- W empik go
Lekarstwo na żal - ebook
Lekarstwo na żal - ebook
Kontynuacja losów bohaterów powieści Mediatorka.
Drugi tom powieści przyniesie między innymi odpowiedzi na pytania, dlaczego relacja Marty Kołodziej z matką jest taka trudna, czy były mąż nadal uprzykrza jej życie i jak potoczyły się losy Betki i Zbyszka. Czytelnik pozna także nowych bohaterów – stażystów i sekretarkę Klementynę. Marta zmierzy się z jeszcze trudniejszymi mediacjami i będzie zmuszona podjąć decyzje, które zaważą na całym jej życiu.
Porywająca powieść umiejętnie łącząca powieść obyczajową z życiowymi opowieściami z sal sądowych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6103-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Słucham?
– Natalia? – w słuchawce zabrzmiał kobiecy głos. Zupełnie mi obcy.
– Pomyłka – odpowiedziałam odruchowo, bo nie nazywam się tak. Przytrzymałam aparat w ręku i sięgnęłam do wysuwających się katalogów.
– To ja, poczekaj! – usłyszałam.
Moja rozmówczyni najwyraźniej się nie rozłączyła, a ja nie potrafiłam zrobić tego tą samą ręką, w której trzymałam aparat.
– To pomyłka, proszę pani – powiedziałam zniecierpliwiona, bo foldery znów zjechały.
Stałam na chodniku, w pobliżu sporej kałuży złożonej głównie z resztek błota pośniegowego. Brakowało mi ręki, żeby otworzyć drzwi wejściowe do budynku, w którym mieściło się nasze biuro. Prowadziłyśmy tam mediacje, Elżbieta – nazywana przez przyjaciół Betką – i ja. Śpieszyłam się, bo Betka chciała dziś wcześniej wyjść i czekała tylko na mnie. Zaraz po spotkaniu z klientami wybrałam się do biura podróży, w którym moja matka wykupiła dla mnie voucher bez oznaczenia kierunku podróży ani terminu wylotu. Był ważny jeszcze przez dwa tygodnie, zdecydowałam się więc jechać teraz, a właściwie za dwa dni, na Sycylię. Dopełniłam formalności, zabrałam pod pachę katalogi, które nie zmieściły mi się do torebki, i świńskim truchtem przemierzałam brudny, śliski chodnik.
– Jestem twoją matką – usłyszałam w słuchawce. – Wiem, że to brzmi dziwnie, ale musimy się spotkać, wszystko ci wytłumaczę.
Ktoś wychodził z budynku, przytrzymał mi drzwi. Przycisnęłam mocniej łokciem śliski papier i przyłożyłam telefon do twarzy.
– Pani mnie z kimś myli albo robi sobie obrzydliwe żarty. – Starałam się zachować spokojny ton. – Znam moją matkę. Proszę się rozłączyć, bo bardzo się śpieszę, do widzenia.
– Ona nie jest...
Rozłączyłam się, nie słuchając. Nacisnęłam klamkę drzwi prowadzących do biura. W tej samej chwili foldery runęły mi pod nogi.
– Załatwiłaś? – Betka nalewała wody do filiżanki z herbatą. – Tobie też zrobić?
– Tak – odpowiedziałam.
Zdjęłam płaszcz, kucnęłam i zaczęłam zbierać kolorowe katalogi.
– Po diabła ja to zabrałam, skoro już się zdecydowałam?
– Dokąd?
Przyjaciółka postawiła przede mną parującą filiżankę.
– Na Sycylię.
– Fajnie, zazdroszczę ci.
– Wiesz, nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł – usiadłam na krześle i zamieszałam płyn łyżeczką – zostawić wszystko na tydzień i ot tak, pojechać sobie na wakacje! Nie umiem tak.
– Po pierwsze, to tylko tydzień. – Betka wzruszyła ramionami i przysunęła sobie jeden z folderów, który zdążyłam położyć na biurku. Przyjaciółka należała do kobiet zdecydowanych, energicznych, takich, które szybko podejmują decyzję i później bronią jej niczym chorągwi. – Po drugie, świat się nie zawali. Dziewczynkami zaopiekują się twoi rodzice, teraz spływa mniej mediacji, więc sobie poradzę, a kiedy wrócisz, poszukamy razem nowego biura. Uważam, że powinnaś pojechać, odpocząć, opalić się, zrelaksować i wyzbyć poczucia winy, że przez tydzień przestaniesz pełnić funkcję matki Polki. Tobie także coś się od życia należy!
Przyznałam jej rację, choć w głębi duszy gromadził się we mnie dziwny żal. Chciałam pojechać i nie chciałam. Cieszyłam się tym wyjazdem i martwiłam zarazem. Lutowe słońce nieśmiało przebijało się przez ciężkie chmury i brudne od deszczu szyby, żeby od czasu do czasu pogłaskać nas po twarzach, jakby chciało wtrącić swoje zdanie na ten temat.
– Cały tydzień – marudziłam. – To głupie, żeby wyjeżdżać akurat teraz! Wakacje w lutym!
– Przestań marudzić, bo przyłożę ci tą filiżanką! – Betka zamachnęła się na mnie. – Jedziesz i już! W wakacje nie masz wakacji, bo dzieci cię absorbują. No i szkoda, żeby się zmarnowało. Popatrz przez okno i od razu zachce ci się tego wyjazdu.
– Jeszcze kilka miesięcy temu gryzłam się tymi wszystkimi sprawami, a teraz siedzę, sączę herbatę z filiżanki i narzekam, że jadę na wakacje w zimie. Zwariowałam, prawda? – Objęłam ciepłe naczynie oburącz i popatrzyłam na brudne okno. – Chyba masz rację. Brakuje mi słońca i wyciszenia. Ciągle obracam się wokół ludzi z problemami, a tam zażyję ciszy i relaksu. Uśmiechnięty kelner poda mi pięknie przyrządzone danie, będę się otaczać ludźmi, których jedynym zmartwieniem jest to, gdzie podziali olejek do opalania.
– Jednak musisz jechać, bo gadasz od rzeczy – podsumowała mnie Betka. – W lutym chyba nie jest tam jeszcze tak gorąco, żeby plażować?
– Ma być około dwudziestu stopni – poinformowałam ją. – Podobno czasem pada, ale mało. Zresztą mnie opalanie najmniej interesuje. Nareszcie porządnie się wyśpię i przez tydzień nie będę nikogo pocieszać, niczego analizować, o nic się martwić. Luksus.
– Prawda – przyznała Betka. – Twój były mąż, Cezary, nie zagraża już tobie ani dzieciom, bo siedzi w więzieniu i szybko go nie zobaczysz. Z rodzicami się pogodziłaś, dziewczynki zdrowo się chowają, prezes Gruszka dał nam spokój, na brak pracy nie narzekamy, jedziesz na zasłużony urlop za darmo. Czego można chcieć więcej?
– No właśnie, nie wiem – odpowiedziałam jej w zamyśleniu. Słońce zgasło przytłumione siną chmurą. – Może ja nie potrafię żyć bez zmartwień? Obezwładnia mnie jakieś niewytłumaczalne przeczucie, że to tylko cisza przed burzą, że dzieje się coś, o czym nie wiem, i dlatego nie powinnam nigdzie jechać. Przed chwilą dzwoniła do mnie...
– Jesteś przewrażliwiona, dlatego urlop bardzo ci się przyda – przerwała mi Betka i wstała. – Posiedzisz jeszcze w biurze? Ja mam coś do załatwienia na mieście, a dziś pustki. Mogę zostawić cię samą?
– Przestań się wygłupiać! – Roześmiałam się. – Nie zamierzam podcinać sobie żył!
– Mam nadzieję – mruknęła Betka. Zdjęła z wieszaka płaszcz i zaczęła się ubierać. – Podobno potem trzeba zrywać klepkę i tynk ze ścian, żeby bakterie się nie rozwijały.
– Nic się ze mnie nie rozwinie – obiecałam. – Możesz sobie iść, posiedzę do trzeciej i pojadę po dziewczynki do przedszkola.
Betka wyszła, a ja zapatrzyłam się w okno. Ciężkie chmury wisiały nad miastem i tylko czekać, aż rozprują się pod naporem własnego ciężaru. Tęskniłam za słońcem, które teraz skryło się za siną pierzyną. Ono także nie miało ochoty wychodzić na dwór, na ten ziąb.
„Chyba do reszty zwariowałam, skoro nie cieszę się, że pojadę w stronę słońca, na cały tydzień – powiedziałam do siebie. – Najwyższa pora pozbyć się tego smutku!”.
Wstałam, pozmywałam filiżanki i spojrzałam na zegarek. Dochodziła czternasta. Za wcześnie, żeby odebrać dziewczynki z przedszkola. Moje dwie cudowne córeczki, czteroletnia Basia i pięcioletnia Laura, uczęszczały do tej placówki od niedawna. Odkąd je odzyskałam po długiej rozłące, kiedy to Cezary wywiózł dzieci za granicę, nasze życie, moje i ich, powoli się stabilizowało. Powtarzalność codziennych czynności i obowiązków wprowadziła poczucie bezpieczeństwa, którego brakowało nam od dawna. Betka miała rację, nasze sprawy poukładały się pomyślnie, dawne konflikty zdawały się należeć już do przeszłości i nigdy nie powrócić. Zaczęłam nowe życie.
Dlaczego nie umiałam cieszyć się tą sielanką? Czego mi zabrakło? Nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na to pytanie. Coś wciąż mnie niepokoiło. Jakiś niewytłumaczalny lęk skradał się za mną niczym cień. Przeczuwałam, że nie wszystko zostało domknięte, nie wszystkie sprawy załatwione do końca, coś zaniedbałam. Tygodniowy wyjazd, który otrzymałam w prezencie od matki, mógł stanowić jedynie moment ciszy przed burzą, która dopiero miała nadejść. I ten dziwny telefon... Od niechcenia spojrzałam na numer. Zaczynał się i kończył kilkoma szóstkami. Dlaczego wzbudził we mnie niepokój? Przecież omyłkowe połączenia nie należały do rzadkości, zapomina się o nich sekundę później, a tymczasem akurat ten incydent wżarł się w moją podświadomość jak kleszcz.
Zabrałam się do porządkowania dokumentów w szafie. Niech ta Betka ma przynajmniej porządek, gdy zostanie sama. Nasze biuro już dawno stało się dla nas za ciasne, w dodatku kłopotliwe sąsiedztwo firmy szkoleniowej utrudniało spokojne prowadzenie mediacji. Prawie codziennie ktoś zaglądał do nas i pytał o kursy. Gdy któraś z nas zostawała sama z klientami, takie ciągłe nagabywanie stało się zbyt uciążliwe. Podjęłyśmy więc decyzję o zmianie lokalu.
Zaczęłam układać chronologicznie dokumenty w segregatorach. Kiedy zamknęłam szafę, dochodziła piętnasta. W popłochu wybiegłam z biura, rozpychając się na korytarzu między kursantami oczekującymi na zajęcia.
– Panie wynoszą się niedługo? – zaczepił mnie w drzwiach wyjściowych właściciel firmy szkoleniowej.
Chwycił za kołnierz mojego płaszcza, przez co omal mnie nie udusił.
– Bardzo niedługo – warknęłam. – Koleżanka już szuka lokalu.
– To świetnie – ucieszył się szkoleniowiec. – Zajmiemy wasze pomieszczenia.
– Bardzo proszę – syknęłam przez ramię i uwolniłam kołnierz z jego uścisku. – Pozwoli pan, że pójdę?
– A czy ja panią trzymam? – Mężczyzna zdziwił się, wzruszył ramionami i wszedł na schody.
Otworzyłam drzwi. Owionął mnie lodowaty wiatr, za którym nadciągało złowieszczo ogromne sine chmursko. Nie wiedzieć dlaczego wydało mi się, że czeka ono na chwilę, kiedy wyjdę z budynku, żeby spuścić na mnie całe tony śniegu z deszczem.
– Jadę do tych Włoch – oświadczyłam chmursku odważnie. – Może sobie z ciebie padać!
Niebo nie czekało długo. W odpowiedzi chlusnęło zimną papką, która oblepiała twarz, rzęsy i włosy. Pochyliłam głowę i truchtem pobiegłam w stronę samochodu.
– Pani powiedziała dzisiaj, że musimy mieć przebrania na bal karnawałowy – powitała mnie Laura, gdy pojawiłam się w przedszkolu. – Na dziś.
– Na dziś to już chyba nie... – Uśmiechnęłam się.
– Musisz zapłacić na komitet – wybełkotała Basia, która zaplątała się w szalik.
Za każdym razem kolejność zakładania ubrań przez moją młodszą córkę była następująca: czapka, szalik, rękawiczki, następnie buty i na końcu kurtka. Wszelkie wysiłki, by zrobiła to inaczej, kończyły się na tym, że Basia wychodziła na dwór bez czapki lub w jednym bucie. Dlatego od pewnego czasu spokojnie czekałam, aż się ubierze, nie ingerując w kolejność zakładanych elementów odzieży. Szalik był długi i moja córka motała się w nim niczym kot w kłębku wełny.
– Basiu, pomóc ci? – zapytałam ostrożnie.
Basia kręciła się wokół własnej osi, wydając z siebie dziwne dźwięki. Parskała, warczała, sapała i jęczała zniecierpliwiona.
– Wypuść mnie! – krzyknęła wreszcie, co uznałam za odpowiedź twierdzącą. – Otwórz ten szalik!
– Nie kręć się tak, bo cię nie rozplączę. – Zaczęłam uwalniać dziecko z szalika, co było o tyle trudne, że ona, zamiast stać spokojnie wciąż się wierciła. – Robaki masz czy co?
– W przedszkolu są wszy – pochwaliła się Laura. – Nawet pani się drapała. I owsiki. Mamo, czy owsiki biorą się z owsianki? Stroje musimy mieć na dziś albo na jutro!
– Wszy i owsiki – jęknęłam. – Wspaniale!
Wyplątałam wreszcie Basię z szalika. Gdy obie dziewczynki były już gotowe do wyjścia, poczułam na plecach spływający pot.
– Opowiecie mi po drodze o tych owsikach i wszach, i balu karnawałowym. – Westchnęłam, otwierając drzwi wejściowe. – I jak ja mam was zostawić na tydzień w tej sytuacji!
Po drodze dowiedziałam się, że drapią się wszyscy, zatem kuracja jest niezbędna. Wstąpiłyśmy do apteki po stosowne środki. Pani farmaceutka, nadzwyczaj życzliwa, głośno i wyraźnie wyjaśniła mi działanie płynu na wszy oraz przeczytała na głos ulotkę wyjętą z opakowania leku na owsiki. Stojący w kolejce ludzie odsuwali się od nas jak od trędowatych. Z apteki udałyśmy się do domu moich rodziców. Odkąd między mną a nimi się poprawiło, widywaliśmy się codziennie. Zdarzało się, że przyprowadzałam dziewczynki do dziadków, a sama biegłam na spotkanie z klientami. W rodzinnym domu wciąż jednak czułam się obco. Konieczność utrzymania poprawności w relacjach z rodzicami sprawiała, że doznawałam ogromnej ulgi, gdy wracałam do własnego mieszkania. Nic mnie tak nie męczyło jak nieustanne kontrolowanie samej siebie w ich obecności, zwłaszcza w obecności matki. Musiałam jednak przyznać, że oboje bardzo się zmienili. Czy na lepsze? Pod pewnymi względami – na pewno. Matka stała się bardziej powściągliwa, jeśli chodzi o komentarze pod moim adresem, choć nie wyzbyła się dawnej uszczypliwości.
Ojciec uciekał w pracę jeszcze częściej niż przedtem. Znikał na całe dnie w swojej pracowni albo w biurze, robił się coraz bardziej markotny i trudny w kontaktach. Często bywał złośliwy lub zupełnie apatyczny.
– Ojciec prosił, żebyś przejrzała rachunki z tego roku.
Gdy usiadłam przy stole w pokoju, zamiast talerza z zupą matka postawiła przede mną ogromny karton wypełniony po brzegi papierami.
– Wzrok mu się pogorszył, a trzeba zrobić sprawozdanie dla zarządu. Najlepiej, jeśli wyrobisz się do poniedziałku. Dziś i jutro możesz nad tym posiedzieć, ja zajmę się dziećmi.
– Dlaczego księgowa tego nie zrobi? – zaprotestowałam energicznie, bo ilość skotłowanych w środku papierów przywodziła na myśl katorżniczą pracę przeznaczoną dla współczesnego Kopciuszka. – Jak mam to sprawdzać? Nie znam się na rachunkach! Z czym mam to porównać? Poza tym pojutrze wyjeżdżam. Byłam dziś w biurze podróży i załatwiłam do końca formalności. Dziewczynki mają wszy i owsiki.
– No tak, wyjeżdżasz – mruknęła niewyraźnie matka i wykonała taki gest, jakby chciała oprzeć się o powietrze. – To na razie posegreguj i zrób jakieś zestawienie. Dokończysz po powrocie. Trzeba ojca odciążyć. Księgowa robi swoje, ale te papiery należą do niego i sam musi się z tym uporać. Możesz przecież trochę pomóc.
Wyczułam w jej głosie napięcie. Dotychczas rodzice w żaden sposób nie angażowali mnie w firmowe sprawy. Spółką wcześniej zarządzał Cezary, który jak się później okazało, systematycznie okradał przedsiębiorstwo. W niedługim czasie doprowadziłby je do całkowitego bankructwa. Moi rodzice ufali mu do tego stopnia, że gdy wszystko wyszło na jaw, ojciec zalecił przeniesienie obowiązków Cezarego na innego członka zarządu, a matka do końca występowała w obronie byłego zięcia. Dopiero po osadzeniu go w więzieniu przestali o nim mówić. Zupełnie. Jakby nigdy nie istniał.
Kiwnęłam jedynie głową na zgodę i rozłożyłam papiery na stole. Nie znałam się na księgowości. Nie przyjęłam żadnej konkretnej metody w segregowaniu dokumentów, więc prawie cały wieczór upłynął mi na układaniu ich na poszczególne stosiki, wedle dat wystawienia, nazwy kontrahenta lub sposobu płatności. Większość rachunków dotyczyła rozmaitych komponentów chemicznych o nazwach tak trudnych do przeczytania, że jeszcze trudniej było mi sobie wyobrazić, do czego służą. W krótkim czasie pokój pokrył się papierami, które rozkładałam na wszystkie strony.
– Zjesz coś? – Moja matka stanęła w progu pokoju. – Nie zabrałaś się jeszcze do pracy? Już wieczór!
– Jak to nie? Już prawie skończyłam! – Prezentując moje dzieło, energicznie zamachnęłam się nad kupą papierów, które z łagodnym szelestem rozpłynęły się na stole i podłodze.
– No tak, jak zwykle – podsumowała mnie matka. – Zrobiłam kanapki, dziewczynki już jadły, bawią się u siebie. To przynajmniej pozbieraj to jakoś. Może kogoś się poprosi...
Rachunki ponownie wylądowały w pudle. Byłam tak zmęczona, że nie pomyślałam nawet o zjedzeniu kolacji. Laura bąknęła coś o bajce, ale babcia zaproponowała im wieczorynkę w telewizji. Nie protestowałam. Gdy tylko program się zakończył, pojechałyśmy do domu. Położyłam dzieci spać, zapominając zupełnie o insektach i strojach na bal karnawałowy. Poszłam do swojego pokoju i położyłam się na łóżku w ubraniu. Zasnęłam natychmiast.
***
– Zapomniałaś o strojach! – ofuknęła mnie rano Laura. – Nie mamy się w co przebrać.
– A kiedy ten bal? – zapytałam, ziewając. Nie wyspałam się, bo we śnie prześladowały mnie hordy owsików galopujących na ogromnych wszach. Uciekałam przed nimi w popłochu, potykając się o leżące na ziemi faktury i paragony. – Dzisiaj?
– Nie, za tydzień chyba – odpowiedziała Laura. – Dzisiaj mamy przynieść kostiumy.
– Skoro za tydzień, to nie ma pośpiechu. – Ziewnęłam szeroko. – Zdążymy coś przygotować. Dziś się tym zajmę. Pośpieszcie się, zaraz wychodzimy!
– Mamo, swędzi mnie – marudziła Basia. – Mam owsiki na głowie!
– Zapomniałam – powiedziałam, patrząc na córkę. – Dobrze, zrobimy tak: zostaniecie dziś w domu. Poproszę wujka Zbyszka, żeby z wami posiedział po południu, a teraz jazda do wanny, zrobimy kurację!
Dziewczynki z entuzjazmem pobiegły do łazienki. Ja tymczasem zatelefonowałam do Betki, aby ją uprzedzić, że nie przyjdę rano do biura. Potem wykonałam telefon do Zbyszka, ale nie odebrał. Laura i Basia piszczały już w wannie, do której lała się woda. Zadzwoniłam szybko do przedszkola, żeby powiadomić o nieobecności dzieci.
– W przedszkolu panuje epidemia szkarlatyny – poinformowała mnie sucho przedszkolanka. – Proszę zatrzymać dzieci w domu dłużej.
Rozłączyłam się i przysiadłam na chwilę w fotelu. Następnego dnia leciałam na tydzień na Sycylię i ciążyło mi przekonanie, że powinnam się do tego jakoś przygotować. Może jednak pomóc rodzicom z tymi rachunkami? Postanowiłam jednak cały dzień zostać w domu z dziećmi, a wieczorem odwieźć je do dziadków. Zadzwoniłam do matki, a ona wysłuchała tego, co miałam do powiedzenia, i po prostu się rozłączyła.
– Dobrze, dziewczynki – zawołałam nad ich głowami, wchodząc do łazienki. – Umyjemy łebki specjalnym szamponem, potem posiedzicie w ręcznikach na głowach, jeszcze potem wysuszymy się i wieczorem zawiozę was do dziadków. Nie pójdę dziś do pracy.
Dziewczynki zaklaskały radośnie w rączki. Przeprowadziłam kurację przy użyciu specyfików z apteki, później zawiązałam im turbany z ręczników na głowach i wystawiłam dzieci z wanny. Laura włożyła piżamkę, a Basia spodnie i bluzkę. Pobiegły pobawić się do swojego pokoju. Wtedy zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, czy to Natalia? – usłyszałam ten sam, lekko drżący kobiecy głos, który zdenerwował mnie poprzedniego dnia. Poczułam na plecach nieprzyjemne ciarki.
– Czego pani ode mnie chce? – zaczęłam od razu, a mój głos był twardy jak orzech.
Kobieta oddychała niespokojnie i milczała przez dłuższą chwilę. Czekałam cierpliwie, sama nie wiem na co. Odczuwałam stres, ale nie potrafiłam się rozłączyć.
– To pani chciała ze mną rozmawiać, proszę więc mówić – przerwałam w końcu przedłużającą się ciszę.
Kobieta westchnęła głośno, odchrząknęła i powiedziała cicho:
– Jestem twoją matką, dziecko. Prawdziwą. Tą, która cię urodziła. Musisz poznać prawdę. Ja dowiedziałam się niedawno, że tak jest...
Zastygłam z telefonem w dłoni. Nie wiedziałam, co powiedzieć, jak zareagować.
– Kim pani jest? – zapytałam zupełnie bez sensu. – Po co pani do mnie dzwoni?
– Wiesz, że twoja matka, a raczej kobieta, która cię wychowała, nie jest twoją prawdziwą matką, prawda?
Zagryzłam wargi, usiadłam głębiej w fotelu, popatrzyłam niespokojnie w stronę drzwi do pokoju, ale głośna dyskusja dziewczynek sugerowała, że przynajmniej przez kilka minut do mnie nie przyjdą. Przyłożyłam telefon do drugiego ucha. Starałam się, żeby mój głos brzmiał zupełnie normalnie, ale przychodziło mi to z trudem.
– Proszę pani – zaczęłam powoli mówić – wiem, że jestem adoptowana. Moja matka powiedziała mi o tym. Wiem także, że personalia mojej biologicznej matki są nieznane, ponieważ mnie porzuciła. I oświadczam, że nie będę więcej na ten temat rozmawiać, więc proszę się rozłączyć i więcej nie telefonować, bo zawiadomię policję, że pani mnie nęka!
– To nie jest prawda! – przerwała mi gwałtownie kobieta. – O Boże, nie znasz prawdy, nie wiesz, jak mi było ciężko! Ja...
– Nie interesuje mnie to – przerwałam jej brutalnie. – Ale nie zamierzam omawiać tego z panią przez telefon. W ogóle nie zamierzam tego z panią omawiać. To jest dla mnie temat zamknięty. Powtarzam, bardzo proszę nie telefonować więcej. Nie wiem, kim pani jest i czy robi to pani dla żartu, czy myli mnie z kimś innym. Nieważne. Proszę więcej nie dzwonić.
Nacisnęłam przycisk rozłączania i położyłam aparat na siedzeniu fotela. Wstałam i ruszyłam w kierunku pokoju dzieci. Zamknęłam za sobą drzwi, żeby nie słyszeć, że telefon znów dzwoni.
***
– Mam do ciebie dwie prośby – powiedziała moja matka.
Wieczorem tego samego dnia obie stałyśmy w kuchni. Matka nad parującym garem z jakimś mięsiwem przygotowywała gulasz, a ja, oparta o blat, skubałam kromkę chleba.
– Po pierwsze, chciałabym, żebyś poszukała dobrego lekarza od guza mózgu. I dobrego szpitala. Może ten twój Robert kogoś poleci. Po drugie, chciałabym, żebyś kupiła mi nowy telefon. Z tym coś się dzieje, a ja się na tym nie znam. Musisz mi to załatwić. To jest ponad moje siły!
– Co się dzieje z ojcem?
Odwróciłam twarz, bo woń gulaszu zatykała mnie w nieprzyjemny sposób. Zachłystywałam się nielubianym zapachem. Informacja nie dotarła do mnie jeszcze, wciąż skubałam chleb.
– Ojciec jest chory, mówię przecież. Ma guza mózgu. – Matka wygłosiła ten komunikat takim tonem, jakby informowała mnie, że trzeba kupić pieczywo na kolację. – Telefon koniecznie muszę zmienić. Jak najszybciej. – Mieszała w garnku. – Lekarz, który badał ojca, twierdzi, że jeszcze można operować. Może nie powinnam prosić cię o to, ale ja się tym nie zajmę. Podaj mi łyżkę, spróbuję, czy dobre.
– Jak to, guza mózgu?! O czym ty mówisz?!
Zakrztusiłam się chlebem, który utknął mi w gardle, gdy wreszcie zarejestrowałam, co do mnie powiedziała. Wbiłam wzrok w matkę, tymczasem ona stukała łyżką o brzeg garnka.
– Lekarz uprzedzał, że ojciec może niedługo stracić wzrok i słuch. Nie dam sobie ze wszystkim rady. Dobre, tylko za mało pieprzne. Podaj mi pieprz.
Matka skupiła się na potrawie, a ja patrzyłam na nią, jakbym widziała ją pierwszy raz w życiu. Poczułam, jak robi mi się na zmianę gorąco i zimno. Trzęsłam się, gdy odkładałam skórkę chleba na blat. Matka znów zaczęła mieszać w garnku z gulaszem.
– Zostaw ten głupi garnek! – krzyknęłam na nią zniecierpliwiona. – Powiedz mi normalnie, co się dzieje. Skąd wiesz o raku?! Przestań mieszać to pieprzone mięso i porozmawiaj ze mną normalnie, słyszysz?!
Matka z ociąganiem oderwała się od gulaszu, wytarła ręce o spódnicę, podeszła do krzesła, usiadła i spojrzała na mnie. W jej oczach widziałam pustkę.
– On umiera – wychrypiała. – Źle się poczuł kilka tygodni temu, przewrócił się, stracił przytomność. Zabrało go pogotowie. Zrobili mu badania, bo narzekał, że boli go głowa. I okazało się, że ma raka mózgu. Ogromnego!
Nogi się pode mną ugięły. Oparłam się mocniej o blat, poczułam, jak cała krew odpływa mi z głowy. Matka zastygła na swoim krześle, a ja nie mogłam wydobyć głosu. Zagryzłam mocno wargi. Z salonu dobiegał odgłos wesołej kreskówki, świat wirował, gulasz zaczynał pachnieć przypalenizną, a my obie patrzyłyśmy gdzieś przed siebie.
– Trzeba znaleźć dobrego lekarza – słyszałam własny głos. Brzmiał dziwnie, obco. – Teraz można wszystko wyleczyć, przecież...
– Nie ma nadziei – przerwała mi matka. Wytarła twarz i nos w leżącą na stole ścierkę i wzruszyła ramionami. – To bardzo rozległy guz, lekarz powiedział mi, że stanie się cud, jeśli ktoś podejmie się operacji.
– To stanie się, kurwa, cud! – krzyknęłam na nią.
Chciałam podejść i uderzyć ją w twarz. Zawrzeć w tym całą moją rozpacz, złość i zaskoczenie. Wszystkie nagromadzone przez lata emocje. Patrzyłam na nią jak na winowajcę, który powinien wreszcie ponieść zasłużoną karę. Poczułam w sobie siłę i moc, żeby ją uderzyć, oskarżyć o wszystkie przewinienia tego świata, opluć, zbluzgać, zabić. Zarazem ogarnął mnie żal. Gigantyczne, rozlewające się na wszystkie komórki mojego ciała rozgoryczenie pomieszane z litością. Patrzyłam na nią i współczułam jej, bo w jednej chwili przestała dla mnie istnieć. Przeistoczyła się w całkowicie bezbronną, pozbawioną swej raniącej natury kobietę, odartą z maski, makijażu, doskonałego kamuflażu, który czynił z niej mojego kata.
Matka starała się opanować, powstrzymać łzy i szloch, targające nią co chwilę. Wycierała nos w ścierkę, nie patrzyła na mnie. A ja stałam tak i przyglądałam się jej, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu.
– Co ja zrobię bez niego? – szeptała. – Co ze mną będzie? I jeszcze ten telefon!
– Ojciec wyzdrowieje, na pewno – mówiłam drewnianym głosem, chcąc samą siebie przekonać. – Znajdziemy pomoc, zobaczysz. Nie martw się.
Trwałyśmy tak jeszcze przez kilka minut. Nagle moja matka poderwała się jak oparzona. Dopadła garnka i z hurgotem zsunęła go z palnika.
– No i przypaliło się! – krzyknęła ze złością. – Gulaszu trzeba pilnować, a ty mnie rozpraszasz! Zamiast zająć się czymś... Wynocha! Idiotka!
Podeszłam do niej i próbowałam objąć, ale strzepnęła gniewnie moją rękę z ramienia.
– Dzieci kładź już, bo późno! Która to godzina, a tobie zbiera się na jakieś takie...
Odsunęłam się na kilka kroków, była już w swojej roli. Zawsze się tak zachowywała, gdy sprawy szły nie po jej myśli. Złością i agresją starała się przykryć zdenerwowanie, żal, pretensje. Frustrację rozładowywała pokrzykiwaniem na innych. Teraz dopiero to pojęłam. Po trzydziestu latach.
– Nie polecę jutro na Sycylię – postanowiłam. – Nie mogłabym w tej sytuacji. Robert jest w Kanadzie, ale może odbierze telefon. Poleci nam kogoś, coś doradzi.
– Zgłupiałaś chyba! – ofuknęła mnie matka, odwróciła się i zauważyłam w jej oczach iskry gniewu. – Przecież zapłacone! Czy ty zdajesz sobie sprawę, ile ojciec musiał pracować, żebyś mogła urządzić sobie wakacje?! To nie kosztuje pięć złotych! Nic nie poradzę, że wybierasz się jak sójka za morze! Wszystko przepadnie, jeśli nie pojedziesz. Ojcu nie pomoże to, że zmarnujesz pieniądze. Sądzisz, że ucieszyłby się, wiedząc, że nie szanujesz jego pracy?! Prosiłam tylko, żebyś pomogła mi po powrocie, bo nie dam sobie rady ze wszystkim. Z nim i z firmą. Nie musisz od razu histeryzować!
– Nie zostawię teraz ciebie i ojca! – zaprotestowałam, ale matka z wściekłością machnęła ręką.
Zawadziła o pokrywkę od garnka. Ta spadła na podłogę, roztrzaskując się w drobny mak.
– Jedziesz na tydzień, nie na rok, poradzę sobie, jak zwykle – syknęła matka i pochyliła się nad rozsypanym szkłem. – Myślałam, że to gruby plastik. Nietłukący się. Wrócisz, będzie co robić. Dzieci połóż już.
Wycofałam się z kuchni. Przez chwilę zakręciło mi się w głowie. Może przeżyłam szok spowodowany informacją o śmiertelnej chorobie ojca, a może ta gwałtowna przemiana, która we mnie zaszła, gdy po raz pierwszy w życiu spojrzałam na matkę inaczej, sprawiła, że poczułam się nieswojo.
Stojąc w korytarzu, spojrzałam na drzwi prowadzące do pokoju ojca. Zawahałam się, zabrakło mi jednak odwagi, by pójść do niego. Weszłam do salonu i zawołałam dziewczynki, które oglądały bajkę w telewizji. Świat znów zawirował. To, co robiłam później, przypominało odgrywanie roli w jakiejś sztuce o życiu. Patrzyłam na siebie z boku, jakbym oglądała film, a nie grała w nim. Padła więc kwestia dotycząca mycia, następnie obiecałam przeczytać bajkę, pożegnalny buziak na dobranoc, mocny uścisk.
***
Tej nocy nic mi się nie śniło. Nie pamiętam, o czym myślałam, pakując następnego dnia z samego rana walizkę. Dzieci jeszcze spały, gdy pojechałam do swojego mieszkania. Kiedy zadzwonił telefon, spojrzałam przelotnie na numer kończący się trzema szóstkami i pomyślałam, że wyjazd na Sycylię jest mi bardzo potrzebny.
– Bardzo was proszę, bądźcie dobre dla dziadka i babci – zwróciłam się do córeczek dokładnie godzinę później. – Wrócę za tydzień, przywiozę wam coś ładnego.
– Ja chcę kawałek księżyca – poinformowała mnie Basia. – Taki błyszczący.
– A ja chcę lody – dodała Laura.
– Zobaczę, co da się zrobić. – Uśmiechnęłam się, obdarowałam każdą po kolei buziakiem i wyszłam, przymykając za sobą drzwi do salonu w domu moich rodziców.
Dziewczynki jadły śniadanie. W korytarzu, przed drzwiami do pokoju ojca, stała nieruchomo matka. Podeszłam do niej i gdy dotknęłyśmy się ramionami, zapytałam:
– Może zostanę?
W pierwszej chwili nie zareagowała. Potarłam dłonią czoło, zagryzłam wargi i dotknęłam jej. Po wczorajszym przeżyciu pozostała we mnie sztuczność w gestach. Zupełnie jakby dotychczasowe odruchy zdezaktualizowały się, a nowych jeszcze nie zaprogramowałam. Wzdrygnęła się, jakbym potraktowała ją prądem.
– Zostanę, mamo.
– Dałaś im coś na te owsiki? – zapytała mnie ostrym tonem, nie odwracając głowy.
Ten ton nie działał już na mnie tak jak poprzednio. Brzmiał raczej żałośnie niż groźnie.
– Tak – odpowiedziałam. – Za trzy tygodnie powtórka. Umyłam im głowy specjalnym szamponem na wszy, ale jutro zerknij przy dziennym świetle, czy coś się nie kluje.
– Na wszy najlepsza jest nafta – odpowiedziała moja matka, nie zmieniając pozycji. – Weź tę małą suszarkę, jest w łazience. Może się przydać.
– Dobrze. Pożegnam się z ojcem.
– Nie budź go, przecież jedziesz tylko na tydzień.
Poczułam ukłucie w sercu, a zarazem wiedziałam, że matka ma rację. Ojciec ostatnio źle sypiał, narzekał na ból głowy. To, że wreszcie udało mu się przespać całą noc spokojnie, było nie do przecenienia i moja chęć uściskania go przed wyjazdem nie mogła stać się ważniejsza.
– Zadzwoń, jak wylądujesz, dzieci się ucieszą – dodała matka, gdy zapięłam płaszcz i chwyciłam walizkę. Otworzyła mi drzwi i patrzyła gdzieś ponad moją głową.
– Tak zrobię. Do widzenia – odpowiedziałam.
Czułam, że powinnam zrobić lub powiedzieć coś więcej, ale w tamtej chwili nie umiałam się na to zdobyć. Po prostu wyszłam.
***
Na lotnisku pomimo wczesnej pory kłębił się tłum podróżnych. Odnalazłam właściwe stanowisko odpraw i ustawiłam się w długiej kolejce. Tuż przede mną stał niemłody, krępy mężczyzna wyposażony w dwie duże granatowe walizy i jedną małą walizkę na długiej rączce. Rozglądał się niespokojnie i stale trzymał telefon przy uchu. Odprawa przebiegała wolno, przesuwaliśmy się w ślimaczym tempie. Zamyśliłam się tak bardzo, że musiał uszczypnąć mnie w ramię, żebym zareagowała.
– Czy może pani popilnować moich walizek, bo muszę iść do toalety? To te niebieskie.
Zawahałam się. Facet był bardzo zdenerwowany, prawdziwy kłębek nerwów. Zaatakował mnie tym pytaniem nagle i dość agresywnie. Właściwie nie była to prośba, lecz polecenie. I jeszcze to uszczypnięcie.
– Niechętnie – bąknęłam. – A co, jeśli będzie pana kolej, a pan nie przyjdzie?
Moje pytanie mogło wydać się bez sensu w sytuacji, gdy od stanowiska odpraw dzieliło nas jakieś trzysta osób. Mężczyzna spojrzał na mnie groźnie i powiedział do słuchawki coś o bardzo nieżyczliwych ludziach w tym mieście. Wtedy z pomocą przyszedł mi ktoś, kto stał w kolejce tuż za mną.
– Pan idzie, najwyżej zgłosimy, że ktoś porzucił bagaż i zdetonują go na poligonie.
Odwróciłam głowę. Słowa wypowiedział wysoki blondyn o cudownie granatowych oczach. Bardzo przystojny, elegancki, w średnim wieku. Uśmiechnęłam się do niego, a on mrugnął do mnie porozumiewawczo. Przyszło mi do głowy, że to on powinien stać się właścicielem tych niebieskich walizek, pasowałyby mu do oczu.
– No co pan?! Jaki poligon?! – zdenerwował się jeszcze bardziej facet z telefonem. – Tam są moje rzeczy osobiste!
– Idź pan już – ponaglił go właściciel niebieskich oczu. – Nie będą nas przecież odprawiać do rana.
Krępy mężczyzna oddalił się pośpiesznie, biorąc ze sobą telefon i małą walizkę. Kilka razy obejrzał się niespokojnie, ale kolejka ani drgnęła.
– Chętnie pomagam ludziom, ale opiekowanie się cudzym bagażem na lotnisku jest cokolwiek niekomfortowe – zagadałam do mężczyzny stojącego za mną.
Zauważyłam, że przesuwał kolanem niedużą walizkę.
– To prawda – przytaknął. – Z drugiej strony nie możemy histeryzować. Jeśli gość nie wróci za kilkanaście minut, opowiemy o nim i jego bagażu tym dwóm z karabinami, którzy podpierają ścianę.
Kolejka nagle ruszyła. Uruchomione zostały dwa dodatkowe stanowiska odpraw i zaczęliśmy przesuwać się dość szybko. Blondyn pomógł mi przesuwać walizy krępego, ale zaniepokoiłam się mocno, gdy przede mną oczekiwały już tylko trzy osoby, a właściciela ekwipunku wciąż nie było.
– Zatrzasnął się w tym kiblu czy co? – mruknęłam pod nosem.
Blondyn roześmiał się, najwyraźniej usłyszał, co powiedziałam.
– Spokojnie. – Pochylił się w stronę mojego ucha i szepnął: – Przejmujemy kontrabandę?
Parsknęłam śmiechem, bo wyobraźnia podsunęła mi obraz półtuszy ukrytej starannie w walizach między koszulami krępego. Gdy nadeszła moja kolej do odprawy, facet nagle się pojawił.
– Wszędzie kolejki! – zwrócił się do mnie z pretensją. – Co to za miasto! Dzikie jakieś! U nas, w Katowicach, nie ma takich problemów!
Wzruszyłam ramionami. Krępy z wysiłkiem umieścił bagaż na wadze, posprzeczał się z odprawiającą, że urządzenie oszukuje, bo ważył wszystko w domu i było dobrze, a teraz jest nadbagaż, po czym odszedł wreszcie, ciągnąc za sobą małą walizkę. Niebieskooki pomógł mi z moją, która nie była wcale ciężka. Doceniłam jednak uprzejmy gest z jego strony, posyłając mu przyjemny uśmiech. Wciąż jeszcze czułam się sztuczna i nieszczera, mimo to odeszłam, licząc na to, że jeszcze się spotkamy i porozmawiamy dłużej. Do odlotu pozostało niewiele czasu. Uznałam, że lepiej będzie przejść kontrolę osobistą i spokojnie poczekać w pobliżu wejścia do samolotu. Zamierzałam również zadzwonić do domu.
– No tak, tutaj znów stoję w kolejce do prześwietlenia! – Skrzekliwy głos krępego właściciela waliz usłyszeli wszyscy pasażerowie oczekujący przed bramkami kontrolnymi.
Facet narzekał na smak kawy sprzedawanej w barze, na oświetlenie lotniska, na to, że sprzątaczki są źle ubrane, bo trudno je rozpoznać z daleka, i na wiele innych rzeczy. Stał tuż za mną, co odczuwałam co chwila, gdy wpadał na mnie niechcący lub nadeptywał mi na pięty.
– Może pan się śpieszy? – zapytałam go w końcu. – Chętnie pana przepuszczę.
Facet kiwnął głową na zgodę i ruszył do przodu, jakby chciał przeze mnie przeniknąć. Zdążyłam się odsunąć, zanim mnie staranował, ale jego walizka przejechała mi po stopach.
– Jedna pani mnie przepuściła – krępy poinformował natychmiast kogoś przez telefon. – Tak, tylko jedna. No nie wiem, może się nie spóźnię. Tu wszystko wolno idzie. U nas szybciej to robią. Tak, nakleiłem. Napis jest na walizce. Dobrze. Zapytam. Czy pani widzi tę naklejkę? – ostatnie słowa były zwrócone do mnie.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Dopiero kiedy podniósł walizkę i zbliżył do mojej twarzy tak, że prawie mogłam ją polizać, domyśliłam się, że chodzi mu o tapetę złożoną z naklejek, którą udekorował całą powierzchnię bagażu. Były to nalepki, na których zwykle wpisuje się imię, nazwisko oraz adres właściciela. Na tych widniało jedno zdanie, powielone w kilku językach: „W razie katastrofy przekazać niezwłocznie mojej mamie, w Katowicach”.
– Owszem, nalepka jest widoczna – powiedziałam ostrożnie.
Mężczyzna przekazał moją odpowiedź przez telefon.
– Nie orientuje się pani, ile silników zapasowych posiada przeciętny samolot? – ponownie zwrócił się do mnie mężczyzna.
Pokręciłam głową przecząco.
– Z tego, co wiem, to ani jednego – usłyszałam głos zza pleców. – Wszystkie silniki są uruchamiane i pracują podczas całego lotu.
– Nie mają – rzucił do telefonu krępy facet. – Nie wiem, czy w takiej sytuacji powinienem lecieć.
– Statystycznie rzecz ujmując, samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. – Głos należał do właściciela granatowych oczu. – Oczywiście wyłączając konie.
– Jakie konie? – Zmarszczył brwi ten krępy. – Mechaniczne?
– Nie, prawdziwe – odpowiedział poważnie blondyn. – Mam na myśli zwierzęta. Najbezpieczniej podróżować furmanką. Zawsze może pan wyskoczyć.
– Aha – przyjął do wiadomości facet z telefonem. – Ale ja lecę na Sycylię.
– No tak – przyznał blondyn. – Zeszłoby się panu trochę, to jednak daleko.
– Co? – krzyknął tymczasem do telefonu krępy. – Nie z barmanką, tylko furmanką! Co?! Furmanką! Taki wóz ciągnięty przez konia! Nie! Nie zabieram konia! Mogę przyjechać furmanką! Tak. Konną. Co?! Jak to wziąć do samolotu? Konia z furmanką?!
Parsknęłam śmiechem. Blondyn także uśmiechał się nieznacznie, a pozostali pasażerowie przyglądali nam się z ciekawością. Kolejka przesuwała się dość szybko, zatem część konwersacji mi umknęła.
– Musi pan odłożyć telefon – pouczył krępego funkcjonariusz, gdy dotarliśmy do stanowiska prześwietlania bagażu podręcznego. – Proszę zdjąć pasek od spodni i przejść przez bramkę.
– Zaraz wracam! – krzyknął do aparatu krępy, uwolnił pasek ze spodni i trzymając opadającą odzież w garści, przeszedł przez bramkę.
Chwilę później znów krzyczał do telefonu, opisując rozmówcy, co widzi przed sobą.
– Pani brzęczy – zwrócił mi uwagę funkcjonariusz, gdy mijałam urządzenie czułe na metal. – Ma pani coś metalowego na sobie?
– Druty w biustonoszu – odpowiedziałam uczciwie.
Kątem oka zauważyłam, że blondyn uśmiechnął się szerzej na te słowa. On przeszedł bez przeszkód, odwrócił się tylko na chwilę, a następnie odszedł i zmieszał się z tłumem podróżnych. Zostałam przeszukana przez funkcjonariuszkę, która uznała, że nie stanowię zagrożenia. Miejsce oczekiwania na wejście do samolotu znajdowało się niedaleko. Ruszyłam w tamtą stronę.
W tej samej chwili zadzwonił mój telefon.
– Słuchaj, mam do ciebie ogromną prośbę, a właściwie dwie... – W głosie Zbyszka wyczuwałam napięcie. – Chodzi o Ilonę. – Nie daje mi żyć. To dobra kobieta, ale okropnie zazdrosna. Stale mnie kontroluje, szpieguje, sprawdza. Doszło do tego, że nie mogę wyjść z kolegami na piwo, bo urządza naloty. Nie wiem już, co robić.
– Rozmawiałeś z nią?
Zbliżyłam się do krzesełek w poczekalni, na jednym z nich położyłam moją torbę.
– Tak, wielokrotnie – rozkręcał się Zbyszek. – Poprzedni mąż ją zdradzał i jest przewrażliwiona. Ale mówię ci, to jest nie do zniesienia. Z każdego kroku muszę się tłumaczyć, z każdej dłuższej rozmowy przez telefon. Jeśli to się nie zmieni, to odejdę od niej. Pomożesz?
– Jasne, Zbyszku. Umówię was na mediację, ale dopiero kiedy wrócę, czyli za tydzień. Jestem teraz na lotnisku, jadę na wakacje, które zafundowali mi rodzice. Ale wiesz, że będę musiała ujawnić fakt, że się znamy?
– Tak, nie szkodzi. Podam jej twój numer telefonu, prawdopodobnie będzie chciała z tobą porozmawiać przed spotkaniem. Wiesz, ona podejrzewa mnie o romans z każdą kobietą na tej planecie!
– Tak mocno cię kocha? – zażartowałam.
– Raczej bardzo się boi. Pomóż, kochana, bo zwariujemy! – Zbyszkowi najwyraźniej nie było do śmiechu.
– Dobrze, zrobię, co w mojej mocy!
– Kochana, zrób więcej, proszę cię – mówił coraz szybciej Zbyszek. – Właśnie skończyłem porządkować moje lampy. Wszystko już sobie zorganizowałem w piwnicy, tematycznie i chronologicznie, wpadnij kiedyś, to ci pokażę!
– A ta druga prośba?
– Aha, druga prośba to taka, żebyś nie mówiła Betce, że dzwoniłem do ciebie.
– Dobrze, odezwę się, gdy wrócę!
Usłyszałam komunikat, że mój samolot, czeka już na przyjęcie pasażerów. Pożegnałam Zbyszka i ruszyłam w stronę stanowiska boardingu. Niepokoiła mnie myśl, że nie zdążę zadzwonić do domu, a bardzo chciałam powiedzieć ojcu choć kilka słów.
– Poproszę pani paszport i kartę pokładową. – Stewardesa uśmiechnęła się do mnie.
W tym momencie zorientowałam się, że torbę z dokumentami zostawiłam na krześle w poczekalni. Chciałam się wycofać, zrobiłam krok do tyłu i wtedy z całą mocą nadepnęłam komuś na stopę. Ów ktoś zawył, podskoczył na drugiej nodze, upuszczając zarazem telefon trzymany w ręce.
– Bardzo pana przepraszam – bąknęłam speszona. Rozpoznałam w nadepniętym krępego. – To było niechcący.
– Wiedziałem, że nie powinienem był lecieć!
Sytuacja została opanowana dość szybko. Telefon nie był uszkodzony, a krępy natychmiast skonsultował się z głosem w słuchawce i pomimo ogromnych wątpliwości wkroczył do tunelu prowadzącego do samolotu. Zabrałam torebkę z krzesła i ustawiłam się w kolejce do kolejnej odprawy. Tym razem nie było przy mnie przystojnego blondyna. W samolocie z żalem zauważyłam, że zajął miejsce z przodu, podczas gdy mnie posadzono bliżej ogona. Krępy facet usiadł pośrodku maszyny, na środkowym siedzeniu, i przez dłuższy czas stanowczo odmawiał wyłączenia telefonu.
Kiedy samolot zaczął kołować na pas startowy, przestałam zwracać uwagę na to, co dzieje się wewnątrz. Kilkakrotnie wybierałam numer komórkowy ojca i matki, ale nikt nie odebrał. W końcu też musiałam wyłączyć telefon.
Zamyśliłam się. Wiadomość o chorobie ojca wwierciła się w moją świadomość i nie pozwalała o sobie zapomnieć. Wprawdzie powtarzałam sobie, że obecnie istniały metody leczenia najzłośliwszych odmian nowotworów, ale w sytuacji gdy choroba dotyczyła mojego ojca, było to marne pocieszenie.
Pomyślałam o Robercie, który wyjechał na staż naukowy do Kanady. On, jako lekarz, z całą pewnością umiałby mnie uspokoić, choćby tym, że wskaże najlepszego w kraju specjalistę od guzów mózgu. Guz mózgu. Jakie to straszne słowa. Podstępny intruz, który kryje się w czyjejś głowie i doprowadza do śmierci, czyniąc po drodze spustoszenie w postaci zaburzeń snu, pamięci, widzenia, słuchu, węchu i wielu innych. Odbiera komuś życie po kawałku, nie przejmując się planami tej osoby, jej osiągnięciami, stanowiskiem czy zobowiązaniami. Złodziej czasu, którego życie zawsze nam skąpi.
Ogarniał mnie coraz większy lęk. Z ojcem nie byłam bardzo zżyta, niemniej jednak obawa, że być może niedługo go stracę, przeważała. Zrodziło się we mnie poczucie winy, że jadę na urlop, zostawiając rodziców w takiej sytuacji.
Moje rozmyślania przerwała stewardesa. Pokręciłam przecząco głową, choć nie usłyszałam ani jednego słowa z tego, co do mnie powiedziała. Oparłam głowę o siedzenie i znów oddałam się refleksjom.
Ta kobieta. Wie, jak miałam kiedyś na imię. Kto to jest? Dlaczego nie mogę zapomnieć o tych telefonach?
– Bardzo proszę odłożyć kamizelkę ratunkową na miejsce. – Podniesiony głos stewardesy przedarł się do mojej świadomości. – Nie wolno mieć jej na sobie podczas lotu!
– Lecimy nad morzem! W każdej chwili samolot może runąć w dół! – Krępy najwyraźniej jeszcze się nie zrelaksował. – Pani sprawia, że nie czuję się bezpiecznie!
– A pan sprawia, że... – Kobieta nie dokończyła zdania.
Do rozmowy wtrącił się mężczyzna ubrany w mundur pilota.
– Szanowny panie, może zechce pan zamiast kamizelki zapiąć pas bezpieczeństwa. Zgodnie z procedurami zachowanie bezpieczeństwa na pokładzie tego wymaga. Zechce pan zapoznać się z instrukcją?
Na dłuższy czas zapadła cisza. Domyśliłam się, że krępy przyjął propozycję pilota.
Skąd mogła mieć mój numer? Znalazła w internecie. To nietrudne. Ale jak dowiedziała się, że ja to... Nie, wtedy skontaktowałaby się ze mną jakaś instytucja. Przecież dzieci adoptowane zmieniają tożsamość, przyjmują nazwisko przybranych rodziców, zmieniane są dokumenty. Jak ona to ustaliła? Nie. To niemożliwe. Zbieg okoliczności. To na pewno jakaś oszustka. Okradają ludzi metodą na wnuczka, a ona wymyśliła sobie własny patent. Na biologiczną matkę, która odnalazła się po latach. Po prostu trafiła, niechcący. Ślepy fart. Rozczaruje się biedaczka, bo u mnie nie ma co ukraść.
Krępy nie wytrzymał długo. Zaalarmował obsługę samolotu i prawie wszystkich pasażerów, że samolot spada, ponieważ przestał widzieć chmury. Krępy, nie samolot. Wyjaśnienie, że brak chmur oznacza po prostu piękną pogodę, bo zbliżamy się już do celu, nie zostało przyjęte bezkrytycznie. Krępy domagał się podania technicznych parametrów lotu, przyklejał nos do szyby znajdującej się przy jego siedzeniu, następnie porównywał widok z tym, co zobaczył po przeciwnej stronie, kładąc się prawie na kolanach rozbawionych pasażerów.
– Kto go wypuścił z wariatkowa? – mruknął siwy mężczyzna, który siedział obok mnie, pogrążony dotychczas w lekturze czasopisma. – Kontrolują, czy ktoś nie wnosi na pokład noża, a taki szaleniec jest stokroć gorszy!
– Myślę, że to stres – odpowiedziałam. – Ludzie różnie ludzie reagują w zamkniętej przestrzeni samolotu, który znajduje się w powietrzu. Sama świadomość, że nie można wysiąść, może wywołać panikę.
– Pani jest psychologiem? – zainteresował się mężczyzna i odłożył pismo. – Albo psychiatrą? Mogłaby mu pani pomóc. I nam wszystkim przy okazji. Należy okazywać więcej empatii i altruizmu!
– Jestem mediatorem. – Uśmiechnęłam się. – Pomagam w innych sytuacjach. A podczas urlopu mogę być mniej empatyczna.
– Mimo wszystko mogłaby pani wykorzystać swoje umiejętności, żeby uciszyć tego pana – nie ustępował pasażer. – To okropne, męczyć się z kimś takim.
– A pan kim jest z zawodu? – zaatakowałam go.
– Filozofem – oświadczył starszy pan. – Profesorem filozofii, już emerytowanym. Udaję się na Sycylię, żeby odpocząć. Czytam właśnie niezwykle interesujący artykuł na temat tej wyspy i czyjeś nieodpowiednie zachowanie mnie rozprasza i irytuje. Odczuwam ogromny dyskomfort.
– Ja też. – Uśmiech nie schodził mi z twarzy. – Wsiadając do tego samolotu, rozpoczęłam urlop. Liczyłam na to, że nie będę pamiętać o pracy co najmniej przez tydzień. A ten pan, wydaje mi się, jest tylko trochę przestraszony, w żadnym wypadku groźny.
Starszy pan chrząknął wymownie i nakrył się swoją gazetą. Krępy zajął miejsce i znów zapadła cisza, przerywana jedynie jego sporadycznymi stęknięciami. Samolot podchodził do lądowania.
Na lotnisku w Katanii blondyn mignął mi tylko przed oczami. Jego bagaż pojawił się na taśmie jako pierwszy. Mężczyzna zdjął go jednym sprawnym ruchem i nie oglądając się za siebie, szybko zniknął w drzwiach prowadzących do wyjścia. Krępy, który zaraz po wylądowaniu włączył telefon, stał z boku i referował komuś przebieg podróży. Słyszałam fragment tej rozmowy. Wynikało z niej, że lecieliśmy kilka centymetrów nad ziemią, miotani przez wichry i huragany, co sekundę ocierając się o śmierć. Krępy twierdził, że nie ustawał w uspokajaniu pasażerów, z narażeniem życia niósł pomoc najbardziej potrzebującym, przy czym o jaką pomoc chodziło – nie powiedział. Obecnie przebywa na lotnisku, które już wkrótce niechybnie zostanie wysadzone w powietrze, musi więc rozłączyć się na chwilę, żeby wynieść na własnych plecach niepełnosprawnych, starców, dzieci i kobiety w ciąży.
Zdjęłam z taśmy moją walizkę i udałam się do wyjścia. Na zewnątrz zaczynał padać deszcz. Kropelki kapały nieśmiało tu i ówdzie, ale ciemne chmury wiszące nad lotniskiem nie pozostawiały żadnych wątpliwości – będzie padać, i to mocno.
– Panią poproszę na bok – oznajmił dźwięcznym głosem rezydent, który oczekiwał na turystów przed wejściem na lotnisko. – Pani pojedzie taksówką.
– A skąd to wyróżnienie? – zdziwiłam się. – Jestem państwa milionowym klientem czy co?
– Nie, nie – powiadomił mnie rezydent z uśmiechem. – Wybrała pani hotel położony po drugiej stronie wyspy, z dala od tych, które zarezerwowali inni klienci. Bardziej opłaca nam się przewieźć panią taksówką niż wydłużać trasę autobusu, który rozwozi turystów. Zapraszam.
Gestem wskazał mi taksówkę, która już na mnie czekała. Kierowca otworzył drzwi, walizkę umieścił w bagażniku. Gdy usiadł za kierownicą i zapuścił silnik, lunął deszcz. Obserwowałam przez szybę ludzi biegnących w popłochu do zaparkowanych dość daleko autokarów. Między nimi dostrzegłam krępego, który ciągnął z wysiłkiem swoje granatowe walizy.
Hotel, w którym zostałam zakwaterowana, był położony nad przepiękną zatoką. Przydzielono mi pokój z widokiem na morze. Fakt, że lało jak z cebra, nie wzbudzał we mnie negatywnych emocji. Wilgotne, lecz ciepłe powietrze podziałało usypiająco, zostawiłam więc nierozpakowaną walizkę, rozebrałam się i położyłam na łóżku. Chwilę później smacznie spałam.