- promocja
- W empik go
Lekcje chemii - ebook
Lekcje chemii - ebook
Bestseller „New York Timesa”. Debiut, który trzeba przeczytać!
Elizabeth Zott jest chemiczką i kobietą daleką od przeciętności. Byłaby zresztą gotowa jako pierwsza wytknąć rozmówcy, że coś takiego jak „przeciętna kobieta” nie istnieje. Ale jest połowa lat 50. i jej koledzy z całkowicie męskoosobowego zespołu naukowców w Instytucie Badawczym Hastings prezentują bardzo nienaukowe podejście do kwestii równouprawnienia płci. Wszyscy z wyjątkiem jednego: to Calvin Evans, nominowany do Nagrody Nobla i słynący z pamiętliwości samotny geniusz, który zakochuje w umyśle Elizabeth. Co skutkuje autentyczną chemią.
Tyle że, zupełnie jak nauka, życie bywa nieprzewidywalne, i parę lat później Elizabeth Zott jest nie tylko samotną matką, ale i gwiazdą najsłynniejszego programu kulinarnego. Jej niezwykłe podejście do gotowania („Do łyżki stołowej kwasu octowego dodajemy szczyptę chlorku sodu”) staje się zaczątkiem rewolucji. W miarę jednak jak rosną zastępy jej sympatyków, rośnie też grupa niezadowolonych. Okazuje się bowiem, że Elizabeth nie uczy kobiet po prostu gotować, robi znacznie więcej; ośmiela je do zmiany status quo.
Śmieszne do rozpuku, przenikliwie trafne i wzbogacone gwiazdorską obsadą postaci drugoplanowych, Lekcje chemii są równie oryginalne i dynamiczne jak ich protagonistka.
Bonnie Garmus to copywriterka i dyrektorka kreatywna z bogatym doświadczeniem pracy na polach techniki, medycyny i edukacji. Jest pływaczką na otwartych akwenach, wioślarką i matką dwóch mocno niewiarygodnych córek. Urodzona w Kalifornii, do niedawna z Seattle, mieszka obecnie w Londynie ze swoim mężem oraz psem imieniem Dziewięćdziesiąt Dziewięć.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-82-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Listopad 1961
Dawno temu, w roku 1961, kiedy kobiety chodziły w szmizjerkach, zapisywały się do klubów ogrodniczych i bez skrupułów woziły całe rzesze dzieci samochodami bez pasów bezpieczeństwa; na długo przed tym, zanim komukolwiek przyszłoby do głowy, że zanosi się na jakiś „ruch lat sześćdziesiątych”, a tym bardziej że jego uczestnicy i uczestniczki spędzą kolejne sześćdziesiąt lat na spisywaniu jego kronik; kiedy wojny światowe przeszły do historii, wojny tajnych służb dopiero się rozpoczęły, a ludzie zaczynali myśleć po nowemu i wierzyć, że wszystko jest możliwe, trzydziestoletnia matka Madeline Zott co dzień rano budziła się tuż przed świtem pewna jednego: jej życie dobiegło końca.
Mimo to udawała się do laboratorium, żeby spakować swojej córce drugie śniadanie.
„Paliwo dla nauki” – wypisała Elizabeth Zott na karteczce, którą wsunęła córeczce do pudełka śniadaniowego. Potem zawahała się z uniesionym w powietrzu ołówkiem, jakby zmieniała zdanie. „Na przerwie pouprawiaj sport, ale pamiętaj, że chłopcy wcale nie muszą wygrywać” – wypisała na kolejnej karteczce. Znów się zastanowiła, stukając ołówkiem w blat stołu. „Ani trochę ci się nie wydaje – napisała na trzeciej karteczce. – Większość ludzi faktycznie jest paskudna”. Drugą i trzecią karteczkę umieściła na pierwszej.
Małe dzieci na ogół nie umieją czytać, a jeśli już, to znają zwykle słowa typu „kot” czy „mama”. Madeline jednak czytała, odkąd skończyła trzy lata, i teraz, w wieku lat pięciu, miała już za sobą lekturę większości dzieł Dickensa.
Madeline była takim właśnie dzieckiem – takim, które umie zanucić koncert Bacha, ale nie potrafi zawiązać sobie sznurówek; potrafi objaśnić ruch obrotowy Ziemi, ale zawiesza się przy grze w kółko i krzyżyk. I w tym tkwił problem. Bo chociaż nad cudownymi dziećmi obdarzonymi talentem muzycznym wszyscy się rozpływają, to tymi, które szybko nauczyły się czytać, nikt się nie zachwyca. A to dlatego, że są dobre wyłącznie w tym, w czym ostatecznie będą też dobre wszystkie pozostałe. To, że są w tym szybsze, w ich przypadku nie jest więc niczym wyjątkowym – tylko irytującym.
Madeline zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego też starała się co dzień rano – po wyjściu mamy z domu, kiedy mieszkająca po sąsiedzku opiekunka imieniem Harriet była czymś zajęta – wydobywać liściki z pojemnika z drugim śniadaniem, czytać je i odkładać do pozostałych liścików, które przechowywała w pudełku po butach w głębi swojej szafki. W szkole udawała, że nie różni się od innych dzieci: że jest praktycznie analfabetką. Zdaniem Madeline przystawanie do otoczenia było najważniejsze na świecie. Miała na to niepodważalny dowód: jej matka zawsze odstawała od innych i proszę bardzo, do czego ją to doprowadziło.
Tam właśnie, w południowokalifornijskim miasteczku Commons, gdzie klimat był przeważnie ciepły, ale nie nadmiernie, niebo przeważnie błękitne, choć nie za bardzo, a powietrze czyste, bo wtedy powietrze po prostu takie było, Madeline leżała w swoim łóżeczku i czekała z zamkniętymi oczami. Wiedziała, że wkrótce poczuje delikatny pocałunek w czoło, staranne otulenie kołderką, ciepło oddechu szepczącego „Wykorzystaj ten dzień”. Minutę później usłyszy rozruch silnika samochodu, chrzęst opon plymoutha wycofywanego z podjazdu, donośny odgłos towarzyszący mozolnemu przerzuceniu biegu ze wstecznego na jedynkę. A potem jej wiecznie przygnębiona matka wyruszy do studia telewizyjnego, w którym założy kuchenny fartuch i wyjdzie na scenę.
Program nazywał się Kolacja o szóstej, a Elizabeth Zott była jego niekwestionowaną gwiazdą.2
Pine
Elizabeth Zott, dawniej chemiczka doświadczalna, była kobietą o nieskazitelnej cerze i charakterystycznej aurze osoby nieprzeciętnej, której przeciętność absolutnie nie grozi.
Została, jak wszystkie porządne gwiazdy, odkryta. Co prawda nie siedziała wtedy w barze z shake’ami ani na przypadkowej ławce, nie została przedstawiona komu trzeba. Do tego odkrycia doprowadziła kradzież – a konkretnie kradzież jedzenia.
Historia była prosta: pewna dziewczynka, Amanda Pine, przepadająca za jedzeniem w stopniu uznawanym przez niektórych terapeutów za niebagatelny, zjadała drugie śniadania Madeline. Działo się tak, ponieważ również one wyrastały ponad przeciętność. Kiedy inne dzieci przeżuwały swoje kanapki z masłem orzechowym i dżemem, Madeline otwierała pudełko z drugim śniadaniem i znajdowała w nim solidny kawałek lazanii z kolacji, do tego porcję duszonej cukinii, rozkrojone w ćwiartki egzotyczne kiwi, pięć idealnych pomidorków, maleńką solniczkę marki Morton, dwa jeszcze ciepłe ciasteczka z kawałkami czekolady i czerwony kraciasty termos pełen schłodzonego mleka.
Właśnie dlatego wszyscy pożądali drugiego śniadania Madeline, łącznie z nią samą. Mimo to Madeline częstowała nim Amandę, ponieważ przyjaźń wymaga poświęceń, ale także dlatego, że Amanda jako jedyna osoba w całej szkole nie stroiła sobie żartów z dziwnej dziewczynki, która miała już świadomość swojej odmienności.
Dopiero spostrzegłszy, że ubrania Madeline zaczynają zwisać na jej wychudzonym ciele jak źle dopasowane zasłony, Elizabeth zaczęła się zastanawiać, co się dzieje. Według jej wyliczeń dziewczynka przyjmowała codziennie tyle pokarmów, ile potrzebowała do optymalnego rozwoju, co z naukowego punktu widzenia wykluczało utratę masy ciała. Może to nagły skok wzrostu? Nie. W swoich wyliczeniach wzięła to pod uwagę. Wczesne zaburzenie odżywiania? Raczej nie. Przy obiedzie Madeline jadła za trzech. Białaczka? Zdecydowanie nie. Elizabeth nie była typem panikary, która nocą, zamiast spać, leży i wyobraża sobie, że jej córkę dręczy nieuleczalna choroba. Jako naukowiec zawsze szukała jakiegoś sensownego wytłumaczenia, a w chwili, gdy ujrzała ubrudzoną sosem pomidorowym buzię Amandy Pine, zrozumiała, że właśnie je znalazła.
– Panie Pine – zaczęła Elizabeth, wkroczywszy w środowe popołudnie do studia lokalnej telewizji i minąwszy sekretarkę. – Dzwonię do pana od trzech dni i ani razu nie raczył pan oddzwonić. Nazywam się Elizabeth Zott. Jestem matką Madeline Zott, nasze dzieci uczęszczają razem do Szkoły Podstawowej Woody’ego i przybyłam poinformować pana, że pańska córka proponuje mojej przyjaźń, uciekając się do podstępu. – A ponieważ jej rozmówca wyglądał na zdezorientowanego, dodała: – Pańska córka objada moją z drugich śniadań.
– D-drugich śniadań? – wykrztusił z trudem Walter Pine, ogarniając wzrokiem stojącą przed nim kobietę o olśniewającym wyglądzie; jej biały fartuch laboratoryjny emanował niemal świętą jasnością, którą burzył tylko jeden szczegół: zdobiące ubiór czerwone inicjały „E.Z.” wyszyte nad kieszonką.
– Pańska córka, Amanda – ponownie natarła Elizabeth – zjada drugie śniadania mojej córki. Najpewniej już od kilku miesięcy.
Walter mógł się tylko w nią wpatrywać. Wysoka i koścista, z włosami koloru spieczonych maślanych tostów ściągniętymi za głową w węzeł spięty ołówkiem, stała przed nim wsparta pod boki, z wyzywająco czerwonymi wargami, rozświetloną skórą, prostym nosem. Spoglądała na niego z góry jak sanitariusz na polu bitwy oceniający, czy warto go ratować.
– A już absolutnie naganne – ciągnęła – jest to, że wyłudza od Madeline śniadania, udając jej przyjaciółkę.
– K-kim pani jest, bo nie dosłyszałem? – wyjąkał Walter.
– Elizabeth Zott! – krzyknęła. – Matka Madeline Zott!
Walter kiwnął głową, starając się pojąć sytuację. Jako doświadczony producent popołudniowych audycji telewizyjnych znał się na aktorstwie. Ale to? Cały czas się na nią gapił. Była oszałamiająca. Tak, był nią dosłownie oszołomiony. Czy przyszła tu na jakiś casting?
– Przykro mi – wydusił w końcu – ale wszystkie role pielęgniarek mamy już obsadzone.
– Co proszę? – burknęła.
Nastąpiła dłuższa pauza.
– Amanda Pine – powtórzyła kobieta.
Walter zamrugał gwałtownie.
– Moja córka? Oj... – W jego głosie zabrzmiał nagły lęk. – Coś z nią nie tak? Jest pani lekarką? Ze szkoły? – Poderwał się na równe nogi.
– Wielki Boże, nie – odparła Elizabeth. – Jestem chemikiem. Przyjechałam tu aż z Hastings w czasie godzinnej przerwy obiadowej, bo nie reaguje pan na moje telefony. – A widząc, że mężczyzna wciąż jest skonsternowany, wyjaśniła: – Instytut Badawczy Hastings? W którym „przełomowymi odkryciami otwieramy nowe horyzonty”? – Westchnieniem skwitowała bezmyślność sloganu. – Chodzi mi o to, że wkładam sporo wysiłku w przygotowywanie dla Madeline pożywnego drugiego śniadania. Niewątpliwie i pan stara się podobnie zaspokajać potrzeby własnego dziecka. – A kiedy mężczyzna nie przestawał wpatrywać się w nią w osłupieniu, dodała: – Bo dba pan o rozwój fizyczno-poznawczy Amandy. Bo wie pan dobrze, że rozwój ten jest uzależniony od dostarczania organizmowi zrównoważonego zestawu witamin i minerałów.
– Sęk w tym, że pani Pine...
– Tak, wiem. Zaginęła w akcji. Próbowałam skontaktować się z nią, ale powiedziano mi, że mieszka w Nowym Jorku.
– Jesteśmy po rozwodzie.
– Przykro mi słyszeć, ale rozwód niewiele ma wspólnego z drugim śniadaniem.
– Na pozór, jednak...
– Mężczyzna, panie Pine, może przygotowywać drugie śniadanie. Z punktu widzenia biologii nie leży to poza zasięgiem jego umiejętności.
– Oczywiście – zgodził się Walter, szarpiąc się z krzesłem. – Proszę, pani Zott, zechce pani usiąść.
– Mam coś w cyklotronie – odparła z irytacją, spoglądając na zegarek. – Rozumiemy się czy nie?
– W cyklo...
– W akceleratorze cząstek elementarnych.
Elizabeth obrzuciła wzrokiem ściany. Zapełniały je oprawione w ramki plakaty reklamujące melodramatyczne opery mydlane i efekciarskie teleturnieje.
– Mój dorobek – powiedział Walter, nagle zażenowany prostactwem plakatów. – Może coś z tego pani widziała?
Kobieta ponownie obróciła się ku niemu.
– Proszę pana – odezwała się tonem bardziej pojednawczym – przykro mi, że nie mam czasu ani możliwości przygotowywać drugich śniadań pańskiej córce. Oboje wiemy, że jedzenie to katalizator, który odblokowuje nasze mózgi, wiąże nasze rodziny i wyznacza naszą przyszłość. A jednak... – Urwała, mrużąc oczy na widok plakatu jakiejś opery mydlanej, na którym pielęgniarka w dość niezwykły sposób roztaczała opiekę nad pacjentem. – Czy ktoś w ogóle ma czas, żeby uczyć cały naród przygotowywania jedzenia, które rzeczywiście odżywia? Żałuję, ale ja tego czasu nie mam. A pan go ma?
Kiedy odwróciła się do wyjścia, Pine, nie chcąc dać jej uciec ani nie do końca wiedząc jeszcze, co sam za chwilę wymyśli, rzucił szybko:
– Zaraz, proszę, niech pani poczeka... proszę. Co... co pani przed chwilą powiedziała? O uczeniu całego narodu przygotowywania jedzenia, które... które rzeczywiście odżywia?
Kolacja o szóstej miała premierę miesiąc później. I choć pomysł nie całkiem przypadł Elizabeth do gustu – była w końcu chemiczką doświadczalną – podjęła się zajęcia z tych samych powodów co zwykle: było lepiej płatne, a ona miała dziecko na utrzymaniu.
Od pierwszego dnia, w którym Elizabeth założyła kuchenny fartuch i wyszła na plan, nie ulegało wątpliwości, że ma w sobie to coś – cechę trudną do określenia, ale decydującą o medialności. Jednocześnie była osobą konkretną, tak prostolinijną i rzeczową, że ludzie nie wiedzieli, co o niej sądzić. Podczas gdy w innych programach kulinarnych dobroduszni mistrzowie kuchni radośnie popijali sherry, Elizabeth Zott prowadziła swoją audycję z powagą. Nigdy się nie uśmiechała. Nigdy nie żartowała. A jej potrawy były równie rzetelne i praktyczne jak ona sama.
Po pół roku program Elizabeth nieprzerwanie zyskiwał coraz większą oglądalność. Po roku był prawdziwą instytucją. A nim minęły dwa lata, dowiódł swojej niesamowitej potęgi, nie tylko jednocząc rodziców z dziećmi, ale i obywateli z państwem. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że kiedy Elizabeth Zott kończyła gotować, cała Ameryka zasiadała do stołów.
Jej program oglądał nawet wiceprezydent Lyndon Johnson.
– Chce pan wiedzieć, co sobie myślę? – powiedział raz, zbywając jakiegoś nieustępliwego reportera. – Myślę, że powinien pan mniej pisać, a więcej oglądać telewizji. Niech pan zacznie od Kolacji o szóstej. Ta Zott zna się na rzeczy.
Tak też było. U Elizabeth Zott próżno było szukać objaśnień, jak robić minikanapeczki z ogórkiem czy delikatne suflety. Jej przepisy kulinarne były konkretne: duszone mięsa, zapiekanki, dania przyrządzane w wielkich metalowych garnkach. Pilnowała obecności produktów z wszystkich czterech grup żywieniowych. Wierzyła w solidne porcje. I twierdziła, że nie warto przyrządzać żadnej potrawy, której trzeba poświęcić więcej niż godzinę. Każdy swój program kończyła charakterystyczną odezwą:
– Dzieci, nakryjcie do stołu. Wasza matka potrzebuje teraz chwili dla siebie.
Ale potem jakiś ważny dziennikarz napisał artykuł pod tytułem Dlaczego zjemy wszystko, co nam zaserwuje, w którym mimochodem nazwał ją Lalunią Lizzie – i przezwisko to, jako że było zarówno poniekąd trafne, jak i zgrabne, przylgnęło do niej niczym farba drukarska do gazety, w której je wydrukowano. Odtąd obcy ludzie wołali za nią Lalunia, ale Madeline mówiła do niej „mamo” i chociaż była jeszcze dzieckiem, rozumiała, że przezwisko deprecjonuje talent jej matki. Była chemikiem, a nie kucharką z telewizji. Elizabeth zaś, skrępowana w obecności swojego jedynego dziecka, czuła wtedy wstyd.
Czasami Elizabeth leżała nocą w łóżku i zachodziła w głowę, jakim cudem w jej życiu doszło do czegoś takiego. Nigdy jednak nie musiała zachodzić w głowę długo, bo odpowiedź znała doskonale.
Przez Calvina Evansa.