Lekarze od zabijania. Medyczna gwardia Hitlera - ebook
Lekarze od zabijania. Medyczna gwardia Hitlera - ebook
Zbrodniarze w fartuchach.
Było ich trzystu. Medyczna gwardia Hitlera w obozach koncentracyjnych. Bestie, potwory, zwyrodnialcy? Ludzie powołani, aby ratować życie, specjaliści, którzy w innych czasach prowadziliby zwykłą praktykę lekarską w jakimś niemieckim miasteczku.
Jak sypiał selekcjoner, który właśnie wysłał do komory gazowej kilkaset dzieci? Co czuł lekarz-morderca, gdy patrzył na wijące się z bólu kobiety, ofiary swoich eksperymentów? Dokąd szedł po „zabiegu” i czy smakował mu obiad?
Joanna Lamparska przygląda się życiu lekarzy SS i pyta, jak można przytulać własnego syna, jeśli przed chwilą zabiło się czyjąś córkę. Słucha ostatnich słów morderców stojących pod stryczkiem. Obserwuje ucieczkę oprawców przez Gross-Rosen – zapomniany obóz koncentracyjny na Dolnym Śląsku.
Człowiek nie jest niczym innym jak tym, co z siebie uczyni.
Jean-Paul Sartre
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9495-0 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzystu
Jest ich trzystu i mogą zrobić z każdym, co tylko zechcą.
Jest ich zaledwie trzystu i aż trzystu. Ich władza jest niemal absolutna, choć – jak to w korporacji – mają nad sobą szefów, nierzadko szalonych i mało kompetentnych. Są jak załoga jednego statku. Razem piją wódkę, dowcipkują, zabijają, jedni się lubią, inni czasem nie. Trochę ze sobą rywalizują. To lekarze SS pracujący w niemieckich obozach koncentracyjnych podczas II wojny światowej. Wiedzą, że ich łajba ma jasno wytyczony kurs i jeśli się rozbije, wszyscy pójdą na dno. Ale na tym etapie rejsu są jeszcze bezkarni. Minie chwila, zanim przyjdzie im wygłaszać ostatnie słowo pod stryczkiem, uciekać na drugi kraniec świata lub przytulać odbezpieczony granat.
Trzystu?1 Ta liczba mną wstrząsnęła. Tylu mamy sąsiadów na naszej ulicy, z wieloma rozmawiam, wszyscy się znamy z widzenia. Jak to możliwe, że trzysta osób wyrządziło zło niedające się w żaden sposób zmierzyć? Jednak największym szokiem był dla mnie ich wiek. Niektórzy dopiero kończyli studia. Moja babcia powiedziałaby: „byli w swoim najlepszym czasie”, świat stał przed nimi otworem. Na czarno-białych fotografiach uśmiechają się łagodnie i prężą w mundurach z trupią czaszką. Z trudem powstrzymuję myśli o tym, co przed chwilą robiły ręce zatrzymane w kadrze.
W III Rzeszy lekarze w obozach nie ratują chorych.
Jeśli robią zastrzyk, to w strzykawce jest trucizna.
Jeśli się „troszczą”, to tylko o przedmiot używany do własnych celów, królika doświadczalnego.
Gdy oglądają tatuaż, budowę ciała czy tylko czaszki, może to oznaczać wyrok. Każda odmienność nada się do jakiejś kolekcji.
A jednak każdy z nich zezna później, że nie naruszył lekarskiego etosu.
– Nie traktuj ich jak psychopatów. To bardzo ważne, żeby pamiętać, że to byli zwykli ludzie, którzy w innych czasach prowadziliby zwykłą praktykę lekarską w jakimś niemieckim miasteczku – ostrzega mnie doktor Kamila Uzarczyk, wykładowczyni historii medycyny na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu.
Kiedy w przytulnej kawiarni rozmawiamy o ekspertach w zakresie selekcji i eliminacji, słucham z uwagą, aby nie pisać o „lekarzach mordercach spod znaku swastyki” ani o „zbrodniczej medycynie”, bo nazywanie tych ludzi potworami sugeruje, że jesteśmy wolni od niebezpiecznych pokus, którym tamci ulegli. Potwór przestaje być jednym z nas, nie jest już „zwykłym człowiekiem”. A przecież nie ma nas, „zwykłych ludzi”, i ich, „potworów”.
Ale czy na pewno?
Mimo niezliczonych analiz naukowych i literackich interpretacji wciąż nie potrafimy odpowiedzieć na najważniejsze pytania; bez skutku szukamy tego nieuchwytnego punktu przejścia, po którym nie ma już odwrotu. Największą trudność sprawia jednak zrozumienie, jak to wszystko w ogóle mogło się wydarzyć.
Jest ich trzystu i wstępują do SS jako ochotnicy, z pełną świadomością tego, jak będzie wyglądała ich przyszła praca2. Nie ma wśród nich ludzi przypadkowych. Przysięgają ratować życie, żeby natychmiast je niszczyć. Powstały o nich setki, jeśli nie tysiące publikacji. Życie medycznej gwardii Hitlera od lat rozbierają na czynniki pierwsze historycy, dziennikarze, psychiatrzy i etycy. Oglądają pod lupą każdy aspekt ich działalności, starając się nie ulegać emocjom, dystansując się od cierpienia ofiar rzędami cyfr i elegancko ujmowanymi w cudzysłów relacjami więźniów. Najczęściej mówi się o KL Auschwitz, potężnej machinie zagłady.
Tuż po „akcji specjalnej” we wrześniu 1942 roku, jak eufemistycznie nazwane zostało uduszenie ośmiuset kobiet w komorze gazowej, Johann Paul Kremer, lekarz SS, profesor uniwersytetu, doktor medycyny i filozofii, zanotował: „Coś najokropniejszego z okropności. Hauptsturmführer Heinz Thilo, lekarz garnizonowy, miał rację, mówiąc mi dzisiaj, iż znajdujemy się przy _anus mundi_, odbytnicy świata”3. Profesor Antoni Kępiński, uważany za geniusza psychiatrii, napisał potem, że określenie _anus mundi_ w ustach lekarza SS z jednej strony wyrażało obrzydzenie i grozę, z drugiej zaś uzasadniało istnienie obozu koniecznością oczyszczenia świata ze wszystkiego, co nie pasowało do ideału germańskiego nadczłowieka.
*
Około 230 kilometrów w linii prostej na zachód od bloków Auschwitz leży piekło. Nazywa się Gross-Rosen, w dosłownym tłumaczeniu na polski Wielkie Róże. Dziwna nazwa dla posępnego i wietrznego zakątka otoczonego drutem kolczastym. Deszcz obmywa tu strome ściany dawnego kamieniołomu – bramy do wnętrza Ziemi. Okolicę paraliżuje cisza, wszystko jakby zastygło, nawet ptaki omijają to miejsce. Jest przeklęte. Więźniowie, których tu przygnano z Auschwitz, mówią, że jeszcze nie widzieli czegoś tak przerażającego; że Auschwitz przy Gross-Rosen „to było sanatorium”4.
Esesmani natomiast żalą się na, wszechobecne w obozie, biedę i nudę. Z nudów mordują i gwałcą. Niekiedy „pomagają” lekarzom. Ci zaś przyjechali z Auschwitz albo dopiero się tam udadzą. Zanim trafią do „fabryki śmierci” albo kiedy ich stamtąd oddelegują, będą mordować na Majdanku, w Dachau i Sachsenhausen. Nikt nie rozliczy ich za Gross-Rosen, w biografiach „zwykłych potworów” ten obóz będzie zaledwie surową linijką, nic nieznaczącym epizodem, którym nie warto się zajmować.
Dlatego napisałam tę książkę.
Gross-Rosen to czyste zło. Jego historia jest twarda jak wyschnięty chleb, rani każdy jej okruch. „Zanim oczy nauczą się patrzeć, winny stać się niezdolne do wylewania łez. Zanim uszy posiądą zdolność słyszenia, winny stracić swą wrażliwość”5 – tłumaczy brak lęku przed śmiercią Hadżi, nazywany przez kolegów z bloku joginem. Zanim Hadżi został uwięziony w Gross-Rosen, podróżował po całym świecie, najchętniej wracał do ulubionego Tybetu. W obozie „hipnotyzuje” esesmanów swoim stoickim podejściem, nikt nigdy nie widział, żeby którykolwiek z oprawców uderzył Hadżiego, mężczyzna nawet nie potrzebuje dodatkowych porcji jedzenia. W tajemniczy sposób akceptuje zastany porządek piekła.
Nie odnajduję w sobie jego spokoju, kiedy czytam wspomnienia więźniów, szczególnie te spisane kilka miesięcy po zakończeniu wojny. Czuję gniew i wściekłość, choć najgorsza jest bezsilność. Mam prawo opowiedzieć również o niej, bo przeczytawszy setki opracowań, wciąż nie rozumiem, jak to wszystko mogło się wydarzyć. Reporter ma zaś prawo pytać bez końca.
Jest ich trzystu.SS-STANDARTENFÜHRER
GERHARD BUHTZ
nr SS 100376
nr NSDAP 317123
ur. 24 lutego 1896 w Schönebeck (Elbe), zm. 26 czerwca 1944 pod Mińskiem
ochotnik w I wojnie światowej
studiuje w Jenie
od kwietnia 1933 członek SS
1 maja 1933 wstępuje do NSDAP
od 1938 roku pracuje w Breslau (obecnie Wrocław)
współpracuje z obozami koncentracyjnymi w Buchenwaldzie i Gross-Rosen
od 29 marca do 30 czerwca 1943 kieruje ekshumacjami i sekcjami zwłok Polaków zamordowanych w Katyniu
ginie w niewyjaśnionych okolicznościachPROFESOR ZE SZRAMĄ
ZŁO RUSZA ZZA BIURKA
Gerhard Buhtz jest w każdym calu profesjonalny. Chłodny, wyważony i elegancki. W trudnych sytuacjach nigdy nie puszczają mu nerwy. Znakomity patolog, polakożerca. Gardzi życiem gorszej jakości, choć nie potrafi też uszanować świętego ciała esesmana. Do obozu koncentracyjnego wyrusza bez oporu.
NIEBIESKI PŁYN
Profesor Gerhard Buhtz nie miał wątpliwości: „Sugeruję użycie cyjanowodoru. Należy go zamówić i odebrać w Instytucie Higieny naszej uczelni”.
Rozmowa toczyła się w gabinecie na pierwszym piętrze ponurego budynku z czerwonej cegły. Miał tu siedzibę Institut für Gerichtliche Medizin und Naturwissenschaftliche Kriminalistik, czyli dzisiejszy Zakład Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. Podobnie jak niemal z nim sąsiadujący Instytut Anatomii, należał do Schlesische Friedrich-Wilhelms-Universität zu Breslau, Śląskiego Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma. Pod ceglane gmachy uczelni regularnie podjeżdżały czarne samochody z paką. Te z oznaczeniem „medycyna sądowa” przywoziły ciała na sekcje zwłok, te bez napisu jechały „na anatomię” prosto z wrocławskiej siedziby gestapo. Na szczątkach skazańców uczyli się studenci. Profesor Buhtz pojawił się na uczelni w 1938 roku i od razu zauważył, że budynek Instytutu Anatomii jest znacznie większy, ba, nawet piękniejszy niż „sądówka”. Z satysfakcją jednak obejrzał swój nowy gabinet, bardzo przestronny, z prywatnym aneksem oraz dodatkowym pokojem, który oddzielał go od sekretariatu. Wisiał w nim oficjalny portret Führera.
Wrocław długo namawiał naukowca do przyjazdu. Młody, zaledwie czterdziestodwuletni profesor stawiał mnóstwo warunków, zależało mu na samodzielności, chciał mieć wpływ nawet na najdrobniejsze detale. Negocjował rodzaj umeblowania i wyposażenia nowej placówki. Buhtz był pewnym siebie mężczyzną, surowości dodawała mu szrama na policzku, pamiątka po pojedynku ze studenckich czasów. Siedział teraz za swoim ogromnym biurkiem w tym gigantycznym gabinecie i profesjonalnym, chłodnym tonem doradzał młodszemu koledze.
Niedoświadczony jeszcze medyk, ledwie po studiach, przyjechał z obozu koncentracyjnego położonego 60 kilometrów od Wrocławia. Chciał zapytać, jak się najszybciej uporać z problemem radzieckich jeńców. W ostatnim czasie ich transporty przychodziły regularnie, a załoga miała świadomość, że ci ludzie nie powinni pozostać przy życiu. Buhtz wskazał na cyjanowodór. Wkrótce SS odebrało z uczelni butelki z „niebieską cieczą”6.
Zaczęło się zabijanie.
Gerhard Buhtz należał do starej gwardii. Urodził się w 1896 roku w Schönebeck nad Elbą, gimnazjum kończył, gdy Europa stanęła na krawędzi I wojny światowej, nazywanej wtedy wielką, bo nikt nie przypuszczał, że ludzkość przeżyje wkrótce kolejną. Na front zgłosił się na ochotnika, przerwawszy studia. Z okopów wrócił z przestrzelonym płucem i czterema odznaczeniami.
Wojna uczyniła go twardym. Przygotowała dla Hitlera.
Najpierw była euforia. Chęć walki. Brawura. Z czasem pojawiły się strach i desperacja. Frontowa codzienność dusiła się w błocie, z którego żołnierze nigdy nie wychodzili. Latem, pod wpływem upału, okopy zamieniały się w kamień. Ostrzał trwał niemal bez przerwy, więc Buhtz szybko się nauczył, że nie będą grzebać poległych kolegów. Żywi i trupy razem, w słońcu, w deszczu, w fetorze rozkładających się ciał. „Życie w okopach wojny pozycyjnej, jak i punktach sanitarnych rodziło pogardę i zobojętnienie”7. Mężczyźni nie wracali do domu z tarczą, byli „zmęczeni, zrujnowani, wypaleni, wykorzenieni i pozbawieni nadziei”8. Wojna okazała się szokiem, wstrząsem, szczególnie dla młodej psychiki. Matki nie poznawały pustych oczu synów, synowie patrzyli na świat, za który walczyli, i nie mogli zrozumieć, po co tyle wycierpieli. Niemcy nie były już państwem, z którego wyruszyli na wojnę.
Dwudziestodwuletni Gerhard, syn nauczyciela, patrzył na szalejący kryzys, wzrastające podatki i coraz niższe pensje pracowników państwowych. Bezrobocie radykalizowało nastroje.
„Profesor uniwersytetu zarabia mniej niż konduktor w tramwaju, ale córki uczonych przywykły do noszenia jedwabnych pończoch (…). Tysiące rodzin mieszczańskich, chcąc żyć uczciwie za własne pieniądze, musiało opuścić swoje sześciopokojowe mieszkania i przejść na jarską dietę. To ubożenie burżuazji widać zwłaszcza po kobietach przywykłych do luksusu, które stają się dziwkami. Zubożała szlachcianka staje za barem, zwolniony z marynarki oficer kręci filmy, córka prowincjonalnego sędziego nie może już oczekiwać, że ojciec kupi jej ubranie” – pisał Konrad Heiden, niemiecki pisarz, autor pierwszej biografii Hitlera9.
Na ulicach coraz częściej pojawiały się bojówki, chłopcy w brunatnych koszulach, którzy oświetlając sobie drogę pochodniami, nawoływali do „przebudzenia Niemiec”. Żołnierze NSDAP (Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników) maszerowali za niewysokim mężczyzną ze śmiesznym wąsikiem. W 1921 roku Adolf Hitler stanął na czele partii, ogłaszając istnienie antyniemieckiego spisku, w którym uczestniczą Żydzi, komuniści, masoni i jezuici. Dwanaście lat później został kanclerzem i sformował koalicyjny rząd.
Zaledwie po siedmiu tygodniach, 22 marca 1933 roku, w opuszczonej fabryce amunicji w Dachau koło Monachium powstał pierwszy, wzorcowy obóz koncentracyjny dla 5 tysięcy osób.
„Planując na taką skalę, nie poddamy się żadnym błahym zastrzeżeniom, ponieważ jesteśmy przekonani, że umocni to wszystkich tych, którzy dbają o naród i służą jego interesom” – oznajmił mężczyzna ze śmiesznym wąsikiem10. Narodowosocjalistyczna machina zaczęła się rozpędzać, miażdżąc niczym walec wszystkich, którzy nie pasowali do nowego obrazu świata. Gerhard Buhtz nie zamierzał stawać jej na drodze. Zdążył skończyć medycynę, zrobić specjalizację między innymi w dziedzinie medycyny sądowej i psychiatrii. Został również ekspertem w zakresie badania i identyfikacji pisma ręcznego. Nie można mu było odmówić ambicji ani naukowej dociekliwości. Habilitował się ze „śladów metalu w ranach postrzałowych”11. Kształcił się w wielu ośrodkach, nie bał się odległości ani wyzwań. Ale skrzydła rozwinął dopiero po dojściu Hitlera do władzy.
Życiem profesora Buhtza od lat żywo interesuje się doktor Jerzy Kawecki z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu. Hobbystycznie balistyk i szperacz, jedna z najbarwniejszych osobowości wśród znanych mi lekarzy, wyciągnął dla mnie oryginalne zdjęcia Gerharda z młodości. Ot, zwykły chłopak. Siedzi na plaży z kapeluszem w dłoni, później uśmiecha się do obiektywu już z frontowego schronu. Wysoki, szczupły, dopiero gdy włoży mundur SS, nabierze ciała. Stanie się – jak to mawiano niegdyś – mężczyzną postawnym.
– To był twardy typ – mówi Kawecki, który zajmuje pokój dokładnie pod dawnym gabinetem niemieckiego profesora.
1 maja 1933 roku, kilka tygodni po dojściu Hitlera do władzy, Gerhard Buhtz wstąpił do NSDAP i SS, co – między innymi również dzięki poparciu ministra edukacji Rzeszy – zapewniło mu dwa lata później profesurę i fotel dyrektora Instytutu Medycyny Sądowej na Uniwersytecie Friedricha Schillera w Jenie12. Tamtejsza uczelnia była bastionem nazizmu. Buhtz szybko poświęcił się dociekaniom, jak powinno się postępować z „egzaminatorami, którzy mają żydowskie pochodzenie”.
Mimo że jego awans miał charakter polityczny, trzeba mu oddać, że działał z rozmachem. Rząd przyznał profesorowi 20 tysięcy marek na rozbudowę placówki, co pozwoliło mu powiększyć przestrzeń do sekcji zwłok, zatrudnić nowych pracowników i kupić nowoczesny sprzęt. Sam zarabiał 7 tysięcy marek rocznie, robotnik mógł wtedy liczyć na około 1,5 tysiąca. Dodatkowy tysiąc miał zagwarantowany jako wykładowca. Równocześnie udzielał się na wszelkich innych polach, przemawiał i przynależał, gdzie się tylko dało, angażował się między innymi w działalność Nationalsozialistischer Deutscher Ärztebund (NSD-Ärztebund; Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Ligi Lekarzy o charakterze organizacji bojowej), Nationalsozialistischer Rechtswahrerbund (NSRB; Stowarzyszenia Prawników Narodowosocjalistycznych), Reichsluftschutzbund (RLB; Stowarzyszenia Niemieckiej Ochrony Powietrznej) oraz Nationalsozialistische Deutsche Dozentenbund (NSDB; Narodowosocjalistycznego Stowarzyszenia Niemieckich Wykładowców).1. Zwykły chłopak na wakacjach, młody Gerhard Buhtz odpoczywa nad morzem.
2. Na zdjęciu wyraźnie widać szramę na policzku, pamiątkę po studenckich czasach Gerharda Buhtza.
3. Czarne wozy z oznaczeniem Gerichtärtzliches Institut (Instytut Kryminalistyczny) służyły do przewożenia ciał, które poddawane były sekcji zwłok.
4. I wojna światowa. Młody Gerhard Buhtz wraca z niej z raną i czterema medalami.
5. Profesor Buhtz ma 47 lat, kiedy w 1943 roku jedzie na miejsce zbrodni katyńskiej, gdzie kieruje pracami niemieckiej komisji ekshumacyjnej. Na zdjęciu ogląda czaszkę jednego z zamordowanych polskich oficerów.
6. Przez wiele lat nikt nie wiedział, kim jest mężczyzna w długim płaszczu. Dzięki analizie wrocławskiego antropologa profesora Krzysztofa Borysławskiego i jego zespołu udało się ustalić, że to Gerhard Buhtz. Fotografia została wykonana w KL Gross-Rosen, całkiem z prawej stoi Friedrich Entress.Ostatnia z tych organizacji sprawowała nadzór polityczny nad kadrami uczelni i oczyszczała ich szeregi między innymi z żydowskich naukowców. Na jej czele stał Reichsdozentenführer (Krajowy Lider Stowarzyszenia Niemieckich Wykładowców) Walter „Bubi” Schultze, lekarz aktywnie zaangażowany w akcję T4 w imię „eliminacji życia niewartego życia”. NSDB podlegała partii nazistowskiej, jej liderzy – co interesujące – rekrutowali się głównie spośród absolwentów wydziałów medycznych.
W Jenie organizacja miała sporą władzę. Zaczynał się wielki pochód lekarzy przez pola śmierci. Przemówienie wygłoszone przez Hitlera podczas spotkania NSD-Ärztebund nie pozostawiało żadnych wątpliwości.
„Słyszymy, że on, wódz III Rzeszy, poradzi sobie bez inżynierów, prawników czy architektów. Ale zaraz Führer przyznaje: »Bez was, lekarze narodowosocjalistyczni, nie byłbym w stanie czynić tego nawet przez jeden dzień, ani nawet przez jedną godzinę. Jeśli wy mnie zawiedziecie, wszystko stracone. Na cóż nasze wysiłki, jeśli zdrowie naszego narodu będzie w niebezpieczeństwie?«”13.
Liga odpowiedziała natychmiast. Całe środowisko bezwarunkowo poparło nową władzę. Hitler dał mu szansę na odzyskanie utraconego prestiżu, rozprawienie się z Żydami, którzy zabierali miejsca pracy, odzyskanie godności zawodowej, a w końcu przedstawił jasno sprecyzowany cel. Należy dążyć do ekspansji terytorialnej, tworzyć czyste rasowo państwo, wyeliminować przeciwników Niemiec, z naciskiem na europejskich Żydów. „Naziści potrzebowali lekarzy, by ukształtować społeczeństwo idealne, oni zaś czuli się dumni, że mogą wykorzystać swoją wiedzę, aby służyć partii i popieranej przez nią ideologii” – podsumowuje ów program Manuel Moros Peňa, lekarz pediatra i autor studium _Lekarze Hitlera_14.
Przysięga Hipokratesa zeszła na dalszy plan. Profesor Buhtz wspiera nowy reżim całym sercem. Koledzy uważali go za jednego z najżarliwszych członków NSDAP. Jednak ambicje profesora na chwilę przytępiły jego czujność. Zaczął się wtrącać tam, gdzie nie trzeba. W tajnym piśmie skrytykował go za to minister spraw wewnętrznych. Koterie w III Rzeszy były równie skomplikowane, co rozbuchane nazwy nazistowskich organizacji, tytułów i stopni.
GŁOWA KAPRALA
Profesor mozolnie piął się po szczeblach kariery, żeby na dwa lata przed wybuchem II wojny światowej zostać przewodniczącym Gesellschaft für Gerichtliche und Soziale Medizin, czyli Towarzystwa Medycyny Sądowej i Społecznej. Wszedł do nazistowskiej elity, korespondował z największymi sławami ówczesnego świata niemieckiej medycyny, w tym z Leonardem Contim, szefem Departamentu Zdrowia Publicznego, zaufanym Hitlera i późniejszym naczelnym lekarzem III Rzeszy. Dokumenty podpisywał obowiązkowym „_Heil_ Hitler”. I wszystko szło jak z płatka, do momentu gdy w Buchenwaldzie, zaledwie 30 kilometrów od Instytutu Medycyny Sądowej w Jenie, zaczął powstawać obóz koncentracyjny.
Był lipiec 1937 roku. Na zalesionym zboczu Ettersbergu zmuszono do pracy pierwszych więźniów. Budowali baraki, wyrównywali teren, od podstaw przygotowywali sobie miejsce kaźni. Początkowo trafiali tu członkowie niemieckiego ruchu oporu, kryminaliści, świadkowie Jehowy, rzadziej zdarzali się homoseksualiści. Warunki, w jakich pracowali, były straszne. Nie mieli odpowiednich narzędzi, maszyn ani odzieży.
Pierwszy komendant obozu Karl Otto Koch, wówczas czterdziestolatek, miał już spore doświadczenie w pracy w podobnych miejscach. Rok wcześniej poślubił pochodzącą z Drezna Ilse Köhler – zeswatał ich sam Heinrich Himmler – która zasłynęła później ze swojego okrucieństwa i zasłużyła sobie na przydomek „wiedźma z Buchenwaldu”. Miłośniczka torebek z ludzkiej skóry, sadystyczna i perwersyjna, wykorzystywała więźniów w najobrzydliwszy, najbardziej poniżający sposób. Doskonale wiedziała, że nie ma nic gorszego od „zbrodni miłosierdzia”. Dlatego meldowała, gdy pracujący w ogrodzie niewolnicy ukradli bądź zjedli kilka rzodkiewek. Kierownictwo obozu urządzało im wtedy trzydniową głodówkę. Lubiła również wjeżdżać konno w kolumny powłóczących nogami więźniów. Chłostała ich wtedy pejczem, krzycząc: „Ja was nauczę szacunku do niemieckiej damy”15.
Gerhard Buhtz znał Kochów, regularnie bywał w obozie. Nowym obowiązkiem zaufanego lekarza było przeprowadzanie sekcji zwłok za drutami. Budowa dziesiątkowała więźniów, a Buhtz – zgodnie z poleceniami z góry – zawsze szukał „naturalnej” przyczyny śmierci i starał się ją w miarę możliwości poświadczyć. Swoich opinii nie podpisywał własnym nazwiskiem, tylko jako „SS-Hauptscharführer w SD w Jenie”. Więźniowie Buchenwaldu nie ginęli z wycieńczenia czy głodu. Zabijały ich zawały serca, udary, śmiertelne ataki wyrostka robaczkowego.
13 maja 1938 roku, w piątek, stało się jednak coś, czego przyczyny nie udało mi się ustalić mimo przeszukania wielu dokumentów, a co od lat niezmiennie wzbudza sensację wśród poznających życiorys Gerharda Buhtza.
Pogoda tego dnia była piękna, wiosenna. Las wokół obozu oświetlały poranne promienie słońca. Duża grupa mężczyzn od świtu pracowała za drutami, kopiąc rowy pod rury kanalizacyjne. Około godziny dziewiątej więźniowie Emil Bargatzky i Peter Foster poszli po kawę dla całej grupy. Eskortował ich dwudziestotrzyletni SS-Rottenführer Albert Siegfried Kallweit. Szli boczną ścieżką, kiedy więźniowie zaatakowali niczego się niespodziewającego kaprala. Zanim ten zdążył strzelić, zadali mu cios łopatą w głowę i uciekli, zresztą ten plan przygotowywali od dawna. Za wszelką cenę chcieli się stąd wydostać.
Załoga obozów koncentracyjnych miała strzelać do uciekinierów bez ostrzeżenia, więc wiadomość o tym, że komuś udało się zbiec i na dodatek zabity został esesman, była dla SS wstrząsem. Wydarzenie nie miało precedensu, więc już na drugi dzień w obozie pojawił się sam Heinrich Himmler. Towarzyszył mu Theodor Eicke, współtwórca systemu obozów koncentracyjnych, ich inspektoratu oraz SS-Totenkopfverbände, czyli Oddziałów Trupiej Czaszki. Sprawą kaprala żyła cała okolica i wszystkie gazety. Wyznaczono nagrodę za złapanie zbiegów16, a „Das Schwarze Korps”, oficjalne pismo SS, jako przyczynę śmierci esesmana podało „tchórzliwy atak niższych rasowo przestępców”. Kallweit stał się symbolem elitarnej jednostki stojącej na straży bezpieczeństwa wewnętrznego.
„Kiedy Niemcy spokojnie idą do pracy, esesmani z Totenkopfverbände cały czas stoją w obliczu wroga” – pisali dziennikarze17. I tu na scenie pojawił się profesor Gerhard Buhtz, którego obowiązkiem było przeprowadzenie sekcji. Nie wiadomo dlaczego, być może dla wygody, głowę kaprala zabrał po prostu ze sobą do Jeny.
Himmler wpadł w szał. Kallweit miał mieć pogrzeb państwowy, z gwardią honorową, a z powodu odcięcia głowy od reszty ciała nie można było teraz otworzyć trumny. Reichsführer SS (szef SS) skierował do Ernsta-Roberta Grawitza, szefa służby medycznej SS, pełen wściekłości list: „Wszędzie, gdziekolwiek się obejrzę, sekcje zwłok wykonuje się bez należytego szacunku. Moim zdaniem powinno się robić również badania czaszki, ale bez odcinania głowy. Czekam na wyjaśnienie, jak naprawdę przebiegła sekcja kaprala Kallweita, a jak została mi przedstawiona”18.
Na uczelni wybuchł skandal. Buhtz został odsunięty od sekcji zwłok w Buchenwaldzie, SS-Sturmbannführer Werner Gerlach, dziekan Wydziału Patologii Ogólnej i Anatomii Patologicznej Uniwersytetu Friedricha Schillera w Jenie, zarządził, że „usuwanie części zwłok, szczególnie głowy i jakichkolwiek członków, nie może mieć miejsca, działania tego typu mają być zastąpione przez szkice bądź fotografie”19. W drodze wyjątku zgodę na rozczłonkowanie zwłok musiał wyrazić szef służby medycznej SS. Ciało esesmana jest bowiem świątynią. Ale dla profesora Buhtza to wszystko nie miało już znaczenia. Jeszcze w kwietniu poinformował swojego rektora, że Reichsministerium für Wissenschaft, Erziehung und Volksbildung (Ministerstwo Nauki, Edukacji i Oświaty Publicznej Rzeszy) powołało go na stanowisko szefa Zakładu Medycyny Sądowej w Breslau i że za chwilę opuszcza Jenę.
Kiedy wraz z żoną i swoimi dwoma asystentami wyjeżdżał do stolicy Niederschlesien (Dolnego Śląska), na głównym placu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie rozpoczynało się makabryczne widowisko. Emil Bargatzky, jeden z dwóch więźniów, którzy zabili Kallweita, został złapany ponad 200 kilometrów od obozu i teraz, zakuty w kajdany, szedł przez szpaler esesmanów w kierunku człowieka w czarnej todze. Więźniowie wspominali później, że wyglądał na ogłuszonego, jakby ktoś podał mu jakieś leki. Po kilku minutach jego ciało w konwulsjach kołysało się na stryczku. Komendant obozu kazał je tam zostawić na jakiś czas. Miało być ostrzeżeniem dla innych więźniów.
NIEPOTRZEBNI
To był kolejny piękny poranek. Gerhard Buhtz popchnął ciężkie drzwi wrocławskiego Zakładu Medycyny Sądowej i wspiął się po schodach do swojego gabinetu. W sekretariacie czekał na niego asystent – doktor Werner Beck. Był to niezrównoważony trzydziestolatek ze skłonnościami do picia. Przybył za profesorem z Jeny. Jeżeli uznać, że pracownik świadczy o swoim szefie, to młodszy lekarz nie wystawiał dobrej opinii swojej placówce.
Nic nie wiem o jego działalności w Breslau, ale w kwietniu 1940 roku został kierownikiem Staatliches Institut für Gerichtliche Medizin (Państwowego Instytutu Medycyny Sądowej) w Krakowie. Tam pokazał, co potrafi. Wprowadził terror, kilkakrotnie brutalnie pobił polskich pracowników, na sali sekcyjnej urządził barek z alkoholem, którym częstował gości zapraszanych na „pokazy naukowe”. Takie imprezy, najczęściej z udziałem urzędników policji, kończyły się pijaństwem i strzelaniną20. Powojenni dziennikarze nazywali Becka bestią. Być może przy władczym i zasadniczym szefie w Breslau nie mógł rozwinąć skrzydeł. Możliwe, że jeszcze nie ujawnił swoich psychopatycznych skłonności, nie miał po prostu ku temu okazji. Podobno Ilse Koch, komendantowa z Buchenwaldu, do wybuchu wojny też była zwykłą dziewczyną.
Buhtz i Beck wypili kawę. Beck pytał, jak się czuje żona profesora. W tym czasie bardzo ciężko, niemal śmiertelnie, chorowała. Chwilę pogawędzili i zabrali się do pracy. Przeglądali dokumenty zakładu, żeby lepiej poznać nową placówkę. Obok sekretariatu mieściło się jeszcze jedno pomieszczenie. Dostępne wyłącznie dla pracowników i studentów. Była to niewielka, dość klaustrofobiczna pracownia z antresolą i jednym wysokim oknem. Wszystkie ściany zostały zasłonięte zainstalowanymi na stałe regałami z ciemnego drewna z przeszklonymi drzwiczkami. Drzemał za nimi świat zbrodni, patologii i makabry, choć tego ostatniego słowa nie ma w fachowym żargonie lekarskim.
Prawie 2 tysiące eksponatów. Zamknięte w słojach zniekształcone płody, fragmenty skóry z fantazyjnymi tatuażami, chore wątroby, nerki, dłonie, palce, samotne czaszki, dziwne konstrukcje udające pasy cnoty – zbiór powstawał latami. Przy okazji sekcji zwłok lekarze pobierali interesujące ich organy, aby potem stanowiły materiał dydaktyczny. Każdy kawałek człowieka miał w katalogu imię i nazwisko, wiek i przyczynę śmierci. Pojemniki były dokładnie oznaczone, ale po 1945 roku ktoś nadgorliwy podczas sprzątania pozdzierał karteczki ze słojów. W ten sposób na zawsze odebrał zmarłym tożsamość.
W czasach profesora Buhtza nikt nie pytał pacjenta o to, co będzie można z niego przywłaszczyć w czasie sekcji, ani nawet czy godzi się na zdjęcie. Stąd starannie wykonane fotografie transwestyty, który został przywieziony przez policję w kobiecym stroju; stąd szokująca dokumentacja zwłok noworodka, którego ciałko morderca naciął nożem kilkadziesiąt razy. Zbiór przetrwał do dzisiaj, w 2020 roku powiększył się o kolekcję z Krakowa, w którym terror siał Beck. Ale wtedy, w 1938 roku, lekarze skupili się na bieżących sprawach. W Breslau sporo się działo. Trwała akcja sterylizacji, a ten temat akurat szczególnie zajmował Buhtza. Miał wydać opinię w dość trudnej sprawie o ojcostwo. Pewna kobieta pozwała swojego partnera, który usiłował uniknąć odpowiedzialności za ich wspólne dziecko. Problem polegał na tym, że rzekomy ojciec został jakiś czas temu wysterylizowany.
– To delikatna sprawa – zasugerował Beck.
Miał rację. Sprawa była nie tylko delikatna, ale i politycznie bardzo drażliwa.
*
„Naród, który buduje pałace dla dzieci pijaków, przestępców i idiotów, a jednocześnie pozwala na to, by robotnicy i rolnicy żyli w nędznych jaskiniach, jest na drodze do szybkiego samozniszczenia”21 – grzmiał głos z ekranu. W ciemnościach sali kinowej widzowie oglądali upośledzonych braci, którzy zawinili wobec społeczeństwa tym, że narazili je na koszty. Wymagają przecież opieki. Budowa zakładu dla psychicznie chorych pochłania 6 milionów reichsmarek. Na dom dla niemieckiej rodziny wystarczy wydać 15 tysięcy. Rachunek jest prosty: 400 domków dla „pełnowartościowych obywateli” zamiast jednego dla „idiotów, z których wielu jest gorszych niż zwierzęta”. Pomyślcie sami. Społeczeństwo traci, utrzymując „dziedzicznie chorych, elementy aspołeczne i kryminalistów”. Dlatego moralnym obowiązkiem jest profilaktyka, bo zakłada „największy szacunek dla praw natury stworzonych przez Boga”22.
Uwielbienie dla Hitlera i miłość do Stwórcy stworzyły mieszankę wybuchową. Ta bomba eksplodowała 14 lipca 1933 roku. W III Rzeszy została wprowadzona ustawa o ochronie przed potomstwem dziedzicznie chorym. Od tej pory „ratunkiem” dla narodowosocjalistycznej wspólnoty miała być sterylizacja osób chorych psychicznie. Zabieg prezentowano jako szansę na zmycie „dziedzicznej hańby”. To żadna kara, lecz dobrowolna decyzja, ale „jeśli ktoś buntował się przeciwko władzy, zmuszano go siłą, aby »poświęcił się« dla dobra wspólnoty”23 – piszą Joanna Ostrowska i Kamila Uzarczyk.
To tylko wstęp. Badaczki idą dalej: cytują listy zrozpaczonych „niepełnowartościowych” obywateli i ich rodzin do Führera, błagających, żeby ich „dobrowolnie” nie poddawać operacji. I nie chodzi tylko o pozbawienie możliwości posiadania potomstwa. Same przesłuchania, szpiegowanie – o stanie kandydata predysponującym go do sterylizacji mogli nawet zaraportować sąsiedzi – są traumą. Do końca 1944 roku ubezpłodniono przynajmniej 7 tysięcy mieszkańców rejencji wrocławskiej. Lekarz wykonujący zabieg zarabiał 50 reichsmarek, jeśli „pacjentką” była kobieta, i połowę tej stawki, kiedy chodziło o mężczyznę. Pretekstem do zakwalifikowania do tej procedury była nawet wrodzona ślepota. Tylko w 1935 roku wrocławscy lekarze zamierzali z tego powodu wysterylizować dwadzieścia osób24.
*
– To delikatna sprawa – powtarza Beck.
Czy mężczyzna po trzech miesiącach od sterylizacji może zostać ojcem?
Z zachowanej szczątkowej dokumentacji po profesorze Buhtzu wynika, że żywo interesował się on wazektomią. W nazistowskiej maszynie sterylizacyjnej właśnie wytarł się drobny trybik. Okazuje się, że są mężczyźni, u których zabieg nie spowodował bezpłodności, skoro jakaś kobieta żąda od partnera poddanego wazektomii odszkodowania dla niej i dziecka, które urodziła. Mężczyzna się broni, przecież nie może już być ojcem. W tej sprawie profesor koresponduje z Hansem Reiterem, prezesem Reichsgesundheitsamtu, czyli Urzędu Zdrowia Rzeszy.
Reiter, profesor higieny na Uniwersytecie Berlińskim, wykładowca genetyki i teorii rasowej, dba o realizację polityki narodowosocjalistycznej w medycynie. Hitler postrzegał przecież wojnę jako międzyrasową walkę o przetrwanie. W niezwykle eleganckich, pełnych koleżeńskiego poklepywania po plecach listach Buhtz i Reiter rozważają kwestię płodności wysterylizowanych pacjentów, przerzucając się tytułami prac naukowych.
„Z akt Sądu Rejonowego w Ilmenau dotyczących ojcostwa bezpłodnego Kurta Wedekinda znam raport, który złożyłeś na temat jego Kliniki Chirurgii Płodności Uniwersytetu w Jenie, i byłem w stanie ustalić, że »po sterylizacji jeszcze przez jakiś czas produkował płodne nasienie«. Urząd Zdrowia Rzeszy jest bardzo zainteresowany takimi badaniami, ponieważ ich wyniki – oprócz wartości naukowej – mogą mieć decydujące znaczenie jako podstawa negocjacji w procesach ustalania ojcostwa osób uznanych za bezpłodne. Proszę mnie informować o wyniku pańskich prac. Oczywiście z pełnym zachowaniem pana praw autorskich. _Heil_ Hitler!”– apeluje Reiter25.
Buhtz, powołując się na swoje doświadczenia, odpowiada, jak należy przeprowadzać zabiegi, aby były naprawdę skuteczne. Wspomina, że zastosował wstrzyknięcia rivanolu w świeże zwłoki trzech mężczyzn po… dwudziestu minutach od ich śmierci. Wypływający z ciała rivanol, płyn o żółtopomarańczowej barwie, upewnia lekarza, że nasieniowody zostały poprawnie przecięte. Ale badania prowadzi się też na żywych, niepełnosprawnych umysłowo, niepotrafiących zapanować nad swoimi odruchami.
Naukowy język, lodowaty i bezdusznie precyzyjny, od czasu do czasu, jakby pod naciskiem skalpela, pozwala się wylać ohydnej ropie, detalom strasznym i przejmującym. Oto z zakładu opieki ucieka nocą epileptyk. Został wysterylizowany pięć dni wcześniej. W drodze powrotnej „odbywa prawdopodobnie stosunek płciowy”, siedem dni po ucieczce zostaje znaleziony martwy; przyczyną śmierci jest atak padaczki. Podczas sekcji zwłok, przeprowadzonej po pięćdziesięciu godzinach, lekarz stwierdza, że pacjent nadal był zdolny do prokreacji. Buhtz informuje, że zażądał już, aby odpowiednie instytucje w Breslau informowały go o planowanych sterylizacjach, i że wcześniej będzie przeprowadzał badania kwalifikujące pacjentów do „zabiegu”.
Jak wspomniałam, dokumentacja działalności profesora jest szczątkowa. Do dziś zachowało się natomiast jego wielkie biurko. Jest jak mur oddzielający lekarza od przysięgi, którą złożył pod koniec studiów.
*
SS-Standartenführer (pułkownik) Gerhard Buhtz. Historia z odciętą głową kaprala Kallweita sprawiła, że profesor postrzegany jest dzisiaj jako ciekawostka z peryferii dziejów III Rzeszy. Ale znany jest również z Katynia. W 1943 roku kieruje pierwszą, niemiecką, komisją dokumentującą zbrodnie dokonane na tysiącach polskich oficerów. Jego duch wciąż jest obecny we wrocławskim Zakładzie Medycyny Sądowej. W eksponatach, meblach, nierozliczonej pamięci.
W 1945 roku Breslau zamieniło się w polski Wrocław. Z czasem dokumenty jednostki zaczęły przepadać, część wylądowała na śmietniku, wcześniej specjalni wysłannicy Armii Czerwonej szukali dokumentów z Katynia26. Zdjęcie profesora, które wisi dzisiaj na korytarzu zakładu, wydaje się mówić: co prawda może i uwikłany w romans z narodowym socjalizmem, a jednak Buhtz to znakomity naukowiec.
Ale mężczyzna o lekko nalanej twarzy ze szramą na policzku wie. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła, choć przemawianie przeciwko niemu jest jak proces poszlakowy. Wrocławska medycyna nigdy nie przebadała dokładnie czasów nazistowskich. O ile wszystkie instytuty anatomii i patologii w Niemczech oraz w Austrii skonfrontowały się ze swoją mroczną przeszłością, żeby zamknąć ją raz na zawsze, o tyle Dolny Śląsk, po wojnie już polski, ominął ten rozdział swojej historii. Został zakończony w 1945 roku. Buhtz nie był jednak samotnym elektronem krążącym między swoim wielkim gabinetem a salą sekcyjną, znał, kogo trzeba, i wiedział, że czarne wozy zatrzymują się także pod budynkiem anatomii.
Od 1937 do 1944 roku na wrocławską „anatomię” trafiało 800 ciał rocznie. Osiemset ciał! Przywożono je najprawdopodobniej z siedziby wrocławskiego gestapo. Wykorzystywanie ciał po egzekucjach było powszechną praktyką w III Rzeszy. Do tego zgodną z prawem. Niemal każdy instytut anatomii miał umowę z pobliskim więzieniem, które dostarczało materiał badawczy dla studentów. Instytuty anatomiczne wolały przyjmować zwłoki zgilotynowanych bądź powieszonych skazańców. Miały mniej uszkodzeń niż te należące do rozstrzelanych27. Ciała więźniów obozów koncentracyjnych również sprawiały problem. Sama skóra i kości, żadnej wartości dydaktycznej. A Wilhelm Blotevogel, ulubieniec narodowych socjalistów zarządzający instytutem anatomii w Breslau, musiał na czymś kształcić studentów. Przyszli lekarze, również ci, który pojawią się na kartach tej książki, uczyli się, że ciało „niepotrzebnego” jest rzeczą. Można z nim zrobić, co tylko się chce i kiedy się chce.
KAMIENIE
Za każdym razem, kiedy tu jestem, mam dziwne uczucie odrealnienia. Dookoła jest pięknie. Rozległe łąki otoczone są przez lesiste wzniesienia, po drodze mijam malownicze wioski ze strzelistymi wieżami kościołów. Krajobraz przez lata niewiele się zmienił, mało jest nowych domów. Patrzę więc na okolicę oczami tych, którzy szli przez nią kilkadziesiąt lat temu. Przygnębiającym kontrapunktem dla sielanki jest kamieniołom, jakby gwałcący tę spokojną przestrzeń.
Jeszcze przed wojną Niemcy wydobywali tu doskonałej jakości granit. Zwrócił na niego uwagę sam Albert Speer, generalny inspektor rozbudowy Berlina, przyboczny architekt Hitlera, który tworzył dla wodza plany stolicy świata Germanii. Nazwa ta, choć nigdy nie pojawiła się w oficjalnych dokumentach, stała się synonimem architektonicznej gigantomachii, pomysłu przebudowy stolicy III Rzeszy w babilońskim stylu. Wszystko miało być większe i lepsze niż gdziekolwiek indziej: Hitler chciał, aby nowe miasto przyćmiło Londyn, Paryż i starożytny Rzym razem wzięte. Gdyby starożytni Egipcjanie powstali z grobów, Berlin by ich zawstydził. Łuk triumfalny wzorowany na paryskim, ale znacznie potężniejszy. Główna ulica otrzymałaby nazwę alei Wspaniałości, a jako wisienkę na tym hitlerowskim torcie Speer zaprojektował wysoką na 200 metrów Grosse Halle zdolną pomieścić 180 tysięcy ludzi. W chwili powstania byłaby największym zamkniętym budynkiem na świecie. W tej hitlerowskiej perle zamieszkaliby piękni, czyści rasowo nadludzie. Ale takie plany wymagały doskonałego surowca, odpowiedniego budulca, kamieni, marmurów i tysięcy niewolników.
Kamieniołom, który tak zainteresował Speera, leży 60 kilometrów na południowy zachód od Wrocławia, we wsi, której niemiecka nazwa brzmiała Gross-Rosen. W 1940 roku kupiło go od prywatnej osoby przedsiębiorstwo eksploatacji kamienia i kruszyw Deutschen Erd- und Steinwerke GmbH (DEST). Spółka należała do SS i działała pod zwierzchnictwem Heinricha Himmlera. Głównym jej celem było wydobycie granitu i produkcja kostki brukowej, ale oprócz tego SS chciało zarabiać, między innymi na budowie dróg oraz poszukiwaniu kamieni szlachetnych.
Zakon Trupiej Czaszki nie gardził żadnymi pieniędzmi: w Gross-Rosen miały powstawać również krzyże nagrobne. SS „dobrało” do kamieniołomu jeszcze dwadzieścia hektarów pól. Zostały wydzierżawione od barona Georga von Richthofena, członka NSDAP, dalekiego kuzyna Manfreda, słynnego Czerwonego Barona, asa niemieckiego lotnictwa z czasów I wojny światowej. Do 1945 roku w willi Richthofenów w pobliskiej Świdnicy mieściło się muzeum tego lotnika, a jedna z ulic w mieście otrzymała jego imię.
Richthofenowie mieli w okolicy wiele majątków, pałace, gospodarstwa rolne, całe wsie. Z SS podpisali umowę aż do 1957 roku, mieli również udziały w firmie, po kosztach mogli kupować granit, otrzymywali też żwir i „odpady”. Przez „odpady” należy rozumieć popioły spalonych w krematorium więźniów, którymi nawożono ziemię, bo 3 sierpnia 1940 roku na tych bezkresnych, wietrznych polach powstał obóz koncentracyjny. Składał się z dwóch prowizorycznych budynków. Jeden dla więźniów, drugi dla załogi.
Ale obóz nie musi być duży, żeby był straszny.
*
To miejsce nazywa się Gross-Rosen. Nie jest jeszcze samodzielną jednostką, lecz zaledwie córką potężnej i władczej matki – KL Sachsenhausen. Na pierwszych więźniów czeka krajobraz malowniczych pól z czymś, co wygląda jak porzucone gospodarstwo na krańcu świata. Po długiej podróży z Sachsenhausen trafia tu setka mężczyzn: dziewięćdziesięciu sześciu więźniów politycznych z Polski, dwóch Żydów i dwóch kryminalistów z Niemiec. Esesmani wypchnęli ich z wagonów na małą stacyjkę. Nie mają pojęcia, dokąd trafili, ale są szczęśliwi. Wszędzie musi być lepiej niż tam, gdzie byli do tej pory.
Drogę ze stacji do obozu pokonują na piechotę. Na odgłos ich kroków w oknach gospodarstw pojawią się twarze. Wiele twarzy.
„Ludzie wychodzą przed domy, wysypuje się z mieszkań dzieciarnia. Wśród dorosłych prawie sami starcy i kobiety, mężczyzn widać wymiotła wojna. Twarze mieszkańców wyrażają – trudno uwierzyć – zadowolenie. Mężczyźni patrzą na nas wzrokiem, jakim chłopi patrzą na upolowane lisy czy wilki. Chłopcy w wieku szkolnym i nieco starsi obrzucają nas kamieniami. Ze wszystkich stron lecą okrzyki: _Polnische Banditen!_ Kobiety niemieckie plują w naszą stronę, a dzieci ogarnia szał. Szukają kamieni, z wrzaskiem nazywają nas »polskimi psami«, »polskimi świniami«, cieszą się i wyją z uciechy, gdy któremuś z nich uda się ugodzić nas kamieniem w czoło lub w nos” – wspomina Antoni Gładysz, sadownik i działacz Związku Walki Zbrojnej z Iwonicza28. Gładysz do Gross-Rosen trafia co prawda później, ale droga między stacją a bramą obozu zawsze jest taka sama. Dopiero pod koniec 1944 roku z niemieckich twarzy zniknie zadowolenie. Zastąpią je smutek i strach.
Stu zmęczonych mężczyzn, z siniakami od kamieni rzucanych przez wściekły tłum, cieszy się jednak na widok znajomych strażnic i potężnej bramy. To daje im nadzieję. Ale podobnie jak w Buchenwaldzie, i tutaj muszą sobie sami postawić swoje piekło. Mordowanie zaczyna się niemal od razu. Załoga, butna i zdegenerowana obowiązkami pełnionymi w poprzednich obozach, nie zamierza zmieniać taktyki. Koło baraku więźniów stoi wąskie koryto do mycia. Na jego końcu jest dół z wapnem, który pełni funkcję zlewni. W nim esesmani topią pierwszą ofiarę obozu.
Drugi, za próbę ucieczki, ginie Staszek Matuszewski.
Wtedy po raz pierwszy przyjeżdża do Gross-Rosen postawny profesor ze szramą na policzku. Kiedy wiadomość z obozu dociera do wrocławskiego Zakładu Medycyny Sądowej, Gerhard Buhtz zamawia samochód, zabiera ze sobą asystenta, technika sekcyjnego i protokolantkę. Zostawiają za sobą czerwony gmach i bez żadnych oporów ruszają w drogę. Jest 17 sierpnia 1940 roku. To kolejny piękny poranek tego lata.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
PRZYPISY
1 Xavier Riaud wylicza, że w obozach koncentracyjnych pracowało 319 lekarzy SS oraz 57 dentystów SS. X. Riaud, _Nazi Dental Gold: From Dead Bodies Till Swiss Bank_, „Vesalius” 2015, nr 21, s. 32–53.
2 E. Kogon, _Państwo SS. Organizacja i funkcjonowanie niemieckiego obozu koncentracyjnego_, tłum. I. Ewertowska-Klaja, Zakrzewo: Replika 2017.
3 W. Kielar, _Anus mundi_, Kraków: Wydawnictwo Literackie 1980.
4 Tak mówił o Gross-Rosen Szymon Wiesenthal, łowca nazistów.
5 S. Jagielski, _Sclavus saltans. Wspomnienia lekarza obozowego_, Warszawa: Lekarski Instytut Naukowo-Wydawniczy 1946.
6 Niebieską cieczą cyjanowodór nazwał Werner Jacobi, niemiecki pisarz lekarza obozowego. W rzeczywistości cyjanowodór jest bezbarwny, ale jego niemiecka, obiegowa nazwa to _Blausäure_ – „niebieski kwas”.
7 J. Pajewski, _Pierwsza wojna światowa 1914–1918_, Warszawa: PWN 1998.
8 E.M. Remarque, _Na zachodzie bez zmian_, tłum. R. Wojnakowski, Poznań: Rebis 2022.
9 M. Tomkiewicz, P. Semków, _Profesor Rudolf Spanner 1895–1960. Naukowiec w III Rzeszy_, Gdynia: Róża Wiatrów 2010.
10 W. Pronobis, _Świat i Polska w XX wieku_, Warszawa: Editions Spotkania 1996.
11 Dokładny życiorys Gerharda Buhtza, a także jego pracę w Katyniu, opisałam w książce _Imperium małych piekieł. Mroczne tajemnice obozu Gross-Rosen_, Kraków: Znak Horyzont 2019.
12 Ch. Bode, _Zur Geschichte der Gerichtlichen Medizin an der Universität Jena im Zeitraum von 1901 bis 1945_ , Jena: Friedrich-Schiller-Universität 2007, https://www.db-thueringen.de/receive/dbt_mods_00010575 (dostęp: 25.05.2023). Jeśli nie zaznaczono inaczej, tłumaczenia źródeł obcojęzycznych pochodzą od autorki.
13 M. Moros Peňa, _Lekarze Hitlera. Zbrodnicza medycyna_, tłum. J. Kowalczyk, Warszawa: Wydawnictwo RM 2016.
14 Ibidem.
15 W. Czarnecki, Z. Zonik, _Walczący obóz Buchenwald_, Warszawa: Książka i Wiedza 1969.
16 _Mörder Bargatzky zum Tode verurteilt_, „Allgemeine Thüringische Landeszeitung” 28.05.1938.
17 U. Hossfeld et al., _Kämpferische Wissenschaft. Studien zur Universität Jena im Nationalsozialismus_, Köln: Böhlau 2003.
18 Ibidem.
19 Ibidem.
20 T. Konopka, P. Kwasek, M. Bochenek, _Okupacja Krakowa 1939–1945 w protokołach sekcyjnych Zakładu Medycyny Sądowej_, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2008, nr 2, s. 83–103.
21 M. Moros Peňa, _Lekarze Hitlera_, op. cit.
22 Ibidem.
23 J. Ostrowska, K. Uzarczyk, _„Mój Führerze!”. Ofiary przymusowej sterylizacji na Dolnym Śląsku w latach 1934–44_, Warszawa: Ośrodek Karta 2019, https://ksiegarnia.karta.org.pl/produkt/moj-fuhrerze-ofiary-przymusowej-sterylizacji-na-dolnym-slasku-w-latach-1934-44/ (dostęp: 23.05.2023).
24 S. Kasperek, _Przymusowe sterylizacje w rejencji wrocławskiej 1934–1944_, „Przegląd Lekarski” 1979, nr 1, s. 50–60.
25 Archiwum Państwowe we Wrocławiu, sygn. OIII.6342.238.2023_0022.
26 Sprawie kolekcji wrocławskiego Zakładu Medycyny Sądowej i pracy Buhtza w Katyniu, a także historii tak zwanych czaszek katyńskich poświęciłam kilka rozdziałów książki _Imperium małych piekieł_, op. cit.
27 M. Tomkiewicz, P. Semków, op. cit.
28 A. Gładysz, _Powrót z piekła hitlerowskiego_. _Wspomnienia z obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen i Litomierzycach_, Tarnów: Związek Byłych Więźniów Ideowo-Politycznych 1945.