- W empik go
Legendy lubuskie II - ebook
Legendy lubuskie II - ebook
Drugi w dorobku Kozłowskiego, specjalisty od historii swojej "małej ojczyzny", zbiór opowiadań o ziemi lubuskiej. W opowieściach przeplata się to, co historyczne i potwierdzone dokumentami, z tym, co fikcyjne i literackie. Więcej tu jednak kronikarskiej rzetelności niż rozbuchanej fantastyki. Autor sięga do wydarzeń pozostających na marginesie głównego nurtu narracji historycznej - poświęca im należytą uwagę, przywraca je współczesnemu czytelnikowi.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-3429-1 |
Rozmiar pliku: | 368 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bądź wierny Idź
Zbigniew Herbert – Przesłanie
Od Autora
Książkę tę napisałem zachęcony dużym zainteresowaniem wcześniej wydanych „Legend lubuskich”. Namawiali mnie do ich kontynuowania moi młodzi czytelnicy, podczas spotkań autorskich. Podjąłem rękawicę, uważając za swój obowiązek popularyzowanie wiedzy i historii najbliższej – „małej ojczyzny”. Przyświeca mi przy tym idea pisania o polskości Ziemi Lubuskiej, przywołuję więc zdarzenia mniej znane, ale jakże znamienne dla uzasadnienia naszego trwania tutaj. Zawsze staram się podkreślać wielowiekową obecność Słowian na lubusko–śląskiej ziemi.
W moich legendach nie występują postaci nadprzyrodzone i baśniowe, ale ludzie z krwi i kości, miotani różnymi namiętnościami i porywami, zarówno szlachetnymi, jak i niegodziwymi. Nie brakuje też w legendach wątków sensacyjnych, które stosuję dla ubarwienia fabuły.
Chciałbym szczególnie serdecznie podziękować Marii Wąsik za inspirację tematyczną oraz Edwardowi Mincerowi za podpowiedzi i propozycje zdarzeń zasługujących na przedstawienie w legendach.
Mam nadzieję, że książka ta popularnością w regionie dorówna poprzednio wydanym „Legendom lubuskim”.
Zbigniew KozłowskiPIERWSZY POLSKI LIST MIŁOSNY
Kochałem od najmłodszych lat. Któż z nas w swoim życiu tego nie czynił? Wspominam najwcześniejsze zakochanie, odczucie nie w pełni uświadomione, jeszcze raczkujące, jak szczenięca miłość do nauczycielki w szkole podstawowej. Nieco później, w latach dorastania i dojrzewania utrwala się w nas sympatia, czasem lęk przed potęgą nieznanego, przemieszany z ciekawością, potem chęć stałego przebywania z wybraną osobą, by w końcu opanowało nas wszechogarniające pragnienie istnienia tylko razem, bez względu na przeszkody. Cały świat odchodzi gdzieś w głęboką dal, liczy się tylko jej uśmiech, pocałunek i słowo, które starczają za pokarm, pieniądze i wszystko inne. Nasze jestestwo pragnie tylko bycia z osobą ukochaną, czas bez niej wydaje się marnotrawstwem, cały kosmos chcielibyśmy podporządkować miłości. Uczucie wypełnia nas po brzegi, nic poza nim nie widzimy i jak ślepiec kostura, tak my trzymamy się kurczowo chwil sam na sam, ponieważ tylko wówczas życie istnieje. A jak już każdy nasz mięsień i każdy skrawek duszy zostaje przez miłość zawłaszczony, zdarza się, że ukochana osoba odchodzi.
Przeżyłem i ja niejeden taki zawód, gdy nagle wokół mnie zrobiła się pustka, a pozostały tylko rozpacz i wielka rana. Moje życie w oka mgnieniu rozpadło się, jak stłuczony gliniany garnek, odejście umiłowanej rozbiło moje serce na miliony rozpaczających cząsteczek i wydawało się, że już nigdy nie skleję ich z powrotem. Aż dziw, że nie ogłaszano końca świata.
Nieszczęśliwa miłość... – wspomnienia ogarnęły mnie w Muzeum Książki Biblioteki Norwida w Zielonej Górze, gdy oglądałem kopię pożegnalnego listu Marcina z Międzyrzecza, pisanego do umiłowanej.
List przeczytałem dokładnie, słowo po słowie, rozumiałem wszystko mimo użytego języka staropolskiego, wspólnie też z Marcinem przeżywałem ból i żałość z powodu rozstania. Zastanowiłem się, jak bardzo tamta rozłąka sprzed sześciuset lat różni się kulturowo od mojej i w ogóle dzisiejszej. Nieodparcie zapragnąłem to sprawdzić. Jak zawsze w takich przypadkach, mój umysł przywołał kameny (źródlane boginki) i cofnąłem się wyobraźnią przed wieki...
*
Lato 1429 roku było piękne, aż żal pomyśleć, że już dobiegało końca. Brzegi obłoków stojących wysoko na niebie i kłujących ludzkie oczy swoją białością, odbijaną w słonecznych promieniach, były już lekko postrzępione, jakby nierównomiernie przystrzyżone nadchodzącą zimniejszą porą. W powietrzu coraz częściej unosiły się nici babiego lata, jeszcze drgające w ciepłocie, a już często porywane podmuchami jesiennego zefiru do dalszego lotu. Jedna z takich nici zatrzymała się na twarzy, wyglądającego z okna szamotulskiej gospody, Marcina z Międzyrzecza. Ten odgarnął ją z czoła powolnym ruchem dłoni, ponieważ rozpraszała i przeszkadzała rozmyślaniom. Marcin był mężczyzną bardzo młodym, jego silna postać świadczyła o przebytych ćwiczeniach i solidnej zaprawie rycerskiej, co potwierdzał wiszący na biodrach, przetykany srebrem wojenny pas. Długie, płowe włosy młodzieńca lekko falowały podnoszone wiaterkiem, a okolona nimi twarz miała wyraz głębokiej zadumy i smutku. Błękitne oczy patrzyły w dal, ku gościńcowi prowadzącemu z Międzyrzecza, jakby Marcin chociaż wzrokiem pragnął zmniejszyć odległość i utrzymać więź swoich myśli z tamtym miejscem i czasem.
W końcu odszedł od okna i usiadł przy stole, gdzie czekały już gęsie pióro, papier i inkaust. Trzeba napisać list. Do niej – Marcin miał przed oczami widok Jadwigi, wcale nie musiał go przywoływać, obraz objawiał się sam, powodując co rusz żywsze bicie serca i kłujący ból, jakby wbijano weń drzazgę. Co jej teraz napisać, jak to wszystko ogarnąć, czy uda się jeszcze gorącą miłość zachować? Jak długo trzeba będzie czekać, aż marzenie wspólnego życia się ziści?
Gwałtownym odruchem złapał pióro. Nie, nie, zaraz... tu trzeba powoli i rozumnie wszystko ująć, na nic gorączkowe pisanie. A więc od początku...
Jakby tu zacząć... Najdroższa – nie, moja – niestety takoż nie, mościa panno – to dla ukochanej za mało. No właśnie – ukochanej, tak będzie najlepiej. Zacznijmy więc: „Do ukochanej”. Dobrze, ale może zbyt bezpośrednio, a jeżeli list przejdzie przez obce ręce? O, damy to po łacinie, „ad dilectam” brzmi bardziej dostojnie, a i byle kto tego nie rozczyta. Więc po łacinie, ale reszta w języku ojczystym, żeby było jasnym, że miłuję. Piszmy więc.
Ad dilectam
Służbę mą naprzód wyrażam ustawiczną, doskonałą bez przestania. Panno ma najmilejsza! Gdy musiałem na służbę od Ciebie jechać precz, przyjechałem do domu Twego, Ciebie żegnając. Dziwne rzeczy w miłości będąc, poczęły się między nami.
O, tak... Dziwne, cudowne rzeczy, jak zawsze między młodymi, którzy zakochują się od pierwszego spojrzenia. Kiedy ją Marcin ujrzał, zdawało się, że to anioł spłynął z niebios i stanął przed nim. Otrząsnął się z czaru dopiero po chwili, przywołany głosem Mikołaja:
– A to moja córka – Jadwiga. Koniecznie chciała obejrzeć turniej rycerski, więc ją sprowadziłem do Międzyrzecza. Postaraj się Marcinie, jeżeli zostaniesz zwycięzcą, sprawisz jej radość, boś swojak. Zyskasz wdzięczność, a może i coś więcej... – tu Mikołaj zagadkowo się uśmiechnął, darzył przecież młodzieńca wielką sympatią.
Marcin stał zapatrzony w szmaragdowe oczy Jadwigi, niewiele do niego docierało i aż do końca spotkania był półprzytomny z oczarowania. Jakby go ktoś obuchem w łeb trzasnął i pozbawił śmiałości oraz dworskiego obycia.
Taki był miłości początek...
*
Pierwsze średniowieczne turnieje rycerskie odbyły się we Francji. Potykano się w nich dla chwały na ostre, później, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo, tępe kopie, miecze oraz topory w konnych i pieszych zapasach. Największą popularność zdobyły konne walki na kopie, zwane „hasta”. Taka drewniana kopia miała od uchwytu do ostrza długość około 3,5 metra, grubość jej sięgała 7,5 cm, całość ważyła od 10 do 15 kilogramów. Zmuszało to rycerzy do umieszczania jej na wsporniku w postaci umocowanych do zbroi specjalnych widełkach-obejmie. Grot kopii nie posiadał szpica, tylko rozszerzone zakończenie koroniaste, co powodowało większą, ale bardziej dla zdrowia bezpieczną siłę uderzenia. Aby zapobiec najechaniu rycerzy na siebie, stawiano wzdłuż pola szranek drewniany płot lub mocowano sznury, a walczący jechali z naprzeciwka każdy po innej stronie. W gonitwie należało celować kopią tylko w tarczę, hełm lub napierśnik (zbroja na klatkę piersiową), zakazane natomiast były ciosy poniżej tej zbroi, w biodra i nogi przeciwnika oraz w wierzchowca. Zwycięzcą w szrankach zostawał rycerz, który uzyskał największą ilość punktów w poszczególnych gonitwach. Najwyższe punkty przyznawano za strącenie przeciwnika z siodła lub obalenie go z koniem na ziemię, tuż potem za skruszenie kopii grotem w grot, dalej za trafienie w hełm, wreszcie za skruszenie największej ilości kopii. Sędzią głównym turnieju, odpowiadającym za przestrzeganie regulaminu, zostawał władca lub doświadczony i znany z prawości rycerz, a w ocenianiu walk pomagały mu znamienite damy, które też nagradzały zwycięzców wieńcem i pocałunkiem. Stało się tradycją turniejów, że jeśli rycerz otrzymywał od swojej wybranki szarfę i przewiązany nią zwyciężył, sprawą honoru było, aby oboje się pobrali. Co do nagród, nie tylko wieniec okalał skronie najlepszego szermierza. Organizatorzy turniejów wyznaczali nagrody pieniężne i rzeczowe (złote łańcuchy, klejnoty lub nawet przydział ziemi) i zwycięzcy, często pochodzący z ubogich rycerskich domów, stawali się po ich otrzymaniu zasobnymi ludźmi. Wytworzyła się nawet specjalna gromada tak zwanych rycerzy szczęścia, którzy jeżdżąc z turnieju na turniej próbowali zdobyć nie tylko sławę, ale także bogactwo i czasem żonę. Wystarczyło posiadać nieskalaną opinię i szlachetne urodzenie, no, może z wyjątkiem walk pieszych, w tych bowiem mogli brać udział wszyscy.
Czasem szczęście posiadali i przegrani. Wspominano rycerza, który stanął w gonitwie przeciwko samemu królowi Węgier – Karolowi Robertowi i zrzucony przez niego z siodła, stracił przy upadku trzy zęby. Jako rekompensatę za ich wybicie otrzymał od króla na własność trzy wsie, co w zupełności wynagrodziło mu porażkę. Naprawdę, było o co na turniejach kruszyć kopie.
*
Gwarno było na uczcie, którą z okazji zbliżającego się turnieju wydał starosta międzyrzecki. Zamek zaszczycili dostojni i sławni goście, wśród których prym wiódł kasztelan gnieźnieński Jakub z Kobylan – jeden z najsławniejszych polskich rycerzy, szeroko znany jeszcze od bitwy grunwaldzkiej. Jakub osobiście uczestniczył w wielu turniejach, wśród których największym echem w całej Europie odbił się ten z 1412 roku w Budzie, zorganizowany na cześć króla polskiego – Władysława Jagiełły. Brali w nim udział najlepsi nasi rycerze – bracia Zawisza Czarny i Jan Farurej, Dobko z Oleśnicy, Mikołaj Powała z Taczowa, Skarbek z Gór, a także Domarad z Kobylan i jego brat Jakub. Polacy okryli się wielką sławą w zwycięskich gonitwach, a sam Zawisza w trzy lata później w Perpignan, wysadzając z siodła Jana z Aragonii, został największym rycerzem Europy. Od tamtych czasów minęło już kilkanaście lat, kasztelan Jakub od dawna nie stawał w szranki, był jednak honorowym gościem i to on miał zostać głównym sędzią zbliżającego się turnieju.
Marcin miał wiele szczęścia mogąc przebywać pół roku w Gnieźnie, bowiem tam kasztelan osobiście szkolił młodzieńca w sztuce walki i uczył tajników szrankowych zmagań. Nauka rycerskich zapasów szła Marcinowi tak dobrze, że nawet w samym Gnieźnie nie miał konkurentów, teraz także był jednym z faworytów, uznawanym powszechnie za znakomitego wojownika w walce na kopie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.