- W empik go
Lekcja Masakady - ebook
Lekcja Masakady - ebook
William Kennedy, autor bestsellerowej powieści „Zielone Berety”, tym razem kanwę swej powieści osnuł wokół walki o prymat nad światem dwóch mocarstw komputerowych. To pasjonujący i niepozbawiony humoru opis tajnej operacji rządu USA, w ramach której ma zostać zniszczony prototyp japońskiego superkomputera. Pełna niespodziewanych zwrotów akcja zadowoli najwybredniejszych miłośników powieści szpiegowskiej.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60786-46-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J.P. Toole zatrzymał się przy bramie i spokojnie przygładzał włosy, podczas gdy strażnik próbował trafić kluczem w zamek. Żałował, że nie dysponuje lustrem, pomocnym przy ocenie prezencji. Pierwsze wrażenie było w jego zawodzie rzeczą najważniejszą, a miał wrażenie, że czeka go rozmowa o sprawach zawodowych.
Toole był całkiem zadowolony ze swego wyglądu. Ciemne, wijące się gęste nad czołem włosy zaczesywał do tyłu, by ukryć fakt, że na czubku głowy pojawiła się, niestety, niewielka łysinka. Golił się bardzo dokładnie, na policzkach nie pozostawał więc nawet cień ciemnego zarostu nadającego mu nieco złowrogi wygląd. Wielkie niebieskie oczy, ciemne brwi i zaróżowione policzki nieźle sugerowały chłopięcą niewinność, zaprzeczając trudnym czterdziestu dwu latom, które zdążył już pozostawić za sobą. Rozczarowało go tylko, co rok bezczynności zrobił z jego ciałem. Mimo metra osiemdziesięciu wzrostu, zatraciło ono swój atletyczny zarys. Ważył wprawdzie niespełna kilogram ponad swe zwykłe siedemdziesiąt pięć kilo, lecz ostatnio biodra rozszerzyły mu się i wydawał się nieco grubszy niż w młodości. Źle skrojona, krótka marynarka i luźne spodnie nadawały mu dość niechlujny wygląd. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że musi skupić uwagę rozmówcy na swym uśmiechu.
Strażnik otworzył wreszcie drzwi i odsunął się na bok. Toole dostrzegł przede wszystkim ściany pomalowane na instytucjonalny brudnobeżowy kolor i wiszące na nich seryjne olejne obrazki przedstawiające wiejski krajobraz Pensylwanii, potem także stojące tu i tam duńskie meble – brązowy plastik połączony ze orzechowym werniksem na wysoki połysk – oraz zabawny trójkątny stolik do kawy na trzech zakończonych mosiężnymi kulami nogach. „Bezguście” – pomyślał. Kiepskie tło zdecydowanie nie pasowało do siedzącego na jednym z krzeseł okazu w nienagannie skrojonym garniturze.
– Panie Toole – powiedział okaz wstając i uśmiechając się przy mocno zaciśniętych zębach, co dobitnie świadczyło o związkach z arystokracją pieniądza Wschodniego Wybrzeża. – Cieszę się, że wyraził pan zgodę na spotkanie.
– Sekretarce udało się jakoś wcisnąć pana na dziś – odparł kpiąco Toole, przyjął podaną mu dłoń i uścisnął ją mocno.
– John Cobb – oznajmił okaz. – Rozumiem, że jest pan tu bardzo zajęty, ale nie mogłem sobie pozwolić na dwa lata oczekiwania.
– Dwadzieścia dwa miesiące – poprawił go Toole. – Wiem, że na świecie to dwa lata, tu jednak czas liczy się zupełnie inaczej. Kwestia perspektywy.
– Pomyślałem, że miałby pan ochotę na spacer. – Cobb machnął ręką stojącemu w drzwiach strażnikowi. Strażnik zareagował z błyskawiczną szybkością – tak zręcznego przedstawiciela jego profesji Toole jeszcze nie widział – obracając się i prowadząc obu mężczyzn korytarzem. Cobb narzucił płaszcz na ramiona jak pelerynę. Idąc za jego przykładem Toole zapiął marynarkę aż pod szyję.
Rząd – pomyślał. – Biuro gubernatora. Co najmniej. Może nawet władze federalne?
Potrafił odczytać typowe sygnały. Cobb był wysoki i chudy, lecz silny, o czym świadczył uścisk dłoni. Tak na oko miał co najmniej czterdzieści parę lat, więc niewątpliwie ćwiczył. Wykluczało go to z szeregów policji lub FBI; policjanci i agenci w tym wieku wszyscy mieli brzuchy. Rzadkie włosy czesał porządnie w prosty przedziałek i układał. Dobry gust, a więc nie jest niższym urzędnikiem rządowym. Reakcja strażnika dowodziła, że nie należy też do grona bankierów, których nieprzeliczone rzesze nawiedzały więzienie z nadzieją, że Toole usprawni ich system komputerowych baz danych.
Wyższe sfery rządowe – pomyślał Toole. – Bez najmniejszych wątpliwości.
W milczeniu doszli za strażnikiem aż do miejsca, gdzie kończył się teren więzienia. Imponujące. Wizyta na spacerniaku byłaby zdumiewająca sama w sobie, ale ten gość wyprowadza więźnia poza mury!
Federalny – pomyślał Toole. – Pewnie jeden z tych upiorów z CIA albo Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.
– Pracuję w Departamencie Handlu – wyjaśnił pan Cobb tonem zwykłej towarzyskiej pogawędki. Tymczasem obaj oddalali się od więzienia.
Akurat! Żaden handlarz nie poszedłby z więźniem na spacerek. Zwłaszcza tak daleko.
– A dokładniej, pełnię misję specjalną z ramienia Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Powiedzmy, że zostałem wypożyczony Departamentowi Handlu.
Dziesiątka! – powiedział sobie Toole. – Z przyjemnością stwierdził, że mimo rocznych wakacji nadal zdolny jest trafić w sedno. Nie ma wątpliwości, rozmowa będzie dotyczyć kwestii zawodowych.
– Grywa pan jeszcze w pokera?
Popisuje się – pomyślał Toole. – Daje mi do zrozumienia, że odrobił lekcje.
– Czasami – skłamał. – Gra na zapałki niezbyt mnie interesuje, a tutejsi chłopcy na ogół źle znoszą porażki.
Teraz, jeśli jest naprawdę bystry, powinien zapytać o koszykówkę.
– Pozwalają wam oglądać mecze ligi uniwersyteckiej?
Doskonale – pogratulował sobie Toole.
Gawędzili tak sobie oddalając się od więzienia, schodząc po zboczu wzgórza w kierunku małego potoku. Wydawało się jasne, że Cobb pragnął wyrwać się za mury, by mieć pewność, że ich rozmowa nie jest podsłuchiwana. Teraz okazało się także, że obawia się urządzeń o większym zasięgu. Rozmowa miała więc dotyczyć najtrudniejszych kwestii zawodowych, sądząc zaś z uwag na temat pokera i koszykówki, Cobb nie miał wątpliwości, jaki zawód uprawia jego rozmówca.
J.P. Toole nie nazywał się naprawdę J.P. Toole i choćby z tego powodu nie zasługiwał na zaufanie. Naprawdę nazywał się James Patrick O’Toole i był najmłodszym synem największego klanu O’Toolów zamieszkującego irlandzkie getto nowojorskiej Rockaway Beach. James Patrick O’Toole odróżniał się od dziewiętnastu innych gówniarzy, noszących to samo nazwisko, cudami, które czynił, grając w koszykówkę. Mając lat trzynaście i będąc uczniem szkoły św. Krzysztofa grał w mistrzostwach miasta w reprezentacji Młodzieżowej Organizacji Katolickiej. Nie był szczególnie wysoki, nie był szczególnie szybki, ale samym tylko spojrzeniem mylił przeciwnika, sugerując mu, że będzie rzucał z dystansu, choć w rzeczywistości miał zamiar dwutaktem podejść pod kosz. Jednym zwodem mylił kryjącego go przeciwnika, sugerując mu, że dwutaktem podejdzie pod kosz, a gdy tylko przeciwnik cofał się o krok, zastawiając mu drogę, wykonywał rzut z dystansu. Słynny był z tego, że potrafił sprzedawać kłamstwa: obrona przesuwała się w prawo, on sam zaś spokojnie atakował z lewej.
Uzyskał stypendium do liceum Braci Chrześcijan i grał we wszystkich meczach reprezentacji klas pierwszych. Planował zdobyć kolejne stypendium sportowe, tym razem na uniwersytet św. Jana, a potem zrobić karierę w drużynie New York Knickerbockers. I wtedy spotkał pierwszego czarnoskórego koszykarza.
Chłopak miał blisko dwa metry, dzięki czemu miał do kosza prawie dwadzieścia centymetrów bliżej niż James Patrick O’Toole. Był też szybki jak wiatr i – cud nad cudami – potrafił zatrzymać się dosłownie w miejscu, wyskoczyć i trafić z siedmiu metrów. Cyferki na świetlnej tablicy przeskakiwały, nim gówniarz zdążył opaść na parkiet!
No to co – myślał sobie O’Toole. Nie ma nic złego w tym, że jest się drugim w hierarchii najlepszych graczy w mieście.
Ale kiedy następnym razem wyszedł na boisko, czarnych zawodników było już pięciu. A w następnym meczu dwudziestu. Każdy wysoki. Każdy szybki. I żadnego z nich ani razu nie udało mu się nabrać, nawet na najbardziej przekonywający ze zwodów. Pomyślał sobie, że handlarz niewolników, który znalazł tych gości w dżungli i uznał za doskonałych zbieraczy bawełny był ofermą jakich mało. Biedaczysko! Gdyby miał w głowie cokolwiek zrobiłby z nich bostońskich Celtów i zarobił trochę prawdziwych pieniędzy.
W każdym razie Murzyni ci przekonali O’Toole’a, że nie jest wielkim koszykarzem i że nie zrobi kariery w New York Knickerbockers.
Niemniej zakłady na wyniki meczów koszykarskich nadal pozostawały do wykorzystania i z nich O’Toole sfinansował studia. Wystarczyło tylko pochwalić jedną drużynę, poczekać, aż wieść się rozniesie, i obstawić inną. Zorganizował zakłady zbiorowe, miał nawet ludzi pracujących na innych kampusach, lecz wkrótce dwaj postanowili powielić jego metody. Pod prawą brwią pozostała mu blizna przypominająca o prostym fakcie: „nawet futbolista złapie w końcu bluesa, jeśli da mu się wystarczająco wiele czasu”.
Zmienił więc dyscyplinę na pokera, urzeczony gotówką, którą nawet najgorszy gracz skłonny jest zawsze rzucić na zielony stolik. Po raz kolejny jego dar sprzedawania łgarstw okazał się nieoceniony. Miał trójkę, lecz każdy patrzący mu w twarz wietrzył fula w asach. Napinając praktycznie niewidoczne mięśnie policzka, wyglądał żałośnie mając w ręku cztery asy.
Ludzie drogo płacili za to genialne przedstawienie.
Wkrótce w jego arsenale znalazły się i inne rodzaje broni. Odrobina treningu i już umiał zdejmować z wierzchu talii dowolną ilość kart: od jednej do pięćdziesięciu dwóch. Danie mu kart do potasowania było równie pewnym sposobem popełnienia samobójstwa co gra w rosyjską ruletkę rewolwerem z nabojem w każdej komorze. Potrafił rozdać cztery strity w kolorze i dać karetę asów każdemu, wedle uznania. Kolejną lekcją była sztuka dawania tej karety różnym graczom w trakcie tej samej rozgrywki – licytacja wyglądała wówczas znacznie bardziej interesująco.
Mógł niewątpliwie zrobić karierę przy zielonym stoliku. To nic wielkiego – tłumaczył sobie – trzeba tylko przegrać parę razy w tygodniu, wyłącznie po to by złapać jelenia, a i wielkich wygranych należy się wystrzegać, po co ściągać na siebie zbędne zainteresowanie co groźniejszych zawodowców? Mimo to niezbyt zachłanny człowiek był w stanie zarobić w ten przyjemny sposób parę tysięcy tygodniowo.
A jednak w tym mniej więcej czasie O’Toole doznał objawienia. Wpłacał gotówkę w dyskretnym oddziale banku na granicy śródmieścia, kiedy zorientował się, że w zamian za pieniądze nie dostaje nic. Dał kasjerce prawdziwą forsę, kasjerka zaś przycisnęła tylko kilka klawiszy terminala i na monitorze ukazał się napis: „Dziękujemy”.
– To wszystko? – zainteresował się O’Toole. – Dałem pani tysiąc czterysta uczciwych dolarów i usłyszałem „Dziękujemy” od maszyny?
– Nasz oddział jest w pełni skomputeryzowany – odpowiedziała kasjerka, najwyraźniej szalenie z tego powodu dumna. – Wpłata została wprowadzona na pana konto.
O’Toole zamyślił się głęboko, rozważając to, czego właśnie był świadkiem. Na jego oczach forsa zmieniła stan z gotówki na serię elektronicznych impulsów i znalazła się pod opieką kręcącej gębą krowy, na oko przysposobionej do zawodu przez szkołę z gatunku tych, co to reklamują się na pudełku zapałek! Zapomniawszy o wieczornej grze pobiegł do biblioteki. Następne dziesięć dni spędził na intensywnej lekturze podręczników technik komputerowych. Już nigdy nie zmarnuje czasu przesuwając banknoty tam i sam po zielonym suknie. Forsa to nie papier. Już nie. Prawdziwa forsa to zapis w komputerze.
Panowie Cobb i Toole dotarli w końcu do potoczku, który okazał się zamarznięty. Walające się na obu brzegach matowe tafle świadczyły o niedawnej odwilży. Lód pękł też pośrodku, poprzez szczelinę płynął strumyk ciemnej wody, z trudem przeciskając się między jej brzegami. Cobb podniósł kołnierz płaszcza, po czym wsadził dłonie w kieszenie. Nie miał zamiaru nawiązać do głównego tematu swych odwiedzin, póki nie upewni się, że rzeczywiście są sami.
– Ile forsy Citibanku udało się panu zatrzymać? – spytał w końcu.
Chryste – pomyślał Toole – tylko nie to! Szybko jednak uświadomił sobie, że rząd nie wysłałby agenta z Bezpieczeństwa Narodowego, wypożyczonego Departamentowi Handlu, tylko po to by zadawał pytania, na które najoczywiściej nie otrzyma odpowiedzi. Facet zwyczajnie się rozgrzewał.
– Oddałem, co wziąłem. – Oko mu błysnęło; Cobb powinien wiedzieć, że to kłamstwo.
– Doskonała robota. – Zaprzeczenie nie zrobiło na agencie najmniejszego wrażenia. – Citibank uważa, że zachował pan ze dwieście tysięcy. Niewiele ich to obeszło. Cieszyli się z tego miliona, który do nich wrócił. Nasi ludzie przejrzeli ich księgi. Wyliczyli, że zostawił pan sobie ze trzysta pięćdziesiąt. Ja osobiście myślę, że nie było tego mniej niż pięćset tysięcy.
Toole znalazł parę kamyków i bawił się, rzucając je w płynącą mimo mrozu wodę. Nie miał ochoty na rozmowę o Citibanku.
– Przejdźmy jeszcze kawałek – powiedział Cobb, wskazując w kierunku przeciwnym do więzienia. Sam też podniósł kilka kamyków, próbując z marszu pokonać rozmówcę w rzutach do celu.
Tak naprawdę Toole’owi udało się zatrzymać trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Tak naprawdę zwrócił milion dwieście. Bankierzy byli mu za to szczerze wdzięczni, a już zwłaszcza poruszyło ich to, że oddał więcej niż oznajmił, że ukradł. Nadwyżka plus pieniądze z ubezpieczenia w pełni zwróciły im straty. Nie obchodziło ich, że Toole zachował trochę gotówki dla siebie. Jako eksperci w dziedzinie finansów wiedzieli doskonale, że firmy ubezpieczeniowe i tak mają za dużo pieniędzy.
Pierwsze starcie Toole’a z komputerami nie odbyło się bynajmniej przy okazji Citibanku. Biblioteczne szaleństwo było tylko wstępem do bardziej systematycznego poznania komputerów, a tylko one go teraz interesowały. Zdobywał coraz więcej coraz bardziej technicznych informacji, przez semestr uczył się też programowania w szkole wieczorowej. Następnie złożył podania w kilku bankach, szukając pracy właśnie przy komputerach i ostatecznie wylądował przy IBM 370 Manufacturers Hannover. Jego koledzy po prostu pracowali na komputerach, ale pan James Patrick O’Toole robił znacznie więcej. Nieprzerwanie, cierpliwie, próbował zrozumieć, jak maszyna myśli.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czego większość ludzi wydawała się nie rozumieć. Pieniądze przestały już być sztabkami cennego metalu, przestały być produkowanymi dużym nakładem sił i środków monetami. Pieniądze stały się jednostkami obliczania bogactwa. Miliarder nie miał miliarda dolarów ani pokoju wypełnionego sztabami złota. Miliarder był miliarderem, bo gdzieś, u kogoś, w jakimś komputerze zarejestrowana była informacja, że jest miliarderem. Gdyby wymazać tę informację, stałby się żebrakiem. Gdyby przypisać do niej inne nazwisko, ktoś inny zastąpiłby go na stanowisku miliardera.
A wszystkie te informacje wędrowały liniami telefonicznymi. Zwykłymi, wiszącymi na drewnianych słupach drutami, których wykorzystanie kosztuje dwadzieścia pięć centów za minutę. Bogactwo wędrowało z banku do banku, znikało z jednej firmy maklerskiej i pojawiało się w innej, przepływało między kupującym a sprzedającym, między obywatelem a państwem, między rządami... i wszystko to po tych samych liniach telefonicznych, z których korzystał jako dziecko, często gęsto oszukując przyjazną kompanię Bell Telephone.
Toole rzucił bank, kupił sobie komputer osobisty Apple II i namówił dealera, by dorzucił mu w cenie modem, umożliwiający podłączenie go do linii telefonicznych. Przez dwa miesiące wchodził tylko w publiczne bazy danych, sprawdzając nudne fakty z dziedzin, na których kompletnie się nie znał. Zbierał doświadczenie w procedurach komunikacyjnych.
Następnie opracował algorytm, ułatwiający poszukiwanie haseł, generujący najpierw serie przypadkowych cyfr, a potem także liter. Trwało to nie dni, lecz tygodnie – w końcu jednak otrzymał hasło, umożliwiające dostęp do prywatnych baz danych. W istocie rezultat nie był wart włożonej pracy – akta nowojorskiego Specu ujawniły mu, na przykład, że program konserwacji kanalizacji opóźniony jest o trzydzieści sześć lat. Stosowanymi procedurami nie byłby w stanie skłonić systemu małej kasy pożyczkowej nawet do powiedzenia mu „cześć”, a o dużym banku nie miał nawet co marzyć.
Toole zmienił więc swój image. Zrzucił konserwatywny niebieski garnitur noszony do pracy w banku i kupił coś znacznie bardziej kosztownego: francuskie koszule i włoskie krawaty. Długi szary płaszcz zastąpiła krótka skórzana kurtką. Nie wyglądał już na „mężczyznę pracującego”, lecz na „mężczyznę zamożnego”; wraz ze zmianą ubrań zmienił także nazwisko. Jamesa Patricka O’Toole zastąpił J.P. Toole.
Kobietom spodobało się to niemal do szaleństwa.
Swój wdzięk pan Toole włączał jednak tylko dla pewnego gatunku kobiet – sekretarek dyrektorów wyższych szczebli co większych nowojorskich banków, kobiet co do jednej wyzwolonych i czujących potrzebę podkreślenia obycia w świecie interesów. Większość z nich, upojona kolacją w „Palace” oraz wizytami w klubach pełnych sław, chętnie dyskutowała szczegóły życia zawodowego. Niektóre posuwały się do tego, że opisywały nawet sprytne procedury używane w ich firmach do ochrony kodów dostępu.
J.P. Toole trafił więc w końcu tam, gdzie trafić pragnął i mógł już stwierdzić, kto jest bogaty, a kto ubogi. Kolejnym krokiem było założenie sobie kont, małych kont na nieznaczne sumy. Obserwował przepływ pieniędzy, ucząc się, które transakcje system wychwytuje natychmiast, które docierają na miejsce i wyłapywane są po kilku dniach, a którymi bank w ogóle nie zawraca sobie głowy. Ilekroć zaczynało mu brakować cierpliwości powtarzał: „Nikt nie jest doskonały”.
Co człowiek zabezpieczył, człowiek odbezpieczy.
Odkrycie niedoskonałości różnych systemów bankowych zabrało mu niemal rok.
Po roku mógł już skromnie zarabiać na inwestycjach. Dokonywał niewielkich przelewów, gromadził pieniądze na fikcyjnych kontach, dokonywał legalnego transferu do innego banku, a potem zamykał te konta, które zostały już wykorzystane. Jego legalne konto rosło wraz z transferami z rachunków, które znikały, gdy tylko spełniły swe zadanie.
Pracował dalej, gromadząc zarobki w Citibanku, aż wreszcie elektronika mianowała go milionerem. W kilka godzin po tym, jak za nowo zdobytą fortunę zakupił zwolnione od podatku obligacje municypalne, odkrył, że generalnie niemrawe komputery bankowe jakby nieco się ocknęły. Instynkt, którego nabierał latami w zawodzie oszusta, kazał mu rzucić pieniądze i wiać. Nie zwiał jednak. Popełnił jeden jedyny fatalny w skutkach błąd. Próbował zarobić na trefnym interesie.
.
Cobb zatrzymał się nagle i obejrzał na szare mury więzienia. Zdecydował, że odeszli wystarczająco daleko.
– Toole – powiedział, wrzucając w strumyk resztę zebranych kamyczków. – Mam propozycję, która powinna cię zainteresować... założywszy oczywiście, że po roku spędzonym w tej trupiarni cokolwiek jeszcze może cię zainteresować.
Toole również zerknął na więzienie.
– To wcale nie najgorsze miejsce – powiedział udając szczerość. Stwierdzenie to zostało oczywiście zignorowane.
– Będziesz miał okazję zrobić coś dla siebie i – jeśli wybaczysz mi te słowa – także dla swojego kraju. Coś bardzo ważnego... dla kraju.
J.P. skłonił głowę w geście pełnym szacunku.
– Proszę mi powiedzieć, co mogę zrobić dla siebie – zaproponował.
– Możesz opuścić więzienie, wrócić do prawdziwego świata. Zbierzesz rzeczy i wyjdziesz na wolność jeszcze przed najbliższym z tych tutejszych okropnych posiłków.
– Bardzo ciekawe. A jak długo mam pozostać na wolności?
– Twoje zadanie rozpoczyna się dziś i musi zostać ukończone w pierwszych dniach grudnia; przez czas jego wykonywania pozostaniesz pod kontrolą rządu. Kiedy się skończy, założywszy oczywiście, że wszystko pójdzie dobrze, rząd zatrudni cię na kolejne osiemnaście miesięcy. W tym czasie kara dobiegnie końca, co oznacza, że nie będziesz musiał wracać za kratki.
– Jeśli wszystko pójdzie dobrze... – powtórzył Toole z głębokim namysłem.
– Jeśli będziesz z nami współpracował w dobrej wierze – wyjaśnił Cobb. – To wyjątkowo skomplikowana operacja. Może się nie udać, choćbyśmy wszyscy dali z siebie wszystko, i w takim wypadku nikt nie będzie nawet próbował oskarżyć o niepowodzenie ani ciebie... ani mnie... ani nikogo. Prosimy cię tylko o szczerą współpracę. Wykonasz dla nas pewną pracę, a potem – niezależnie od jej wyniku – osobiście dopilnuję, byś nie musiał odsiadywać reszty kary.
– To niezwykle wielkoduszne. – Oczy Toole’a wyrażały bezgraniczną wdzięczność. – Jak przypuszczam, nie może pan wyjaśnić mi bliżej, na czym miałaby polegać ta operacja?
Cobb tylko się uśmiechnął.
– Rzecz jasna, nie wolno mi wchodzić w szczegóły. Nie poznasz ich, póki się do nas nie przyłączysz, a nawet wówczas powiem ci wyłącznie to, co niezbędne. Jak wspomniałem, prowadzimy poważną operację. Znacznie poważniejszą niż wszystko, czego próbowałeś z Citibankiem.
Toole już połknął haczyk i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Problem w tym, by Cobb nie dowiedział się, że on już połknął haczyk.
– Mam przelać nasz deficyt budżetowy na czyjeś konto? – zażartował.
– Nie całkiem. Ale skala jest podobna.
– Czy konieczne będą wyjazdy zagraniczne?
– Nie powinienem ci tego mówić, ale tak. Najbliższe dziewięć miesięcy spędzisz prawie wyłącznie poza granicami kraju.
– Gdzie?
Cobb tylko pokręcił głową.
– I tak powiedziałem więcej niż zamierzałem.
– Zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie znam języków obcych? – Toole wiedział, że musi się powykręcać.
– Zdaję. I proszę, nie próbuj nawet naciągnąć mnie na dodatkowe wyjaśnienia. Idziesz ze mną, czy zostajesz tu? Muszę pogadać jeszcze z paroma osobami.
Gówno prawda – pomyślał Toole. – Ja jeden wszedłem w Citibank jak w masło. Mnie potrzebujesz. Ale postarał się sprawiać wrażenie mocno przygnębionego.
– Przykro mi – powiedział, a potem uśmiechnął się dwuznacznie. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że zdecydował się pan zaapelować do mojego patriotyzmu. Problem w tym, że Harrisburg ma więcej gwiazdek w przewodnikach niż rosyjskie więzienia. I nie sądzę, by Rosjanie zechcieli łaskawie wypuścić mnie za dwadzieścia dwa miesiące. Więc chyba zdecyduję się zostać tu.
– Nie chodzi o Rosję – przyznał z wahaniem Cobb.
– Są inne barbarzyńskie kraje, ludowe Chiny, powiedzmy, albo na przykład Anglia. Wszystko jedno. Mam wybór między dwudziestoma dwoma spokojnymi miesiącami tu albo dziewięcioma niespokojnymi w jakiejś cholernej dziurze za granicą. Tu z pewnością będzie mi lepiej.
– Jest jeszcze coś – stwierdził agent. – Wiem, że radośnie odsiedzisz resztę wyroku ze świadomością, iż na wolności czekają na ciebie duże pieniądze, ja mogę ci jednak zagwarantować, że nigdy już ich nie zobaczysz. Ani centa. Odmów mi, jeśli chcesz, a moi ludzie będą na ciebie czekali przed bramą. Będą chodzić za tobą, pójdą nawet na twój pogrzeb. Gdy tylko zdecydujesz się wydać cokolwiek z forsy Citibanku, natychmiast wrócisz tu na kolejne trzy lata.
– Niezbyt miła perspektywa – zakpił Toole.
– Z drugiej strony, jeśli mi pomożesz, zapomnimy, że masz jakieś pieniądze. Kiedy skończymy, będziesz wolny. Ciesz się wolnością; ja o żadnej forsie nawet nie chcę wiedzieć.
– Nie ma żadnej forsy – zełgał Toole. – A gdyby nawet istniała, nie tknąłbym jej, proszę pana. Proszę zrozumieć, ja się zmieniłem. Dzięki duchowej opiece, którą otoczono mnie w Harrisburgu, odrzuciłem styl życia, jakiemu hołdowałem w przeszłości. – W tym momencie skromnie spuścił wzrok. – W rzeczywistości myślę o kapłaństwie – wyznał.
Cobb roześmiał się serdecznie.
– Toole, pieprzysz w bambus! Ale możesz nam pomóc, a my potrzebujemy pomocy.
Koniec z przyjacielską perswazją – przestrzegł sam siebie Toole.
– Wykładam na stół wszystkie karty – mówił dalej Cobb. – Rząd upoważnił mnie do wypłacenia ci honorarium. Założyłem, że pieniądze nie mają dla ciebie wielkiego znaczenia, więc najpierw zaproponowałem wolność. Sądzę jednak, że jedno nie musi wykluczać drugiego. Pomożesz mi... i masz wolność tudzież to, co ci zostało z Citibanku. Rząd pozwolił mi zaoferować dodatkowo sto tysięcy. Zostaną złożone natychmiast w każdym wskazanym przez ciebie banku.
– Całe sto tysięcy. Za pomoc w rozwiązaniu problemu wielkiego jak deficyt budżetowy, rząd skłonny jest zapłacić mi całe sto tysięcy! Prawie tyle, co za wypolerowanie sreber z kredensu na prezydenckim jachcie...
– Sto pięćdziesiąt.
– Och, przecież nie chodzi mi o pieniądze! Próbuję tylko zorientować się, jaką wagę rząd przywiązuje do tej szczególnej misji.
– Dwieście. Jeszcze jedno słowo i pozostanie ci wyłącznie gnicie w pudle.
– Że nie wspomnę o mym osobistym bezpieczeństwie. To znaczy, nie przewidzieliście chyba panowie grupowego ubezpieczenia na życie dla tej drużynki którą zbieracie?
– Dwieście pięćdziesiąt i sam sobie wykup ubezpieczenie na życie!
– Tylko wezmę rzeczy.
To coś większego niż Citibank – myślał Toole zabierając ubranie, w którym trafił do więzienia: kurtkę z miękkiej wielbłądziej wełny, ciemnobrązowe spodnie, beżową tkaną koszulę, plecione półbuty. A Citibank wcale nie był mały. Żonglował po bankowych komputerach sumą pięćdziesięciu milionów dolarów, nim wycisnął dla siebie półtora miliona i zaczął je przelewać do innych banków. Potem zignorował jednak pierwotny instynkt oszusta, zrobił się zachłanny. „Tym razem mądrzej to rozegram” – obiecał sobie.
Przeszedł przez bramę, ruszył w stronę samochodu, w którym czekał na niego Cobb.
Jechali krętą wiejską dróżką, prowadzącą z więzienia w stronę wielkiego rozjazdu autostrad. Cobb uśmiechał się, najpierw niewyraźnie, potem szeroko, aż wreszcie wybuchnął szczerym śmiechem.
– Chyba lubi pan swoją pracę – zauważył Toole. – A w jaki właściwie spokój zapewnia pan bezpieczeństwo narodowi? Nie wygląda pan na człowieka zdolnego do miażdżenia jąder i wyrywania paznokci.
Mimo wyraźnie widocznego rozbawienia, Cobb zdecydował się udzielić odpowiedzi.
– Sam jestem kimś w rodzaju oszusta – przyznał. – Oczywiście, daleko mi do ciebie, ale i tak zdołałem cię naciągnąć na dwieście pięćdziesiąt tysięcy.
Toole przybrał zdumiony wyraz twarzy.
– Otrzymałem upoważnienie do zapłacenia ci pół miliona.
– Mój Boże!
Cobb skinął głową.
– No, tak. Pół miliona, a ty zgodziłeś się na ćwierć. Obniżyłeś loty.
Toole zacisnął wargi.
– Chyba wyszedłem z wprawy – przyznał. – Oczywiście, powinienem oddać panu sprawiedliwość. Rozegrał pan to przepięknie. Nie dzieli nas wcale tak wiele.
Umilkł i pozwolił agentowi rozkoszować się tryumfem.
Ty cholerny idioto – myślał. Sam zapłaciłbym ci dwieście pięćdziesiąt tysięcy, byleby tylko wyleźć z tego bagna.
Mimo wszystko bardzo starał się sprawiać wrażenie upokorzonego.