- W empik go
Lekarz wiejski - ebook
Lekarz wiejski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 393 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W piękny wiosenny poranek, roku 1829, człowiek blizko pięćdziesięcioletni jechał konno, górzystą drogą wiodącą do sporego miasteczka niedaleko od Grande-Chartreuse położonego. Miasteczko to jest stolicą ludnego kantonu opasanego długą doliną. Strumień o kamienistem łożysku, najczęściej wyschniętem, a w chwili, o której mowa, napełnionem stopniałemi śniegami, przerzyna tę dolinę, obramowaną dwoma równoległemi pasmami gór, które ze wszech stron wznoszą się ponad szczyty Sabaudyi i Delfinatu. Pomimo, że prawie wszystkie widoki tamtejsze mają cechę swojskości, kanton, przez który przejeżdżał nieznajomy, obfituje w takie niespodzianki, wywołane jużto spadkami i zagięciami gruntu, jużto fantastyczną grą światła, jakich-by się napróżno gdzieindziej szukało. W jednem naprzykład miejscu dolina rozszerzając się nagle, ukazuje oczom nierówny kobierzec tej zieloności, która dzięki częstemu odwilżaniu, jakiego jej dostarczają góry, zachowuje przez wszystkie pory roku uroczą świeżość wiosenną. Tam znów młyn jakiś chlubi się swą skromniuchną lecz malowniczną budową, zapasem jodeł ogołoconych z kory i wodą, która zawrócona w biegu i uwięziona w drewnianych rurach wymyka się z nich i spada kaskadą cienkich strumieni. Tu i owdzie chaty okolone ogródkami przywodzą na myśl widzowi obrazy nędzy i pracy. Dalej, domy o czerwonych nakształt rybiej łuski ułożonych dachach, wykazują zamożność długoletniemi trudami zdobytą. Wreszcie nad każdemi drzwiami wisi koszyk, w którym suszą się sery. Na wszystkich płotach i parkanach pnie się winograd, splątany tak jak we Włoszech z gałęziami wiązu, którego liście służą za karm dla bydła. Gdzieniegdzie kapryśna natura gromadzi tak wzgórze przy wzgórzu, że już tam nie znaleźć ani fabryk, ani pól, ani chat żadnych. Tylko wartki strumień prze – pływa, szemrząc wśród tych ścian granitowych, uwieńczonych ciemnolistemi jodłami i rzędem na sto stóp w górę strzelających buków. Wszystkie proste, wszystkie dziwacznie kępkami mchu upstrzone, wszystkie odmienne kształtem i kolorem liścia, drzewa te tworzą wspaniałe kolumnady, wzdłuż których nierówną powyginaną linią biegnie niby ogrodzenie z mącznicy, kaliny, bukszpanu i ciernia. Silny zapach tych krzewów mieszał się w tej chwili z dziką wonią górskiej natury i odurzającym aromatem pękających pączków modrzewiu, topoli i sosen żywicznych. Drobne chmurki uwijały się pomiędzy skałami, odsłaniając lub zakrywając naprzemiany szarawe szczyty, częstokroć równie mgliste jak te obłoczki, które się o nie rozdzierały. Co chwila na ziemi mieniły się widoki, na niebie światła. Coraz inne kolory stroiły góry, coraz inne cienie słały się na ich spadkach; wzgórza występowały w coraz innych kształtach, a wszystko to było pełne niespodziewanych kontrastów: promieni słońca przedzierających się przez gęste i ciemne gałęzie, polanek wśród najbardziej zarosłych drzewami przestrzeni, rozpadlin lub wypukłości; a wszystko to było dziwnie urocze w tej ciszy i w tej porze, w której króluje młodość, w której słońce rozpłomienionem okiem z czystego lazuru spogląda. Jednem słowem, byłto kraj piękny! była-to Francya!
Podróżny, człowiek wysokiego wzrostu, miał na sobie ubranie z niebieskiego sukna, równie starannie wyczyszczone, jak jego koń o połyskliwej maści, na którym trzymał się prosto, niby przyśrubowany. Tak tylko siedzieć umieją starzy oficerowie kawaleryi. Krawat czarny, rękawiczki ze skóry daniela, pistolety wyglądające z olstrów i tłumoczek z tyłu do siodła przytroczony dowodziły w istocie jego wojskowego pewołania; ale nawet, gdyby nie te oznaki, to sama już twarz, śniada i ospowata lecz o regularnych i pewnem lekceważeniem nacechowanych rysach, śmiałe wejrzenie, ruchy stanowcze i cała postawa byłyby w nim zdradziły te nawyknienia marsowe, od których żołnierz nawet w prywatnem życiu odzwyczaić się nie może. Każdy inny byłby się zdumiewał nad urokiem tej natury alpejskiej, tak uśmiechniętej, tak dziewiczej; ale oficer nasz, który zapewne w wojennym marszu armii francuzkiej kawał świata zbiedz musiał, patrzył na otaczające go widoki bez najmniejszego podziwu. Bo też można powiedzieć, że Napoleon wykorzenił to uczucie z piersi swoich żołnierzy tak, iż niezachwiany spokój w wyrazie fizyognomii jest najpewniejszym znakiem, po którym poznać się dają ludzie, którzy walczyli niegdyś pod nieśmiertelnemi, pomimo krótkości ich panowania, orłami wielkiego cesarza. Nasz podróżny był rzeczywiście jednym z tych wojowników, których oszczędziła kula, pomimo że nastawiali piersi na wszystkich polach bitew, gdzie dowodził Napoleon. Życie jego nie przedstawiało żadnych nadzwyczajności. Bil się, jak przystało na dzielnego żołnierza pełniąc swój obowiązek z równą gorliwością w dzień jak w nocy, pod okiem wodza, jak zdala od niego, nie mając sobie do wyrzucenia aby choć jedno cięcie jego pałasza było bezskuteczne, lub co więcej, aby było zbyteczne. Jeżeli na piersiach jego jaśniała wstęga Legii Honorowej, to zawdzięczał ją swemu pułkowi, który po bitwie pod Moskwą jednomyślnie ogłosił go za najgodniejszego tego zaszczytu w dniu tym pamiętnym. Należał on do szczupłej liczby tych ludzi, zimnych napozór, cichych, zawsze w zgodzie ze sobą samym będących, których sama myśl proszenia o coś upokarza; dlatego też musiał długo na każdy awans oczekiwać. Zostawszy podporucznikiem w 1802 roku, był w 1829, pomimo siwych już wąsów, zaledwie dowódcą szwadronu; ale życie jego było tak czyste, że każdy, czyto generał, czy prosty piechur zbliżał się do niego z mimowolnem prawie uczuciem poszanowania, czego zwierzchnicy darować mu nie mogli. Nawzajem wszyscy żołnierze kochali go tak, jak dzieci kochają dobrą matkę, bo umiał być dla nich jednocześnie pobłażliwym i surowym. Sam niegdyś prosty żołnierz jak oni, znał do gruntu wszystkie te, jeżeli się tak wyrazić można, nieszczęsne uciechy i radośne smutki obozowego życia, wiedział, jakie z wybryków tych, których zawsze swemi dziećmi nazywał, wybaczyć można, a jakie ukarać należy, i pozwalał im zaopatrywać się w żywność po wsiach i w furaż po miastach. Co się tyczy prywatnych jego dziejów, te najgłębsze pokrywało milczenie. Jak prawie wszyscy wojskowi przyglądnął się światu tylko przez dymy z dział, lub podczas chwil pokoju tak rzadkich w zamęcie wojny europejskiej, którą prowadził cesarz. Czy pomyślał kiedy o małżeństwie? odpowiedź na to była trudna. Chociaż nikt nie wątpił, że kapitan Genestas, z ciągłych wędrówek z miasta do miasta i z kraju do kraju, z zabaw, w których wraz z pułkiem swoim brał udział, musiał wynieść wspomnienie niejednej różowej chwilki; jednakże żadnej w tym względzie nie miano pewności. Nie będąc skromnisiem, nie uchylając się od wesołych pohulanek i zwyczajów życia obozowego, kapitan zbywał zawsze milczeniem lub śmiechem tych, co go o jego miłosne sprawy zagadywali. Gdy który z kolegów odezwał się przy kieliszku: No, a ty komendancie, cóż nam powiesz? – odpowiadał zawsze: "Pijmy, panowie".
Tak tedy pan Piotr-Józef Genestas, ten Bayard na małą skalę, nie miał w sobie nic poetycznego ani romantycznego. Z powierzchowności wyglądał na człowieka, któremu służy dobrobyt. Pomimo że całym jego majątkiem był żołd, a całą przyszłością – nadzieja emerytury, kapitan nasz na podobieństwo tych starych wygów handlowych, których nieszczęścia nauczyły doświadczenia graniczącego z uporem, miał zawsze w zapasie żołd dwuletni i nigdy wszystkich dochodów nie wydawał. Na grę był całkiem obojętny i zwykle przypatrywał się spokojnie końcom swoich butów, gdy rozkładano zielone stoliki i zabierano się do écarté lub tym podobnych. Jeżeli jednak kapitan Genestas nie pozwalał sobie żadnych wybryków, nie zaniedbywał tez niczego, co jest koniecznem. Mundury służyły mu zawsze dłużej niż innym, dzięki staranności w ich noszeniu, którą wyrabia, mierność, a która u niego stała się machinalną. Możnaby go było posądzić o skąpstwo, gdyby nie godna uwielbienia bezinteresowność jego i ta braterska skwapliwość, z jaką przychodził z pieniężną pomocą każdemu lekkomyślnemu młodzikowi, co się zgrał w karty lub się jakiem innem szaleństwem młodości zrujnował. Prawdopodobnie kapitan sani musiał kiedyś przechodzić podobne katastrofy, i to go nauczyło w delikatny sposób wyplątywać z nich innych; a raz zobowiązawszy kogoś, nie rościł sobie prawa do kontrolowania go i nie mówił mu nigdy o tem, co dla niego zrobił. Sam jeden na świecie, stworzył sobie ojczyznę z armii a rodzinę ze swego pułku. To też rzadko kto dobadywał powodów jego oszczędności; wogóle przypisywano ją dość naturalnej chęci powiększania zapasu na stare lata, które, po wysłużeniu emerytury i kapitańskich szlif, spędziłby spokojnie w jakiem wiejskiem zaciszu. Młodzi oficerowie, gdy była mowa o Genestasie, liczyli go zawsze do rzędu tych ludzi, coto skończywszy przykładnie szkoły, zostają już do końca życia równie przykładni, akuratni, uczciwi, pożyteczni i… ckliwi; ale ludzie poważni inne o kapitanie mieli pojęcia. Często jakieś spojrzenie, jakieś energiczne zdanie zdradzały, że w tej duszy burzyło się kiedyś i gotowało. Z czoła jego wyczytać można było, że człowiek ten posiada władzę powściągania i tłumienia namiętności, władzę drogo nabytą przez nawyknienie do niebezpieczeństw i nieprzewidzianych gromów wojny. Gdy pewnego razu syn para Francyi, świeżo do pułku zaciągnięty, wyraził się o Genestasie, że mógłby być najsumienniejszym z księży i najuczciwszym z kupców, ten, słysząc to, odezwał się:.. Dodaj pan, że i najmniej ugrzecznionym z markizów". Młodzik zmieszał się, a obecni wybuchnęli śmiechem, ojciec bowiem nowozaciężnego znany był ze swego nadskakiwania wszystkim władzom i z elastyczności w przerzucaniu się z jednego stronnictwa w drugie, które-to cenne przymioty syn także po nim odziedziczył. Armie francuzkie wypiastowały na łonie swojem wiele z tych charakterów, prawdziwie szczytnych w potrzebie, a pełnych prostoty w zwyczajnych okolicznościach życia, niedbających o sławę, zapominających o niebezpieczeństwie, wypiastowała ich więcej może, niżby się tego po ułomności natury ludzkiej spodziewać można. Jednakowoż myliłby się bardzo, ktoby mniemał że Genestas był bez zarzutu. Przeciwnie: podejrzliwy, skłonny do gwałtownych wybuchów gniewu, lubiący się sprzeczać i chcący mieć zawsze słuszność, zwłaszcza wtedy, gdy jej miał najmniej za sobą, Genestas prócz tego pełen był przesądów narodowych. Z czasów żołnierskich pozostało mu upodobanie w dobrem winie. Gdy po jakiej biesiadzie wychodził z należnem swojemu stanowisku decorum, wydawał się wtedy bardzo poważny, bardzo zadumany i nie chciał nikogo przypuścić do tajemnicy swoich myśli. Wreszcie, jeżeli znał dosyć świat, obyczaje i przepisy grzeczności, do których się z czysto wojskową sztywnością stosował; jeżeli umiał wszystko, co w zakres jego powołania wchodziło, począwszy od fechtunku, a skończywszy na weterynarstwie: to z drugiej strony naukowo bardzo był zaniedbanym. Wiedział, ale dość niepewne, że Cezar był konsulem czy też cesarzem rzymskim a Aleksander – Grekiem lub Macedończykiem, bez długich certacyj przyznałby mu jednę lub drugą z tych narodowości. To też w rozmowach naukowych i historycznych przybierał zwykle poważną minę, ograniczając się na milczącem przytakiwaniu, jak człowiek, co w głębokiej nauce doszedł do sceptycyzmu. Gdy Napoleon w buletynie datowanym z Schönbrunn dnia 13 maja 1809) r., a wystosowanym do wielkiej armii, która podówczas Wiedeń opanowała, że książęta austryccy na podobieństwo Medei własnemi rękami wymordowali swoje dzieci, Genestas, świeżo nominowany kapitanem, nie chciał skompromitować swego stopnia zapytaniem, kto była ta Medea, ale polegając w tem na gieniuszu Napoleona i pewien, że cesarz tylko urzędowemi rzeczami może się dzielić z wielką armią i domem austryackim, pomyślał, że Medea ta była jakąś arcyksiężniczką austryacką dwuznacznej konduity. Bądźco-bądż, ponieważ mogło to mieć związek ze sztuką wojskową, kapitan rad był dowiedzieć się czegoś więcej o owej Medei z buletynu i ciekawość dręczyła go aż do dnia, w którym panna Raucourt wskrzesiła Medeę w repertuarze teatralnym. Przeczytawszy afisz, kapitan nie omieszkał udać się wieczorem do Théâtre-Francais by widzieć słynną aktorkę w tej mitologicznej roli, o której bliższych szczegółów od sąsiadów zasięgnął. Przecież człowiek, który jako prosty żołnierz miał dosyć wytrwałości, by się nauczyć czytać, pisać i rachować, musiał to czuć, że jako kapitanowi kształcić mu się trochę potrzeba. Zaczął więc od tej pory czytywać z zapałem nowe książki i powieści, a te mu dały trochę wiadomości, z których dość dobrze korzystać umiał. Wdzięczność dla swoich mistrzów oświaty posuwał tak daleko, że występował w obronie Pigault-Lebrun'a, nazywając go pouczającym a często nawet głębokim.
Takim był nasz podróżny, który dzięki nabytej wiekiem roztropności, ani jednego kroku bez potrzeby nie zrobił, a który teraz jechał z Grenobli ku la Grande-Cliartreuse, otrzymawszy od pułkownika ośmiodniowy urlop. Nie zdawało mu się to daleko, ale zwodzony wciąż kłamliwemi informacyami wieśniaków, których zapytywał po drodze, nie chciał się puszczać dalej, nie posiliwszy się wprzódy. Chociaż w porze takiej, gdy wszyscy na polach pracują, słabą mógł mieć nadzieję zastania w domu jakiejś gosposi, zatrzymał się wszelako przed kilku chatami zbudowanemi w nieforemny czworobok, do którego przystęp był dla każdego otwarty. Bluszcz, dzikie róże i inne krzewy pięły się wzdłuż popękanych i podziurawionych ścian tych lepianek. U wejścia do czworoboku stróżował nędzny krzak porzeczkowy, na którym suszyły się szmaty. Pierwszym mieszkańcem, jakiego napotkał Genestas, był wieprzak zagrzebany w słomie, który na odgłos kroków zacharchotał i skłonił tem do ucieczki dużego czarnego kota. Po chwili ukazała się młoda wieśniaczka niosąca na głowie pęk zielska, a za nią w niewielkiej odległości czworo dzieciaków w łachmanach, śmiałych, krzykliwych, o zuchwałych oczach i ładnych, śniadawych twarzyczkach, istnych dyabełków, które przecież do aniołków są podobne. Słońce świeciło jasno, oblewając dziwnym jakimś urokiem świeżości te chaty wpół rozpadłe i tę obszarpaną gromadkę. Wojskowy nasz zapytał, czyby mógł dostać szklankę mleka. Zamiast odpowiedzi, dziewczyna wydała chrapliwy okrzyk i wnet na progu chaty ukazała się stara kobieta. Młoda wieśniaczka, wskazawszy ją Genestasowi zniknęła w oborze, a kapitan skierował się ku niej, wstrzymując konia, by nie potrącić którego z dzieciaków, co się już koło niego kręciły. Powtórzywszy swą prośbę, otrzymał odmówną odpowiedz. Stara kobieta powiedziała mu, że nie chce zbierać śmietanki z mleka przeznaczonego już na robienie masła; ale oficer zapewnił ją, że wynagrodzi dobrze ten uszczerbek i, przywiązawszy konia do odźwierka, wszedł do chaty. Czworo dzieciaków, które zdawały się do tej kobiety należeć, były wszystkie w równym wieku i dziwaczna ta okoliczność zastanowiła kapitana. Stara miała przy sobie piątego, uczepionego niemal u jej spódnicy, a ten blady i chorowity musiał największych starań wymagać i być ukochanym Benjaminkiem. Genestas usiadł w kącie przy wysokim kominie, z wygasłem ogniskiem, na którego kapturze stał z kolorowego gipsu posążek Najświętszej Panny z dzieciątkiem Jezus w objęciach. Podłogi w chacie nie było, zastępowała ją ziemia, chropowata i popękana ale czysto umieciona. W kominie wisiał chodak napełniony solą, patelnia i kociołek. W głębi stało łóżko z drabinkami, ozdobione kotarą. Kilka stołków drewnianych o trzech nogach wwierconych poprostu w kawałek deski, dzieżka do chleba, duża drewniana łyżka do czerpania wody, szkopek i garnki na mleko, wrzeciono porzucone na dzieży, parę drabinek do suszenia serów: oto były wszystkie sprzęty w tej ubożuchnej izdebce o czarnych ścianach i drzwiach spróchniałych z okrągłym pośrodku otworem. Na takiej scenie odegrał się też odpowiedni jej dramat, a świadkiem jego był podróżny, który, uderzając o ziemię szpicrutą, siedział, nie domyślając się nawet, że nań patrzyć będzie. Gdy stara wraz ze swym Benjaminkiem zniknęła za drzwiami wiodącemi do maleńkiej: mleczarni, dzieciaki, przypatrzywszy się dostatecznie wojskowemu, zaczęły od pozbycia się wieprzaka. Schludne to zwierzątko, dzielące zazwyczaj ich zabawy, przyszło na próg izby; ale dzieci rzuciły się na nie z taką siłą i tak je poturbowały, że w szybkiej ucieczce ratunku szukać musiało. Skończywszy z jednym nieprzyjacielem, dzieci przypuściły szturm do jakichś drzwi, a gdy im się udało oderwać nadwyrężoną już zębem czasu klamkę, wpadły przez nie do małej spiżarki, a kapitan, którego ta scena bawiła, zobaczył ich tam zajadających ze smakiem śliwki suszone. W tej chwili stara kobieta, o pergaminowej twarzy, weszła, niosąc dla gościa garnuszek mleka.
– A! wy nicponie! – zawołała, i podszedłszy ku dzieciom wzięła każde za ramię i wypchnęła napowrót do izby, nie odbierając im wszelako śliwek. – No, no, moje robaczki! bądźcie grzeczne – rzekła, zamykając starannie drzwi spiżarki, a spoglądając na Genestasa dodała: – Te urwisy zjadłyby wnet wszystko, gdyby ich tylko nie pilnować!
Poczem usiadła na stołku i, trzymając najmłodszego dzieciaka na kolanach, zaczęła go czesać, podnosząc mu od czasu do czasu główkę i przypatrując mu się z czułością macierzyńską. Tymczasem mali złodzieje zabrudzeni i obszarpani, ale widocznie zdrowi, skupili się w kącie koło łóżka i gryząc w milczeniu śliwki, przyglądali się z pod-oka nieznajomemu.
– To wasze dzieci? – zapytał kapitan starej.
– Z przeproszeniem łaski pana, to dzieci ze szpitala. Dają mi od każdego trzy franki i funt mydła na miesiąc.
– Ależ, moja matko, one was sarnę więcej kosztują – zauważył kapitan.
– Tak też i pan Benassis powiada; ale inne biorą dzieci za tę sarnę płacę, trzeba na niej poprzestać! Nie takto łatwo dostać dziecko, jak się zdaje! A choćbyśmy mu i darmo mleko dawały, toć ono nas przecie nie kosztuje. Zresztą, trzy franki, proszę pana, to coś także znaczy. Ot! u mnie, piętnaście franków na miesiąc jakby znalazł, nie licząc pięciu funtów, mydła. A u nas tu, trzeba się dobrze napocić i naharować, żeby jakie dziesięć sous dziennie zarobić.
– A macie jaki kawałek gruntu? – zapytał komendat.
– Nie, proszę laski pana. Za życia nieboszczyka męża byłoć tam tego trochę, ale po jego śmierci wszystko sprzedać musiałam.
– Jakże więc sobie radzicie – ponowił Genestas – by do końca roku bez długu dociągnąć i starczyć na wyżywienie, opranie i ubranie tych dzieci?
– Ha! proszę pana – odparła, czesząc ciągle chorowitego malca – to też się i bez długu na św. Sylwestra nie obejdzie. Cóż robić? pan Bug jakoś dopomaga. Mam dwie krowy, latem podczas żniw ja i moja córka zbieramy kłosy na ścierniskach, w zimie chodzimy po drzewo do lasów a wieczorami przędziemy. Ot i jakoś idzie, byle tylko Bug chronił od takiej zimy jak ostatnia. Winnam siedemdziesiąt pięć franków młynarzowi za mąkę. Ale na szczęście to młynarz pana Benassis'a. O ! bo pan Benassis – to prawdziwy biednych przyjaciel. Nigdy się nie upomina, jak mu co kto winien; a odemnie też nie zacznie. Zresztą, krówka jedna mi się ocieliła, będzie z czego trochę upłacić.
Przez ten czas dzieciaki, których jedyną na świecie opieką była ta… stara nędzarka, ułatwiły się ze śliwkami, a widząc, że wychowawczyni ich zajęta rozmową z oficerem nie uważa na nich, skorzystały z tego, by nowy atak do zapartych drzwi przypuścić. Posunęły się więc ku nim w ściśnionym szeregu, nie tak jak Francuzi idą do szturmu, ale w milczeniu, jak Niemcy, i tak jak oni nienasyconem łakomstwem wiedzione. Ale zamiar malców nie uszedł oka starej.
– A nicponie! – zawołała – długoż-to tego będzie?
I wstawszy uderzyła zlekka po plecach najsilniejszego z dzieciaków, który się jednak nie rozpłakał, i wyrzuciła go za drzwi. Pozostałe patrzyły na to w milczącem osłupieniu.
– Macie z niemi wiele kłopotu – rzekł Genestas.
– E! nie, proszę pana, tylko ich oskoma na śliwki bierze! biedactwo! Gdyby-to tego nie pilnować, poobjadałyby się na śmierć.
– Kochacie ich?
Na to pytanie stara podniosła głowę i popatrzyła na kapitana, uśmiechając się nieco rubasznie.
– Czy ich kocham?… Jużem ich troje oddała – dokończyła, wzdychając – tylko do sześciu lat mam je u siebie.
– A gdzież jest wasze własne?
– Umarło.
– Ileż lat sobie liczycie? – zagadnął Genestas, chcąc zatrzeć wrażenie poprzedniego pytania.
– Trzydzieści osiem, proszę pana. Na św. Jan będzie dwa latu, jak mąż, mój umarł.
Mówiąc to kończyła ubierać słabego malca, który zdawał się jej dziękować wejrzeniem tkliwem i smutnem.
– Otóż-to życie poświęcenia i pracy! – pomyślał kapitan.
I w istocie, pod tym ubożuchnym dachem, godnym stajenki, w której przyszedł na świat Syn Boga, spełniały się wesoło, z prostotą najtrudniejsze obowiązki macierzyństwa. Ileż-to serc wzniosłych – zagrzebanych bywa w najzupełniejszem zapomnieniu! Ile prawdziwego bogactwa kryje się nieraz pod nędzą! Żołnierze lepiej niż ktokolwiekbądź inny umieją cenić tę, że się tak wyrażę, ewangielią w łachmanach. Gdzieindziej znajdujemy księgę, tekst sam oprawny w aksamit i atłas, uzłocony i uklamrowany, ale ducha tej księgi, tego szukać potrzeba w takich obrazach, jak ten, który miał przed oczyma kapitan Genestas. Niepodobna było prawie nie uwierzyć w jakieś święte natchnienie płynące z nieba, patrząc na tę kobietę, która stała się matką, jak Jezus Chrystus stał się człowiekiem, która pracowała, cierpiała, zadłużała się dla biednych, opuszczonych dzieci, i sama przed sobą oszukiwała się w rachunkach, by nie przyznać, że to posłannictwo matki uboży ją do szczętu. To też kapitan patrzył na nią długo, potrząsając głową w milczeniu.
– Czy pan Benassis dobrym jest doktorem? – zapytał wreszcie.
– Nie wiem tego, proszę pana, ale biednych darmo leczy.
– Widać – rzekł kapitan, mówiąc jakby do siebie samego – że człowiek ten jest prawdziwym człowiekiem w całem znaczeniu tego słowa.
– Oj! tak, tak, kochany panie! zacny-to człowiek i nie masz w całej okolicy takiego, coby się za niego rano i wieczór nie modlił.
– No, macie tu matko! – rzekł Genestas, dając starej parę sztuk monety. – A to dla dzieci – dodał, wsuwając jej w rękę dukata. Poczem dosiadł konia, pytając:
– A dalekoż tam jeszcze do pana Benassis'a?
– O! nie, kochany panie, najwięcej milka drogi.
Kapitan odjechał przekonany, że ma przed sobą z jakie dobre dwie mile do zrobienia. Jednakowoż wkrótce dojrzał widniejącą z poza drzew grupę domów, ponad dachy których wystrzelała dzwonnica stożkowatego kształtu, połyskująca w słońcu blaszanemi taflami, jakiemi po rogach oblamowaną była. Oryginalnie to wygląda i oznajmia blizkość Sabaudyi, gdzie podobne dachy bardzo są w użyciu. Dolina rozszerza się w tem miejscu, a domy malowniczo rozrzucone po niej ożywiają kraj ten, dobrze uprawny, ze wszech stron górami zamknięty, bez wyjścia prawie. Nieopodal od miasteczka, które nieco z boku drogi ku południu się usadowiło, Genestas zatrzymał konia przed gromadką dzieci bawiących się pod cieniami wiązów i zapytał o dom pana Benassis'a. Dzieci, spojrzawszy po sobie, zaczęły się przypatrywać nieznajomemu z ciekawością właściwą ich wiekowi, z jaką spoglądają na wszystko, co pierwszy raz pod oczy im podpada. Poczem najśmielszy z nich, mały chłopak, z żywemi oczyma i bosemi, obłoconemi nogami odezwał się powtarzając, jakto także w zwyczaju u dzieci bywa, zadane mu pytanie: – Dom pana Benassis'a? Ja tam pana zaprowadzę. I poszedł naprzód, powodowany jużto chęcią pewnego odznaczenia się, jako przewodnik nieznajomego, już dziecięcą usłużnością, już wreszcie tą nieprzepartą potrzebą ruchu i zmiany, która w tym wieku jest samowładną panią ciała i umysłu. Genestas udał się za chłopcem wzdłuż głównej ulicy miasteczka, ulicy kamienistej, o licznych zagięciach, opasanej z obu stron domami zbudowanemi według upodobania i fantazyi ich właścicieli. Tu jakaś wieża wyskakuje prawie na sam środek drogi, tam bok jakiejś kamieniczki zagradza ją w połowie, ówdzie strumyk z gór płynący przerzyna ją zygzakiem. W pokryciach domów tenże sam brak symetryi i rozmaitości. Przy dachach gontowych, słomiane strzechy, gdzieniegdzie łupkowe zapewne do zamożniejszych mieszczan, proboszcza i sędziego pokoju należące. Wszystko tam tchnęło jakiemś zaniedbaniem, nietroszczeniem się o to, jak się gdzieindziej dzieje; mieszkańcy tej miejscowości tworzyli niby jednę rodzinę odciętą od reszty społeczeństwa, z którem łączył ją poborca podatków lub temu podobne, niedostrzeżone prawie węzły. Przebywszy tę ulicę Genestas ujrzał drugą, szeroką, wznoszącą się ponad pierwszą na pochyłości góry. Byłato widocznie druga, nowsza część miasteczka, zabudowana porządnie i wysadzona dwoma rzędami młodych jeszcze drzew. Tutaj o uszy kapitana obiły się śpiewy robotników, pomieszane z turkotem warsztatów, zgrzytem pił i hukiem młotów. Z kominów unosiły się szare wstęgi dymu, najobfitsze wydobywały się z domów ślusarza, kołodzieja i kowala. Wreszcie w samym już końcu wioski Genestas ujrzał rozrzucone tu i owdzie fermy, pola dobrze uprawne i plantacye umiejętnie zaprowadzone.
W tejże prawie chwili chłopak zawołał:
– Oto jego dom.
Oficer zsiadł z konia, założył cugle na rękę, a pomyślawszy, iż nic darmo na tym świecie, wyjął parę soldów z kieszeni i dał je chłopcu, który wziął je zpodziwieniem, zrobił wielkie oczy i nie podziękowawszy stał w miejscu.
– Cywilizacya nie bardzo się jeszcze tutaj rozgospodarowali – pomyślał Genestas – tradycye pracy kwitną w całej pełni, a żebra – nina nawet i nie kiełkuje. Tymczasem przewodnik jego, więcej ciekawy niż zysku chciwy, oparł się o mur otaczający dziedziniec, mur dość wysoki, nad którym biegła jeszcze krata z poczerniałego drzewa, po obu stronach bramy umieszczona.
Bramę tę, w dolnej części masywną, niegdyś naszaro malowaną, tworzyły wyżej żółte, żelazne sztachety, zaginające się w półkole ku górze każdego skrzydła tak, że po zamknięciu obu połów końce tych słupków zbiegały się pośrodku niby w ogromna szyszkę Całość stoczona prawie przez robaki, upstrzona mchem, nosiła na sobie wyraźne ślady zniszczenia przez długoletnie działanie słońca i deszczu naprzemiany. Z wewnątrz dwie akacye po obu stronach bramy rosnące wychylały się nad nią ciekawie zielonemi koronami przypominającemi kształtem te puszki, których płeć piękna do pudrowania się używać zwykła. "Wogóle stan całego ogrodzenia zdradzał niedbałość właściciela, co musiało się niepodobać oficerowi, bo zmarszczył brwi jak człowiek doznający jakiegoś rozczarowania. Przyzwyczajeni jesteśmy sądzić drugich podług siebie i wybaczając im chętnie nasze błędy, potępiamy ich surowo za brak tych przymiotów, które sami posiadamy. Jeżeli komendant pragnął znaleźć w panu Benassis'ie dbałego o porządek i systematycznego człowieka, to wejście do jego domu mówiło o zupełnej obojętności na te cenne zalety. To też Genestas wyprowadził ztąd wnet wnioski o sposobie życia i charakterze właściciela. Brama była uchylona; nowy dowód niedbałości, dzięki której Genestas mógł bez ceremonii dostać się w podwórze, gdzie chciał konia do kraty przywiązać, ale w chwili gdy cugle zaciągał, ozwało się rżenie z poblizkiej stajni ku której jeździec i koń mimowolnie zwrócili oczy, a w ślad zatem ukazał się na progu stary sługa w ubraniu głowy podobnem zupełnie do tej frygijskiej czapki, w którą przystrajają Wolność. Ponieważ w stajni było miejsce na kilka koni, starowina, dowiedziawszy się, że Genestas w odwiedziny do pana Benassis'a przyjechał, ofiarował mu się z gościnnością dla wierzchowca, patrząc przytem z uwielbieniem i czułością niemal na piękne w istocie zwierzę. Genestas poszedł za koniem, chcąc zobaczyć, jak mu tam będzie. Stajnia była czysta, żłób obfity, oba biegusy pana Benassis'a miały tę zadowolniona minę, po jakiej wśród wszystkich innych koni odgadnąć można konia proboszczowskiego. Tymczasem z domu nadeszła służąca i stanęła przed Genestas'em, zdając się wyczekiwać na zapytanie nieznajomego, któremu już staruszek powiedział, że pana Benassis'a w domu nie było.
– Jegomość poszedł do młyna – objaśnił. – Jeżeli pan się tam chce pofatygować, to trzeba iść tą ścieżką do łąki, a młyn tam jest na końcu.
Kapitan wolał rozejrzeć się po okolicy, niż czekać na miejscu pana Benassisa, poszedł więc wskazaną drogą. Minąwszy nierówną linię, jaką miasteczko na grzbiecie góry zakreśla, ujrzał dolinę, młyn i najpiękniejszy widok, na jaki mu się kiedykolwiek patrzyć zdarzyło.
W miejscu tem rzeka, zagrodzona w biegu górami, tworzy małe jeziorko, ponad którem wyżej, coraz wyżej jednę nad drugiem wznoszą się cyple, a między niemi, w zagłębieniach ukryte doliny, zdradzają obecność swoję rozmaitemi odcieniami światła i wynurzającym się z ich łona szeregiem jodeł czarnych. Na drugim brzegu rzeki u stóp góry, słabo pod tę chwilę oświeconej promieniami zachodzącego słońca, Genestas ujrzał kilkanaście chat w stanie zupełnego opuszczenia, bez drzwi, okien, o podziurawionych dachach, co dziwną tworzyło sprzeczność z wybornie uprawnemi pulami i pyszną zielonością łąk, które ją otaczały. Genestas natychmiast zatrzymał konia, by przyjrzeć się szczątkom tej niegdyś wioski.
Zkąd to pochodzi, że ludzie nie mogą bez głębokiego wzruszenia poglądać na jakiekolwiek-bądż, choćby najlichsze ruiny? Zapewne są one dla nich wyobrażeniem nieszczęścia, którego ciężar każdy tak odmiennie czuje. Cmentarz nasuwa myśli o śmierci, opuszczona wioska przywodzi na pamięć troski i cierpienia życia. To pierwsze, śmierć jest rzeczą przewidzianą, ale te drugie, te troski i cierpienia te są nieokreślone, bez końca! A nieskończoność nie jestże tajemnicą największych nieszczęść? Genestas wszedł już na kamienistą dróżkę wiodącą do młyna, nie mogąc sobie wytłómaczyć powodów opustoszenia tej wioski, a ujrzawszy siedzącego przed domem na worku zboża, młynarczyka, zapytał go a pana Benassisa.
– Pan Benassis poszedł tam – odparł chłopak, wskazując jednę z nawpół rozwalonych chat.
– Czy ta wioska się spaliła? – zagadnął Genestas.
– Nie, panie.
– A dlaczegoż jest w takiem stanie? – ponowił komendant.
– Ba! dlaczego! – rzekł młynarczyk wzruszając ramionami i wchodząc do domu. – Pan Benassis to panu powie.
Genestas przeszedłszy po jakimś niby moście ułożonym z dużych kamieni, między któremi wił się strumyk, stanął wkrótce przed wskazaną chatą. Strzecha omszona, ale nie dziurawa, pokrywała nie najgorzej jeszcze wyglądające ściany lepianki. Wchodząc do wnętrza, Genestas ujrzał palący się ogień na kominie, a w kącie obok kobietę, klęczącą przed siedzącyjm w krześle chorym, i mężczyznę, który stał z twarzą do ognia zwróconą. W izbie tej o jednem tylko okienku, z podłogą z ziemi ubitej, nie było żadnych sprzętów prócz stołu, krzesła i lichego tapczana. Nigdy komendant nie widział równie nagiej i ubogiej siedziby, nawet w Rosyi, gdzie chaty muzyków podobne są raczej do jam niż do ludzkich mieszkań. Tutaj, opuszczenie dosięgło takiego stopnia, że nie było nawet sprzętów koniecznych do przyrządzenia choćby najprostszej strawy, do zaspokojenia najpierwszych potrzeb życia. Gdyby nie tapczan, nie płócienna wisząca na gwoździu kapota i chodaki, jedyna odzież chorego, możnaby było przypuszczać, że się jest w jakiejś psiej budzie, z której nawet miskę zabrano. Klęcząca kobieta, stara już bardzo wieśniaczka usiłowała utrzymać nogi chorego w kuble napełnionym brunatną wodą. Na odgłos kroków, a raczej na brzęk ostróg:, nie mający nic wspólnego z głuchem stąpaniem bosych lub uchodakowanych nóg wieśniaków, mężczyzna zwrócił się ku Genestasowi, okazując zdziwienie, które też i stara kobieta podzielała.
– Nie potrzebuję pytać, czy mam przyjemność widzieć pana Benassisa – rzekł komendat. – Wybaczysz pan, iż nieznajomy a pragnący pana co najprędzej zobaczyć, przyszedłem aż tu na pole jego działania, zamiast u pana w mieszkaniu poczekać. Proszę, nie przeszkadzaj pan sobie. Gdy skończysz, powiem co mnie sprowadza.
Po tych słowach Genestas usiadł na stole i zamilkł. Ogień rozświeca! izbę blaskiem jaśniejszym niż słoneczny, którego promienie łamiąc się o szczyty gór nie dochodzą nigdy do tej części doliny. Przy tem to migotliwem świetle Genestas mógł przypatrzyć się twarzy człowieka, którego, powodowany tajemniczą chęcią, pragnął zbadać i poznać doskonale. Pan Benassis, lekarz kantonu, stał ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, słuchając obojętnie mowy Genestasa, poczem oddawszy mu ukłon, zwrócił się do chorego, nie przypuszczając, że jest przedmiotem tak ścisłego badania.
Benassis był wzrostu średniego, ale barczysty i szerokiej piersi. Obszerny surdut zielony, zapięty pod sarnę szyję, nie dozwolił Genestasowi uchwycić dobrze cech charakterystycznych jego postaci i ułożenia, w zamian za to twarz rysowała się w całej jasności konturów na czerwonawem tle ognia. Twarz ta miała wielkie podobieństwo do rysów satyra: toż samo czoło zlekka ku tyłowi ściągnięte, o liniach nierównych i znaczących, ten sam nos zadarty z małem na końcu rozdwojeniem, też same wystające policzki. Usta miał wygięte o pełnych i czerwonych wargach, brodę wystającą, oczy ciemne, żywe i pełne ognia, któremu perłowy kolor białek większego jeszcze blasku dodawał, zdradzając uśmierzone ale nie wygasłe namiętności. Włosy niegdyś czarne, a teraz siwe, głębokie zmarszczki twarz przecinające, brwi gęste szronem już przypruszone, nos zgrubiały i cera żółta z czerwonemi plamami; wszystko to mówiło o przeżytych pięćdziesięciu latach i ciężkich pracach powołania tego człowieka. Z kształtu głowy oficer nasz żadnych wniosków wyciągnąć nie mógł, to przykrywał ją kaszkiet, ale mimo to wydała mu się jedną z głów zwanych pospolicie kwadratowemi głowami.
W częstem zetknięciu z ludźmi silnych charakterów, których tak poszukiwał Napoleon, Genestas nauczył się rozpoznawać po rysach tych, co do spełnienia czegoś wielkiego na świecie przeznaczeni byli, i teraz też odgadł, że jakaś tajemnica kryje się w życiu tego człowieka, a patrząc na jego niepospolitą twarz, zapytywał sam siebie: – Co zeń wiejskiego lekarza zrobiło? Przyjrzawszy się dokładnie tej fizyognomii, znamionującej mimo podobieństwa do wielu innych jakąś wybitną, wewnętrzną indywidualność, Genestas przeniósł wzrok na chorego, którego widok zmienił zupełnie dotychczasowy bieg jego myśli.
Choć tyle już rozmaitych a dziwnych obrazów przesunęło się mu przed oczyma w ciągu koczowniczego, żołnierskiego życia, doznał on przecież uczucia podziwu połączonego z odrazą ujrzawszy twarz ludzką, której nigdy myśl żadna nie musiała ożywiać, twarz siną, napiętnowaną cierpieniem milczącem i naiwnem, jak u dziecka, co już krzyczeć nie może, a mówić się jeszcze nie nauczyło, jednem słowem twarz zupełnie zwierzęcą starego, umiejącego kretyna. Była to jedyna odmiana rodzaju ludzkiego, której jeszcze nie znał Genestas. Któż na widok tego czoła, z pofałdowaną nieforemnie skórą, tych dwojga oczu, martwych, bezmyślnych juk u ryby ugotowanej, tej głowy zaklęsłej i pokrytej kosmykami rzadkich włosów, nie byłby doznał mimowolnego uczucia wstrętu do istoty pozbawionej wszelkich ludzkich i zwierzęcych własności, która nigdy nie miała ani rozumu, ani instynktu, nigdy nie słyszała żadnej mowy i żadną odezwać się nie potrafiła. Trudno było zaiste ubolewać nad gaśnięciem tego istnienia, którego życiem nazwać nie można; stara kobieta jednakowoż patrzyła na tego biedaka z tkliwym niepokojem i polewała mu wodą nogi tak troskliwie i czule, jakby to mężowi swemu robiła. Benassis, sam, przyjrzawszy się tej zamarłej twarzy i zgasłym oczom, ujął ręką kretyna, badając puls.
– Kąpiel nic nie działa – rzekł wstrząsając głową. – Trzeba go położyć.
I wziąwszy tę bezwładną masę ciała przeniósł ją delikatnie na tapczan i ułożył na nim, wyciągając zimne prawie już nogi kretyna, poprawiając głowę i ręce z takiem staraniem, jak matka do snu dziecko swe tuląca.
– Wszystko już na nic, on umiera! – odezwał się po chwili.
Stara kobieta, trzymając ręce na biodrach, spojrzała na konającego i kilka łez stoczyło się po jej policzkach. Genestas sam siedział milczący, nie mogąc zrozumieć, dlaczego śmierć tej nic nieznaczącej istoty robiła na nim tak silne wrażenie. Instynktownie prawie dzielił bezgraniczną litość, jaką te nieszczęśliwe stworzenia wzbudzają w mieszkańcach tych pozbawionych słońca dolin, gdzie ich natura rzuciła. Czyż to uczucie, które się stało niemal przesądem religijnym w rodzinach mających pośród siebie kretynów, czyż to uczucie nie pochodzi od najpiękniejszej cnoty chrześcijańskiej, miłosierdzia i najpotrzebniejszej w budowie społecznej wiary w życie przyszłe i nadziei nagrody za nędze i cierpienia doczesne, na które nad tę nadzieję nie masz skuteczniejszego balsamu. Ona to umacnia rodziców owych biednych istot i tych, co je otaczają, w pielęgnowaniu ich i ciągłem, niezmordowanem opiekowaniu się temi, co tego poświęcenia ani zrozumieć, ani odwdzięczyć nie mogą. Ludność tych miejscowości, gdzie się znajdują kretyni, wierzy, iż obecność ich przynosi szczęście rodzinom, a wiara ta osładza biednym istotom życie, które w miastach byłoby poddane rygorowi źle zrozumianej filantropii i twardym przepisom szpitali. W górnej dolinie Izery kretyni (a jest ich tam najwięcej) żyją na wolnem powietrzu wraz z trzodami, których pilnują. Przynajmniej są swobodni i szanowani, jak się to nieszczęśliwym należy.
Od pewnego już czasu, dzwon wiejskiego kościołka dźwięczał zwolna w równych odstępach oznajmiając wiernym śmierć jednego z nich, a słabe echo tej pobożnej myśli dochodząc do chatki kretyna rozlewało w niej słodką jakąś, poważną melancholię. Wkrótce szelest stąpań po drodze dał się słyszeć, stąpań licznych; snać tłum szedł duży, ale milczący. A potem śpiewy pobożne zabrzmiały w powietrzu, te śpiewy, co najmniej nawet wierzące dusze zdolne są przejąć wzruszeniem. Kościół przychodził z pomocą tej istocie, która go wcale nie znała. Na progu ukazał się ksiądz poprzedzony przez chłopca krzyż niosącego; z tyłu szedł zakrystyan z wodą święconą, a dalej mnóstwo kobiet, starców i dzieci, którzy przyszli wszyscy, by modły swe z modłami kościoła połączyć. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu i usunęli się na bok robiąc miejsce przybyłym, którzy poklękali w izbie i przed chatą. Na wszystkich prawie twarzach malowało się głębokie rozrzewnienie i łzy płynęły po ich zgrubiałych od słońca i ciężkiej pracy policzkach, podczas gdy ksiądz odprawiał święty obrządek religijnego pożegnania i przebaczenia dla istoty, która nigdy nie zgrzeszyła. A ten żal, to rozrzewnienie, jakie chwila ostatecznego rozstania z biednen tem stworzeniem budziła, było całkiem naturalne, bo wszyscy dokoła zgromadzeni byli mu dobrowolnie pokrewni. Byłato jedna wielka rodzina, w której każde chłopię darzyło go troskliwością ojca, każda swawolna dzieweczka czułością matki.
– Już skończył – ozwał się wreszcie ksiądz.
Słowa te wielkie wrażenie na obecnych wywarły. Zapalono gromnice; niektórzy chcieli noc przy zwłokach przepędzić. Benassis i gość jego wyszli. Przy drzwiach kilku wieśniaków zatrzymało lekarza mówiąc: – Ach! panie doktorze, widocznie Bóg chciał go już do siebie powołać, skoroś go pan uratować nie mógł.
– Zrobiłem wszystko, com mógł, moje dzieci! – odparł Benassis – a gdy minęli opuszczoną wioskę, której ostatni mieszkaniec skonał przed chwilą, zwrócił się do komendanta mówiąc:
– Nie przypuściłbyś pan nigdy, jak wielką pociechą są dla mnie słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu o mało co nie zostałem ukamienowany przez mieszkańców tej wioski dziś pustej, a podówczas przeszło trzydzieści rodzin liczącej.