Lekcje życia - ebook
Lekcje życia - ebook
W ciągu czasu spędzonego na ziemi, który nazywamy życiem, wszyscy mamy do odrobienia pewne lekcje. Staje się to szczególnie widoczne wówczas, gdy pracujemy z umierajacymi. To oni uczą się i nas bardzo wielu rzeczy - jak właściwie przeżyć zycie, jak pozbywać się tego, co w nas złe, a odszukać to, co najlepsze w nas samych i innych. Wszystko sprowadza się do pytania:"Czy starczyło mi czasu, aby żyć właściwie?"
Nauki z tej książki - owoc ścisłej wspólpracy autorów, których opisane doświadczenia pochodzą z ich wykładów, warsztatów oraz rozmów z pacjentami i członkami ich rodzin - są po to, byśmy potrafili docenić wagę życia.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-914-3 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pragnę wyrazić wdzięczność Josephowi, który umożliwił mi napisanie jeszcze jednej książki, oraz Annie, która zajmuje się moim domem, dzięki czemu nie musiałam się przeprowadzić do domu opieki. A także moim dzieciom: Barbarze i Kennethowi, dzięki którym wciąż się trzymam.
Elisabeth
Chciałbym przede wszystkim podziękować Elisabeth za przywilej współtworzenia z nią tej książki. Twoja mądrość, autentyczność i przyjaźń sprawiły, że było to dla mnie naprawdę ważne doświadczenie. Dziękuję też Alowi Lowmanowi z Authors and Artists za wiarę w to, że ma do czynienia z ważną pozycją. Twoja pomoc, wsparcie i przyjaźń były dla mnie prawdziwym darem.
Składam też wyrazy wdzięczności Caroline Sutton z wydawnictwa Simon & Schuster za jej ważne uwagi i doskonałą pracę edytorską. Proszę także, by moje podziękowania przyjęli: doktor Elaine Chaisson, B.G. Dilworth, Barry Fox, Linda Hewitt, Christopher Landon, Marianne Williamson, Charlotte Patton, Berry Perkins, Teri Ritter, R.N., Jaye Taylor, James Thommes i terapeuta Steve Uribe. Każda z tych osób na swój sposób przyczyniła się do powstania tej książki.
DavidWSTĘP ELISABETH
W ciągu spędzonego na ziemi czasu, który nazywamy życiem, wszyscy mamy do odrobienia pewne lekcje. Staje się to szczególnie widoczne wówczas, gdy pracujemy z umierającymi. To oni uczą się na koniec bardzo wielu rzeczy, zwykle takich, których nie mogą już wykorzystać. Po tym jak w 1995 roku przeprowadziłam się na pustynię w Arizonie, dostałam w Dniu Matki wylewu, który doprowadził do paraliżu. Przez następne pół roku stałam na progu śmierci. Czasami wydawało mi się, że za parę tygodni nie będzie mnie już na tym świecie. Wiele razy bywałam rozczarowana tym, że śmierć nie przychodzi, bo czułam, że jestem z nią pogodzona. Nie umarłam, bo wciąż jeszcze mam do odrobienia lekcje życia, moje ostatnie lekcje. Dotyczą one ostatecznej prawdy o naszym życiu i stanowią jego tajemnicę. Chciałam napisać ostatnią książkę, ale nie o śmierci i umieraniu, tylko o życiu.
Wszyscy mamy w sobie i Gandhiego, i Hitlera. Oczywiście w sensie metaforycznym. Gandhi to nasza najlepsza część, całe nasze współczucie, a Hitler – to, co najgorsze, wszystkie nasze złe cechy. Nasze lekcje życia mają polegać na tym, by pozbywać się tego, co w nas złe oraz małe, i odszukać to, co najlepsze w nas samych i innych. Są one niczym wiatr halny, który przechodzi przez nasze życie. To lekcje życia tworzą naszą osobowość. Jesteśmy tu po to, by uzdrowić siebie i innych. Nie chodzi mi o uzdrowienie czysto fizyczne, ale o coś znacznie głębszego. O uzdrowienie tego, co w nas duchowe.
Gdy mówimy, że odrobiliśmy lekcje, chodzi o to, że kończymy pewne rozpoczęte sprawy. Nie dotyczą one śmierci, ale właśnie życia. Dotyczą najważniejszych spraw, takich jak pytanie, które możemy sobie zadać: „Tak, miałem przyjemne życie, ale czy starczyło mi czasu, by żyć prawdziwie?”. Wielu ludzi tylko istniało przez jakiś czas, choć tak naprawdę nie żyli. W dodatku musieli bardzo się wysilać, by ukrywać to, czego nie skończyli.
Niedokończone sprawy są największym problemem w życiu, dlatego też pojawiają się w obliczu śmierci. Mamy tyle lekcji do odrobienia w naszym życiu, że po prostu nie starcza na wszystko czasu. Ale im więcej ich odrobimy, im więcej spraw skończymy, im pełniej żyjemy, tym prawdziwsze jest nasze życie. I niezależnie od tego, kiedy umrzemy, możemy sobie powiedzieć: „Mój Boże, ale miałem życie!”.WSTĘP DAVIDA
Spędziłem wiele czasu z ludźmi, którzy znajdowali się na krawędzi życia. Była to bardzo wzbogacająca i pouczająca praca. Widzę wyraźne związki mojego psychologicznego, emocjonalnego i w ogóle duchowego rozwoju z tym zajęciem. I chociaż jestem im za to bardzo wdzięczny, to jednak nie od nich rozpocząłem moje lekcje. Zaczęły się one wiele lat temu od śmierci mojej matki i trwają po dziś dzień wraz z tym, jak odchodzą kolejne bliskie mi osoby.
W ciągu ostatnich paru lat przygotowywałem się na pożegnanie mojej nauczycielki, mentorki i kochanej przyjaciółki, Elisabeth Kübler-Ross. Spędzałem z nią dużo czasu, odrabiając te ostatnie lekcje. Elisabeth nauczyła mnie bardzo wiele, jeśli idzie o pracę z umierającymi, a teraz sama stanęła twarzą w twarz ze śmiercią. Opowiadała mi o swoich uczuciach – przede wszystkim o gniewie – a także o poglądach na życie. Kończyła właśnie swoją ostatnią książkę Koło życia, a ja pisałem moją pierwszą The Needs of the Dying. Ale nawet w tak trudnym okresie bardzo mi pomagała, służąc radą na temat wydania książki, pacjentów i samego życia.
Wiele razy było mi bardzo trudno opuszczać jej dom. Żegnaliśmy się z przekonaniem, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Już na ulicy nie mogłem powstrzymać łez. Tak ciężko stracić kogoś, kto tyle dla nas znaczył, nawet jeśli twierdzi, że jest gotowy na śmierć. Jednak Elisabeth nie umarła, a jej stan stopniowo się poprawiał. Nie skończyła swojej gry z życiem i życie najwyraźniej nie skończyło z nią.
W dawnych czasach poszczególne społeczności miały miejsca zebrań, gdzie dzieci i dorośli słuchali opowieści o życiu, jego wyzwaniach i o tym, czego uczy bliskość śmierci. Ludzie wiedzieli, że czasami największy ból pozwala najwięcej się nauczyć. I że tę naukę, te lekcje życia, powinno się przekazać dalej. Właśnie na tym mi zależy – by przekazać dalej część z tego, czego się sam nauczyłem. Dzięki temu przetrwa to, co najlepsze z tych, którzy od nas odeszli.
W czasie tej długiej, czasami dziwnej podróży zwanej życiem odnajdujemy wiele rzeczy, ale przede wszystkim odnajdujemy siebie. Dowiadujemy się, kim jesteśmy i co tak w istocie ma dla nas znaczenie. Wzloty i upadki mówią nam, czym tak naprawdę jest miłość i związek. Odnajdujemy w sobie odwagę, by pokonać gniew, łzy i nasze obawy. To wszystko jest tajemnicą, ale mimo to potrafimy wziąć życie w swoje ręce i odnaleźć w nim szczęście. Nasze życie nie jest idealne, nie przypomina bajki, jednak żyjąc autentycznie, nadajemy mu krzepiące znaczenie.
Miałem to szczęście, że mogłem spędzić z Matką Teresą parę ostatnich miesięcy jej życia. Powiedziała mi, że jej najważniejszym zadaniem było zajmowanie się umierającymi, gdyż uważa życie za coś niezwykle cennego. „Życie to osiągnięcie – powiedziała – a śmierć stanowi jego koniec”. Większość z nas jednak nie tylko nie uważa śmierci za osiągnięcie, dotyczy to również naszego życia – choć tym właśnie jest w swej istocie.
Umierający zawsze potrafili udzielić nam ważnych nauk, bo tylko wtedy, kiedy znajdujemy się na krawędzi życia, potrafimy zobaczyć je z całą wyrazistością. Te nauki są po to, byśmy potrafili docenić wagę życia. Odkrywamy w nich nowy wymiar bohaterstwa; coś, co wykracza poza wszystkie nasze doświadczenia i pozwala wykorzystać to, kim jesteśmy i co możemy zrobić. Dzięki nim nie tylko żyjemy, ale czujemy samo życie.LEKCJA PIERWSZA
Autentyczność
Tę historię usłyszeliśmy od Stephanie, kobiety po czterdziestce, w czasie jednego z wykładów.
– Parę lat temu w piątkowe popołudnie wybrałam się z Los Angeles do Palm Springs. Nie jest to najlepszy moment na wyjazd z Los Angeles, ale bardzo już chciałam wyjechać na pustynię i odprężyć się w gronie przyjaciół.
Na przedmieściach miasta samochody przede mną zatrzymały się, więc ja też nacisnęłam hamulec. Jednocześnie spojrzałam we wsteczne lusterko i zauważyłam wóz, który zbliżał się do mnie z ogromną prędkością. Uświadomiłam sobie, że jego kierowca w ogóle nie zwraca uwagi na to, co się przed nim dzieje, i że za chwilę uderzy w mój tył, w dodatku z wielką siłą. Ja sama stałam tuż za innym samochodem, znalazłam się więc w olbrzymim niebezpieczeństwie. Zrozumiałam, że za chwilę mogę umrzeć.
Spojrzałam na zaciśnięte na kierownicy dłonie. Nie zacisnęłam ich specjalnie – to był mój naturalny stan, tak właśnie żyłam. Pomyślałam, że nie chcę tak żyć, a tym bardziej tak umierać. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i opuściłam ręce. Rozluźniłam się. Poddałam się życiu i śmierci. Następnie tamten samochód najechał na mnie ze straszną siłą.
Kiedy wszystko zamarło i ucichło, otworzyłam oczy. Nic mi się nie stało. Samochód przede mną był zmiażdżony, ten za mną też strzaskany. Moje auto złożyło się niczym harmonijka.
Policjanci powiedzieli, że miałam szczęście, bo się zrelaksowałam. Silne napięcie mięśniowe wzmaga prawdopodobieństwo odniesienia poważnych obrażeń. Po tym wypadku poczułam, że otrzymałam dar. I nie polegał on na tym, że wyszłam z niego bez szwanku. Zobaczyłam, jak żyję, i dostałam szansę, by to zmienić. Trzymałam życie w zaciśniętej pięści, a przecież mogłam ją otworzyć i potraktować jak piórko, które spoczywa na mojej dłoni. Zrozumiałam, że jeśli potrafiłam się odprężyć w obliczu śmierci, to teraz będę mogła naprawdę cieszyć się życiem. W tym momencie poczułam większy związek z samą sobą niż kiedykolwiek wcześniej.
* * *
Jak wiele osób, które znalazły się na krawędzi życia, Stephanie odebrała naukę – nie o śmierci, ale o życiu.
Każdy z nas czuje gdzieś głęboko w duchu, że powinien się kimś stać. Zauważa również, kiedy staje się taką osobą. Ale bywa też odwrotnie – czuje, że coś źle poszło, i oddala się od swojego powołania.
Wszyscy szukamy odpowiedzi i staramy się odrobić lekcje życia, niezależnie od tego, czy robimy to świadomie, czy nie. Zmagamy się ze strachem i poczuciem winy. Szukamy znaczeń, miłości i siły. Próbujemy zrozumieć strach, przemijanie i czas. Chcemy odkryć to, kim jesteśmy i jak możemy osiągnąć pełnię szczęścia. Czasami szukamy tego wszystkiego w naszych bliskich, w religii, u Boga – tam, gdzie jak nam się wydaje, można to odnaleźć. Jednak zbyt często myślimy, że odpowiedzi dostarczą nam pieniądze, pozycja, „idealna” praca i tym podobne, a potem stwierdzamy, że nie ma w nich tych znaczeń, które chcemy odszukać, i że te rzeczy mogą nam złamać życie. Jeśli podążymy tymi fałszywymi tropami bez ich głębszego zrozumienia, w sposób nieunikniony doświadczymy pustki i uznamy, że życie nie ma sensu, a miłość i szczęście to tylko iluzje.
Niektórzy odnajdują sens życia poprzez naukę, oświecenie czy twórczość. Inni odkrywają ten sens, patrząc prosto w oczy nieszczęściu czy nawet śmierci. Być może usłyszeli od lekarza, że mają raka i zostało im tylko pół roku życia. Może patrzyli, jak ich bliscy walczą o życie, lub przeżyli trzęsienie ziemi czy powódź.
Byli na krawędzi. Znaleźli się też na progu nowego życia. Spojrzeli prosto w „oczy potwora”, poddali się śmierci w sposób ostateczny, dzięki czemu przerobili lekcję życia, co już na zawsze zmieniło ich spojrzenie na egzystencję. Musieli w głębi swej rozpaczy zdecydować, co chcą robić z tym czasem, który im pozostał. Nie wszystkie z tych lekcji są przyjemne, ale każda może wzbogacić nasze życie. Po co więc czekać na koniec, by dowiedzieć się czegoś nowego i ważnego?
Na czym polegają te lekcje, których odrobienia domaga się nasze życie? Praca z umierającymi i chorymi pokazuje, że w większości polegają na tym samym – trzeba przejść przez lekcję strachu, lekcję poczucia winy, lekcję gniewu, lekcję wybaczenia i poddania się śmierci, lekcję czasu i cierpliwości, lekcję miłości, lekcję związków z innymi ludźmi, lekcję zabawy, lekcję utraty i siły, lekcję autentyczności i lekcję szczęścia.
Odrabianie ich przypomina trochę osiąganie dojrzałości. Nie stajemy się nagle szczęśliwsi, bogatsi czy bardziej wpływowi, ale lepiej rozumiemy otaczający nas świat i potrafimy osiągnąć wewnętrzny spokój. Nie znaczy to, że nasze życie stanie się doskonałe, ale dzięki tym lekcjom zobaczymy je takim, jakie powinno być. Jak powiedział pewien człowiek: „Potrafię się teraz cieszyć z niedoskonałości życia”.
Jesteśmy tu, na ziemi, by odrobić nasze własne lekcje. Nikt nam nie powie, na czym one polegają; sami musimy odbyć podróż przez życie, by to odkryć. W ich trakcie możemy stanąć w obliczu większych lub mniejszych problemów, ale zawsze będzie to coś, z czym jesteśmy w stanie się zmierzyć. Ktoś, kto musi się nauczyć czegoś na temat miłości, może mieć kilku małżonków lub w ogóle nie być w związku. Ktoś, kto powinien dowiedzieć się czegoś o pieniądzach, może wcale ich nie mieć lub też pławić się w luksusie.
W tej książce zajmiemy się życiem i sprawdzimy, jak ono wygląda od tamtej drugiej strony. Dowiemy się, że nie jesteśmy sami, a w dodatku zobaczymy to, co nas łączy, jak umacnia się miłość i wzbogacają nas związki z innymi ludźmi. Mamy nadzieję, że uda nam się zrozumieć, iż nie tylko nie jesteśmy słabi, ale mamy w sobie moc całego wszechświata. Dowiemy się prawdy o naszych iluzjach, o szczęściu i o tym, jacy tak naprawdę jesteśmy wspaniali. Zobaczymy, że mamy wszystko, czego potrzebujemy, by móc żyć naprawdę pięknie.
Osoby, z którymi pracowaliśmy, w obliczu utraty najbliższych zrozumiały, że miłość jest tym, co najistotniejsze w życiu. Jest ona naprawdę czymś jedynym, co możemy mieć i zabrać ze sobą. Ci ludzie przestali szukać szczęścia „gdzieś tam” i nauczyli się znajdować bogactwo oraz szczęście w tym, co mają, i kim są, nauczyli się docierać do głębszych pokładów możliwości, którymi dysponują. Innymi słowy, przebili mur, który oddzielał ich od pełni życia. Nie żyją już z myślą o jutrze, czekając na nową pracę, wydarzenie rodzinne, wakacje czy podwyżkę. Udało im się odnaleźć bogactwo teraz, gdyż nauczyli się słuchać swojego serca.
Życie oferuje nam nauki, daje powszechne prawdy na temat miłości, strachu, upływu czasu, władzy, utraty bliskich, szczęścia, związków i autentyczności. To, że jesteśmy nieszczęśliwi, nie wynika z tego, że życie stało się bardzo skomplikowane, ale z tego, że nie potrafimy dostrzec jego podstawowej prostoty. Prawdziwe wyzwanie polega na tym, by odnaleźć znaczenie tych lekcji. Wielu z nas uważa, że nauczyło się wystarczająco dużo na temat miłości. A jednak nie potrafimy w pełni kochać… Nasza miłość ukrywa się gdzieś w cieniu strachu, braku poczucia bezpieczeństwa i oczekiwań. Idziemy razem przez życie, a mimo to czujemy się samotni, bezradni i zawstydzeni.
Kiedy stawiamy czoło najstraszniejszym sytuacjom, rośniemy w oczach. W najgorszych okolicznościach potrafimy wydobyć z siebie nasze najlepsze cechy. Odnalezienie prawdziwego sensu tych lekcji pozwala nam żyć w prawdzie i szczęściu. Takie życie nie jest idealne, ale za to autentyczne. I zdecydowanie głębsze.
Być może pierwsze i najmniej oczywiste pytanie, na które musimy odpowiedzieć, dotyczy nas samych: Kto odrabia te lekcje? Kim jestem?
W ciągu życia wielokrotnie zadajemy sobie to pytanie. Wiemy z całą pewnością, że doświadczenie pomiędzy narodzinami i śmiercią określamy mianem życia. Ale czy ja sam jestem doświadczeniem czy też doświadczającym? Czy jestem swoim ciałem? Swoimi wadami? Czy ta choroba mnie określa? Czy jestem matką, bankierem, urzędnikiem lub kibicem? Czy stanowię produkt tego, jak mnie wychowano? Czy mogę się zmienić – i nadal pozostać sobą – czy też wykuto mnie w kamieniu?
Nie jesteśmy żadną z tych rzeczy. Niewątpliwie mamy wady, ale to wcale nie znaczy, że one nas określają. Być może jesteśmy chorzy, ale choroba nie jest nami. A jeśli mamy pieniądze, to nie znaczy, że nimi jesteśmy. Nie jesteśmy naszymi życiorysami, domami, stopniami ze szkoły, zajęciami lub tytułami. Wszystko to może się zmienić. Ale istnieje taka część nas samych, która pozostaje niedefiniowalna i niezmienna, której nie można się pozbyć pod wpływem starzenia się, choroby lub jakichś innych okoliczności. Jest jeszcze autentyczność, z którą się urodziliśmy i z którą umrzemy. Jesteśmy po prostu w cudowny sposób sobą.
Kiedy patrzymy na tych, którzy zmagają się z chorobą, staje się jasne, że aby zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy, musimy pozbyć się tego wszystkiego, co nie jest w nas autentyczne. Gdy widzimy umierających, nie skupiamy się już na wadach, błędach czy chorobach, które dostrzegaliśmy wcześniej. Widzimy tylko ich samych, gdyż pod koniec życia stają się bardziej prawdziwi i uczciwi, i są wreszcie – tak jak dzieci – tylko sobą.
Czy jesteśmy w stanie zobaczyć, kim jesteśmy, tylko na początku i na końcu życia? Czy tylko niezwykłe okoliczności odkrywają najzwyczajniejsze prawdy? Czy w innym przypadku jesteśmy ślepi? Oto najważniejsza lekcja życia – należy odnaleźć nasze autentyczne ja i szukać go też u innych.
Kiedyś zapytano wielkiego renesansowego rzeźbiarza Michała Anioła, jak stworzył tak wspaniałe dzieła sztuki, jak Pietà czy Dawid. Wyjaśnił, że widział rzeźby już wewnątrz marmurowych bloków i aby je stworzyć, musiał jedynie usunąć to, co niepotrzebne. Wspaniała rzeźba tylko czekała na to, żeby ją odkryć. To samo dotyczy tej wspaniałej osoby, która jest w nas i czeka na to, byśmy ją odkryli. Wszyscy mamy w sobie ziarna wielkości. „Wielcy” ludzie nie mają w sobie czegoś niezwykłego; po prostu udało im się usunąć wiele z tego, co przeszkadzało im ujawnić swoje najlepsze cechy.
Niestety, nasze wewnętrzne dary często kryją się za warstwami masek i ról, które staraliśmy się wypełniać. Te role – na przykład rodzica, pracownika, przykładnego członka społeczności, cynika, trenera, outsidera, kibica, miłego faceta, buntownika czy kochającego dziecka, które zajmuje się chorymi rodzicami – mogą stać się „kamieniami”, pod którymi kryje się nasze prawdziwe ja.
Czasami ktoś zmusza nas do przyjęcia określonej roli: „Chcę, żebyś pilnie się uczył i został lekarzem”, „Bądź bardziej kobieca”, „Jeśli chcesz awansować, musisz być wydajny i sumienny”.
Zdarza się, że sami te role przyjmujemy, gdyż wydają nam się użyteczne, budujące lub korzystne: „Mama zawsze tak to robiła, więc tak pewnie jest dobrze”, „Wszyscy skauci są szlachetni i się poświęcają, będę więc szlachetny i się poświęcę”, „Nikt w szkole mnie nie lubi, ale wszyscy lubią surferów, zostanę więc surferem”.
Czasami w obliczu zmiany okoliczności świadomie lub nie decydujemy się na zmianę roli, co prowadzi do rozczarowania. Na przykład małżonkowie mogą powiedzieć: „Było nam tak wspaniale przed ślubem, ale potem coś się popsuło”. Ich wspólne życie bez ślubu było tylko trwaniem. Kiedy się pobrali, starali się przyjąć wyuczone role i stać się mężem i żoną. Podświadomie „wiedzieli”, jacy powinni być mąż i żona, i próbowali się do tego dostosować, zamiast po prostu być sobą. Ktoś inny powiedział nam: „Byłem takim fajnym wujkiem, ale od kiedy zostałem ojcem, czuję się sobą rozczarowany”. Jako wujek nie myślał o tym, jak powinien zajmować się dziećmi, tylko robił to, co mu serce dyktowało. Gdy został ojcem, uznał, że ma do wypełnienia określoną rolę, ale ta była sprzeczna z jego osobowością, jego autentycznym ja.
EKR
Nie zawsze łatwo odnaleźć swoje autentyczne ja. Jak wielu czytelników zapewne wie, urodziłam się jako jedno z trojaczków. W tamtych czasach trojaczki ubierano tak samo, dawano im takie same zabawki, a nawet zapisywano na takie same zajęcia. Wiele osób postrzegało trojaczki nie jak poszczególne osoby, ale „zestaw”. Niezależnie od tego, jak bardzo starałam się w szkole, okazało się, że zawsze dostawaliśmy trójki. Jedno z nas mogło dostać piątkę, a drugie dwójkę, ale nauczyciele wciąż nas mylili, więc bezpiecznie było dać nam wszystkim trójki. Czasami, kiedy siadałam ojcu na kolanach, uświadamiałam sobie, że on nie wie, kim jestem. Łatwo sobie wyobrazić, jak to wpłynęło na nasze poczucie tożsamości. Teraz wiemy, jak ważne jest to, żeby odnaleźć w takich dzieciach indywidualność i podkreślać to, co je dzieli. Obecnie, kiedy ciąże mnogie są czymś zwykłym, rodzice nauczyli się tego, by nie ubierać i nie traktować bliźniaków czy trojaczków w ten sam sposób.
Jako jedno z trojaczków rozpoczęłam więc poszukiwania tożsamości. Zawsze próbowałam być sobą, nawet jeśli nie był to najbardziej aprobowany wybór. Nie wierzę, by udawanie mogło dać coś dobrego.
Kiedy w swoim życiu nauczyłam się już autentyczności, rozwinął się we mnie dar rozpoznawania tej cechy u innych. W takich sytuacjach mówię, że potrafię kogoś „wywąchać”. Oczywiście tego, że ktoś jest naturalny, nie odbieram tylko powonieniem, ale wszystkimi zmysłami. Staram się „wywąchać” nowo poznanych ludzi, a jeśli są autentyczni, daję sygnał, że mogą się zbliżyć. Jeśli nie, pokazuję, żeby odeszli. Praca z umierającymi daje bardzo wyraźne poczucie autentyczności.
Czasami niezwykle mocno wyczuwałam w moim życiu brak autentyczności, ale zdarzało się, że to poczucie nie było tak silne. Na przykład, wiele osób chce pokazać, że są miłe, odwożąc mnie na wykłady i wpychając mój wózek na podium. Ale później – kiedyś tak się zdarzało – zostaję sama i trudno mi wrócić do domu. Takie sytuacje pozwoliły mi zrozumieć, że ci ludzie wykorzystują mnie jedynie po to, żeby pokazać, jacy są dobrzy. Gdyby byli naprawdę mili, a nie tylko przyjmowali na chwilę taką rolę, z pewnością zadbaliby o mój powrót.
* * *
Większość z nas odgrywa w swoim życiu wiele ról. Nauczyliśmy się je zmieniać, ale często nie wiemy, jak sprawdzić, co jest za nimi. Te role – małżonka, rodzica, szefa, miłego faceta, buntownika i tak dalej – nie muszą być złe i często stanowią instrukcję, jak się zachować w nowych sytuacjach. Główne zadanie polega na tym, by oddzielić w nich to, co nam odpowiada, od tego, co jest sprzeczne z naszym usposobieniem. Przypomina to obieranie cebuli i również może wywołać łzy.
Ból może nam sprawić, na przykład, odkrycie w nas tego, co złe, i znalezienie sposobu, by uzewnętrznić te uczucia. Wszyscy mamy w sobie potencjał, by zostać kimkolwiek, poczynając od Gandhiego, a na Hitlerze kończąc. Większość nie przyznaje się do tego, że nosi w sobie Hitlera, i w ogóle nie chce o tym słyszeć. Wszyscy mamy jednak złe cechy lub też możliwości, by je rozwinąć. Zaprzeczanie temu jest czymś naprawdę niebezpiecznym. Jeśli jacyś ludzie zaprzeczają istnieniu w nich ciemnej strony i twierdzą, że nie są zdolni do negatywnych myśli lub czynów, może to budzić niepokój. Przyznanie się do złych skłonności stanowi podstawę terapii. Gdy już to nastąpi, możemy zacząć się zastanawiać, jak się ich pozbyć. I kiedy odrabiamy kolejne lekcje, pozbywamy się też ról i odkrywamy w nich to, co nam nie odpowiada. Nie znaczy to, że jesteśmy z natury źli, a tylko, że mamy oddzielającą nas od rzeczywistości fasadę, której nie dostrzegamy. Jeśli ktoś odkryje, że wcale nie jest szczególnie miły, powinien pozbyć się tej roli i zachowywać się autentycznie, gdyż takie zawsze miłe zachowanie jest sztuczne. Często też wahadło musi wychylić się mocno w drugą stronę (stajemy się złośliwcami), zanim w końcu powróci do neutralnego położenia. Dopiero wtedy możemy odkryć, kim tak naprawdę jesteśmy i że wolimy być mili ze współczucia, a nie dla zysku.
Jeszcze większe wyzwanie stanowi pozbycie się mechanizmu obronnego, który pomagał nam przetrwać w dzieciństwie. Jednak kiedy ten mechanizm nie jest już potrzebny, może obrócić się przeciwko nam samym. Pewna kobieta nauczyła się w dzieciństwie, że musi unikać ojca alkoholika. Doskonale wiedziała, że lepiej przerwać rozmowę czy wyjść z pokoju, kiedy sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli. Była to jedyna rzecz, którą mogła zrobić sześcioletnia dziewczynka, kiedy ojciec się upijał i zaczynał na nią wrzeszczeć. Pomogło jej to przetrwać dzieciństwo, ale teraz, kiedy sama jest matką, takie zachowania są złe dla jej dzieci. Trzeba pozbywać się tych mechanizmów, które nie są już użyteczne. Podziękować im i już z nich nie korzystać. Czasami musimy żałować tego, czego nigdy nie doświadczymy, tak jak ta kobieta, która żałowała, że nigdy nie doświadczyła normalnego dzieciństwa.
Zdarza się, że przyjmowane role potrafią nam dużo dać, ale później, gdy dojrzewamy, dociera do nas, że trzeba za to płacić. Czasami ten koszt jest zbyt wielki. Wiele osób dopiero po czterdziestce zaczyna zdawać sobie sprawę, że w rodzinie byli zawsze tymi, którzy się wszystkim zajmują i dbają o spokój. Dociera do nich, że są aż nazbyt mili w swoich rodzinach. Niepostrzeżenie wzięli na siebie obowiązek dbania o dobre samopoczucie rodziców i rodzeństwa, zażegnywania konfliktów, pożyczania wszystkim pieniędzy i szukania im pracy. W którymś momencie możemy jednak zauważyć, że te role są narzucone, i zechcemy się ich pozbyć. Nie znaczy to, że przestaniemy być mili, ale nie będziemy tak usilnie dbać o to, by wszyscy wokół byli zadowoleni.
Rzeczywistość jest taka, że niektóre związki po prostu się nie udają. Zawsze możemy spodziewać się niezgody czy rozczarowania. Jeśli poczujemy, że do nas należy załatwianie wszystkich problemów, możemy zapłacić za to wysoką cenę, gdyż jest to zadanie ponad ludzkie siły.
Jak zareagujesz na nowego siebie?
- Możesz zauważyć, że rola była obowiązkiem: „To wspaniale, że nareszcie nie odpowiadam za wszystkich”.
- Możesz zauważyć, że oszukiwałeś otoczenie: „To była z mojej strony manipulacja, chciałem wydawać się milszy, żeby inni bardziej mnie lubili”.
- Możesz odkryć, że zasługujesz na miłość taki, jaki jesteś.
- Możesz stwierdzić, że to, co robiłeś, brało się ze strachu przed tym, że nie jesteś dobry, nie pójdziesz do nieba, że inni cię nie polubią.
- Możesz sobie uświadomić, że wykorzystywałeś tę rolę, by zdobywać kolejne trofea: „Zawsze mi się wydawało, że wszyscy będą mnie lubić i podziwiać, ale tak jak każdy – jestem tylko człowiekiem”.
- Możesz zrozumieć, że inni powinni mieć problemy, bo dzięki temu odkryją, kim tak naprawdę są.
- Możesz zrozumieć, że chcesz, by poczuli się słabsi, bo dzięki temu sam poczujesz się silniejszy.
- Możesz zrozumieć, że koncentrując się na ich problemach, unikamy własnych.
Większość z nas nie popełniła żadnego przestępstwa, ale i tak musimy się uporać z naszą ciemną stroną. To, co czarne i białe, jest oczywiste, jednak często ukrywamy i wypieramy się tego, co szare: „miłego” faceta, tego, który się izoluje, ofiary czy męczennika. To oni stanowią szarą część ciemnej strony naszej osobowości. Nic nie zrobimy z tą naszą złą częścią, jeśli nie przyznamy, że w ogóle ją mamy. Jeżeli przyznamy się do wszystkich naszych uczuć, możemy stać się w pełni sobą.
Możemy żałować utraty tych ról, ale zauważymy, że jest nam z tym lepiej, gdyż stajemy się w ten sposób bardziej autentyczni.
Nasza istota jest wieczna – nigdy się nie zmieniła i nigdy się nie zmieni.
Nasza istota to znacznie więcej niż tylko suma okoliczności, niezależnie od ich charakteru, choć oczywiście mamy tendencję, by definiować siebie właśnie przez okoliczności. Jeśli mamy świetny dzień – jest piękna pogoda, hossa na giełdzie, umyty samochód lśni i dzieci są grzeczne – czujemy się znakomicie, jakbyśmy to my sami byli wspaniali. Jeśli nie, czujemy się bezwartościowi. Płyniemy w nurcie wydarzeń, na które tylko częściowo możemy wpływać. Jednak to, kim jesteśmy, nie podlega takim zmianom. Nie można tego zdefiniować przez to, co się dzieje na tym świecie i przez nasze w nim role. To wszystko są iluzje, mity, które wcale nie robią nam dobrze. Ta wspaniała osoba, którą jestem, kryje się za wszelkimi okolicznościami i sytuacjami. Odkrywamy naszą prawdziwą tożsamość i wielkość, gdy pozbywamy się tych iluzji tożsamości i odkrywamy nasze prawdziwe ja.
Często szukamy definicji siebie u innych. Jeśli są w złym nastroju, my też jesteśmy zdołowani. Jeśli uważają, że się mylimy, przechodzimy do defensywy. Jednak to, kim jesteśmy, ma się nijak do ataków i obrony. Jesteśmy pełni, kompletni i wartościowi właśnie tacy, jacy jesteśmy, bez względu na to, czy jesteśmy bogaci czy biedni, starzy czy młodzi, z medalami olimpijskimi czy z bagażem złych doświadczeń w związkach. Zawsze pozostajemy poza okolicznościami – niezależnie od tego, czy jest to początek, czy koniec naszego życia i czy cieszymy się sławą, czy poddajemy się rozpaczy. Jesteś, kim jesteś, a nie swoją chorobą, ani też tym, co robisz. Życie jest trwaniem, a nie robieniem czegoś.
DK
– Kim pani jest? – zapytałem kiedyś umierającą kobietę.
– Wszystkie role w moim życiu były tak pospolite, że czuję się zupełnie zwyczajna – odpowiedziała. – Czym moje życie może różnić się od życia innych ludzi? To choroba pozwoliła mi zrozumieć, że jestem naprawdę wyjątkowa. Nikt wcześniej nie odbierał świata tak, jak ja teraz. I to się już nie powtórzy. Od początku czasu aż po jego kres nigdy nie będzie drugiej takiej osoby.
Ta prawda dotyczy nas wszystkich. Nikt nie doświadczał świata tak jak my i nikt nie przeżył tego, co my sami. Nasza wyjątkowość wykracza poza granice zrozumienia. Ale możemy się nią cieszyć tylko wtedy, kiedy odkryjemy, kim tak naprawdę jesteśmy.
* * *
Wiele osób przeżywa załamanie, kiedy dociera do nich, że nie wiedzą, kim tak naprawdę są. Pierwsze próby poznania siebie są trudnym i zniechęcającym zadaniem. Ludzie nie wiedzą, jak reagować na swoje prawdziwe ja, gdyż przywykli do myślenia o tym, kim powinni być.
Kiedy okazuje się, że są poważnie chorzy, muszą po raz pierwszy uświadomić sobie, kim są w swej istocie. Zadając sobie pytanie: „Kto umiera?”, zwykle dochodzimy do wniosku, że pewna część nas samych zawsze istniała i że nigdy nie zginie. Kiedy przyjdzie dzień, gdy chorzy już nie będziemy mogli być bankierami, podróżnikami, lekarzami czy trenerami, wtedy musimy zadać sobie ważne pytanie: „Jeśli te zawody mnie nie określają, to kim jestem?”. Jeśli nie jesteś już miłym facetem z biura, samolubnym wujkiem czy pomocnym sąsiadem, to kim jesteś?
Odkrywanie siebie i bycie autentycznymi, ustalanie – na podstawie własnych doświadczeń – co chcemy robić, a czego nie chcemy. Jednak musimy zajmować się wszystkim – od znalezienia odpowiedniej pracy do kupowania ubrań – gdyż daje nam to radość i spokój. Ale jeśli robimy coś, by inni uznali nas za wartościowych, sami nie dostrzegamy w sobie tej wartości. To zadziwiające, jak wiele rzeczy robimy dlatego, że powinniśmy, a nie dlatego, że chcemy.
I tylko co jakiś czas ulegamy chęci, by zrobić coś „dziwnego” lub nowego. Pozwala nam to lepiej zrozumieć, kim jesteśmy, czy też zadać sobie pytanie, co byśmy zrobili, gdyby nikt nas nie widział? Na co byśmy się zdecydowali, gdybyśmy mogli coś zrobić, nie ponosząc żadnych konsekwencji? Odpowiedź na to pytanie ujawni wiele na temat nas samych, a przynajmniej na temat tego, co nam przeszkadza w życiu. Ta odpowiedź może wskazywać, co uważamy za złe w nas samych lub też od jakiej lekcji powinniśmy zacząć odkrywanie samych siebie.
Jeśli odpowiedziałeś, że coś byś ukradł, znaczy to zapewne, że masz za mało.
Jeśli odpowiedziałeś, że byś kłamał, znaczy to, że nie czujesz się bezpiecznie, mówiąc prawdę.
Jeśli odpowiedziałeś, że pokochałbyś kogoś, kogo teraz nie kochasz, to zapewne boisz się miłości.
DK
W czasie wakacji zawsze staram się zrobić jak najwięcej – wstaję wcześnie rano, a potem bez przerwy jestem zajęty, bo próbuję jak najwięcej zobaczyć, i dopiero wieczorem wracam wyczerpany do hotelu. W końcu jednak zrozumiałem, że nie bawię się dobrze w ten sposób i tylko przeżywam stresy, więc zadałem sobie pytanie, co bym zrobił, gdyby nikt na mnie nie patrzył. Pomyślałem, że spałbym dłużej, chodził w przyjemne miejsca, żeby się zrelaksować, i co najmniej godzinę dziennie siedział na werandzie albo plaży, czytając dobrą książkę lub próżnując. Rola entuzjastycznego turysty, który chce zobaczyć absolutnie wszystko, zupełnie do mnie nie pasowała. Starałem się do niej dostosować, bo wydawało mi się, że powinienem, ale było mi znacznie lepiej, gdy zrozumiałem, że wolę łączyć zwiedzanie z odpoczynkiem.
Co byś zrobił, gdyby obok nie było rodziców, szefa czy nauczyciela? Jak byś zdefiniował samego siebie? Kto kryje się pod tymi wszystkimi rolami? Z całą pewnością – prawdziwy ty.
* * *
Tim, ojciec trzech córek, w wieku sześćdziesięciu lat miał zawał. Wychowywał je samotnie i starał się być dobrym ojcem. Po zawale zaczął badać swoje życie.
– Zrozumiałem, że nie tylko moje tętnice stwardniały, lecz również ja sam – wyjaśnił. – Stało się to wiele lat wcześniej, kiedy zmarła moja żona i musiałem być silny. Chciałem, żeby córki też były silne, więc byłem dla nich surowy. Teraz to nie ma sensu. Mam sześćdziesiąt lat i moje życie wkrótce się skończy. Dlatego chcę, żeby córki wiedziały, jak bardzo je kocham.
Powiedział im o tym jeszcze w szpitalu. Córki zawsze wyczuwały tę miłość, ale to wyznanie sprawiło, że rozpłakały się wraz z nim. Ich ojciec nie czuł już, że musi być silny, tak jak kiedyś, i był wobec nich autentyczny.
Nie wszyscy jesteśmy geniuszami w rodzaju Alberta Einsteina czy sportowcami takimi jak Michael Jordan, ale „usunięcie tego, co zbędne” pozwoli nam zabłysnąć w tej lub innej dziedzinie, w zależności od naszych predyspozycji.
Nasza istota to czysta miłość, wyraz największej doskonałości. Jesteśmy tu po to, by uleczyć samych siebie i pamiętać o tym, kim zawsze byliśmy. Ta prawda powinna wskazywać nam drogę niczym latarnia morska w ciemności.
Gdy będziemy próbowali odkryć, kim jesteśmy, zrozumiemy, co jeszcze musimy zdziałać, jakie lekcje odrobić. Kiedy nasze wewnętrzne ja zjednoczy się z zewnętrznym, nie będziemy już musieli się ukrywać, bać czy się bronić. Zrozumiemy, że to, kim jesteśmy, wykracza poza okoliczności, w których się znajdujemy.
DK
Któregoś wieczoru rozmawiałem z mężczyzną w hospicjum. Cierpiał na stwardnienie zanikowe boczne (chorobę Lou Gehriga). Spytałem go, co najtrudniej mu znosić: samą chorobę czy pobyt w hospicjum.
– Nie, nic takiego – odparł. – Najgorsze jest to, że wszyscy myślą o mnie w czasie przeszłym. Jak o kimś, kto przeminął. A przecież bez względu na to, co się dzieje z moim ciałem, byłem i jestem tą samą osobą. Pewna część mnie jest niedefiniowalna i zawsze pozostaje taka sama, nie stracę jej z powodu upływu lat czy choroby. To właśnie ona trzyma mnie przy życiu. Tym właśnie jestem i tym pozostanę na zawsze.
* * *
Ten człowiek odkrył, że istota tego, kim jest, wykracza poza to, co dzieje się z jego ciałem, ile zarabia i ile dzieci spłodził. Kiedy pozbędziemy się tych ról, pozostaje nasza czysta istota. W każdym z nas tkwi potencjał wprost niewyobrażalnego dobra, dawania bez oczekiwania nagrody, słuchania bez osądzania i bezwarunkowej miłości. Ten potencjał to cel naszych wysiłków. Jeśli spróbujemy, będziemy go mogli w mniejszym lub większym stopniu wykorzystywać w każdej chwili naszego życia. Wielu ludzi, dotkniętych chorobą i pragnących podzielić się swoimi doświadczeniami z innymi, zmieniło się na lepsze. Zmierzają oni do zakończenia tego, co nie było ukończone w ich życiu, i mogą teraz wskazywać drogę innym.
To, kim jesteśmy, oznacza uczczenie integralności ludzkiego ja. Czasami również tych ciemnych stron naszej osobowości, które często próbujemy ukryć. Niejednokrotnie wydaje się nam, że pociąga nas dobro, ale tak naprawdę pociąga nas autentyczność. Bardziej podobają nam się ci, którzy są naturalni, niż osoby ukrywające się za zdawkową uprzejmością.
EKR
Wiele lat temu na wydziale medycyny uniwersytetu w Chicago studenci uznali mnie na ulubionego wykładowcę. Był to jeden z najbardziej zaszczytnych tytułów, bo wszyscy chcieliśmy być lubiani przez studentów. W dniu, w którym to ogłoszono, pracownicy uczelni, jak zwykle, byli dla mnie mili. Nikt jednak nie rozmawiał ze mną o tym tytule. Wyczuwałam więc, że mimo uśmiechów koledzy i koleżanki nie mówią mi wszystkiego. Pod koniec dnia dostałam wspaniały bukiet od kolegi, który był psychiatrą dziecięcym. Na bileciku przeczytałam słowa: „Potwornie Ci zazdroszczę, ale i tak gratuluję”. Od tej chwili wiedziałam, że zawsze mogę mu zaufać. Spodobała mi się jego szczerość i otwartość. Zawsze wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać, i czułam się przy nim bezpieczna, gdyż pokazał mi swoje prawdziwe ja.
* * *
Nasza największa doskonałość polega na tym, by pokazać swoje niedoskonałości, nasze ciemne strony. Czujemy się dobrze, kiedy wiemy, z kim mamy do czynienia. Równie ważne jest poznanie prawdy o sobie.
Pewien człowiek opowiedział nam historię swojej babci, która po siedemdziesiątce poważnie zachorowała.
– Było mi tak trudno pozwolić jej odejść – rzekł na koniec. – Wreszcie zebrałem się na odwagę i jej to powiedziałem. Dodałem też, że wiem, iż jest to samolubne, ale nic na to nie mogę poradzić. „Mój drogi – odpowiedziała babcia – czuję się spełniona. Miałam wspaniałe, bogate życie. Wiem, że możesz mieć inne wrażenie, patrząc na mnie w tej chwili, ale zapewniam cię, że potrafiłam dobrze przeżyć te wszystkie lata. My sami przypominamy trochę ciasto – dajemy kawałek rodzicom, bliskim, naszym dzieciom, kolegom z pracy. Pod koniec życia niektórzy odkrywają, że nie zostało nic dla nich samych i nawet nie wiedzą, kim byli. Ale ja wiem, kim jestem – poznałam prawdę, którą wszyscy musimy dla siebie odkryć. Dlatego mogę odejść w spokoju”.
Kiedy usłyszałem te słowa: „Wiem, kim jestem”, poczułem, że mogę się z nią rozstać – ciągnął mężczyzna. – Wydały mi się one na tyle ważne, że wyznałem, iż sam chciałbym móc to powiedzieć, kiedy będę umierał. Babcia pochyliła się w moją stronę, jakby chciała mi przekazać jakiś sekret, i szepnęła: „Nie musisz na to czekać aż do końca życia”.LEKCJA CZWARTA
UTRATA BLISKICH
EKR
Pewien student psychologii, który pracował nad ukończeniem doktoratu, zmagał się z problemami związanymi ze śmiertelną chorobą dziadka, który pomagał go wychowywać. Chodziło między innymi o to, czy ma wziąć urlop na ostatnim roku, by towarzyszyć dziadkowi w jego ostatnich chwilach. Czuł jednocześnie, że powinien kontynuować edukację, gdyż właśnie na tym roku studiów uczył się najwięcej o życiu.
– To wszystko bardzo mi pomaga w moim wewnętrznym rozwoju – tłumaczył. – Uczę się teraz tyle o życiu.
– Jeśli chce pan naprawdę nauczyć się czegoś o życiu, powinien pan zrozumieć, że los dał panu szansę uczestnictwa w programie na temat utraty najbliższej osoby – przekonywałam.
* * *
Na koniec tracimy wszystko, co mamy, ale ta strata nie może mieć ostatecznego znaczenia. Nasze domy, samochody, prace, pieniądze, nasza młodość i nawet ukochane osoby stanowią jedynie pożyczkę od losu. Nie możemy zatrzymać niczego, a dotyczy to także naszych bliskich. Ta prawda jednak nie powinna nas smucić. Wręcz przeciwnie, może spowodować, że bardziej docenimy to, co nam zostało dane.
Jeśli uznamy, że życie jest szkołą, to utrata bliskich nam osób stanowi ważną część jej programu. Kiedy doświadczamy straty, czujemy lepiej również tych, których kochamy (mogą to być nawet obcy) wówczas, gdy ich potrzebujemy. Utrata bliskiej osoby to jakby dziura w sercu. Ale można ją wypełnić miłością, pochodzącą od nas samych i od innych.
Rodzimy się, tracąc tak cudowny świat, jakim jest łono naszej matki. Zostajemy wrzuceni w obce środowisko i nie wiemy, czy będziemy mieli dość jedzenia i czy mama przyjdzie do naszego łóżeczka. Lubimy, jak nas bierze na ręce, ale potem nagle nas odkłada. Dorastamy i tracimy przyjaciół, kiedy ci gdzieś wyjeżdżają, tracimy zabawki, które się niszczą lub gubią, i tracimy gole, grając w piłkę. Zakochujemy się tylko po to, by zaraz utracić pierwsze miłości. A ta seria strat dopiero się zaczyna. W następnych latach utracimy nauczycieli, przyjaciół i nasze dziecięce marzenia.
Wszelkie abstrakcje – takie jak marzenia, młodość i niezależność – wreszcie zblakną lub się skończą. To, co mamy, stanowi jedynie pożyczkę od losu. Czy kiedykolwiek były nasze? Nawet nasz świat nie jest stabilny, nie mówiąc już o tym, co w nim posiadamy. Wszystko jest czasowe. Nie można znaleźć stałości i w końcu okazuje się, że kolejne próby zatrzymania czegoś nie dadzą nam poczucia bezpieczeństwa. To samo zresztą dotyczy prób przeciwdziałania stratom.
Nie lubimy patrzeć w ten sposób na życie. Wolimy udawać, że jesteśmy nieśmiertelni i zawsze będziemy mieli to, co mamy. Nie lubimy też myśleć o ostatecznej utracie wszystkiego, jaką jest śmierć. Trudno zrozumieć pozory, jakie zachowują członkowie rodzin osób śmiertelnie chorych. Nie chcą oni rozmawiać o utracie bliskich, a już z całą pewnością nie chcą, by myśleli o tym ci, którzy mają umrzeć. Lekarze też nie chcą informować pacjentów o bliskim końcu. Jednak wykazujemy dużą krótkowzroczność, jeśli wydaje się nam, że umierający nie zdają sobie sprawy z powagi swojej sytuacji. I głupotę, gdy sądzimy, że nasze milczenie może im pomóc. Wielu terminalnie chorych mówiło twardo rodzinie: „Nie próbujcie ukryć przede mną tego, że umieram. Jak możecie w ogóle nie mówić o śmierci? Czy nie rozumiecie, że to wszystko, co żyje, przypomina mi o śmierci?”.
Umierający wiedzą, co tracą, i znają wartość życia. To ci, którzy żyją niczym nie zagrożeni, potrafią tak bardzo siebie oszukiwać.
DK
Moją lekcję na temat straty odebrałem, kiedy obudziłem się w środku nocy, wijąc się z bólu. Od początku wiedziałem, że sprawa jest poważna i że nie jest to zwykły ból brzucha. Pojechałem do doktora, który przepisał mi lekarstwo i zalecił śledzenie tego, co się będzie dalej działo. Trzy dni później, we czwartek, ból jeszcze się nasilił, więc lekarz postanowił przyjrzeć się temu uważnie. Przyjął mnie na jeden dzień do szpitala, gdzie przeprowadził badania, między innymi dolną i górną gastroskopię, która pozwoliła mu sprawdzić, czy w moim przewodzie pokarmowym nie zaszły jakieś zmiany.
Po badaniach wyjaśnił, że mam guz blokujący górną część przewodu pokarmowego.
– Czy to znaczy, że trzeba go będzie usunąć operacyjnie? – spytałem poważnie zaniepokojony.
– Na razie pobrałem próbkę i wysłałem ją do laboratorium – odparł. – Zobaczymy w poniedziałek.
Chociaż wiedziałem, że guz może być równie dobrze niezłośliwy, przestraszony zacząłem myśleć o ojcu, który zmarł z powodu raka jelita grubego. Czekając przez cztery straszne dni na wyniki, opłakałem moją młodzieńczą beztroskę, zdrowie, a nawet życie. Okazało się, że guz był łagodny, ale poczucie straty, które mi towarzyszyło, było jak najbardziej prawdziwe.
* * *
Większość z nas opiera się stratom przez całe życie, nie rozumiejąc tego, że życie to straty, a straty to życie. Bez strat nie może się ono zmieniać, a my nie możemy się rozwijać. Stare żydowskie przysłowie mówi, że jeśli będziemy tańczyć na wielu weselach, to zapłaczemy też na wielu pogrzebach. Znaczy to, że jeżeli jesteśmy świadkami wielu początków, to zobaczymy również wiele końców. Jeśli mamy wielu przyjaciół, to nasze straty również będą wielokrotne.
Skoro więc wiele tracimy, to tylko dlatego, że opływaliśmy w bogactwa życia. Nasze straty mogą być bardzo różne – wielkie i małe, od utraty rodzica do zagubienia gdzieś numeru telefonu poznanej osoby. Życiowe straty mogą też być stałe (śmierć rodzica) albo chwilowe, kiedy wyjeżdżamy i brakuje nam naszych dzieci. Reakcje na wszystkie straty opisuje pięć kolejnych etapów. Nie chodzi tu tylko o śmierć, ale również o coś mniejszego i chwilowego. Przypuśćmy, że urodzi nam się niewidome dziecko. Możemy to uznać za stratę i zareagować w następujący sposób:
- Zaprzeczenie. Lekarze mówią, że dziecko nie wodzi oczami za przedmiotem. Trzeba dać mu czas, później się tego nauczy.
- Gniew. Lekarze powinni byli to zauważyć, powinni powiedzieć nam wcześniej! Dlaczego Bóg tak nas pokarał?!
- Targowanie się. Poradzę z tym sobie, jeśli moje dziecko będzie się uczyć i będzie mogło zająć się sobą w przyszłości.
- Depresja. To straszne, życie dziecka stanie się tak ograniczone.
- Akceptacja. Poradzimy sobie z problemami, kiedy się pojawią, a nasze dziecko może żyć dobrze, otoczone miłością.
Jeszcze tylko zupełna drobnostka. Powiedzmy, że zgubimy szkło kontaktowe i na tę stratę będziemy mogli zareagować w następujący sposób:
- Zaprzeczenie. Nie mogę uwierzyć, że je zgubiłem!
- Gniew. Do licha, powinienem był bardziej uważać!
- Targowanie się. Obiecuję, że jeśli teraz je znajdę, to w przyszłości będę bardziej uważał.
- Depresja. Taka szkoda, że je zgubiłem. Teraz muszę kupić nowe.
- Akceptacja. W porządku, przecież wszystko można zgubić. Zamówię następne najszybciej, jak to tylko będzie możliwe.
Nie wszyscy przechodzą przez te pięć etapów przy każdej stracie, ich porządek też może być inny i czasami możemy wracać do któregoś etapu parę razy. Jednak doświadczamy straty wiele razy w różny sposób i oczywiście na nie reagujemy. To one dają nam doświadczenie, które pomaga nam lepiej radzić sobie w życiu.
Powinniśmy czuć właśnie to, co czujemy, kiedy tracimy kogoś lub coś. Nie możemy też powiedzieć komuś: „Zbyt długo jesteś na etapie zaprzeczenia, teraz czas poczuć gniew”, gdyż nie wiemy, czego potrzeba tej osobie, by zagoiły się jej rany. Straty są dla nas tym, czym są. Powodują, że czujemy się puści, bezradni, sparaliżowani, bezwartościowi, źli, smutni czy przestraszeni. Nie możemy spać albo też bez przerwy śpimy. Nie mamy apetytu lub pochłaniamy wszystko, co nam wpadnie w ręce. Możemy przechodzić od ekstremum do ekstremum, ale też mieścić się w średniej. To, że doświadczamy tego wszystkiego lub czegoś innego, stanowi część gojenia ran i dochodzenia do siebie.
Być może jedynym pewnikiem dotyczącym utraty jest to, że czas leczy wszystkie rany. Niestety, to leczenie nie zawsze ma bezpośredni charakter i nie przypomina linii wznoszącej na wykresie, która w końcu zatrzyma się w najwyższym punkcie, oznaczającym pełnię. Przypomina raczej jazdę kolejką górską – powoli dążymy do pełni, a potem nagle popadamy w rozpacz, wydaje nam się, że się cofamy, lecz nagle robimy duże postępy, a na koniec mamy wrażenie, że zaczynamy wszystko od początku. Na tym polega gojenie ran. Kiedy te się zagoją, powrócimy do pełni. Możemy nie odzyskać tego, co utraciliśmy, ale możemy dojść do siebie. A w którymś momencie naszej drogi przez życie dotrze do nas, że nigdy tak naprawdę nie posiadaliśmy tej osoby czy rzeczy, którą utraciliśmy. Nasze posiadanie miało inny charakter – i tak będzie zawsze.
Pragniemy pełni. Mamy nadzieję, że zachowamy ludzi i rzeczy takimi, jakie są, choć wiemy, że jest to niemożliwe. Utrata jest jedną z najtrudniejszych lekcji w życiu. Robimy wszystko, by łatwiej ją znosić, nawet dodajemy jej romantycznych cech, ale ból oddzielenia od kogoś lub czegoś, co było dla nas ważne, jest jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakich doświadczamy. Rozłąka nie zawsze działa pozytywnie na uczucia. Czasami z jej powodu czujemy się opuszczeni i smutni.
Tak jak nie ma dobra bez zła i światła bez ciemności, tak nie istnieje rozwój bez utraty. I choć może to zabrzmieć dziwnie, każda utrata wiąże się z rozwojem. Trudno to pojąć i zapewne dlatego ta idea tak często nas porusza.
Najlepiej potrafią to pokazać rodzice, którzy stracili dzieci chore na raka. Zwykle mówią oni, że jest to dla nich koniec świata, co łatwo zrozumieć. Jednak po latach wielu z nich uważa, że ta tragedia pomogła im się rozwinąć wewnętrznie. Oczywiście woleliby nie stracić dzieci, ale widzą też, że ta strata pomogła im w zupełnie nieoczekiwany sposób. Nauczyli się, „że lepiej kochać i stracić, niż nigdy w życiu nie kochać”. Prawda jest taka, że nigdy nie zamienilibyśmy doświadczenia, które wiąże się z utratą ukochanych, na takie, w którym w ogóle nie byłoby ich w naszym życiu.
Na pierwszy rzut oka trudno nam określić, na czym polega ten związany z utratą rozwój. Jednak on naprawdę następuje. Ci, którzy cierpią z powodu straty, ostatecznie stają się silniejsi, a ich życie – bardziej pełne.
- W wieku średnim możemy stracić włosy, ale jednocześnie rozumiemy, że to, co jest w nas, jest ważniejsze niż to, co na zewnątrz.
- Przechodząc na emeryturę, tracimy pensję, ale zyskujemy więcej wolności.
- Na starość możemy stracić część naszej niezależności, ale odzyskujemy trochę tej miłości, którą przekazaliśmy innym.
- Często tracąc jakieś rzeczy, zauważamy po okresie żalu po nich, że mamy więcej wolności i być może nie trzeba nam w życiu aż tylu przedmiotów.
- Czasami po utracie partnerów dociera do nas, kim jesteśmy – bez odniesień do innych ludzi, po prostu my sami.
- Możemy też stracić niektóre części ciała lub umiejętności, tylko po to, by zrozumieć, jak bardzo potrzebne są nam te, które zostały.
EKR
Gdy myślimy o stratach, zwykle przychodzą nam do głowy te wielkie, takie jak utrata ukochanej osoby, życia, domu czy pieniędzy. Jednak lekcje na temat utraty pokazują, że czasami w życiu ważne stają się drobiazgi. Teraz, kiedy moje życie ogranicza się do łóżka szpitalnego w moim salonie i stojącego obok krzesła, cieszę się, że straciłam parę rzeczy, które większość z nas traktuje jako oczywiste. Dzięki balkonikowi mogę przynajmniej sama siusiać. Niemożność samodzielnego pójścia do łazienki i wykąpania się byłaby dla mnie ogromną stratą. Teraz wyrażam wdzięczność losowi za to, że wciąż jestem w stanie sama to robić.
* * *
Utrata bliskich z powodu śmierci jest z pewnością jednym z najbardziej rozdzierających doświadczeń. To ciekawe – bez obrażania kogokolwiek – że osoby, które tracą innych z powodu rozwodu lub separacji, często mówią, że w ich mniemaniu śmierć nie stanowi ostatecznej utraty. Najtrudniejsze jest właśnie rozdzielenie z ukochanymi. Jeśli wiemy, że ktoś żyje, ale nie możemy dzielić z nim tego życia, może to być znacznie bardziej bolesne niż ostateczne rozdzielenie przez śmierć. A przecież zmarli wciąż żyją z nami w naszych sercach i pamięci – to nowa forma ich egzystencji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki