- W empik go
Lekcja martwej mowy - ebook
Lekcja martwej mowy - ebook
Jakub Stern powraca!
Wojna z bolszewikami w 1920, okupacja sowiecka Lwowa w 1939, wydarzenia marcowe oraz interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji w 1968 roku, stanowią tło historyczne Lekcji martwej mowy, w którą wplątana została dziennikarska para: Jakub Stern i Wilga de Brie z przedwojennego „Kuriera”.
Jakub Stern wraca do Lwowa z misją. Po co? Kto mu pomaga, a kto przeszkadza? Czego boi się Gomułka? Czym jeszcze nas zaskoczy nietuzinkowy dziennikarz?
Nowa powieść Pawła Jaszczuka to intrygująca mieszanka sensacji, emocji i tajemnic trzymająca w napięciu do ostatniej strony.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-57-8 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W połowie sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego roku przetrzebiony szwadron z I Konnej Armii Semena Budionnego posuwał się leśnym duktem w stronę Lwowa, chcąc oskrzydlić od północy dumne polskie miasto. Z tyłu zostały zrównane z ziemią Brody i Toporów, ale przeprawę przez Bug blokowała Kamionka Strumiłowa z silnie umocnionym mostem.
Jeden z jeźdźców w środku szyku na próżno starał się znaleźć wygodną pozycję w twardym siodle. Gorące sierpniowe słońce na bezchmurnym niebie paliło niemiłosiernie. Chłopak marzył o łyku wody i kąpieli, lecz nie było mu to dane. Brudny i postrzępiony mundur lepił się do ciała, a po plecach spływały strużki potu. Za wojskiem ciągnął się niewyobrażalny smród i tylko wartkie wody Bugu mogły to zmienić.
Jeździec mimo młodego wieku był nieczuły na trudy wojenne. Przywykł do wielogodzinnej jazdy, do pochrapywania koni i kociej muzyki, jaką wydawał wojskowy ekwipunek. Czasem skrzywił się, gdy ktoś zafałszował na harmonijce, czasem zanucił piosenkę o wrednym komandirze, który nie chciał puścić żołnierzyka na przepustkę do czarnobrewej dziewczyny.
Nagle pięcioletnia klacz Zwiozda z młodym jeźdźcem na grzbiecie zastrzygła niespokojnie uszami i przystanęła. Cekaemista na taczance ciągnionej przez cztery konie akurat ślinił skręta z machorki, gdy na północnym niebie pokazały się nad horyzontem trzy szare plamki przypominające buczące trzmiele. Zamieniły się one wkrótce w pikujące samoloty z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach.
W ciągu kilkunastu sekund wokół oddziału rozgorzało piekło. Celny ogień karabinów maszynowych z albatrosów przygwoździł szwadron do ziemi. Śpiew zamienił się w jęki i obrzydliwe przekleństwa. Samoloty zawróciły i ponowiły atak. Taczankę z obsługą szlag trafił, nie mówiąc o poranionych koniach. Na dodatek nie wiadomo skąd nadjechał wąsaty Gruzin na koniu jabłkowitym i idiotycznymi rozkazami wprowadził dokumentny bajzel.
Młokos naznaczony ukośną blizną na policzku nie miał zamiaru trafić pod kule. Zwiozda jakby znała jego myśli, bo poniosła go w stronę sosnowego zagajnika. Nie pomagało ściągnięcie wodzów ani wychylenie się do tyłu w siodle, bicie po zadzie i szarpanie grzywy. Znarowiona klacz rwała przed siebie, głucha na komendy.
Szaleńczy rajd konia i jeźdźca ukrócił pień sosny leżącej w poprzek drogi. Zanim młodzik zdążył poderwać klacz do skoku, wyleciał z siodła, potoczył się po ziemi i wyrżnął głową o wystający konar. Nie pamiętał, ile godzin leżał zamroczony, a gdy się wreszcie ocknął, zobaczył nad sobą gwiaździste niebo. Z południa na północ wyznaczała szlak Droga Mleczna, a w jej pasie połyskiwały trzy gwiazdy, tworząc gigantyczny trójkąt. Tak czystego nieba chłopak nigdy przedtem nie widział. Miał nieodparte pragnienie opisać tę wyjątkową chwilę, by ją zatrzymać. Pierwszy raz w życiu naszła go ochota podzielić się z kimś swoimi wrażeniami, nazwać przestwór, który go otacza, i doskwierającą samotność.
Gdy przypomniał sobie, co się stało, postanowił poszukać klaczy i wracać do swoich. Rozejrzał się. Jego karabin gdzieś się zapodział. Nie miał też przy sobie wyostrzonej jak brzytwa szaszki, został jedynie bagnet przytwierdzony do pasa. Z głodu kiszki grały mu marsza i męczyło go pragnienie. Był zziębnięty, pogryziony przez mrówki i komary.
W świetle księżyca znalazł transzeję. Wskoczył do niej i wdychając zapach ziemi pokrytej rosą, ruszył skulony przed siebie. Co chwila przystawał. Wiedział, że zbytni pośpiech może go zgubić. Nasłuchiwał. Nocną ciszę przerywały dolatujące z oddali odgłosy armatnich wystrzałów i monotonna, usypiająca gra cykad. W ten sposób pokonał kilka kilometrów, ale Zwiozdy nie znalazł.
Nad ranem pagórkowaty teren pokryła gęsta mgła i ciało chłopaka ogarnął przejmujący chłód. W mlecznej zawiesinie łatwo było stracić orientację. Zwiadowca wdrapał się więc na niewielkie wzniesienie i wtedy dotarł do niego niepokojący odgłos. Wstrzymał oddech i wytężył słuch. Nie mylił się, słyszał czyjeś zawodzenie. Zawahał się. Bezpieczniej byłoby się oddalić, lecz ciekawość zwyciężyła. Wyjął z pochwy bagnet i podczołgał się kilkanaście metrów.
To, co się potem zdarzyło, zadecydowało o jego całym życiu. Za załomem okopu młody radziecki kawalerzysta znalazł rannego polskiego żołnierza, który miał na oczach opatrunek i prawą rękę na temblaku. Kontuzjowany wojak, choć nie mógł go widzieć, odwrócił się czujnie.
– Kto tam? – Zaniepokojony wyciągnął zdrową rękę, próbując coś namacać przed sobą.
– Swój!
– Jaki swój?
– No, swój. Nie musisz, kurwa, trząść gaciami. Jak mówię swój, to znaczy, że swój! – zakończył krótko kawalerzysta.
Rosjanin dociekliwego polskiego żołnierzyka od początku spisał na straty. Postanowił na swój sposób się nim zaopiekować. Wpierw jednak napił się wody z jego manierki, zjadł suchara znalezionego w plecaku, a potem uciął sobie krótką pogawędkę, gdyż doskonale znał język polski.
Ranny poprosił o papierosa. Zwiadowca wyjął ochoczo z bluzy Lacha cygaretki i zapałki. Gdy zaciągnęli się dymem, wysłuchał opowieści o czerwonej hołocie, która chce zniewolić Europę.
To wtedy strzelec o imionach Paweł Wiktor, szczękając z bólu zębami, opowiedział czerwonoarmiście o swoich rodzicach. Opisał mu dworek we wsi Dołha, w której podobno mieszkał. Pochwalił się, że jego rodzinna posiadłość leży zaledwie trzy godziny marszu na południowy zachód. Poprosił, by go tam zaprowadził. Obiecywał za to sowitą nagrodę. Dokładnie wyjaśnił, jak trafić. Mówił, że wzdłuż drogi obsadzonej lipami płynie rzeczka.
– Woda w niej to kryształ. Można pić bez obaw, a przy młynie chłopaki ze wsi łapią ryby i raki. – Rozmarzył się w szczeniackim uniesieniu. Dodał, że za starym klonem na skrzyżowaniu będzie ceglana kapliczka, a na wzgórzu rodowy cmentarzyk z kamienną bramą.
Rosjanin z uwagą wysłuchał rannego Polaka. Dowiedział się, że jest on jedynakiem, że tuż przed wojną z majątku uciekła rusińska służba i został tylko jeden niedołężny fornal. Paweł pochwalił się, że mają starego wyżła, który wabi się Kasztan, i że pies jest niezwykle łagodny.
Zwiadowca zadawał swoje pytania od niechcenia, by nie wzbudzić podejrzeń, jakby to była miła pogawędka, a nie przesłuchanie. Przeplatał je zmyślonymi opowieściami o swoim szczęśliwym dzieciństwie. Wspomniał o wspaniałych, kochających rodzicach, którzy zapewnili mu godną podziwu młodość i wykształcenie w Kijowie. Fakty były inne. Pochodził wprawdzie z polskiej rodziny wywiezionej spod Grodna na Sybir, ale radosnego dzieciństwa nie miał, bo wychował się w Mohylewie, w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne.
Dał spokój żałosnym wspomnieniom o rodzicach, których nigdy nie spotkał, bo się go wyrzekli. Już za to zasługiwali na śmierć, jak wszyscy buntujący się przeciw mateczce Rosji. Wiedział, co zrobić z Polaczkiem. W jego oddziale z zasady nie brało się jeńców.
Kiedy Paweł zakończył ckliwą opowieść o rodzinnym domu, zwiadowca uznał, że nadszedł czas, by skrócić jego męki. Strzelił niedopałkiem na dno okopu i niespiesznie sięgnął po bagnet. Już miał wbić stalowe ostrze pod żebra rannego, lecz w ostatniej chwili się opamiętał. Zrobiło mu się żal nowiutkiego munduru, który zachlapałby krwią. Schwycił więc rannego za głowę i, tak jak to robił nieraz z polskimi żołnierzami, z całej siły przekręcił ją w bok. Usłyszał ciche chrupnięcie, po którym chłopak osunął mu się w ramiona i zwiotczał.
Zwiadowca złapał gówniarza za nogi i odciągnął na dno leja po pocisku armatnim. To wtedy, gdy się pochylał nad ciałem, dostrzegł między klapkami rozpiętego kołnierza złoty medalik. Pobożny żołnierzyk miał pecha – Matka Boska Niepokalana, w którą wierzył, nie ocaliła go. Widocznie była czymś zajęta.
Rosjanin, uważając, by nie rozerwać łańcuszka, zdjął zdobycz i nałożył sobie na szyję. Sprawdził jeszcze kieszenie martwego. Szczęście mu dopisywało. W spodniach znalazł belgijskiego browninga i srebrny zegarek z dewizką. Z bluzy wyjął książeczkę wojskową i ze zdziwieniem stwierdził, że martwy strzelec był jego rówieśnikiem. Obaj przyszli na świat we wrześniu tysiąc dziewięćset drugiego roku. Zwiadowca rozpiął drugą kieszeń bluzy nieboszczyka i wyjął z niej list. Litery na kopercie były rozmazane, pomyślał więc, że ktoś skropił je łzami. Prócz rzewnej korespondencji z błaganiem o powrót do domu rodzinnego w środku było zdjęcie kobiety w średnim wieku uczesanej w kok, zapewne matki Pawła. Niewiasta uśmiechała się ufnie, wyciągając szyję z białej żakardowej bluzki, jakby chciała coś ważnego powiedzieć.
Rosjanin nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się do jej podobizny, a potem zdjął z nieboszczyka mundur i przebrał się, jakby miał to od dawna zaplanowane.
Uniform prosto ze szwalni leżał na nim jak ulał. Mimo że kołnierz bluzy był wybrudzony ziemią i że na prawym mankiecie widniały plamy z zakrzepłej krwi, to i tak był o niebo lepszy niż wytarta gimnastiorka i wyszmelcowane kolejarskie spodnie. Chłopak nałożył też na głowę rogatywkę z orzełkiem, bo jego budionówka z czerwoną gwiazdą przepadła gdzieś w czasie lotniczego ataku. Z całego odzienia najbardziej spodobały mu się buty z cholewkami ze skóry cielęcej. Buty marzenie: solidne, podzelowane, pachnące pastą. Odkąd je zobaczył, nabrał na nie ochoty. Ściągnął je ze stóp martwego. Przez moment się wahał, czy wyrzucić onuce, ale tylko je wytrzepał i bez ceregieli obwiązał nimi swoje brudne stopy. Wsunął je do butów, które pasowały na niego idealnie.
Nagi nieboszczyk z wystającymi żebrami drażnił go, jakby to on sam leżał wyciągnięty na piachu i wystawiał na czyjś widok swoje przyrodzenie. Dla porządku ubrał go w swój mundur. Włożył mu do kieszeni własną książeczkę wojskową, zasalutował, zrobił przepisowy zwrot i odmaszerował.
*
Ruszył w stronę Dołhy, układając w głowie plan, który podsunął mu łatwowierny żołnierz. Po drodze parodiował jego głos i ruchy. Przyszło mu to zadziwiająco łatwo i sprawiło nieskrywaną przyjemność. Posuwał się skrajami lasów i pól, by trudniej było go dostrzec. Po mniej więcej dwóch godzinach ujrzał na dnie niewielkiej kotlinki krętą polną drogę. Gdzie prowadziła? Do nieba, a może do piekła?
Przeskoczył miedzę usianą kamieniami i znalazł się na łące porośniętej trawą oraz mchem. Bał się otwartej przestrzeni. Pokonanie jej biegiem zajęło mu kilkanaście sekund. Widział pobielałą od słońca czaszkę zająca, a może królika, który kiedyś kicał wesoło, zanim rozszarpały go szczęki drapieżnika. Dostrzegł też świeże odciski łap lisa pozostawione na wyschniętym błocie. Po chwili za zakrętem pokazało się samotne gospodarstwo.
Przystanął. Iść czy nie iść? Postanowił zaryzykować: znaleźć wodę, zdobyć coś do jedzenia, a jeśli się da, to nawet odpocząć.
Zbliżał się do zabudowań od strony wiekowego sadu, w którym drzewa uginały się od dojrzałych owoców. Ze złocistymi jabłkami, którymi wkrótce napełnił kieszenie, stanął pod ścianą stodoły. Nasłuchiwał, wbijając zęby w soczysty miąższ. Było mu dobrze, o ile tak może być młodemu chłopakowi na wojnie, na obcej ziemi. Kiedy zjadł jabłko i wyrzucił ogryzek, zobaczył rozłożystą gruszę. Zapragnął skosztować jej słodkich owoców. Obszedł drzewo, odgonił osę i wyciągnął rękę po szpiczastą gruchę, ale zamarł raptownie, jakby zdzielony obuchem między oczy.
Pośród gałęzi ukryta była gruba tyka służąca do strącania owoców z przymocowanym do niej strachem na wróble. Ale to nie był zwyczajny strach, tylko drobna staruszka w lnianej koszuli nadziana na drewnianą żerdź. Ostrze wystawało biedaczce z gardła, krew zastygła jej na nogach, a chudziutkie ręce zwisały wzdłuż tułowia jak połamane konary.
W jednej sekundzie chłopak stracił ochotę na owoce. Przecierał oczy ze zdumienia, nie wierząc w to, co widzi, ale nie było czasu na rozmyślania. Instynktownie przylgnął do desek stodoły nagrzanych od słońca i zaczął się wycofywać.
Uderzyła go nienaturalna cisza. Nie słyszał gdakania kur ani odgłosów bydła. Na szczęście nie było psa, który mógłby rzucić się do nogawek albo do gardła. Schylony przedarł się przez łopiany i przycupnął za pochylonym wychodkiem. I wtedy do jego uszu dotarł zastanawiający monotonny dźwięk. Maszyna, a może człowiek? Nie potrafił odgadnąć, co go wydaje. Postanowił to sprawdzić. Odbezpieczył pistolet i wszedł pewnie na podwórko.
To, co tam zobaczył, odebrało mu na moment rozum. Gapił się na niewielki trawiasty plac. Kilka kroków od niego obracał się drewniany kierat, do którego przywiązani byli łańcuchami brodaty Cygan i brunatny niedźwiedź. Kiedyś jako dziecko chłopak widział podobną parę na jarmarku pod Mińskiem. Stary Cygan demonstrował taniec niedźwiedzia, wygrywając mu na skrzypcach skoczną melodię.
Brodacz w kwiecistej koszuli i bufiastych hajdawerach nie żył. Tylko niedźwiedź groźnie posapywał, nie potrafiąc się uwolnić od łańcucha, który przykuwał go do grubej belki. Najdziwniejsze było, że zwierzę zamiast przednich łap miało dwa krwawiące kikuty. Po co komuś łapy misia?
Chłopak przypomniał sobie słowa skośnookiego Kirgiza, który był kucharzem w jego oddziale. Tamten mówił, że kto skosztuje zupy ugotowanej na łapach niedźwiedzia, uzyska nadludzką siłę i spryt. Nie rozumiał, dlaczego ów ktoś, kto wymyślił makabryczne przedstawienie, nie zabił zwierzęcia od razu. Okaleczony niedźwiedź wpatrywał się w przybysza mętnym wzrokiem, bezmyślnie prąc do przodu i ciągnąc za sobą trupa. Nad parą zaprzęgniętą do jałowej pracy unosiła się chmara kąśliwych much.
Młodzik obszedł skrzypiący kierat i stanął przy studni. Cały czas obserwując teren, wyciągnął żelazne wiadro z drewnianej cembrowiny. Kiedy odczepił je z haka i przechylił, by zaspokoić pragnienie, przeklął wojnę, bo zamiast zimnej wody ujrzał na dnie odrąbaną głowę dziewczyny ze ślicznym czarnym warkoczem.
Po chwili, gdy opadły emocje, jeszcze raz zajrzał do wiadra. Patrząc na zadarty nosek i na zamarłe usta czarnobrewej, zastanawiał się, dlaczego sam nie był zdolny do takich odrażających czynów. Czy był za słaby, by delektować się zbrodnią? I dlaczego odchodził na bok, gdy jego koledzy z oddziału przecinali polskich panów piłą ciesielską i zabawiali się ze szlacheckimi dziewkami przy zawodzeniu harmoszki?
Przemógł się. Wsunął rękę do żelaznego wiadra i delikatnym, niemal pieszczotliwym ruchem odsunął z czoła dziewki kosmyk zlepionych krwią włosów. Jego uwagę przykuwały obnażone zęby i wysunięty język. Pomyślał o czymś i przeszły go ciarki.13 maja 1968 r., Warszawa, Dom Partii
Ostre światło biurowej lampki oświetlało owalny stół w gabinecie na trzecim piętrze biurowca przy Nowym Świecie sześć przez dwanaście. W niewielkim pomieszczeniu obitym akustyczną matą cisza zdawała się rozsadzać bębenki.
Postawny, lekko szpakowaty mężczyzna odgiął dłonią nagrzany klosz, by dać odpoczynek zmęczonym oczom. Potem przetarł jednodniowy zarost na policzkach i spojrzał na siedzącego na krześle gościa w stalowym garniturze.
– Czy wszystkie moje polecenia zostały wykonane?
– Tak, wszystkie. Radzieccy przyjaciele są nam życzliwi. Wystawili już odpowiednie dokumenty, mimo że chyba nie w pełni zdają sobie sprawę z naszych zamiarów.
– Doskonale, towarzyszu Lechicki. Tym bardziej trzeba będzie docenić ich poświęcenie, gdy przyjadą do nas z rewizytą. Zorganizujecie wypad do Łańska. Wam to akuratnie wychodzi. Oni uwielbiają polską naturę i inne atrakcje podlane spirytusem. Wiecie, co mam na myśli? – Mrugnął porozumiewawczo.
– Cycate aktywistki defilujące przed trybuną honorową na Pierwszego Maja? – Niski mężczyzna z podpuchniętymi oczami zaśmiał się rubasznie, lecz skarcony spojrzeniem Andrzeja Górskiego szybko zamilkł.
– Musimy zdwoić wysiłki. Sami widzicie, że nastroje w naszym obozie nie są najlepsze. Myśmy się już uporali z marcowym pasztetem, ale Pepiki wciąż pogrywają w piczy polo. Dostali małpiego rozumu. Zachciewa się im socjalizmu z ludzką twarzą! Tak bardzo, że wkrótce chyba go zobaczą.
Tubalny śmiech Górskiego urwał się niespodziewanie.
Niski, łysiejący mężczyzna chciał odejść, ale jego szef poderwał się z krzesła i zagrodził mu drogę.
– Przypominam, dla formalności, zasady współpracy. Żadnych zapisków, nie dzwonimy do siebie, no chyba że zdarzy się coś wyjątkowego. Przychodzicie tylko wtedy, gdy was o to poproszę. Z nikim się nie kontaktujecie, tylko ze mną.
Lechicki patrzył na Górskiego niechętnym wzrokiem. Niebieskie oczy przełożonego, gęste jasne włosy i gładka twarz z mocno zarysowanymi szczękami budziły w nim męską zazdrość.
– Jak najmniej wiedzieć to pierwsza zasada, towarzyszu. Wybrałem was, bo dogłębnie ją rozumiecie – objaśnił Górski.
– Wszyscy znają chlubną przeszłość towarzysza i dlatego chcieliby z nim współpracować.
Ta fałszywa wazeliniarska formułka pobrzmiewała jeszcze długo po wyjściu zarozumiałego karaczana w wytłumionym pomieszczeniu przypominającym egipski grobowiec.
Andrzej Górski czuł do Zygmunta Lechickiego autentyczne obrzydzenie. Mały, trzęsący gaciami facet pracował z nim od październikowego przełomu w pięćdziesiątym szóstym. Wiedział za dużo, by można było się go pozbyć. Może nawet miał na niego jakiegoś haka, którego trzeba stępić, póki nie wbije się boleśnie w ciało. Żeby się uwolnić od przykrych myśli, Górski schylił się pod dębowe biurko. Otworzył drzwiczki i sięgnął po flaszkę czystej. Opukał lak scyzorykiem i wybił korek, uderzając z wyczuciem dłonią w denko półlitrówki. Nie potrzebował szklanki. Klasowy, robotniczy rytuał przyswoił sobie tak samo, jak każdy zdrowy obywatel kraju leżącego nad Wisłą.
W jego gardle zabulgotało i obezwładniające ciepło spłynęło do żołądka. Górski odczekał chwilę. Przymknął oczy i wlał do ust kolejną porcję siwuchy. Tym razem lekarstwo przyniosło odwrotny skutek. Policzki pokryte ostrym zarostem podeszły krwią, bo kpina w głosie Zygmunta Lechickiego zabolała go jak wbity pod żebra nóż. Przypomniał sobie zaskakujący sygnał, który wysyłało ciało karaczana. W czasie krótkiej rozmowy jego podwładny był nienaturalnie spięty, jakby kogoś – a może czegoś – się lękał.
Od pewnego czasu bawiło go odgadywanie gry ciała u ludzi. W tramwaju, na ulicy albo nawet na zebraniach aktywu partyjnego analizował postawy, ruchy, spojrzenia, gesty i słowa. Ostatnio eksperymentował na Lechickim, starając się wprowadzić go w zakłopotanie. Kurdupel przyjmował otwartą lub zamkniętą postawę ciała, nieświadomie dopasowując się do jego poleceń jak muzyk w orkiestrze do dyrygenta. Na twarzy podwładnego pod maską zadowolenia czaił się obrzydliwy strach.
Górski odstawił flaszkę i sięgnął do kieszeni marynarki po kartonowe pudełeczko z rysunkiem rosyjskiego ludowego instrumentu. Uniósł pokrywkę. Schwycił śliski stalowy drut. Rozwinął go na blacie i przeciągnął z czułością między opuszkami palców, następnie błyskawicznie zwinął i pieczołowicie ułożył w pudełeczku, jakby odgrywał tajemniczy rytuał.
Po tym ćwiczeniu uśmiechnął się do siebie zagadkowo. Był ogromnie ciekaw, jaki przekaz odebrałby Lechicki, widząc jego niewinną zabawę. Ciało w odróżnieniu od języka nigdy nie kłamie.