Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekarka więzienna. Kiedy przemoc, narkotyki i samobójstwa to twoja codzienność - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Lekarka więzienna. Kiedy przemoc, narkotyki i samobójstwa to twoja codzienność - ebook

Przemoc. Narkotyki. Samobójstwa. Witaj w świecie lekarki więziennej…Czy ludziom, którzy dopuścili się iewyobrażalnego okrucieństwa, wciąż należy się pomoc i opieka? Bezapelacyjnie tak! Obowiązkiem lekarza jest przeciwdziałanie

ludzkiemu cierpieniu. Nawet cierpieniu tych, których skazano za największe zbrodnie w historii. Doktor Amanda Brown leczyła m.in. osadzonych w słynnym zakładzie karnym Wormwood Scrubs, a później w największym europejskim więzieniu dla kobiet w Bronzefield. W tej niezwykłej książce przytacza intymne, czasem smutne i przerażające, a czasem

pełne radości historie pacjentów, dzieląc się doświadczeniami, które ukształtowały ją jako lekarkę i… jako człowieka. Bo nieważne, czego dopuścił się jej pacjent – dopóki będzie tego potrzebował, ona nigdy nie przestanie go leczyć.

Poznaj historie, których nie zapomnisz.

„Szybko się zorientowałam, że znaczny procent kobiet przebywających w tej placówce to w rzeczywistości ofiary. To może najbardziej uderzający fakt odnoszący się do więźniarek. Ich opowieści o wykorzystywaniu, o biciu, gwałceniu i podporządkowywaniu zarówno fizycznym, jak i psychicznym, były ogromnie przejmujące.” (fragment książki) „W półmroku, jak zmięty łach na betonowej posadzce, leżał mężczyzna po siedemdziesiątce. Pomarszczone, żylaste ciało było całe we krwi i sińcach. W oczy rzucała się różnica długości nóg; odniosłam wrażenie, że ma uszkodzoną kość udową. Obrażenia wewnętrzne mogły być – i zapewne były – jeszcze poważniejsze, możliwe, że zagrażające życiu. (…) Skóra siniała od obrażeń. Cienkie siwe włosy kleiły się od potu i krwi. Zapytałam strażnika, czy wie, dlaczego ten człowiek został pobity.

– Odkryli, za co siedzi, pani doktor – odparł, patrząc na mnie porozumiewawczo. – To zbok.

Ten staruszek był więc pedofilem, tak jak przypuszczałam.

Pewne zbrodnie i akty przemocy tak dalece nie mieszczą mi się w głowie, że aby działać, wolno mi dopuszczać do siebie myśli o nich. Nie mogłam widzieć w tym człowieku nikogo więcej niż starca, którego brutalnie pobito. Musiał być przerażony, kiedy go dopadli, wepchnęli w kąt niewidoczny dla kamer bezpieczeństwa, całą grupą, przed którą raczej nie potrafiłby się obronić. Prawdopodobnie myślał, że ma umrzeć. Możliwe, iż miał rację.” (fragment książki)

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66380-70-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Prolog

HMP Bronzefield

Gdy się pojawiłam, dookoła rozlegały się krzyki i wrzaski. Strażnicy więzienni gnali przez korytarz na metalowe schody.

– Co się dzieje? – zawołałam, sądząc, że gdzieś się biją.

Przez piętnaście lat praktyki więziennej wiele widziałam i słyszałam, ale odpowiedź na to pytanie mnie zaszokowała.

– Któraś rodzi! – odkrzyknął jeden ze strażników i powtórzył tę nowinę przez radio. Wezwał na blok pierwszy wsparcie, karetkę, pielęgniarki, cały personel medyczny.

Cholera jasna!

Włączyłam się w ich tabun. Na metalowych schodach dudniliśmy jak niewielka armia.

W powietrzu wisiał smród rozgotowanych warzyw z obiadu, stęchły i ostry, słodkawa woń zgnilizny zmieszana z zapachem potu i taniego mydła.

Nasz tupot sprawiał, że więźniarki bębniły pięściami w drzwi cel. Słychać było tylko łoskot metalu.

Grupka strażników tłoczyła się już pod małą celą na samym końcu.

– Przejście! – zażądałam, przeciskając się przez nich.

Przez zakratowane okienko sączyło się światło dnia. W zacienionym kącie kryła się drobniutka, roztrzęsiona dziewczyna. Stała, a koszulę nocną miała od pasa w dół skąpaną we krwi. Na ścianach też widniały plamy – wściekłe czerwone bryzgi, jak buntownicze graffiti.

Więźniarka wyglądała na kompletnie ogłupiałą. Nie wiedziałaby, gdzie się znajduje ani jak się nazywa. Sztywne czarne włosy, teraz przepocone, kleiły się jej do twarzy.

Ale gdzie to dziecko?

Zachowując pozory spokoju, podeszłam bliżej i spróbowałam dodać jej otuchy.

– Cześć, kochana. Będzie dobrze.

Ale kto mógł to wiedzieć? Podejrzewałam, że ta osadzona była heroinistką, aktualnie na metadonie. Większość więźniarek z bloku pierwszego nadużywała w przeszłości narkotyków.

Walenie w drzwi przybrało na sile. Wrzaski i bluzgi, gorączka, zgiełk i presja. W więzieniu w takich chwilach odnosi się wrażenie, że byle iskra rozsadzi wszystko w diabły.

Dziewczyna zaczęła krzyczeć.

– Wyjmij to ze mnie! Wyjmij!

Musiało jej chodzić o łożysko, bo w kałuży krwi, częściowo przysłonięta pryczą, leżała na zimnej więziennej podłodze maleńka dziewczynka.

Rozejrzałam się za czymś, czym mogłabym ją owinąć. Pępowina była zerwana, prawdopodobnie przez matkę. Dziecko wydawało się tak malutkie, że według mnie przyszło na świat o dobre kilka tygodni za wcześnie. Czy żyje? Czy ta biedulka ży…?

Ulżyło mi niewymownie, gdy zaczęła płakać.

– Ktoś ma czyste ręczniki? – zapytałam.

– Proszę. – Becky, jedna ze strażniczek, wręczyła mi jedyną czystą rzecz, jaką znalazła: niebieskie prześcieradło.

Wzięłam maleństwo na ręce, otuliłam więzienną pościelą i przygarnęłam do siebie, desperacko pragnąc rozgrzać to kruche ciałko. Co za pierwsze spotkanie z tym światem! Dziewczynka wtuliła się w moją pierś i jej płacz trochę przycichł. Wyjrzałam w stronę schodów – nie mogłam się doczekać przyjazdu karetki. Matkę i dziecko należało jak najszybciej przewieźć do szpitala. Kobieta straciła mnóstwo krwi, a jako że łożysko jeszcze nie zostało wydalone, groził jej krwotok poporodowy, jedna z głównych przyczyn zgonów młodych matek.

Gdy czekałyśmy, sprawdziłam, czy nie krwawi. Na szczęście nic na to nie wskazywało. Ja czułam ulgę, dla niej jednak nie była to żadna pociecha.

– Wyjmij to ze mnie! Wyjmij! – krzyczała raz po raz, kompletnie niezainteresowana dzieckiem. Obawiałam się, że go nie chce, i chodziło mi po głowie, że może została zgwałcona. Tak wiele spotkałam w swoim życiu kobiet, które padły ofiarą ohydnych napaści seksualnych.

Istniała też obawa, że w okresie ciąży dziecko było narażone na wpływ narkotyków. Substancje uzależniające przyjmowane przez matkę mogły uzależnić także płód. Po porodzie zapotrzebowanie dziecka na narkotyk nadal się utrzymuje i jego brak może powodować symptomy odstawienia. Jest to tak zwany płodowy zespół abstynencyjny. Objawy występują w ciągu dwudziestu czterech do czterdziestu ośmiu godzin po porodzie i wymagają bardzo ostrożnego działania.

– Miejsce dla ratowników! – dobiegło z korytarza, a ja odetchnęłam, słysząc tupot butów.

Weszli do celi i jeden ze strażników podał mi biały ręcznik dla dziecka. W tak okropnej sytuacji może wyda się to trywialne, ale ogromnie ucieszyła mnie świadomość, że to piękne stworzenie – o lepiących się do głowy ciemnych włosach, dokładnie takich jak u matki – będzie owinięte miękkim ciepłym ręcznikiem, a nie więzienną pościelą.

Ratownicy medyczni okryli ramiona dziewczyny kocem i delikatnie podprowadzili ją do wózka inwalidzkiego. Gdy zaczynali ruszali z nią w drogę, jeszcze krzyczała: „Wyjmijcie to ze mnie!”. Dziecko obrzuciła pełnym niedowierzania spojrzeniem i zniknęła poza zasięgiem mojego wzroku.

Odwiezienie jej do szpitala wymagało obecności dwóch strażników więziennych, w tym jednego skutego z nią kajdankami, na wypadek gdyby próbowała ucieczki. Nie sądzę, bym kiedykolwiek miała się oswoić z tym widokiem, choć wiem, że to konieczność. Nauczyłam się, że nie ma więźniów zbyt chorych na to, by próbować wyrwać się na wolność. Ciągle opowiadamy sobie historię świeżo upieczonej mamy, która wyskoczyła przez okno mieszczącego się na pierwszym piętrze oddziału położniczego.

Ratowniczka odwróciła się do mnie z wyciągniętymi rękami: nadeszła pora, bym przekazała jej dziecko. Przytuliłam maleństwo po raz ostatni, delikatnie gładząc palcem jej policzek. Objęła całą rączką mój mały palec, a ja w duchu zmówiłam krótką modlitwę, prosząc o jak najlepszy los dla niej.

Jeżeli pozwolą jej zostać z mamą, po powrocie ze szpitala zostaną obie umieszczone na oddziale dla matek z dziećmi na nie więcej niż półtora roku. Gdyby odsiadka matki miała trwać dłużej, dziecko trafi do rodziny zastępczej. Jeśli natomiast uznają, że dziewczyna nie kwalifikuje się do opieki nad małą, rozdzielą je jak najszybciej.

Jako matka nie potrafię sobie wyobrazić, co się czuje, gdy odbierają ci dziecko. Jak to jest w dzień i w noc wyobrażać sobie w więzieniu, jak ono rośnie, jak już wygląda i kto się o nie zatroszczy w razie płaczu.

Co czekało akurat to dziecko? Mogłabym się tym oczywiście zainteresować. Popytać. Mogłabym śledzić tę sprawę. Tylko czy zniosłabym taką wiedzę?

Mój wkład w życie więźniów jest ograniczony. Nie napiszę nowych kart ich historii, ale mogę ulżyć im w cierpieniu. Mogę pomóc im wyjść z uzależnienia. Być tą, która ich wysłucha. Nie mam ich osądzać, a jedynie zapewnić im opiekę, a pomaganie ludziom, niezależnie od tego, kim są i co zrobili, to sedno mojego życia.

Wszyscy już wyszli i zostałam sama, wpatrzona w poplamione ściany i krwawe ślady butów. W klaustrofobiczną beznadzieję tej celi.

– Wszystko w porządku? – zapytała Becky.

– Tak, kochana – westchnęłam. Poszłam za nią na dół, odbudowując mur dookoła siebie. Przetrwanie tutaj wymaga siły nie tylko od więźniarek. Gdybym brała sobie do serca wszystko, co widzę, zmieniłabym się we wrak człowieka.

A miałam co robić – kolejne osoby już na mnie czekały.Rozdział pierwszy

Rozdział
pierwszy

HMP Bronzefield 2019

– Pani zaczeka, pani doktor! – Zauważyłam, że biegnie do mnie Gary, jeden ze strażników więziennych.

Wiele bram w więzieniu zabezpiecza alarm, a personel ma około pół minuty na ich zamknięcie, bo inaczej zawyją syreny. Przytrzymałam bramę. Gary przemknął się w ostatniej chwili.

Zasunęłam ciężkie wrota, a ich szczęk zadźwięczał mi w uszach. Zamknęłam je jednym z pięciu kluczy, przypiętych do mojego regulaminowego pasa z czarnej skóry. Bez patrzenia wiedziałam którym; tyle już razy zamykałam i otwierałam tę bramę.

Znaleźliśmy się na środkowym dziedzińcu zakładu karnego Bronzefield – największego w Europie więzienia dla kobiet. Miejsca pobytu siedemnastu z dwudziestu najniebezpieczniejszych mieszkanek Wielkiej Brytanii. To tutaj przebywała niejedna ze znanych zbrodniarek. Seryjna morderczyni Joanna Dennehy; Shauna Hoare – zabójczyni Becky Watts; Mairead Philpott, współsprawczyni pożaru, który przyniósł śmierć jej sześciorgu dzieciom. Pensjonariuszką tego zakładu – czy też jego „rezydentką”, bo tak przyjęło się mówić w Bronzefield – oczywiście była też w swoim czasie Rosemary West.

Dach dziedzińca otaczają okna, a wspaniałe dzienne światło wpada do środka dwadzieścia metrów nad twoją głową. Na środku sali próbuje go dosięgnąć pięć bardzo wysokich sztucznych drzew. Chociaż plastikowe, i one usiłują się stąd wyrwać. Jest tutaj jasno i przestronnie, zgoła inaczej niż w ciasnych celach, w których osadzone spędzają większość czasu.

– Ale się pan opalił! – zagaiłam do Gary’ego.

Gary szeroko się uśmiechnął na wspomnienie wolnego tygodnia.

– Siedem dni i sześć nocy w Hiszpanii. All inclusive, żonka była zachwycona. Nie chciało się wracać!

Wiedziałam, że to nie do końca prawda. Dyżury tutaj dłużą się i wyczerpują, fizycznie i emocjonalnie, ale z jakichś powodów nie palimy się do rzucenia tej pracy. I nie chodzi tylko o to, że tak zarabiamy na życie.

Wchodzi nam to w krew. Te dramaty, poczucie więzi, blaski i cienie. Szczerze powiem, że piątkowe wieczory wolę spędzać w strefie przyjęć – poznając więźniarki doprowadzone z sądu, przedstawicielki różnych środowisk, różnych kultur – niż gdzieś wyskoczyć.

Może i dlatego, że po tylu latach gadanie o niczym kiepsko mi już wychodzi.

Po historiach, jakich od lat wysłuchuję, trudno mi się włączać w towarzyskie gadki szmatki. Rozmawiać o sprawach, które są banalne. Wydawałoby się, że powinna mnie cieszyć chwila odprężenia, oderwania się od powagi pracy, ale ja widzę to inaczej. Dzień w dzień wpisuję się w coś ważnego. Uznaję za zaszczyt, za przywilej to, że ludzie, często ze światów całkiem odmiennych od mojego, decydują się mi zaufać i coś o sobie opowiedzieć.

Nie wiem, czy to przez spędzenie tygodnia z dala od tego miejsca, ale Gary popadł w filozoficzny nastrój. Gdy szliśmy do bramy prowadzącej na oddział opieki zdrowotnej, z kluczami pobrzękującymi przy każdym kroku, odwrócił się do mnie i oznajmił:

– Wie pani co, pani doktor, trochę sobie myślałem.

– Oho! – podpuściłam go.

Błysnął uśmiechem, a potem nagle spoważniał.

– Rozmyślałem o życiu. O tym miejscu i o tym, dlaczego ludzie tu kończą.

Zaintrygował mnie.

– Słucham.

Gary pracował w zakładzie karnym Bronzefield od czternastu lat i był jednym z tych dobrych. Lubił wyzwanie, jakie stawiały potrzeby emocjonalne osadzonych; pragnął, by się resocjalizowały.

Zafrasował się, na chwilę zadumał.

– Sądzę, że większość pensjonariuszek miała w swoim życiu moment z filmu Przypadkowa dziewczyna – powiedział. – Wie pani, ten, który naprawdę decyduje, jaką drogą się pójdzie.

Gdy otwierał kolejną furtę, trzymałam się z tyłu. Tak jak ja, nie musiał patrzeć, by znaleźć właściwy klucz.

Doszliśmy na blok medyczny, na który składał się głównie ciąg pomieszczeń przylegających do wąskiego korytarza. Pomachałam Soheilii urzędującej w aptece.

– To mogłoby przytrafić się każdemu, nie? – kontynuował Gary. – Chwila, przypadkowa chwila, od której zależy całe twoje życie. Jak… – Szukał w myślach przykładu. – Wpadasz do pubu się napić, wybucha bójka, przywalasz komuś, ten leci w tył i trzaska o coś głową. Umiera. Następna rzecz, jaka do ciebie dociera, to, że puszkują cię za zabójstwo. Twoje życie może się zmienić w mgnieniu oka. Rozumie pani, o co mi chodzi, pani doktor?

Oczywiście, że rozumiałam. Właśnie taka chwila doprowadziła mnie tu, gdzie jestem.

Hrabstwo Buckingham
2004

Ledwie przekroczyłam próg przychodni, w twarz buchnęło mi ciepło centralnego ogrzewania.

Powitał mnie uśmiech Kirsty z rejestracji.

– Dzieńdoberek, Amando!

Nie pojmowałam, skąd u niej tyle radości o tak wczesnej porze.

Mnie jak zwykle dołowała myśl, ilu pacjentów zapewne trafi mi się tego dnia, ale i tak kochałam pracę w opiece zdrowotnej – chociaż dawała w kość.

Ściągnęłam zębami rękawiczki i podniosłam stosik listów i notatek, odłożonych dla mnie przez Kirsty. Mnóstwo papierologii.

– Jak dzisiaj stoimy? – zapytałam.

– Lista zapełniona. Herbatnika? – Kirsty machnęła mi paczką przed nosem.

Pokręciłam głową.

– Nie zapomnij o zebraniu w porze obiadowej.

– Wszystko zaplanowane – oświadczyła, stukając herbatnikiem w kalendarz na ekranie swojego komputera.

Na myśl o zebraniu i zmianach, jakie może ono wnieść w moją poczciwą praktykę medyczną, żołądek mi się ścisnął. Za niecały miesiąc, 1 kwietnia 2004 roku, miały wejść w życie nowe kontrakty dla opieki zdrowotnej, zmieniające całą strukturę płac lekarzy rodzinnych. Pensja podstawowa zostanie obniżona, za to będzie można uzyskać premie za określone pytania i badania podczas konsultacji.

W założeniu miało to pewnie usprawnić pracę lekarzy rodzinnych, ja jednak wiedziałam, że będę się z tym męczyć. Wydobywanie tylu informacji od pacjenta pogrążonego w głębokiej depresji lub takiego, u którego niedawno zdiagnozowano raka, wydawało mi się nie na miejscu.

Po dwudziestu latach moi pacjenci znali mnie aż za dobrze. Potrafiliby domyślić się, czemu zadaję te pytania, więc choćby z tego względu nie powinnam czegoś takiego robić.

Zamyśliłam się nad tym, ile się zmieniło przez dwie dekady, gdy od zera zaczynałam karierę medyczną. Praktykę prowadziłam rzut beretem od Londynu i udało mi się dojść do około czterech tysięcy pacjentów.

Dotąd płynęłam z nurtem, zawsze dostosowując się do zmian w służbie zdrowia i praktyce lekarskiej, ale ten ostatni plan godził w sam rdzeń moich przekonań i zasad dotyczących opieki nad pacjentem. Gnębiło mnie to, że nie będę w stanie zmienić stylu moich konsultacji i gromadzić informacji, jakich wymagałoby zapracowanie na premie. Gryzło mnie też przeczucie, że tego właśnie będą ode mnie oczekiwać wspólnicy z przychodni.

O pierwszej po południu, gotowa już na wszystko, złapałam za notatnik i pióro i poszłam korytarzem do sali zebrań. Po drodze mijałam piękne pejzaże, także morskie, oraz obrazy z kwiatami. Latami ciężko pracowałam nad wykorzenieniem sterylności właściwej nowo wybudowanym obiektom, bo chciałam stworzyć przyjazne otoczenie, w którym ludzie czuliby się odprężeni. Przywiązywałam wagę do takich drobnych szlifów.

Przyszłam pierwsza.

Usiadłam, czekając na kierownika przychodni i dwoje moich wspólników, obecnie współudziałowców. Oboje byli świetnymi lekarzami, młodymi i ambitnymi, a że nigdy nie radziłam sobie specjalnie dobrze z kwestiami finansowymi czy też z biznesową stroną prowadzenia praktyki, cieszyło mnie, że w tych sprawach mogłam się zdać na nich.

Drzwi otwarły się raptownie. Wszedł przez nie Rohid, jeden z moich wspólników, zacierając ręce. Pozostała dwójka szła tuż za nim. Zajęli miejsca.

Wyczuwało się napięcie. Siedziałam ze skrzyżowanymi nogami, a niepokój we mnie narastał. Serce mi waliło i dopadły mnie mdłości.

Rohid wbił we mnie wzrok.

– No i jak widzisz te zmiany, Amando? – zapytał.

Oboje mieliśmy silne osobowości i nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy.

Nachyliłam się, krzyżując ręce na blacie. Bluzka tak opięła mi plecy, że, choć to niedorzeczne, poczułam się jeszcze bardziej usidlona.

Rohid za to wyprostował się, zaciskając usta w uśmiechu.

– Cóż… – zaczęłam, a skończyłam dopiero po dobitnym wyrażeniu, jak bardzo unieszczęśliwiają mnie te nowe plany. Szczerze i otwarcie poinformowałam ich, na co jestem gotowa (a przede wszystkim na co nie) się zgodzić. Popatrzyli po sobie.

Dłuższą chwilę wszyscy milczeliśmy.

Rohid odchrząknął.

– No jeśli nie będziesz się przykładać do zwiększenia dochodów, będziemy mieli do ciebie żal – oznajmił lodowato.

Poczułam się tak, jakby pozbawił mnie tchu.

Będą mieć do mnie żal? To ja wybudowałam tę przychodnię!

Wezbrała we mnie furia. Poczucie niedocenienia. A przede wszystkim uraza.

Będą mieć do mnie żal? Poczułam się zupełnie bezwartościowa. Będę musiała to znosić przez resztę życia lub stawać na uszach, by zarobić więcej…?

Nie mogłam tak pracować. I nie zamierzałam.

Nadeszła moja chwila z Przypadkowej dziewczyny. Moje życie w mgnieniu oka przybrało nieoczekiwany obrót.

– W takim razie odchodzę – stwierdziłam.

Cała trójka gapiła się z niedowierzaniem, jak niespiesznie wstaję z krzesła i wychodzę z sali. Musiałam być biała jak ściana, bo Kirsty w rejestracji zapytała, czy nic mi nie jest.

– Jest. Odchodzę. – Zdusiłam w sobie łzy. Usłyszałam jeszcze jej westchnienie, ale słowa, które pewnie po nim padły, już do mnie nie dotarły, bo wychodziłam przez główne drzwi, na ziąb. Lodowate powietrze wdarło mi się w płuca, jeszcze bardziej utrudniając oddychanie.

Co teraz? Miałam czterdzieści dziewięć lat i właśnie się wypięłam na swoją karierę, na dochody, na wszystko.

Obróciłam się i popatrzyłam na przychodnię, którą tyle lat temu stworzyłam z niczego. Z tym ślicznym rododendronowym żywopłotem, który zasadziłam, by człowiek czuł się tu przyjaźniej, bardziej swojsko. Na budynek, który postawił dla mnie David, mój mąż i deweloper. Myślałam o tysiącach pacjentów z mojej kartoteki, wśród których wielu stało się niemal przyjaciółmi. Ich dzieci dorastały na moich oczach, słuchałam, gdy dzielili się ze mną troskami, śledziłam, jak w życiu części z nich zachodzą wielkie zmiany. Trzymałam za ręce załamanych pacjentów starszych wiekiem, wypłakujących mi swoją samotność. Byłam nie tylko lekarzem; czasem czułam się jednocześnie powiernikiem, pracownikiem socjalnym, kapłanem i przyjaciółką. Uwielbiałam swoje życie podmiejskiej lekarki i przez te lata poznałam i polubiłam tak wiele osób spośród tych, którymi się zajmowałam, że żartowałam, iż o wielu z nich mogłabym napisać książkę. Praktyka lekarska stała się drugą po rodzinie najważniejszą rzeczą w moim życiu.

I teraz, ot tak, wszystko się skończyło.

***

Nie mogłam spać.

Kolejne godziny wpatrywałam się w ten sam punkt na suficie. David trzymał mnie za rękę, a ja leżałam, wciąż przeżuwając swoją decyzję. Mój mąż i synowie – Rob i Charlie – byli dla mnie wszystkim. Nie potrafiłam się pogodzić ze zrobieniem czegoś, co naraził nas wszystkich na ryzyko finansowe.

David zapewniał mnie, że będzie dobrze. Na szczęście miał porządną pracę i byłby zdolny się o nas zatroszczyć. Tyle że ja nie przywykłam do życia na czyimś garnuszku. Od dziecka chciałam móc liczyć na siebie. Kochałam pracę, nadawała mojemu życiu sens, którego nie chciałam się wyrzec. Uwielbiałam też pomagać ludziom – właśnie dlatego wybrałam medycynę. Wróciłam myślami do pacjentów. Boleśnie zakłuło mnie poczucie winy, że od nich odeszłam.

Wyrzuty sumienia, lęk, smutek, złość – w głowie kotłowały mi się i kipiały emocje, tak zgiełkliwie i natrętnie wdzierając się w ciszę nocy, że w końcu pękłam.

Wydostałam się spod kołdry, przedreptałam przez pokój i narzuciłam na siebie gruby szlafrok, zdjęty z wieszaka na drzwiach. Zimowe powietrze tak go wychłodziło, że przeszedł mnie dreszcz.

David się poruszył.

– Nic ci nie jest?

– Wszystko gra, śpij dalej.

Na parterze podgrzałam sobie kubek mleka. Usiadłam przy naszym masywnym drewnianym stole i zagapiłam się w noc za oknami kuchni. Ten bezmiar czerni wydał mi się tak mroczny jak moja przyszłość.

Nie zawarłam ze wspólnikami formalnej umowy dotyczącej okresu wypowiedzenia. Uzgodniliśmy tylko, że opuszczę przychodnię w ciągu trzech tygodni.

Opuszczę moją przychodnię – te słowa znów podsyciły we mnie gniew. Czułam, że coś tu jest nie tak! Lekarzom za wykonywanie ich obowiązków nie powinno się płacić premiami!

Z wściekłością ponownie sięgnęłam po mleko. Wspólnicy bardzo nalegali, bym ograniczała konsultacje do dziesięciu minut i jednego problemu naraz. Tyle tylko, że moi pacjenci często tygodniami czekali na wizytę u mnie i jeśli przychodzili z kilkoma sprawami, nie miałam serca pouczać ich, że muszą się zapisać na kolejne spotkanie i przez następne trzy tygodnie czekać, aż będą mogli wyjawić mi do końca, co ich dręczy. Co ważniejsze, dolegliwości mogły być ze sobą powiązane, istotne wydawało mi się więc wysłuchanie całej historii.

W życiu nie czułam takiego wzburzenia. Znów wbiłam wzrok w kuchenne okno. Tym razem jednak szukałam nie ciemności, a swojego odbicia.

Włosom, choć były krótkie, udało się przybrać całkiem absurdalne kształty, sterczeć dęba. Na tyle, na ile się dało, przygładziłam je dłonią i odgarnęłam z oczu grzywkę.

Wyglądałam na skrajnie wyczerpaną, ale wiedziałam, że nie uda mi się zasnąć, dopóki nie zrzucę z piersi całego ciężaru.

Przeszłam do swojego gabinetu. Nie musiałam zapalać światła, zagracony pokój rozjaśniał blask księżyca wpadający przez wielkie przesuwne okna.

Półki były tak wypełnione magazynami medycznymi, że pod ich ciężarem uginały się niemal jak hamaki. Biurko, ustawione przodem do ogrodu, wyglądało niewiele lepiej. Po obu stronach komputera wznosiły się góry teczek. Sterty papieru na wagę życia, a ja to wszystko odrzucałam.

Obok klawiatury stały w srebrnych ramkach zdjęcia moich synów w szkolnych mundurkach. Uśmiechali się z dumą. Czy ze mnie też byli dumni?

Dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat troski o pacjentów, i nagle się skończyło.

Włączyłam komputer i sięgnęłam do elektrycznego grzejnika koło nóg. Zagrzechotał i zabrzęczał, dziwnie dodając mi tym otuchy.

Zaczęłam pisać. Było wpół do czwartej nad ranem, a ja wylewałam z siebie wszystko, co leżało mi na sercu, i przenosiłam na pustą stronę całość moich odczuć.

Znalazło się tu wszystko, czego nie udało mi się wyartykułować na zebraniu, wszelkie argumenty przeciwko nowym kontraktom i nowej polityce. Dokładnie wyjaśniłam, czemu zmusiły mnie one do porzucenia pracy, którą uwielbiałam. Pisałam prawie godzinę, a potem odchyliłam się na miękkie skórzane oparcie obrotowego fotela i głęboko odetchnęłam z ulgą.

Teraz, gdy to z siebie wyrzuciłam, pozostawało wcisnąć „Zapisz”, ponownie wsunąć się pod kołdrę i przytulić do Davida.

Zamiast tego wcisnęłam „Wyślij”.Rozdział drugi

Rozdział
drugi

Nie przypuszczałam, że trafię na okładkę!

Siedząc w swoim gabinecie w przychodni, złapałam się na tym, że patrzę na moje słowa, wydrukowane na Pulse, ogólnokrajowego magazynu internistycznego.

„Oto odjeżdżam w siną dal, a nikogo to nie rusza”.

Dokładnie to napisałam, ale nie przypuszczałam, że zacytują mnie słowo w słowo.

Przeklinałam siebie za to, że tak bez umiaru dałam upust emocjom. Chodziło mi o to, że prawie dwadzieścia lat usilnie starałam się wykonywać dobrą robotę, a nagle okazało się, że to się wcale nie liczy i nikogo to nie obchodzi. Wszyscy chcieli tylko odfajkowywania rubryk.

Żałowałam, że nie zabrałam okularów słonecznych, za którymi mogłabym się schować.

Ale nic już nie mogłam z tym zrobić. Moje opinie ukazały się czarno na białym, do wglądu dla wszystkich zainteresowanych. Pozostawało mi jedynie wyprężyć pierś i przez trzy ostatnie tygodnie mojej praktyki zabrać się do pracy.

Znowu miotałam się między złością a poczuciem żalu. Nie służyło mi teraz bycie tutaj, ale na szczęście w rozkład dnia miałam wpisaną półgodzinną przerwę. Chwyciłam torebkę i wybiegłam zaczerpnąć świeżego powietrza.

Gdzie bym nie skierowała wzroku, wszystko przypominało mi, co tracę. Przechodząc przez poczekalnię, czułam na sobie dziesiątki par oczu, szeroko rozwartych z niedowierzania – list pożegnalny, który napisałam do pacjentów, wisiał przypięty na tablicy ogłoszeń.

Przecięłam obsadzoną drzewami ulicę, chroniąc się w kawiarni naprzeciwko przychodni, ale panowała tam niewiele lepsza atmosfera. Przede mną w kolejce stała Sandra, farmaceutka z pobliskiej apteki. Kiedy obejmowałam posadę lekarza rodzinnego w tym rejonie, ona już sprzedawała leki. Spodziewałam się, że napomknie coś o artykule, ale miała dla mnie inną nowinę.

– Przez ciebie całe miasteczko prawie pogrążyło się w żałobie – palnęła.

Przez te lata blisko zaprzyjaźniłam się z Sandrą. Jej twarz, tchnącą samą dobrocią, okalała burza kasztanowych włosów. Liczyła sobie niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, więc żeby na mnie spojrzeć, musiała podnieść swoje ciemne oczy.

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy. Ona mówiła dalej, każdym słowem trafiając mnie w serce.

– Tak bardzo zasmuciłaś pacjentów. Nie wiedzą, co bez ciebie zrobią. Amando, naprawdę musisz odejść…?

Delikatnie ścisnęłam Sandrę za ramię, choć tak naprawdę wolałabym ją objąć i serdecznie uściskać.

– Podjęłam decyzję. Teraz muszę tę sprawę doprowadzić do końca. Chociaż mi z tym okropnie – przyznałam. Zbierało mi się na płacz. Tylko tego by brakowało: żebym zalała się łzami w kolejce po kawę.

Potem nadeszło kluczowe pytanie.

– A co będziesz teraz robić?

No właśnie – co?

– Sądzę, że z twoim doświadczeniem bez trudu dostaniesz pracę w innej przychodni – dodała.

Akurat tego nie chciałam. Mierzyłabym się z tymi samymi problemami, tyle że w innej scenerii. Ale co miałabym robić? Sama czułam się jak w żałobie. Ogarnął mnie smutek, czułam się osamotniona, nie widziałam przed sobą drogi, a gęsta i ciemna mgła zwątpienia oraz poczucia winy zaćmiewała wizję przyszłości.

Zapach palonej kawy nagle wydał mi się kwaśny, przyprawiający o mdłości, wręcz nie do wytrzymania. Te kawiarniane odgłosy, biały szum pogaduszek, syk spieniacza do mleka… Nie byłam w stanie znieść tego wszystkiego. Czułam fale gorąca uderzające mi do głowy i desperacko zapragnęłam powrotu w uliczny ziąb. Istne męczarnie. Co ja narobiłam?

– Muszę wracać do pracy – powiedziałam Sandrze.

– Ale nawet nie doczekałaś się kawy. Musimy się napić, zanim odejdziesz z… – urwała, gdy pokazałam jej uniesione w górę kciuki i rzuciłam się do drzwi.

Na zewnątrz zaczerpnęłam kilka głębokich oddechów, racząc się rześkim powietrzem zamiast kawy. Chciało mi się płakać. Tego wszystkiego było za wiele. Widzieć swoje wynurzenia na kartach magazynu, wysłuchiwać, co czują moi pacjenci… Ale w popłoch wpędziło mnie uświadomienie sobie, że nie mam cienia pomysłu na to, co zrobić z resztą mojego życia. Po powrocie do gabinetu sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy do drzwi zapukał pan Collins. Gdybym mogła, przez resztę dnia chowałabym się za biurkiem, ale nie miałam wyboru.

– Proszę – powiedziałam, kryjąc się za udawaną radością.

Briana Collinsa – zawsze ogolonego wysokiego pięćdziesięciolatka o siwych włosach i powiększających się zakolach – leczyłam od bardzo dawna. Miał długie, cienkie palce, przez co łapałam się na myśli, że powinien grać na fortepianie.

Zajrzał teraz przez drzwi i ostrożnie zbliżył się po cętkowanej wykładzinie do biurka. Kroki stawiał niepewnie, jak człowiek, któremu pewności siebie starczyło tylko na to, by zastukać.

Odkąd pamiętam, okresowo brał antydepresanty. Gdy łagodziły jego stan, odstawiał je, przekonany, że czuje się lepiej, ale natychmiast popadał w dołujące przygnębienie.

W trakcie swojej praktyki widywałam mnóstwo pacjentów takich jak Brian – dobrze sytuowany i elokwentny przedstawiciel klasy średniej, któremu się w życiu powiodło. Klasyczny przykład pana w nieśmiertelnym garniturze w prążki, dzień w dzień goszczącego w centrum. Muszę przyznać, że kiedy zaczynałam pracę w tej okolicy, taki typ trochę mnie onieśmielał, gdyż obawiałam się, że ludzie tego rodzaju raczej nie obdarzą zaufaniem młodej lekarki. Ku memu zaskoczeniu udało mi się go do siebie przekonać, podobnie jak wielu innych pacjentów. Sądzę, że udało mi się, ponieważ im pokazałam, iż naprawdę mi na nich zależy. Zawsze wierzyłam, że głównej przyczyny wielu chorób można się doszukać w kipiących w człowieku problemach emocjonalnych. Kłopot z tym był taki, że wielu z moich pacjentów z czasem zaczęło widzieć we mnie bardziej doradcę niż lekarza… Pan Collins nie stanowił tu wyjątku.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Brianie? – zapytałam łagodnie i ciepło, starając się, by poczuł się swobodnie.

Spuścił wzrok i opadł na krzesło naprzeciw mnie.

– To rzeczywiście prawda, że pani odchodzi? – zaczął z niepokojem w oczach. Oto pierwszy raz spotykałam się twarzą w twarz z reakcją na moje rozstanie z pracą. Okazało się to nie do zniesienia. Napięcie w moim maleńkim gabinecie dałoby się kroić nożem.

– Obawiam się, że tak.

Na chwilę całkiem zamilkł, wpatrując się intensywnie w jakiś punkt na wykładzinie, a potem spojrzał mi w oczy. Zobaczyłam łzy. Serce mi się krajało.

Z pudełka na moim biurku wyciągnął chusteczkę i otarł kąciki oczu.

Głos mu drżał.

– Ale co ja bez pani zrobię? Pani jedna rozumie, przez co przechodzę, a tak trudno mi się otworzyć przed drugim człowiekiem.

Jego lęk był całkowicie naturalny; dzieliło go zresztą mnóstwo ludzi, którzy przeszli przez zmianę lekarza prowadzącego.

– Przenosi się pani do jakiejś pobliskiej przychodni?

Otworzyłam usta i na tym poprzestałam. Zamierzałam odpowiedzieć mu, że nie, ale to pytanie powaliło mnie na samo dno znanej mi już otchłani niepewności. Przełknęłam gulę i szepnęłam:

– Raczej nie.

Ponownie spuścił wzrok, przybity, a potem nagle się zerwał. Raptownie wyciągnął rękę, zapewne tak, jak robił to setki razy na oficjalnych posiedzeniach, maskując formalnym gestem swoje przygnębienie.

– No to życzę pani wszystkiego najlepszego na przyszłość, pani doktor.

Gdy ściskałam mu dłoń, dusiło mnie w gardle.

– Była pani cudowna i naprawdę doceniam wszystko, co pani dla mnie zrobiła przez te lata – wyrzucał z siebie sztywno i jednostajnie. – A każdy, komu trafi się pani jako lekarz, będzie szczęściarzem.

Zagryzłam wargi – byłam o włos od zalania się łzami. Chowając się za wiedzą medyczną, poleciłam panu Collinsowi kontynuowanie leczenia taką samą dawką antydepresantów i kontrolę za trzy miesiące.

Odprowadziłam go do drzwi i tam oboje mieliśmy swoją chwilę ciszy, wzajemnie świadomi swego smutku.

– Wszystko się ułoży – powiedziałam, żeby dodać mu otuchy.

Zabrał te słowa za drzwi, a ja pękłam, przytłoczona lawiną wszystkich dzisiejszych emocji.

Źle to wyglądało. Życie lekarza stanowi nieustanny przepływ trudnych sytuacji, przejętych pacjentów, bólu, smutku i śmierci. Potrzebowałam więcej siły – bo przecież byłam silniejsza, zawsze byłam – po prostu nie miałam pojęcia, jak przetrwać następne parę tygodni.

Zadzwonił telefon.

Kusiło mnie, żeby zaczekać, aż umilknie, i pewnie tak bym zrobiła, ale potrzebowałam też czegoś – czegokolwiek – co mogłoby wyrwać mnie z dołka, w który się osuwałam.

– Pani doktor Brown? – zapytał głos na drugim końcu linii.

– Tak. Z kim rozmawiam?

– Tutaj doktor Phil Burn. Widziałem pani artykuł w Pulse.

Ścisnęło mnie w żołądku.

– Prowadzę nabór lekarzy do pracy w zakładach karnych w południowo-wschodniej Anglii.

– Słucham? – Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

– Szukam lekarza do pracy w więzieniu – powtórzył.

Całkiem mnie to ogłuszyło. Tak się zafiksowałam na małomiasteczkowej praktyce, że inne perspektywy, jak ta, którą sugerował, nawet nie przyszły mi do głowy.

Doktor Burn kontynuował opis pracy. Chodziło o część etatu w zakładzie karnym dla młodocianych, od piętnastu do osiemnastu lat, HMP Huntercombe, w hrabstwie Oxford, nieopodal Henley-On-Thames.

– Czy byłaby pani zainteresowana? – zapytał.

Myśl o więzieniu przywołała obrazy bójek, ran kłutych, powieszeń – grozę dobrze znaną z filmów. Czy umiałabym się odnaleźć w pracy w takim świecie?

W głębi siebie, rzecz jasna, wiedziałam, że moje pierwsze skojarzenia z życiem więziennym zapewne nie oddają prawdy, no i potrzebowałam czegoś, do czego mogłabym się zabrać… Czegoś nowego, co będzie stanowić dla mnie wyzwanie i dzięki czemu odzyskam poczucie sensu życia. Czegoś, co mogłoby pomóc innym.

– Tak! – oznajmiłam, czym samą siebie zszokowałam. Nie dałam sobie czasu na przemyślenie decyzji, polegałam jedynie na przeczuciach, nie miałam pojęcia o wysokości wynagrodzenia, nie zadałam też wielu innych pytań…

Ale jak straszni mogli być piętnasto- czy osiemnastolatkowie? Moi chłopcy, Rob i Charlie, byli w tym wieku, mogłam więc liczyć na to, że jakoś dotrę do ich rówieśników, a oni zobaczą we mnie nie tyle zagrożenie, co kogoś w rodzaju matki.

Czy rzeczywiście byłam aż tak naiwna? Owszem. Ale o tym miałam dowiedzieć się wkrótce.

On tymczasem opowiadał, jak to niewielu lekarzy kwapi się do pracy w więzieniach, która jest postrzegana jako zbyt obciążająca i w niesprzyjającym środowisku, wymagająca kontaktu z trudnymi, opornymi, nieprzewidywalnymi i nierzadko agresywnymi ludźmi.

– Ale – powiedział ze śmiechem – ktoś tak szczery do bólu jak pani powinien podołać temu wyzwaniu!

Wierzyć mi się nie chciało, ale moje zuchwałe słowa na łamach magazynu otworzyły przede mną świat nowych możliwości. Doktor Burn dostrzegł we mnie ducha walki.

Miałabym nie spróbować czegoś nowego tylko dlatego, że zbliżam się do pięćdziesiątki? Na nowy początek nigdy nie jest za późno. Niezależnie od tego, czy mowa o karierze zawodowej, o małżeństwie, czy o stylu życia. Przez całe lata wkładałam to do głowy moim pacjentom i oto nadeszła pora, bym sama zmierzyła się z nieznanym. Może nawet uda mi się odmienić życie tych chłopaków.

***

Dobry Boże, w co się wpakowałam?

Po powrocie do domu już podawałam w wątpliwość swoją decyzję. Czy nie postąpiłam zbyt pochopnie, akceptując posadę, o której praktycznie nic nie wiedziałam?

Siedząc przy stole w kuchni, robiłam research na temat więzienia Huntercombe.

Oficjalnie figurowało jako zakład karny dla młodocianych przestępców, przekwalifikowany na użytek nastolatków w roku 2000. Wybudowany został podczas drugiej wojny światowej jako obóz dla internowanych, a w 1946 roku zamieniono go w więzienie.

Inaczej niż w więzieniach dla dorosłych, gdzie pensjonariuszy klasyfikuje się pod literami od A do D w zależności od powagi występku, w instytucjach dla młodocianych nie stosuje się żadnej gradacji. Ale nie dodawało mi to otuchy.

Chociaż niełatwo mnie przerazić, nabierałam wątpliwości, czytając o czynach, jakich dopuścili się niektórzy z tych nastolatków. W grę wchodziły nie tylko kradzieże i włamania, ale też morderstwa i gwałty.

Poszukałam rady u Davida.

– Myślisz, że dam sobie radę? – zapytałam.

Obierał ziemniaki na kolację i się roześmiał.

– Bez żartów. Oczywiście, że dasz, nadajesz się jak mało kto. – Uśmiechnął się. – Jak zawsze.

Uwielbiałam to, że tak wspierał mnie i moją karierę. Jeden Bóg wiedział, ile wieczorów spędził sam, zajmując się chłopcami, bo mnie przedłużyła się praca lub otrzymałam nagłe wezwanie. Rozumiał moją potrzebę pomagania innym i mój zapał. Wiedział, że zbyt ciężko zapracowałam na swoją karierę, by ją porzucić.

– Będę się zajmowała nastolatkami, którzy popełnili najgorsze zbrodnie!

Ciężko mi było pojąć, że chłopcy w wieku moich synów byli w stanie kogoś zabić czy zgwałcić, a nawet wykorzystać seksualnie małe dziecko.

– Oni też potrzebują lekarza. I nie wydaje mi się, by ktoś lepiej od ciebie sprawdził się na tej posadzie – stwierdził David.

Dobrze powiedziane. Nie do mnie należało osądzanie; moja robota to starać się, żeby ludziom było lepiej.

– Ale to więzienie. Czy jestem dostatecznie twarda, by temu sprostać?

Usłyszałam chlupnięcie, gdy kolejny obrany ziemniak wpadł do garnka z wodą, potem David odwrócił się i spojrzał mi w oczy.

– Mam ci przypomnieć choć część przypadków, gdy wykazałaś się odwagą? Pamiętasz tamtego gościa, co trzymał nóż przy swoim gardle…?Rozdział trzeci

Rozdział
trzeci

Cztery lata wcześniej…
Hrabstwo Buckingham
Lipiec 2000 r.

Był upalny letni dzień, a ja sączyłam lodowaty napój i pospiesznie wrzucałam coś na ząb, spędzając przerwę na lunch przy swoim biurku.

Łagodny, unoszący firanki wietrzyk wpadał do gabinetu i łaskotał mnie w kark.

Walczyłam z opadaniem powiek; w takim skwarze kusiło mnie, by się zdrzemnąć kilka minut. Nagle w ten spokój wdarły się krzyk i tupot kroków na korytarzu.

Drzwi z impetem otwarły się na oścież. Stanęła w nich jedna z moich pacjentek, Jenny Scott, bez tchu i spanikowana.

– Amando, musisz natychmiast iść ze mną – wychrypiała.

Jej zwykle idealnie ułożone włosy były w nieładzie, zmierzwione przez wiatr. Prysło typowe dla niej opanowanie.

– Chodzi o Jonathana… Ma nóż i mówi, że się zabije. Nie wiem, co robić. Jest w domu… Proszę, chodź.

Jonathan, mąż Jenny, był alkoholikiem cierpiącym na gwałtowne huśtawki nastroju. Od lat leczyłam ich oboje. Bez namysłu złapałam za torebkę, zapakowałam do niej cały sprzęt i leki, jakie zabierałam na wizyty domowe, i wybiegłam za nią na parking przychodni.

Zdążyła już odjechać, ale wiedziałam, gdzie się udać. Odwiedzałam ich dom wiele razy.

Mieścił się niespełna pięć minut od przychodni, przy urokliwej, pięknie zabudowanej uliczce. Stały tam duże domy o okazałych ogrodach, a na podjazdach parkowały drogie samochody. Niejeden człowiek, oglądając tę okolicę, myślał, jacy szczęśliwi muszą być jej mieszkańcy. Moje doświadczenie mówiło, że w wielu z tych wspaniałych domostw, za pozornie nienagannymi fasadami, kryło się mnóstwo udręki i niedoli. Dużą część problemów, z którymi jako lekarz miałam tu do czynienia, powodowały stres i presja finansowa. W moim zawodzie szybko się nauczyłam, że pieniądze nieczęsto dają szczęście.

Gdy skręciłam w uliczkę, plamy słońca prześwitującego między gałęziami zastąpiło niebieskie i białe miganie lamp kilku radiowozów. Stały pod domem Scottów. Budynek otaczało z pół tuzina uzbrojonych policjantów w kuloodpornych kamizelkach. Zaparkowałam i wysiadłam z samochodu. W co się pakowałam? Przypominało to filmową scenę negocjacji w sprawie zakładników.

Za jednym z radiowozów stała Jenny. Zamachała do mnie. Drogę zastąpił mi policjant, wyciągając rękę, gotów mnie zatrzymać.

– Wszystko w porządku, jestem jego lekarką – wyjaśniłam.

Funkcjonariusz odsunął się na bok, a do mnie podbiegła Jenny, z ulgą wymalowaną na twarzy.

– Bogu dzięki, że jesteś, Amando.

Nie płakała, chociaż cała dygotała. Jenny była silną, wytrzymałą kobietą, zdolną wiele znieść. Kto wie, z czym musiała sobie radzić przez te wszystkie lata. To, że Jonathana ponosiły nerwy, nie było niczym nowym, ale nie przypuszczałam, że zobaczę pod ich domem radiowozy.

– No to co się stało? – zapytałam.

– Sama nie wiem. Nic nie rozumiem. Wszystko było dobrze, a chwilę później… – Jenny umilkła, żeby pozbierać myśli. – Jedliśmy razem lunch. Wstałam, żeby wyjąć z lodówki sos majonezowy, i zauważyłam, że ubyły trzy butelki wina. Trzy! Wiem, że lubi sobie popić, Amando, ale trzy butelki przed lunchem to dużo nawet jak na jego standardy. Zmęczyło mnie to już, byłam zła i zapytałam go, gdzie one się podziały.

Głos zaczął jej drżeć, wiedziałam więc, znając Jenny, że to siebie obwinia o to, co się stało potem.

– Rozkrzyczał się, że nie należało go pytać, a następnie do mnie dotarło, że wyciągnął z szuflady nóż do krojenia mięsa i przyłożył go sobie do szyi. Mówił, że na mnie nie zasługuje i że się zabije. – Wzrokiem szukała u mnie wsparcia. – To moja wina, prawda?

Ścisnęłam ją za ramię.

– Nie, Jenny – powiedziałam z naciskiem, nie po raz pierwszy. – To nie jest twoja wina.

Ogromnie było mi jej żal. Nie mieściło mi się w głowie, co przecierpiała przez te lata. A że była kobietą silną i niezależną, czułam, że mnóstwo tego bólu zamyka w sobie. Gorąco współczułam też Jonathanowi, który borykał się ze stanami lękowymi i depresją, a dla stępienia tych udręk uciekał w alkohol.

– Próbowałam go nakłonić, by odłożył nóż – kontynuowała Jenny – ale on tylko przybliżył go jeszcze do szyi. Tak się przeraziłam, że wybiegłam. Ciebie posłucha, Amando. Proszę, porozmawiasz z nim?

Czułam coraz większą presję.

Zawróciłam do jednego z policjantów i zapytałam, czy nawiązali już kontakt z Jonathanem.

– Jeszcze nie. Musimy czekać na zgodę na wejście. Nie potrwa to długo, ale teraz… – Wzruszył ramionami. – No, stoimy.

– A ja? – spytałam. – Ja mogę wejść?

– Według prawa? Tak, jest pani jego lekarzem i ma powody przypuszczać, że może się zranić. – Przyjrzał mi się, a strach o moje bezpieczeństwo, który pojawił się w jego oczach, niemal skłonił mnie do zmiany zdania. – Ale nie powinna pani. Lepiej zaczekać, aż dostaniemy pozwolenie. Wtedy wejdziemy wszyscy razem.

Tylko czy to by coś dało? Jonathan mnie potrzebował. Zależało też na tym Jenny. Moją powinnością było nieść pomoc i miałam obowiązek ją spełnić.

Weszłam na podjazd.

Dom Scottów był przepiękny, z dużą wierzbą płaczącą na środku trawnika i rabatkami pełnymi olśniewających róż i różnobarwnych letnich kwiatów. Wzdłuż ściany frontowej wisiały podłużne skrzynki z kwiatami, a wzdłuż podjazdu ciągnęły się rzędy donic z bratkami i lawendą.

Im bardziej się zbliżałam do ganku, tym mocniej waliło mi serce. Niepokoiło mnie, co zastanę po drugiej stronie drzwi. Istniała obawa, że Jonathan skieruje nóż przeciwko mnie. Miałam wrażenie, że idę wyjątkowo długo. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że wszystkie oczy utkwione są we mnie. Jenny przyciskała dłoń do ust, a policjanci zamarli w bezruchu z rękoma przy kaburach, gotowi w każdej chwili wkroczyć do akcji.

Ostatni raz ogarnęłam ich spojrzeniem, a potem wzięłam się do roboty.

Drzwi frontowe były uchylone. Pchnęłam je szerzej końcami palców, by wejść do przedpokoju. W domu panowała niesamowita cisza. Moje buty stukały o drewnianą podłogę aż za głośno.

– Jonathan? – zawołałam.

Cisza.

– Jonathan, tu doktor Brown.

Odpowiedzi nadal nie było, ale i tak szłam w kierunku kuchni, przygotowując się w duchu na to, co zobaczę.

Ale jego już w kuchni nie było.

Ponownie podniosłam głos.

– Jonathan? Tutaj doktor Brown. Przyszłam zobaczyć, czy wszystko u ciebie w porządku.

Usłyszałam hałas dobiegający z salonu.

Roztrzęsienie, które odczuwałam, nagle mnie opuściło. Musiałam dotrzeć do niego najszybciej, jak to możliwe. Weszłam do salonu.

– Och, Jonathan! – jęknęłam, ledwie tam skręciłam.

Stał przed skórzaną sofą. Wlewające się przez okna dachowe słońce podkreślało szczupłość jego sylwetki. Nóż, mocno przyciśnięty do krtani, lśnił. Jonathan lekko się chwiał, pijany, na czole perlił mu się pot, a wargi miał wilgotne.

Wpatrywał się we mnie, bez słowa.

Byłam w szoku. Znałam go dobrze, jako że od lat zwierzał mi się ze swoich problemów i doszło do tego, że widziałam w nim bardziej dobrego znajomego niż pacjenta. Serce łamało mi się na myśl, że rozpacz doprowadza go na skraj samobójstwa.

Usta mu pobladły, cały kolor odpłynął z twarzy. Wzrok miał niespokojny, całe ciało napięte. Nadal nic nie mówił, a jedynie przyciskał do gardła nóż.

Nie pozostawało mi nic innego, jak spróbować mu go odebrać.

Ruszyłam ostrożnie w jego stronę. Łagodnym głosem powiedziałam:

– Jonathan, proszę, daj mi ten nóż.

Całkiem znieruchomiał.

– Pozwól, że wezmę nóż. Wszystko będzie dobrze.

Nie widząc żadnej reakcji, powoli przesuwałam się do przodu. Co chodzi mu po głowie? Czy jest bliski poderżnięcia sobie gardła? A może skieruje nóż przeciwko mnie?

Zza okna dobiegał szum policyjnych krótkofalówek i szmer rozmów.

Na jego szyi nie widziałam żadnych obrażeń, ale koniec noża mocno napierał na skórę. Niewiele było trzeba, aby posunął się dalej.

– Jonathan… – zaczęłam, ale nie dane było mi dokończyć. Niespodziewanie bowiem rzucił się na mnie, z nożem w prawej ręce.

To wszystko stało się tak szybko. Zamarłam, nagle przeświadczona o tym, że popełniłam straszliwy błąd i zaraz umrę, tu, w tym kosztownie urządzonym salonie. Krew bryźnie na dywan, na który mało kto mógłby sobie pozwolić. Przyszłam pomóc, ale Jonathan odleciał już za daleko, za bardzo się pogubił, by to dostrzec. Wyciągał do mnie ręce, a nóż lśnił i wyglądał na tak ostry, że dałoby się nim ciąć powietrze.

Tak właśnie. Czekała mnie śmierć.

Oplótł rękoma moją szyję i zawisł mi na ramionach, puszczając wreszcie to wielkie rzeźnickie ostrze. Ciche szczęknięcie świadczyło o tym, że spadło za mną na podłogę salonu. Część mojej świadomości zarejestrowała ten upadek i to, że niebezpieczeństwo minęło. Reszta była zajęta łkającym Jonathanem. Stałam, podtrzymując go, a on szlochał i szlochał.

– Już dobrze. – Gładziłam go po plecach jak dziecko, które desperacko potrzebuje przytulenia i dodania otuchy.

Kiedy jego oddech nieco się uspokoił, powiedziałam, że musimy wyjść przed dom i że Jenny na niego czeka.

Od płaczu zachrypł.

– Czy ona kiedyś mi wybaczy?

– Ona cię kocha, wszystkim nam na tobie zależy. Byłaby zrozpaczona, gdyby coś ci się stało – odpowiedziałam.

Wyprowadziłam go z salonu, w stronę drzwi frontowych.

Zataczał się, pijany i zdezorientowany, podtrzymywałam go więc, gdy wychodziliśmy na słońce.

Z ulgą zobaczyłam migoczące światła karetki pogotowia.

– Poproszę cię teraz, żebyś pojechał do szpitala – powiedziałam. – Tam ci pomogą. Zrobisz to dla mnie?

Przytaknął.

Jenny podbiegła do nas i wzięła w ramiona zapłakanego męża. Przepełniała mnie wdzięczność, że jest już bezpieczny. Patrzyłam na nich oboje, nie mogąc uwolnić się od myśli, że gdyby sprawy przybrały dziś inny obrót, jedno z nich – a może i drugie – mogło postradać życie. Ostatecznie, gdy może pomogłam Jonathanowi się uspokoić, on znalazł w sobie dość siły – wystarczająco wiele – by powstrzymać się od dokonania czegoś, co złamałoby im życie.

Stałam na uboczu, gdy ratownicy medyczni pomagali mu wejść do karetki, żeby zawieźć go na oddział psychiatryczny miejscowego szpitala. Jenny pojechała za nimi swoim samochodem. Potrzebował fachowej pomocy, lepszej od tej, którą ja mogłam mu zapewnić.

Odprowadzałam ich wzrokiem, a potem wsiadłam do swojego auta i powoli wróciłam do pracy. Czekali na mnie inni pacjenci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: