaj tych rozmów dłubiąc palcem w zębach i patrząc pilnie po mówcach, a dopiero pod koniec zabierał głos i niesłychanie bystrym sądem rozwiązywał każde zagadnienie, wysnuwając uderzająco prosty wniosek. Tylko Suten, jeden z największych bogaczy, umiał go niekiedy przekonać, gdyż posiadał umysł może jeszcze bystrzejszy, wielki dar wysłowienia a przytem rzadki chłód. Ale był to człowiek bardzo młody, zaledwie trzydzieści lat liczący. Nie mógł zatem tyle wiedzieć, ile wiedział Kajafas, który tez obalał jego dowodzenia prostem przytoczeniem jakiegoś zdarzenia, wykazującego niezgodność z głoszoną przez Sutena teoryą. Na jednem z takich posiedzeń Suten doniósł, iż krąży po miasteczkach w towarzystwie kilku uczniów młody rabboni, który leczy przez wkładanie rąk i budzi w tłumach podziw. Kajafas wtrącił żartobliwie, że możnaby go do świątyni sprowadzić, aby wkładał ręce na głowy celników, ściągających właśnie z ludu nowy podatek. Wnet jednak rozmowa zwróciła się w innym kierunku, gdyż ktoś przy – wiózł wiadomość, że w składzie pretoryanów, otaczających cezara, zaszły ważne zmiany i weszli ludzie nieznani. Suten nie brał udziału w dalszej rozmowie a nawet wcześniej niż zwykle opuścił zgromadzenie. Na przyszłem zaś nie zjawił się wcale.
Po upływie dwóch tygodni przybył jednak znowu i przyniósł dalsze wieści o owym rabbonim. Ponieważ brak było wiadomości ważniejszych, przeto wysłuchano jego opowiadania do końca. Twierdził, że rabboni nietylko uzdrawianiem się zajmuje, ale zarazem wygłasza naukę, która nie pod każdym względem jest zgodna z tradycyą wykładu Pisma. Wieść ta zasępiła Annasza, świekra Kajafasza, najwyższego kapłana onego roku, bo był bardzo wymagający w sprawach wykładu Pisma. Począł więc szczegółowo wypytywać o ową naukę. Ale Kajafas chrząknął i kazał Sutenowi opowiadać poprostu to, co się zdarzyło, a nie to, co było mówione. Suten tedy zaczął się rozwodzić nad tem, iż ów rabboni zyskał wielki rozgłos u ludu, który tu i tam poczyna przebąkiwać, iż to jest zapowiedziany Meszjach.
Słowa te wywołały wielki śmiech w calem zgromadzeniu. Nawet Annasz trzepał ręką przez powietrze i chichotał a inni poczęli w różny sposób żartować. Suten umilkł, siadł w kącie, ale był bardzo rozgniewany. To jego zachowanie zwróciło uwagę. Kajafasa, który dał znak, aby się uciszono i mówił, ie podobna rzecz zdarzyła się przed ośmnastu laty dwa razy, przed dwudziestu laty raz a przed czterdziestu laty trzy razy. Na to powstał Suten, cisnął o posadzkę misę, którą miał pod ręką i zawołał gromko:
– Taka rzecz nie zdarzyła się jeszcze nigdy!
I znowu przedwcześnie opuścił zgromadzenie.
Nazajutrz rano posłał po niego Kajafas, udał się z nim do ogrodu i długo ze sobą na samotności rozmawiali. Po tej bytności u Kajafasa Suten opuścił miasto i przez miesiąc nie pojawiał] się na zgromadzeniach. Po miesiącu wrócił. Wszyscy go otoczyli i wypytywali, kędy podróżował. Ale on dawał albo odpowiedzi wymijające, albo też całkiem milczał. Tymczasem Kajafas zasiadł na swem miejscu i wbrew zwyczajowi pierwszy głos zabrał.
Zaczął wprost od tego, iż będzie mówił o owym młodym rabbonim. Wszyscy mocno się zaciekawili a niektórzy obejrzeli się na Sutena, który siadł dalej, zwiesił głowę, jakby zbierając myśli i na coś się gotując.
Kajafas mówił, że sprawa przedstawia się nieco odmiennie, niż to się zrazu wydawało. Młody rabboni nie jest pierwszym lepszym szalbierzem, ani wróżkiem biorącym pieniądze, ani nie podaje się za proroka, ani nie głosi rzeczy nadzwyczajnych, z któremi wypadałoby walczyć, ani nie dąży do władzy, ani nie jest człowiekiem podburzającym lud. Zdaje się wszelako, ze lud lgnie do niego, gdyż dąży za nim, słucha jego wykładu, otacza go niezmiernym szacunkiem, niemal czcią. Są tacy, którzy opuścili żony i rodziny a za nim poszli; inni porzucili rzemiosło swoje, aby być ciągle przy jego boku. Czy cuda czyni, trudno sprawdzić. Powiadają ludzie wiarogodni, ze tak. Ale wiarogodni ludzie mogą mieć płytkie spojrzenie i słaby słuch; mogą widzieć tylko skutek a przyczyny nie, i dziwować się dymowi, nie dojrzawszy płomienia. Tu nie o to chodzi. Rabboni jest mężem ludu a takiego dziś potrzeba!
Wielkie zdumienie ogarnęło obecnych. Nie mogli zrozumieć wywodu Kajafasa. Ze wszystkich stron nalegano na niego, aby wyłożył jaśniej, co myśli.
Kajafas jednak zmęczył się i nie chciał dłużej mówić. Ale następne posiedzenie naznaczył nie za tydzień, lecz na pojutrze. Wszyscy rozeszli się tedy w niezwykłem naprężeniu myśli. Zrozumieli bowiem, że jeśli Kajafas tak na rzeczy patrzy, to sprawa musi być istotnie ważną.
Na owem następnem zgromadzeniu zjawili się wszyscy bardzo wcześnie a Kajafas rozstawiwszy niektórych w przedsionku, aby dawali baczenie na służbę, wygłosił wielką mowę.
W mowie tej przedstawił obecne położenie, nie szczędząc barw ciemnych, ani przygan. Wykazał, ze w tym stanie rzeczy niepodobna nawet marzyć o zrzuceniu zwierzchnictwa rzymskiego. Lud ich słucha, ale w świątyni; gdyby mu jednak kazali rzucić się na straż Wielkorządcy, wypowiedziałby im prawdopodobnie posłuszeństwo i związanych odprowadził na ratusz. Bystrości im nie brak, ale nie posiadają zupełnie wpływu na pospólstwo. Brak im człowieka. Tym człowiekiem mógłby być ów młody rabboni.
Następnie przytoczył im wiele zdarzeń, które dowodziły, że w warunkach zwyczajnych rabboni po upływie kilku lat stanie się najpopularniejszym mężem w kraju. Imię jego będzie brzmiało na wszystkich ustach. Od nich zależy, aby to stało się prędzej…
Gdyby pospólstwo za jego pośrednictwem przeszło pod ich wpływ, niezawisłość byłaby już przez pół osiągnięta. Rzym nie ciągnie zbyt wielkich korzyści z kraju ubogiego, wielokrotnie już splądrowanego i tak oddalonego. Wielkorządcy pochłaniają znaczne sumy a często chwytani bywają na kłamstwach. Rzymowi chyba ciąży łup i prawdopodobnie nie przelewałby krwi celem utrzymania go w swych rękach. Zresztą możnaby wejść w układy. Na to jednak, aby w tym kierunku poruszyć pospólstwo, trzeba wodza. Tym wodzem może być tylko taki człowiek jak rabboni…
Ale wódz taki musiałby być im bezwzględnie posłuszny. Rabboni jest wprawdzie człowiekiem z gminu; jest jednak podobno umysłem, nie poddającym się łatwo pod kierunek osób innych. Ale jest młody! Młodość usuwa wiele trudności. Rabboni jest człowiekiem prostym, któremu winno się uśmiechać ustosunkowanie z najwyższemi warstwami, gdyby one go powołały do swoich celów!
Lud oczekuje Meszjacha i patrzy na rabboniego. Uczynki tegoż mówią wiele. Wprawdzie Kajafas temu nie wierzy i młody rabboni pewnie także temu nie wierzy a w każdym razie nie powinien temu wierzyć; Z ludem jednak rzecz przedstawia się inaczej. Lud powinien wierzyć w to, co jest potrzebne, nie zaś w to, co jest prawdziwe. Lud moie wierzyć, że rabboni jest Meszjachem…
Na tego człowieka zwrócił uwagę Suten. Przeto wykazał, ii posiada oko wyjątkowo bystre i ie jest przeznaczony do spełnienia ważnych rzeczy. Niech więc resztę sam dopowie.
Nastała wielka cisza, gdyż wszyscy poczuli, ie sprawa ma charakter nadzwyczajny i wymaga znacznego wysiłku w osądzeniu.
Suten począł opowiadać, ii od dłuższego czasu śledził kroki rabboniego i że go już jako tako poznał. Przytaczał liczne przykłady wpływu, jaki wywiera i oświadczył, ie jest to stanowczo pierwsza głowa po za murami.
Wymowa jego jest wstrząsająca, choć krótka. W którąkolwiek stronę obróci oczy, wyrastają tłumy jak z pod ziemi i dążą za nim. Posiadł od egipskich lekarzy sztukę… wkładania rąk i ma silne oko. Suten widział na własne oczy, jak razu pewnego pod jego spojrzeniem uschło drzewo figowe.
Ale to jest prostak. Gdy otaczają go tłumy, posiada pewność siebie. Niewiadomo, jakby się zachowywał, gdyby stanął przed ich zgromadzeniem.
On musi pożądać władzy, bo czynami swemi osiąga ją po części. Władza jego jest już wielka – (i tu począł mówić urągliwie) – moie nie przeszłaby przez bramy miasta i dlatego bram tych unika; ale zaproszona zgarbi się, przy nas urośnie i już Z powrotem przez owe bramy się nie przeciśnie.
Dlatego też zachodzi pilna potrzeba, aby go teraz pozyskać. Suten zapytuje obecnych wyraźnie, czy zgadzają się na to.
Zgromadzeni poczęli szeptać między sobą i obrócili oczy na Kajafasa. Ten jasno i wyraźnie oświadczył, ze pozyskanie rabboniego dla ich celów jest rzeczą pierwszorzędnej wagi. Zgromadzenie przytwierdziło.
Wtedy Suten zabrał ponownie głos i zapytał, czy obecni upoważniają go do porozumienia się z rabbonim, czy nie. Jeśliby zaś więcej ufali komu innemu, to niechaj wymienią jego nazwisko.
Kajafas dał znak ręką, iż pragnie odpowiedzieć. Uciszono się a on prawił w te słowa:
Rzecz, nad którą się zastanawiają, jest równie ważna, jak niebezpieczna. Ważna, bo otwiera widoki; niebezpieczna, gdyż grozi proskrypcyą. Kto jest ostatecznie ów rabboni, tego nikt na pewno nie wie. Dlatego też jest niezbędna wyjątkowa ostrożność. Suten idzie z nim mówić. Ale niech tymczasem mówi z nim od siebie jako mąż znakomity, ale nie jako ich przedstawiciel. Jeżeli sprawa weźmie zły obrót, tajemnica utonie pomiędzy dwiema parami oczu; w najgorszym razie wystawi się na niebezpieczeństwo sam Suten. Jeżeli zaś rzecz pójdzie po myśli, wtedy czas będzie zebrać się na nowo i rozpatrzyć dalsze kroki.
Zgromadzenie zgodziło się na to jednogłośnie.
Suten miał wyruszyć w drogę już nazajutrz. O wschodzie słońca Kajafas przyzwał go jeszcze raz do siebie i opatrzył różnemi przestrogami.
Lękał się, czy Suten sprosta zadaniu. Znał go od dziecka; znal jego zalety i wady. Zalety były wielkie, ale i wady duże. Suten nie posiadał daru odgadywania charakter rów. Od lat najmłodszych patrzył na obłudę i przestał wierzyć w cnotę. Przyznawał się do tego otwarcie i tylko osobiste stosunki uchroniły go od publicznej nagany, która każdego innego nie ominęłaby na pewno. Suten mniemał natomiast, ie każdego człowieka można kupić; sam przecież kupował wszystko: stosunki, przyjaźń, wierność, nawet miłość tkliwą. Kajafas nie przeczył temu w zasadzie, ale zdawało mu się, że bywają wyjątki, ze niekiedy w młodych ludziach objawia się niedbanie o dostatki a nawet o władzę i wpływy, Rabboni zaś był jeszcze młody. Ale co do lat byli niemal rówieśnikami z Sutenem a rówieśnikom łatwiej się porozumieć. Z drugiej zaś strony dzieliło ich znowu pochodzenie i świat, w którym się urabiali. Wiele, bardzo wiele poważnych wątpliwości nasuwało się Kajafasowi.
Suten, słuchając jego przestróg, krzywił twarz szyderczo. Gdy Kajafas począł mówić o szlachetności, popatrzył mu tak bystro w oczy, iż ten włożył palec w usta i począł z zębów wydłubywać resztki strawy, patrząc po ścianach, Suten wiedział, co zamierzał. Na dnie duszy miał już wygotowany cały plan a daleko rozleglejszy i głębiej sięgający, niż plan Kajafasa. W planie tym rabboni miał być tylko jako drzwi, przez które się wchodzi do gmachu. I nie Kajafas miał wejść przez one drzwi!
W obecnych warunkach duszniej było
Sutenowi, niż nawet Kajafasowi, niż wszystkim razem. Suten czuł w sobie siłę do wypowiedzenia wojny ogromnej części świata; tylko brak mu było narzędzia wojennego. Owem narzędziem miał zostać rabboni; Kajafas zaś – mógł najwyżej to narzędzie pobłogosławić, gdyby miał ochotę.. To był już człowiek przeżyty!…,.
Oni wszyscy byli według Sutena przeżyci. Cały Synhedrion, całe duchowieństwo, cała arystokracya, nawet uczeni!
Suten wiedział, iż część tego przekleństwa ciąży także i na nim. On jeden miał to jasnowidzenie. Zresztą wszyscy inni byli ślepi.
Ale myśli tych nie wypuścił z głębi duszy na oblicze, które po przelotnym szyderczym uśmiechu było znowu chłodne i bez wyrazu, jak pergamin niezapisany. Kajafas powtarzał z naciskiem każdą przestrogę a następnie jął Sutena głaskać po policzkach i mówił:
– Pamiętaj, abyś każdy krok rozważył, nim go postawisz. Pamiętaj, abyś raczej zwlekał, niż działał. Pamiętaj, abyś raczej milczał, niż mówił; abyś raczej nic nie zrobił, niż zrobił źle…
Suten począł się już niecierpliwić. Ale Kajafas jeszcze go nie puszczał.
– Poznaj go. Zbadaj, czego pragnie. Przeniknij go, co mu schlebia. Przejrzyj go wpierw, nim odezwiesz się do niego…
Nagle urwał, popatrzył na niego i uścisnął go czule.
– Ty będziesz kiedyś najwyższym kapłanem!
Suten w ramionach jego odwrócił twarz, gdyż nie mógł się powstrzymać od szyderczego uśmiechu. Czapka o dwóch rogach wydała mu się istotnie godną głowy Kajafasa. On poczynał już marzyć o czapce ze złotemi strzałami.
I wydał mu się Kajafas małym człowiekiem, gdy mówił o dwurożnej czapce. Wydał mu się człowiekiem ślepym i całkiem przeżytym.
Ale rozstał się z nim jak z najwyższym mędrcem i głową narodu swojego. Udał się do domu a po upływie godziny był już za bramami miasta.
Wieczorem dnia tego Annasz zaszedł do Kajafasa. Poczęli rozmawiać o wyprawie Sutena.
Annasz rozwodził się szeroko nad rozumem tego młodego człowieka i kiwał głową na wszystkie strony. Kajafas począł dłubać palcem w zębach i rzekł krótko:
– Suten ma twarz na twarzy.
Annasz podniósł ze zdumienia ręce i odemknął usta. Kajafas cmoknął kilka razy językiem o podniebienie i zęby, następnie rzekł:
– Powiedziałem, ie ma twarz na twarzy. Wierzchnia twarz jest nam znana; ale spodniej nie widzieliśmy. Mnie się zdaje, ie ta spodnia twarz jest inna.
Nastało milczenie, w czasie którego Annasz opuścił głowę i drapał się za uchem. Kajafas zaś mruknął jakby do siebie:
– Kto wie, czy to nie jest wielkie szczęście dla nas, ie Suten nie posiada talentów owego rabboniego!
Annasz znowu podniósł głowę a Kajafas dodał:
– Gdyby bowiem posiadał talenty rabboniego, to nie on do nas chodziłby na Zgromadzenia, ale my do niego…
Annasz jeszcze nie mógł zrozumieć i patrzył pytającym wzrokiem na Kajafasa, który zakończył:
– On nie dla nas poszedł porozumiewać się z owym rabbonim. On poszedł mówić dla siebie. Ale przeliczył się. Póki ja żyję, nie będziemy chodzili do niego na zgromadzenia! Na lewej dłoni mam napisane, ie przeżyję tych, z którymi winienem postępować ostrożnie!
Annasz odparł niespokojnie:
– To moie niech on lepiej nie idzie mówić z rabbonim?