- nowość
- W empik go
Legendy o Toruniu - ebook
Legendy o Toruniu - ebook
Do dziś toruński Rynek jest pełen tajemnic, a każdy kamień nosi w sobie historię pracy rąk, które go ułożyły. Jednak gdzieś wśród setek brukowych kostek kryje się ten jeden wyjątkowy — schowek mapy prowadzącej do skarbu maharadży Bhagvatsingh z Gondalu. Jeśli kiedykolwiek będziesz spacerować po toruńskim Rynku, zabierz ze sobą srebrną laskę. Kto wie, może to właśnie ty usłyszysz dźwięk, który poprowadzi cię ku fortunie? Książka została utworzona przy pomocy AI.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-863-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W XV wieku, w czasach gdy potężny zamek krzyżacki w Toruniu górował nad miastem, żyła w grodzie skromna, lecz niezwykle energiczna mieszczka o imieniu Zofia. Była znana z dwóch rzeczy: niesamowitych kulinarnych talentów i temperamentu, który potrafił przestraszyć nawet najbardziej zatwardziałego rycerza.
Zofia prowadziła małą gospodę, do której chętnie zaglądali mieszczanie i przyjezdni. Jej największym specjałem był staropolski bigos — pachnący kapustą, grzybami i mięsem, przyprawiony sekretną mieszanką ziół.
— Kto spróbuje mojego bigosu, nigdy nie zapomni smaku Torunia — mawiała z dumą.
Pewnego dnia do gospody Zofii zawitał komtur toruńskiego zamku, Herman von Strenge, znany ze swojej surowości i braku poczucia humoru. Jego wizyta była wielkim wydarzeniem, a Zofia z przejęciem podjęła się ugoszczenia tak znamienitego gościa.
— Wielmożny panie, oto mój słynny bigos! — powiedziała, kładąc przed komturem miskę parującego dania.
Komtur, który słynął z zamiłowania do niemieckich kiełbasek i chleba, spojrzał na potrawę z wyraźną rezerwą. Mimo to spróbował, ale już po pierwszym kęsie skrzywił się z niesmakiem.
— Co to za kwaśne diabelstwo?! — zagrzmiał, odstawiając miskę. — To ma być jedzenie godne rycerza?!
Zofia, która przez lata słyszała tylko pochwały, poczuła, jak wzbiera w niej gniew.
— Jak śmiesz, panie komturze, obrażać mój bigos?! — wykrzyknęła, kładąc ręce na biodrach.
Herman von Strenge tylko machnął ręką i zawołał swoich towarzyszy, by opuścić gospodę. Jednak Zofia nie zamierzała puścić zniewagi płazem.
Jeszcze tej samej nocy Zofia, uzbrojona w latarnię i klucz do zamkowych piwnic, wślizgnęła się na teren zamku. Dobrze znała jego zakamarki, bo przez lata dostarczała tam swoje wypieki. Wiedziała, że komtur często przesiadywał w głównej sali przy kuflu piwa, zanim udał się na spoczynek.
Kiedy Herman zasnął w swoim fotelu, Zofia, z pomocą dwóch mieszczan, przeniosła go do jednej z zamkowych piwnic. Był to stary magazyn, gdzie przechowywano beczki z soloną kapustą i suszonym mięsem — składnikami bigosu.
Rankiem, gdy komtur się obudził, odkrył, że drzwi do piwnicy są zamknięte. Na beczce przed nim stała miska bigosu i list:
„Nie wyjdziesz, dopóki nie docenisz staropolskiej tradycji. Twój los zależy teraz od zawartości tej miski.”
Początkowo Herman był wściekły, ale głód okazał się silniejszy niż uprzedzenia. Po kilku dniach w piwnicy zaczął zajadać się bigosem, a z czasem… odkrył, że zaczyna mu smakować.
Kiedy Zofia w końcu uwolniła komtura, ten wyszedł z piwnicy odmieniony.
— Twój bigos… jest arcydziełem! — wyznał, ku zdziwieniu wszystkich.
Od tamtej pory bigos Zofii stał się daniem serwowanym na zamku przy każdej uczcie, a komtur Herman von Strenge, zamiast surowości, zaczął słynąć z zamiłowania do polskiej kuchni.
Legenda głosi, że w piwnicy zamku do dziś można znaleźć ślady tej historii — beczki po kapuście i stare miski. A Zofia? Do końca życia była symbolem toruńskiej dumy i determinacji, a jej bigos na zawsze zapisał się w historii miasta.Legenda o kołodzieju i toruńskich dziewicach
Dawno, dawno temu, w czasach gdy Toruń był pod panowaniem Krzyżaków, miasto słynęło nie tylko z pierników, ale także z niezwykłej urody swoich mieszkanek. Mówiono, że dziewczęta z Torunia mają w sobie magię, która przyciąga wzrok nawet najtwardszych wojowników.
Wieść o ich urodzie dotarła aż do Malborka, gdzie urzędował wielki mistrz krzyżacki. Jego dwór pełen był rycerzy, ale brakowało tam pięknych dam. Pewnego dnia wielki mistrz zadecydował:
— Przywieźcie mi toruńskie dziewice! Będą ozdobą naszego zamku.
W mroźny poranek, gdy słońce ledwo wzeszło nad Wisłą, Krzyżacy wkroczyli do Torunia z wozami. Ich plan był prosty — wyłapać wszystkie młode panny i wywieźć je do Malborka. Dziewczęta płakały, wołając o pomoc, ale rycerze byli bezlitośni.
Wśród porwanych była też Kasia, córka skromnego kołodzieja Bartłomieja, znanego w całym Toruniu z doskonałych wozów, które samodzielnie budował w swoim warsztacie. Bartłomiej, widząc, jak jego ukochana córka znika w jednym z wozów, poprzysiągł, że zrobi wszystko, by ją uratować.
W nocy, gdy Krzyżacy zatrzymali się na spoczynek, Bartłomiej postanowił działać. Zabrał ze sobą niewielki worek zawierający sekretną miksturę — mieszankę miodu i ziół, które zbierał od lat na bagnach w osadzie Czarne Błota. Te zioła miały niezwykłe właściwości: w odpowiednich proporcjach potrafiły sprawić, że wszystko, czego dotkną, stawało się lepko-sztywne jak kamień.
Cichutko podkradł się do wozów i ukradkiem posmarował osie ich kół swoją tajemniczą mazią. Pracował szybko, wiedząc, że strażnicy mogą go zauważyć. Kiedy skończył, wrócił do domu, czekając na poranek.
Po jakimś czasie Krzyżacy, pewni siebie, załadowali dziewczęta na wozy i ruszyli w kierunku bram miasta. Jednak, gdy konie zaczęły ciągnąć wozy, te ani drgnęły.
— Co się dzieje?! — krzyknął dowódca, zeskakując z konia.
Krzyżacy próbowali wszystkiego: pchali wozy, smarowali osie, a nawet próbowali rozbierać wóz na części, ale nic nie pomagało. Koła wydawały się trwale przyspawane do osi, jakby jakaś magia związała je na wieki.
— To klątwa Torunia! — zaczęli szeptać rycerze, a ich strach rósł z każdą chwilą.
W tym zamieszaniu dziewczęta zaczęły uciekać. Jedna po drugiej wyskakiwały z wozów i, korzystając z zamieszania, biegły w stronę swoich domów. Zanim Krzyżacy się zorientowali, wszystkie panny były już bezpieczne w swoich rodzinnych progach.
Wściekły dowódca rozkazał spalić wozy i opuścić miasto. Gdy Krzyżacy wracali do Malborka z pustymi rękami, Bartłomiej w swojej chacie z radością przytulał Kasię.
Wieść o sprytnym kołodzieju rozniosła się po całym Toruniu. Ludzie zaczęli szeptać, że Bartłomiej był nie tylko doskonałym rzemieślnikiem, ale także czarodziejem, który potrafił ochronić miasto przed największymi zagrożeniami.
Od tamtej pory Toruń słynął nie tylko z pięknych dziewcząt, ale i z mądrości oraz odwagi jego mieszkańców, którzy nie pozwalali, by ktokolwiek odebrał im ich największe skarby.Legenda o małym Koperniku i gwiazdach ze studni
Dawno, dawno temu, w malowniczym Toruniu, żył mały Mikołaj Kopernik, syn zamożnego kupca. Mikołaj, choć miał zaledwie sześć lat, już wtedy wykazywał niezwykłą ciekawość świata. Zawsze zadawał pytania: „Dlaczego słońce wschodzi?” „Czemu gwiazdy nie spadają z nieba?” — i choć dorośli często machali ręką, tłumacząc to dziecięcą dociekliwością, wszyscy wiedzieli, że chłopiec ma w sobie coś wyjątkowego.
Pewnego letniego popołudnia, Mikołaj bawił się z innymi dziećmi na rynku. W pobliżu stała stara studnia, którą mieszkańcy używali od pokoleń. Ostrzegano dzieci, by się do niej nie zbliżały, ale Mikołaj, wpatrzony w latającego nad rynkiem jastrzębia, nie zauważył, że stoi niebezpiecznie blisko krawędzi.
— Mikołaj, uważaj! — krzyknął jeden z chłopców, ale było już za późno. Mikołaj poślizgnął się i wpadł prosto do ciemnej, wilgotnej studni.
Dzieci, przerażone, pobiegły po pomoc. Dorośli zbiegli się wkrótce, z latarniami i linami, próbując wyciągnąć chłopca. Ale studnia była głęboka, a głosu Mikołaja nie było słychać.
— Może nie przeżył… — szeptali mieszkańcy, choć nie chcieli mówić tego na głos.
Nadszedł wieczór, a potem noc. Wszyscy wrócili do domów, pogrążeni w smutku, ale w studni Mikołaj, choć przestraszony, był cały i zdrowy. Siedział na dnie, tuląc kolana, i wpatrywał się w niewielki otwór wysoko nad sobą, przez który wpadało słabe światło księżyca.
Gdy zapadła całkowita ciemność, Mikołaj zauważył, że przez otwór w studni zaczęły prześwitywać gwiazdy. Początkowo widział tylko jedną, potem kolejne. Wpatrując się w nie, dostrzegł, że poruszają się w sposób zadziwiająco regularny.
— Gwiazdy tańczą na niebie… — szeptał do siebie, zafascynowany.
Przez całą noc obserwował ich ruch. Co jakiś czas jakaś gwiazda znikała, by za chwilę pojawić się z drugiej strony otworu. Mikołaj, mimo strachu, poczuł, że coś ważnego dzieje się nad jego głową.
— Dlaczego tak się ruszają? Czy to one krążą wokół ziemi, czy może my się ruszamy? — zastanawiał się, zapamiętując to, co widział.
Rankiem mieszkańcy wrócili z nowymi linami i narzędziami. Tym razem udało im się dosięgnąć chłopca i wyciągnąć go na powierzchnię.
— Mikołaju! Cały Toruń się o ciebie martwił! — powiedziała jego matka, tuląc go mocno.
Ale mały Mikołaj zamiast odpowiadać o swoich przeżyciach, tylko wpatrywał się w niebo z zagadkowym uśmiechem.
— Mamo, gwiazdy nocą są tak piękne… ale one nie tylko są piękne. One coś nam mówią — powiedział w końcu.
— Co takiego mówią, synku? — zapytała matka.
— Że wszystko, co widzimy, może być zupełnie inne, niż myślimy — odpowiedział, a jego spojrzenie wydawało się znacznie dojrzalsze niż u zwykłego sześciolatka.
Wiele lat później, gdy dorosły Mikołaj Kopernik pracował nad swoją teorią heliocentryczną, wspominał czasami to wydarzenie. „Byłem tam, w ciemności studni, z gwiazdami nade mną. Ich ruch był kluczem, początkiem myśli, że to Ziemia się porusza, a nie one. Tamta noc w Toruniu nauczyła mnie patrzeć na wszechświat inaczej.”
I tak to, co zaczęło się od przypadkowego upadku, stało się początkiem rewolucji w nauce, która odmieniła postrzeganie całego wszechświata.Legenda o Gutku i pożarze Torunia
Dawno, dawno temu, w Toruniu, w czasach gdy mury miasta chroniły je przed najeźdźcami, żył mały chłopiec o imieniu Gutek. Był synem młynarza i choć miał zaledwie dziewięć lat, jego bystrość i odwaga znane były w całym grodzie. Gutek uwielbiał spędzać czas w pobliżu rzeki, pomagając ojcu w młynie i obserwując miasto, które tętniło życiem.
Pewnego letniego dnia, gdy burza zawisła nad Toruniem, mieszkańcy pochowali się w domach, modląc się o ochronę przed piorunami. Gutek, choć kochał deszcz, wiedział, że burza to nie żarty. Gdy piorun uderzył w dach jednego z magazynów ze zbożem, miasto zadrżało od huku.
— Ogień! Ogień w magazynach! — rozległy się krzyki strażników.
Magazyny ze zbożem, stojące tuż przy murach miasta, były kluczowe dla przetrwania Torunia. Zboże z nich nie tylko karmiło mieszkańców, ale też stanowiło zapasy na wypadek oblężenia. Jeśli ogień się rozprzestrzeni, całe miasto może zostać zniszczone.
Mieszkańcy, choć zrozpaczeni, byli sparaliżowani strachem. Deszcz, który towarzyszył burzy, był zbyt słaby, by ugasić płomienie. Strażnicy próbowali czerpać wodę z Wisły, ale ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko.
Gutek, widząc zamieszanie, wybiegł z młyna i pobiegł w stronę magazynów. W jego głowie już kiełkował plan.
— Trzeba odciąć ogień od reszty miasta — pomyślał.
Wiedział, że zboże jest niezwykle łatwopalne, ale też ciężkie. Jeśli zdoła wysypać część zapasów w odpowiednim miejscu, stworzy barierę, która spowolni płomienie.
Nie tracąc czasu, Gutek pobiegł do strażników.
— Pomóżcie mi! Trzeba wysypać zboże z zachodniego magazynu! — krzyknął, ale dorośli nie chcieli słuchać dziecka.
— Wracaj do domu, chłopcze, to zbyt niebezpieczne! — odparł jeden z nich.
— Jeśli nic nie zrobimy, spłonie całe miasto! — upierał się Gutek.
Widząc, że strażnicy nie reagują, chłopiec sam ruszył do zachodniego magazynu. Wspiął się na dach i z wysiłkiem zaczął podważać deski, tworząc dziurę, przez którą zboże zaczęło się wysypywać na ziemię.
Gdy mieszkańcy zobaczyli, co robi Gutek, zaczęli mu pomagać. Mężczyźni i kobiety chwycili worki ze zbożem i zaczęli je rozrzucać w miejscach, gdzie ogień mógł się przemieścić. Bariera ze zboża, choć płonęła, spowolniła rozprzestrzenianie się płomieni, dając strażnikom czas na gaszenie pożaru.
Walka trwała całą noc, ale dzięki odwadze i pomysłowości Gutka, ogień został w końcu ugaszony, a większa część magazynów oraz miasto ocalały.
Następnego dnia burmistrz miasta zwołał zebranie na rynku, aby podziękować mieszkańcom za ich wysiłek.
— Dziś Toruń istnieje dzięki jednemu małemu bohaterowi — powiedział, wskazując na Gutka, który stał obok swojego ojca, zakurzony i zmęczony, ale szczęśliwy.
Od tego czasu opowiadano o odwadze małego chłopca, który ocalił Toruń przed zagładą. W miejscu, gdzie Gutek wysypywał zboże, postawiono później kamienny znak, upamiętniający jego czyn. A mieszkańcy długo jeszcze wspominali chłopca, który nie bał się stanąć do walki z ogniem, by uratować swoje miasto.Legenda o Hildegardzie, zdunie i Katarzynkach
Dawno, dawno temu, w Toruniu, żyła pewna kobieta o imieniu Hildegarda. Była znana w całym mieście ze swojej dobroci i wytrwałości, ale los nie obdarzył jej tym, czego pragnęła najbardziej — synem.
— Gdybym tylko miała dziecko, moje życie byłoby pełne — powtarzała codziennie, wędrując po ulicach miasta.
Dni mijały, a Hildegarda modliła się w kościołach, odwiedzała mędrców i zielarki, lecz syn wciąż się nie pojawiał. Mieszkańcy Torunia zaczęli szeptać, że to przeznaczenie, ale Hildegarda nie poddawała się.
Pewnego dnia, gdy przechadzała się uliczkami w pobliżu rynku, natknęła się na zduna Mirosława. Był to człowiek skromny, ale znany z niezwykłych zdolności — z jego pieców wychodziły gliniane garnki tak piękne, że zdobiły domy nie tylko w Toruniu, ale i w odległych miastach.
— Dlaczego jesteś taka smutna, Hildegardo? — zapytał, widząc jej zatroskaną twarz.
— Mirosławie, od lat marzę o synu, ale moje prośby pozostają bez odpowiedzi — odpowiedziała ze łzami w oczach.
Zdun przez chwilę milczał, a potem powiedział:
— To, czego szukasz, nie musi przyjść na świat tak, jak inne dzieci. Można stworzyć twojego syna inaczej…
— Jak to? — zapytała Hildegarda, patrząc na niego z niedowierzaniem.
Mirosław uśmiechnął się tajemniczo.
— Przyjdź jutro do mojego warsztatu. Zobaczymy, co da się zrobić.
Następnego dnia Hildegarda zjawiła się u zduna o świcie. Mirosław miał już przygotowaną glinę — najlepszą, jaką mógł znaleźć, wymieszaną z wodą z Wisły i odrobiną miodu dla „dobrego serca”. Przez cały dzień lepił figurę chłopca, a Hildegarda z każdą chwilą czuła, jak jej serce wypełnia nadzieja.
— Gotowe — powiedział w końcu Mirosław, pokazując jej glinianego chłopca.
Hildegarda patrzyła na niego ze wzruszeniem.
— Jak go nazwiemy? — zapytała.
— Nazwijmy go Katarzyn — odpowiedział zdun, na cześć świętej Katarzyny, która słynie z cudów.
Mirosław włożył figurę do pieca i piekł ją przez całą noc. Rano, gdy Hildegarda wróciła, zdarzył się cud — Katarzyn, teraz już nie gliniany, ale jak żywy chłopiec, z uśmiechem stał przed nią.
Chłopiec rósł szybko, a mieszkańcy Torunia mówili, że nigdy nie widzieli takiego dziecka. Miał ciemną karnację, miękką skórę i słodki zapach — wszystko to dzięki miodowi, który Mirosław dodał do gliny. Katarzyn był też niezwykle grzeczny i pomocny, a Hildegarda była najszczęśliwszą matką w mieście.
Jednak z czasem Katarzyn zaczął się zmieniać. Jego skóra stawała się coraz bardziej ciastowata i aromatyczna, a w końcu przybrała konsystencję przypominającą… piernik. Ludzie z Torunia, choć zdziwieni, zaczęli traktować to jako znak boskiej łaski.
Katarzyn, dumny ze swojego niezwykłego pochodzenia, zaczął pomagać w piekarniach, gdzie uczył toruńskich mistrzów, jak przygotowywać słodkie ciasto o jego własnym zapachu i konsystencji. Wkrótce piekarze zaczęli wypiekać pierniczki w kształcie Katarzyna, nazywając je „Katarzynkami”.
Do dziś mówi się, że pierniczki te niosą w sobie odrobinę miłości Hildegardy i geniuszu zduna Mirosława. A Toruń, dumny ze swoich słynnych Katarzynek, opowiada tę historię, by przypomnieć, że nawet z gliny, przy odrobinie serca i wiary, można stworzyć coś wyjątkowego.Legenda o Olgierdzie i wielkiej powodzi w Toruniu
W dawno minionych czasach, kiedy mury Torunia strzegły miasta przed najeźdźcami i dziką przyrodą, pewnej wiosny Wisła zaczęła przybierać. Deszcze padały bez końca, a poziom rzeki, która niosła kłody drzew, porwane chaty i wszystko, co znalazło się na jej drodze, z każdym dniem stawał się wyższy
Mieszkańcy z niepokojem patrzyli na wzburzoną rzekę. Choć potężne mury miasta były ich dumą i ochroną, nikt nie wiedział, czy wytrzymają napór wody.
— Musimy ufać naszym murom — mówili starsi.
— I modlić się, by rzeka nas oszczędziła — dodawali inni.
Wkrótce jednak stało się jasne, że Wisła nie zamierzała ustąpić. Pewnej nocy, gdy większość mieszkańców spała, w jednym z odcinków muru pojawiła się mała szczelina. Woda zaczęła sączyć się do miasta, coraz szybciej i szybciej.
Był jednak ktoś, kto tej nocy nie spał. Olgierd, dziesięcioletni chłopiec, który często wędrował po murach, nasłuchując szumu rzeki, zauważył coś niepokojącego. Światło księżyca odbiło się od kropli wody spływającej po kamieniu.
— Dziura! — zawołał, podbiegając bliżej.
Woda wdzierała się do miasta przez małą szparę, a Olgierd domyślił się, że jeśli nic nie zrobi, szczelina szybko się powiększy, a miasto zostanie zalane.
Nie zastanawiając się długo, zdjął swoją koszulę, zwinął ją ciasno i wcisnął w szczelinę. Jednak napór wody był zbyt silny — koszula nie wystarczyła.
— Muszę to zatkać czymś mocniejszym… — pomyślał.
Olgierd, bez chwili wahania, wsunął rękę w otwór, tłumiąc wlewanie się wody swoim własnym ciałem. Ból był przeszywający, a chłód wody przenikał go do szpiku kości, ale Olgierd wiedział, że musi wytrzymać.
— Wytrzymam do rana — szeptał do siebie, z zaciśniętymi zębami.
Noc była długa i zimna. Olgierd czuł, jak jego ręka coraz bardziej drętwieje, ale nie poddawał się. Rankiem strażnicy, którzy obchodzi mury, zauważyli chłopca klęczącego przy ścianie, z ręką wciśniętą w szczelinę.
— Olgierdzie! Co tu robisz?! — zawołali, podbiegając do niego.
— Woda… zatamowałem wodę… — wyszeptał chłopiec.
Strażnicy natychmiast zaczęli wzmacniać mur, wypełniając szczelinę kamieniami i zaprawą. Kiedy praca była skończona, zajęli się Olgierdem, który był wycieńczony i blady jak ściana. Jego ręka zdrętwiała, a chłopiec nie mógł nią poruszyć.
Wieść o bohaterskim czynie Olgierda szybko rozniosła się po całym Toruniu. Mieszkańcy zebrali się na rynku, by podziękować chłopcu za uratowanie miasta.
— Dzięki twojej odwadze Toruń nadal stoi — powiedział burmistrz, wręczając Olgierdowi złoty medal i torbę pełną pierników.
Choć ręka Olgierda nigdy już nie odzyskała pełnej sprawności, chłopiec był dumny ze swojego czynu. Stał się bohaterem, a każdy w Toruniu znał jego imię.
Od tamtej pory, gdy Wisła wzbierała, mieszkańcy Torunia wspominali Olgierda i jego ofiarność. A na murach miasta, w miejscu, gdzie znajdowała się szczelina, wyrzeźbiono mały symbol dłoni, by upamiętnić chłopca, który własnym ciałem ochronił swoje miasto przed powodzią.Legenda o Pawle, złodzieju kielicha
Dawno temu, w średniowiecznym Toruniu, miasto tętniło życiem, a rzemieślnicy, kupcy i pielgrzymi przechodzili przez bramy miasta każdego dnia. W tym czasie trwała budowa wspaniałego kościoła św. Jakuba, który miał być ozdobą Torunia i świadectwem wiary jego mieszkańców.
Jednak Toruń nie był wolny od ciemnych postaci. Wśród nich wyróżniał się Paweł — znany rozbójnik, który zamiast ciężkiej pracy wolał żyć z kradzieży i rabunku. Ludzie szeptali, że Paweł miał tyle przebiegłości, co odwagi, a jego zręczność pozwalała mu uciekać nawet przed najlepszymi strażnikami.
Pewnego razu Paweł dowiedział się, że w zakrystii nowo budowanego kościoła przechowywany jest złoty kielich — dar bogatego kupca na rzecz świątyni. Kielich był ozdobiony drogimi kamieniami i wart tyle, co mały majątek.
— To będzie mój największy łup — mruknął Paweł, uśmiechając się pod nosem.
Pod osłoną nocy zakradł się do kościoła. Przeskoczył przez rusztowania i przez okno wdarł się do zakrystii. Tam, przy świecach ledwo płonących na ołtarzu, zobaczył swój cel.
— Mój złoty skarbie — szepnął, wkładając kielich do torby.
Jednak w momencie, gdy miał uciec, jeden z wiernych, który czuwał tej nocy w modlitwie, zauważył go i podniósł alarm.
— Złodziej! Na pomoc! — krzyknął mężczyzna, a echo jego głosu rozniosło się po ulicach.
Paweł wybiegł z kościoła i rzucił się do ucieczki w labirynt ciemnych zaułków Torunia. Strażnicy ruszyli za nim, a dźwięk ich kroków i okrzyków rozbrzmiewał coraz bliżej.
Nagle znalazł otwarte wejście do piwnic jednego z budynków przykościelnych. W akcie desperacji wbiegł do środka, myśląc, że znajdzie tam schronienie. Nie wiedział jednak, że piwnica ta była opuszczonym od lat miejscem pochówku dawnych zakonników.
Gdy jego stopy dotknęły wilgotnej ziemi, Paweł zobaczył rzędy starych trumien i sarkofagów. Powietrze było ciężkie, a w ciemności czuć było zapach wilgoci i zgnilizny.
— To tylko chwilowe schronienie — powiedział do siebie, wciąż słysząc odległe głosy strażników.
W pośpiechu otworzył jeden z sarkofagów i wsunął się do środka, przyciskając wieko z powrotem na miejsce.
Paweł leżał w ciszy, nasłuchując kroków strażników nad sobą. Głosy powoli ucichły, a po kilku godzinach nastała głęboka noc. Jednak Paweł nie odważył się wyjść.
Minęły trzy dni. Gdy w końcu uznał, że jest bezpieczny, próbował podnieść ciężkie wieko sarkofagu. Niestety, z trzech dni bez jedzenia i picia Paweł był tak osłabiony, że nie miał siły, by się wydostać. Krzyczał, wołał o pomoc, ale nikt go nie usłyszał. W końcu, wycieńczony i przerażony, został w grobie na zawsze.
Mieszkańcy Torunia zauważyli zniknięcie Pawła, ale nikt nie wiedział, co się z nim stało. Dopiero wiele lat później, gdy ktoś przypadkiem otworzył stary sarkofag w kościelnej piwnicy, znaleziono tam jego kości — wciąż przyciśnięte do złotego kielicha, którego nigdy nie zdołał zabrać.