Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lekcya życia: fraszek serya ostatnia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekcya życia: fraszek serya ostatnia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 308 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LEK­CYA ŻY­CIA.

Ewu­nia jest jed­nym z tych nie­zli­czo­nych anio­łów bez skrzy­deł, dla któ­rych wian­ka mło­dzi lu­dzie z jaką taką pen­syą, po­rzu­ca­ją na całą dłu­gość mio­do­wych mie­się­cy ko­kot­ki i knaj­pę, aby upo­iw­szy się na chwi­lę po­etycz­nym trun­kiem mi­ło­ści, oraz awan­sem na mę­żów i oj­ców, wró­cić do szyn­ku, ob­siąść zie­lo­ne sto­li­ki, utrzy­my­wać me­tre­sy… in­try­go­wać, szwin­dlo­wać, de­frau­do­wać i przy­bi­ja­jąc z cza­sem do por­tu śmier­ci w au­re­oli cnót i za­sług, zro­bić miej­sce na­stęp­nej se­ryi ta­kich sa­mych kró­lów stwo­rze­nia, co wszyst­ko ra­zem, z do­dat­kiem paru wo­jen, epi­de­mii, kra­chów, ksią­żek i wy­na­laz­ków, gra rolę ko­lo­ro­wych szkie­łek w tej nie­zrów­na­nej hu­mo­re­sce, jaką ka­lej­do­skop dzie­jów ludz­ko­ści na po­zór bez­płat­nie uka­zu­je nam od wie­ków.

Ewu­nię za­rę­czo­no z Ada­siem. Ko­cha ona swe­go przy­szłe­go, a on ją, przy­tem cały sze­reg se­kret­nych przy­czyn pcha dwa rody do sko­ja­rze­nia tego związ­ku.

Na­raz Ewu­nia do­sta­je ano­nym… że jej na­rze­czo­ny, bę­dąc jesz­cze urzęd­ni­kiem w X., pił skan­da­licz­nie, za­nie­dby­wał obo­wiąz­ki, ro­bił na pra­wo i lewo dłu­gi, któ­rych nie od­da­wał, a na­wet przy­własz­czał so­bie pie­nią­dze, po­wie­rza­ne mu przez ko­le­gów na pro­lon­ga­tę ich we­ksli, na­ra­ża­jąc ich na znacz­ne szko­dy.

W pierw­szej chwi­li wy­buch­nę­ła Ewu­nia gorz­kim pła­czem, jako dzie­wi­ca, pa­trzą­ca na świat ide­al­nie. Po­tem po­dar­ła ano­nym ze wzgar­dą, wspo­mniaw­szy, że żad­ne mał­żeń­stwo, wy­jąw­szy za­wie­ra­ne "in­co­gni­to", nie obe­szło się jak świat świa­tem bez li­stów, oczer­nia­ją­cych ją przed nim, przed nią jego. Ale na sa­mym koń­cu po­sta­no­wi­ła rzecz spraw­dzić i wy­py­ta­ła zna­jo­mych mło­dych lu­dzi o prze­szłość swo­je­go na­rze­czo­ne­go, a po­nie­waż to byli jego ser­decz­ni przy­ja­cie­le, po­twier­dzi­li więc – w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy!… – całą treść ano­ny­mu, opie­ra­jąc ją na nie­wzru­szo­nym grun­cie dat, na­zwisk i fak­tów.

Wte­dy Ewu­nia… acz ze strasz­nym bó­lem ser­ca, oświad­czy­ła, nie ta­jąc po­bu­dek, ro­dzi­com, że nie zo­sta­nie żoną Ada­sia – po­nie­waż zaś ślub miał się już od­być za mie­siąc, na­rze­czo­ny ska­mie­niał, a dwie ro­dzi­ny sta­nę­ły dęba.

– Nie pój­dę za zło­dzie­ja.

Co po­cząć z im­pre­gno­wa­ną wier­szy­dła­mi wa­ry­at­ką, bio­rą­cą tak tra­gicz­nie naj­zwy­klej­sze ludz­kie bła­host­ki?…

Przez chwi­lę, wi­dząc jej upór, szu­kał oj­ciec w swej gło­wie, osi­wia­łej w szko­le ży­cia, spo­so­bów. Dziew­czy­nę razi… że jej na­rze­czo­ny nie jest tak czy­sty, tak bia­ły, jak resz­ta lu­dzi. Wy­czy­ścić chłop­czy­ny "à la mi­nu­te" nie­po­dob­na, takt po­zo­sta­nie fak­tem, że kradł pie­nią­dze. Lecz gdy­by tak pod­smo­lić nie­co resz­tę lu­dzi, aby od nich nie od­bi­jał tak bar­dzo – co?

Rzekł więc żo­nie:

– Nie ma co… trze­ba zdjąć z oczu tej smar­ku­li za­sło­nę, po­ka­zać jej ży­cie…

Przy­bie­ra­jąc ton uro­czy­sty, oj­cow­ski, po­czął w obec­no­ści żony prze­kła­dać cór­ce, że… zło­dziej… to nie jest zno­wu nic tak strasz­ne­go. Zło­dziei jest… wię­cej, jest dużo… na­wet bar­dzo dużo.

– Ale nie wszy­scy!… – rzu­ci­ła roz­ognio­na. – Są wy­jąt­ki – od­parł oj­ciec, pro­stu­jąc się z god­no­ścią.

– Sko­ro są wy­jąt­ki, dla­cze­go mój mąż nie ma być wy­jąt­kiem?!…

– Bo są bar­dzo rzad­kie. Nie żą­daj zbyt wie­le.

– Żeby były naj­rzad­sze!… niech mój mąż bę­dzie mię­dzy naj­rzad­szy­mi!

– Ale bo wi­dzisz… może na­wet i ci naj­rzad­si wy­da­ją się… nie­raz… tyl­ko po­zor­nie… Na­tu­ra ludz­ka… Czy ty my­ślisz, że Adaś po­mi­mo tego nie może być jesz­cze, nie jest już dzi­siaj naj­uczciw­szym czło­wie­kiem?…

– O spla­mio­nej prze­szło­ści!… Dzię­ku­ję!…

– Tra­la­la: spla­mio­nej!… Po­etycz­ne bred­nie! Ży­cie nie jest pral­nią. Owszem, to ono nas pla­mi, a my się do­pie­ro po­tem pie­rze­my… o! – po­parł z na­ci­skiem, za­do­wo­lo­ny z tej zło­tej my­śli. – Mło­dy chło­pak do­sta­je się w złe to­wa­rzy­stwa, na­po­ty­ka po­ku­sy… ja­kiś fał­szy­wy pod­pis. ja­kiś ze­ga­rek… prask! pal­nął głup­stwo – i po­tem do­pie­ro: spla­mio­ny!… Nie­praw­da! Nie­szczę­ście!… Traf!… To zu­peł­nie tak, jak­by ktoś, po­śli­zgnąw­szy się i upadł­szy w bło­to, mu­siał bez­wa­run­ko­wo całe ży­cie cho­dzić uwa­la­ny tem bło­tem, jak­by nie wol­no mu było umyć rąk… wy­czy­ścić obu­wia i su­kien!…

Ale dziew­czy­na ob­sta­wa­ła przy swo­jem.

– Tylu mło­dych lu­dzi u nas bywa!… Dla­cze­go o żad­nym z nich nikt nic po­dob­ne­go nie mówi?… Dla­cze­go oni są czy­ści?… Dla­cze­go tyl­ko ten… za któ­re­go ja idę, ma być taki?…

– "Dla­cze­go, dla­cze­go… " Dla­te­go!… Jesz­cze na nich nie przy­szło! a jak przyj­dzie… Zresz­tą kto ich tam wie. Co do mnie, ja wolę na­wet ta­kich, któ­rzy już… spła­ci­li grzesz­nej ludz­kiej… Wolę, niż świę­tosz­ków, zci­cha­pu­ków, bla­gie­rów!… niż tych wzo­ro­wych mło­dzień­ców, co to niby bez za­rzu­tu, a nikt za to rę­czyć nie może, czem na­praw­dę byli, czem są i czem jesz­cze będą?… Tacy to wła­śnie naj­gor­si!… Mło­dość ma swo­je błę­dy!… Musi… tego… wy­szu­mieć, wy­bu­rzyć się, in­a­czej nie by­ła­by… tego… mło­do­ścią!… O!…

– Do­praw­dy!… ja uszom nie wie­rzę!… Z tego, co tat­ko mówi… to for­mal­nie wy­pa­da, że Adam wię­cej wart od in­nych wła­śnie dla­te­go, że… że ta­kie rze­czy ro­bił?!…

– A tak!… że­byś so­bie wie­dzia­ła, że wię­cej!… – wy­krzyk­nął oj­ciec z pa­sya gło­si­cie­la nie­wzru­szo­nych prawd, na­tra­fia­ją­cych na opo­zy­cyę. – Upadł, pod­niósł się i wię­cej pew­nie nie upad­nie, bo… bo już raz le­żał. Ale nie trze­ba go po raz dru­gi do upad­ku po­py­chać przez fa­na­tycz­ne… o!… po­tę­pia­nie tego… co było i… mi­nę­ło. Tam­to było jego winą – to by­ło­by na­szą, a wła­ści­wie two­ją!… Tak jest!… Bo to jak­byś mu po­wie – dzia­ła: "Nie mo­żesz już być inny… tyl­ko taki… całe ży­cie taki!… jak w jed­nej… krót­kiej… chwi­li.."

– To było kil­ka­na­ście razy.

– A więc jak w jed­nym, prze­lot­nym okre­sie ży­cia. I to ty, kto­rą ko­cha!…. ty… któ­ra go ko­chasz!… ty go po­tę­piasz tak okrut­nie!… Dziec­ko!… ja cię za­kli­nam: nie gub czło­wie­ka!… Któż wie, coby Adaś… w pierw­szej roz­pa­czy…

– Ta­tu­siu!… niech ta­tuś ta­kich rze­czy nie mówi!… Niech tat­ko w taki spo­sób na mnie nie wpły­wa!… Ja nie mogę!… Mnie­by się cią­gle zda­wa­ło, że się spla­mi­łam… Ile ra­zy­bym usły­sza­ła: "kra­dzież"!… "zło­dziej"!… – krew­by mnie ob­le­wa­ła, my­śla­ła­bym za­raz: "twój mąż tak­że kradł!… twój mąż tak­że zło­dziej!… " Czyż ja­bym mia­ła pra­wo wten­czas uwa­żać kra­dzież za coś złe­go?… od­wra­cać się od lu­dzi, któ­rzy… Czyż ja­bym… zo­staw­szy mat­ką… Nie! nie!… to nad moje siły!…

– Ależ… có­recz­ko! eg­zal­tu­jesz się!…. Je­steś zde­ner­wo­wa­ną, anioł­ku, jak każ­da dziew­czy­na przed ślu­bem… Uspo­kój się, patrz trzeź­wo, po ludz­ku… Te rze­czy się na głos po­tę­pia dla przy­kła­du, ze wzglę­du na ho­nor sztan­da­ru etycz­ne­go, bo in­a­czej, to cóż­by się dzia­ło!… Ale w pry­wat­nych sto­sun­kach na­le­ży ba­czyć na sło­wa: "Nie wiń­cie! al­bo­wiem nikt nie jest bez winy!… "

– Ja je­stem bez winy! mama tak­że jest bez winy! i ta­tuś jest bez winy!… I ja mam wpro­wa­dzać w dom nasz czło­wie­ka, któ­ry nie jest bez winy?!… Ja?!…

Za­czy­nał być wście­kły. Już bra­ła go ocho­ta tup­nąć nogą i za­wo­łać: "Ośli­co ja­kaś! rób, jak ci każą, nie baw się z ro­dzi­ca­mi w dys­pu­ty!… " – na­gle przy­szła mu myśl zbaw­cza, ode­tchnął i bio­rąc na bo­ha­ter­stwo, rzekł z pa­to­sem:

– A gdy­by i w na­szej ro­dzi­nie nie wszy­scy byli bez winy?

– W na­szej?… – od­par­ła z dresz­czem. – Któż?…

– Gdy­by byli?!… Gdy­bym… ja nie był bez winy?!…

Prze­ra­żo­na – roz­śmia­ła się sztucz­nie.

– Ta­tuś żar­tu­je umyśl­nie, żeby mnie… Lecz oj­ciec po­sta­no­wił raz skoń­czyć.

– Wła­śnie, że nie żar­tu­ję! A nie! Do­wiedz sio, kie­dyś chcia­ła. Mia­łem po­dob­ne zda­rze­nie… jak Adaś, w jego wie­ku… Za­po­mnia­łem się tak samo… Czy i te­raz jesz­cze od­rzu­cisz jego rękę?… Pa­mię­taj! że to bę­dzie wy­rok na twe­go wła­sne­go ojca… któ­ry ci dał ży­cie!… któ­ry cię… któ­ry dla cie­bie… i któ­re­mu po­win­naś była za­ufać, bo ko­muż wię­cej, ni­że­li ro­dzi­com, na szczę­ściu dziec­ka…

Mo­ment był tak zna­ko­mi­ty do urwa­nia nu­żą­cej roz­mo­wy, że dziel­ne oj­czy­sko spo­żyt­ko­wa­ło go. Wy­szedł – zo­sta­wia­jąc dziew­czy­nę zbla­dłą i za­nie­mia­łą nad głę­bia­mi ży­cia, któ­re w jej wie­ku tak się jesz­cze bez­den­nie wy­da­ją głę­bo­kie.

W dru­gim po­ko­ju zaś szep­nął żo­nie:

– Te­raz już je­stem o nią spo­koj­ny. Chwa­łaż ci Pa­nie!… Gdy­by się tak Adam ob­ra­ził i cof­nął, wten­czas i po do­sta­wach!…. jego sta­ry by so­bie na pew­ne po­szu­kał in­ne­go wspól­ni­ka!… Tyl­ko słu­chaj: jak­by cię py­ta­ła, czy to praw­da, nie przecz, ale mnie unie­win­niaj. Za to po ślu­bie po­wiedz, żem skła­mał przez po­świę­ce­nie i wy­per­swa­duj jej to grun­tow­nie, bo nuż­by za­czę­ła szpe­rać i wy­szpe­ra­ła… coś… z prze­szło­ści. A ma do tego, jak wi­dać, ta­lent. Te­go­by tyl­ko bra­ko­wa­ło!… Nie­chżeż czło­wiek, do dy­abła, u sie­bie w domu przy­najm­niej ma pra­wo gło­wę do góry no­sić!…PRZE­STRO­GA.

"Ku­buś! na wszyst­kie świę­to­ści za­kli­nam Cię… od­mów!… Re­ży­se­rem?!… re­ży­se­rem te­atru ama­tor­skie­go! i to jesz­cze w Pyp­cio­wie!… Czy sły­szał kto kie­dy o rów­nie okrut­nym ro­dza­ju sa­mo­bój­stwa?!… Ja nie za­prze­czam Twych zdol­no­ści sce­nicz­nych. W ta­kim Fran­cisz­ku Mo­orze z V aktu "Zbój­ców", w ta­kim "Ber­ku za­pie­czę­to­wa­nym" je­steś istot­nie nie­do­ści­gły, a kre­acyą hra­bie­go w "Łob­zo­wia­nach" prze­sze­dłeś sam sie­bie. Lecz cóż stąd?… Sko­ro Cię losy za­gna­ły do Pyp­cio­wa… za­cho­waj się jak czło­wiek, pod­da­ny kwa­ran­tan­nie!… Zo­ry­en­tuj się, dla Boga, gdzie je­steś! Wiel­ki świat ma­łych mia­ste­czek, to naj­gor­szy z pół­świat­ków: pół­świa­tek du­cha. Ci bur­mi­strze, no­ta­ry­usze, pro­bosz­cze, ko­mi­sa­rze, na­uczy­cie­le, ka­sy­erzy pro­win­cy­onal­ni to ist­ne me­na­że­rye małp… pa­ro­dy­ują­cych czło­wie­ka, ga­le­rye cia­snych, nie­okrze­sa­nych i zło­śli­wych me­ga­lo­ma­nów, któ­rych śmiesz­no­ści i wady ob­ła­żą przy­by­sza, jak ro­bac­two ko­goś, ja­dą­ce­go jed­nym wo­zem z nie­chlu­ja­mi. Idy­ocie­je i nik­czem­nie­je się bez ra­tun­ku wśród tej tłusz­czy, ob­cu­jąc z nią, na mocy po­tęż­ne­go pra­wa asy­mi­la­cyi. Je­dy­ną pre­zer­wa­ty­wą: trzy­mać się zda­la! – in­a­czej po­że­gnaw­szy w To­bie przed mie­sią­cem nie­złe­go chłop­ca, przy – wi­tał­bym może za lat kil­ka skoń­czo­ne by­dlę. Wpraw­dzie i ja nie­gdyś ule­głem de­pu­ta­cyi kul­fo­nów w czar­nych an­gle­zach, przy­cho­dzą­cej mnie uro­czy­ście pro­sić w imie­niu pyp­ciow­skiej śmie­tan­ki, bym "ze­chciał ob­jąć re­ży­se­ryę…" etc. Ze­chcia­łem – cho­cia­żem wie­dział: Ty nie wiesz, – po­słu­chaj. Przedew­szyst­kiem tru­pa, wrę­cza­ją­ca Ci naj­po­kor­niej jed­nę z naj­ko­micz­nie­szych bu­ław na świe­cie, sko­ro ją tyl­ko przyj­miesz, zmie­ni się w cze­re­dę wro­gów, kto­rzy ze wszyst­kich sił prze­szka­dzać Ci będą w wy­ko­na­niu tego, o co Cię sami tak go­rą­co pro­si­li. Dla­cze­go?… Bo są źli, głu­pi, nie­okrze­sa­ni, bo mu­szą to udo­wod­nić, bo taką, nie inną, jest psy­cho­lo­gia ma­ło­miej­skich an­dru­sów. prze­pra­szam… pyp­ciow­skiej zło­tej mło­dzie­ży. Kom­ple­tu­jesz per­so­nal: tłu­my męż­czyzn, ani jed­nej ko­bie­ty. Ci pierw­si pcha­ją się nie­pro­sze­ni, te dru­gie głu­che są na proś­by, cho­ciaż się palą do gra­nia, bo to oka­zya… Na­ko­niec przy­rze­ka­ją każ­da z in­nym wa­run­kiem: że bę­dzie tak­że grać przy­ja­ciół­ka, że nie bę­dzie grać ry­wal­ka, że pró­by będą wie­czo­ra­mi, bo ona po­po­łu­dniu nie może, że pró­by będą po­po­łu­dniu, bo ona wie­czór nie może, że rola bę­dzie z śpie­wem, że w roli nie bę­dzie ca­ło­wa­nia… itd. itd. Deszcz! – po­ło­wa ko­biet na pró­bę nie przy­cho­dzi, dla bólu zę­bów, imie­ni­ny! – trzy czwar­te męż­czyzn chy­bia, urżnąw­szy się. Słu­żą­cy nie na­pa­lił w sali – pró­ba odło­żo­na, na­dy­mił – pró­by nie bę­dzie. Damy co chwi­la tra­cą wia­rę w sie­bie, aby cię zmu­sić do kom­ple­men­tów, męż­czyź­ni zaś… Ach, ci drą­ga­le są po pro­stu do ni­cze­go!

Za okno bie­rze ocho­ta ich po­wy­rzu­cać! Ten ma krzy­we nogi… ów, mó­wiąc, po­trzą­sa ko­la­nem, tam­ten cią­gle ob­li­zu­je war­gi, po­ły­ka zgło­ski, na uwa­gę, aby lżej cho­dził, od­ci­na się, że jest pierw­szym w oko­li­cy ma­zu­rzy­stą, nie uczą się ról, nie pa­mię­ta­ją wska­zó­wek, ha­ła­su­ją pod­czas prób, a prze­pa­da­ją gdzieś jak ka­mień w wo­dzie wła­śnie wten­czas, kie­dy ich na sce­nie po­trze­ba. Po za knaj­pą, kar­ta­mi i do­mem pu­blicz­nym nie ist­nie­je nic dla tych ju­na­ków. De­ko­ra­cye pstre od dziur i plam, jak prze­szłość wiel­kich lu­dzi, kur­ty­na nie chce iść w górę… gdy ją pod­cią­gać, a nie spa­da, kie­dy się ją opusz­cza, trzech su­fle­rów ucie­ka z bud­ki z po­wo­du prze­cią­gu, a czwar­te­go sam wy­rzu­casz, bo się usta­wicz­nie gapi na… bu­ci­ki ko­biet gra­ją­cych. Na­raz je­den z ama­to­rów zwra­ca rolę, do­staw­szy czy­ra­ka któ­ry nie po­zwa­la mu usiąść – po nim jed­na z ko­biet czy­ni toż samo z po­wo­du dy­fte­ryi w domu… a dru­ga na sta­now­cze ży­cze­nie na­rze­czo­ne­go; mu­zy­ka cofa przy­rze­cze­nie, ob­sta­lo­wa­na na ja­kieś we­se­le, naj­za­pa­leń­si się znie­chę­ca­ją, gro­zi fia­sko!… Cu­dem do­szedł spek­takl do skut­ku. Pu­blicz­ność już się scho­dzi, mu­zy­ka gra, za ku­li­sa­mi pie­kło! Ga­szę tre­mę u dam… za­pew­nia­jąc każ­dą z osob­na tym sa­mym fra­ze­sem, że wy­glą­da za­chwy­ca­ją­co – wy­ry­wam z rąk męż­czyzn fla­chę, aby się nie po­pi­li do resz­ty, sma­ru­ję szmin­ką gęby… przy­kle­jam pęki kła­ków pod no­sa­mi, łażę po dra­bi­nach, wią­żę sznu­ry, wbi­jam gwoź­dzie, ob­tłu­ku­ję so­bie pal­ce, dziu­ra­wię sur­dut, ką­pię się w wła­snym po­cie, po­ma­ga­jąc nie­zdar­nej służ­bie, za­stę­pu­jąc idy­otę fry­zy­era… po­ga­nia­jąc su­fle­ra, mu­zy­kę, gra­ją­cych, aby się cała ta buda z kart nie roz­le­cia­ła przed cza­sem, al­bo­wiem w ko­lo­sal­nem tem bzdur­stwie… ja­kiem jest te­atr ama­tor­ski, je­dy­ną oso­bą, któ­ra musi je brać na se­ryo, jest re­ży­ser, co czy­ni go fi­gu­rą za­ra­zem bar­dzo po­ża­ło­wa­nia god­ną i hu­mo­ry­stycz­ną w wy­so­kim stop­niu. To też czu­jąc cały nie­unik­nio­ny ko­mizm swej gor­li­wo­ści, chce sio jed­nak wy­trwać do koń­ca w celu wy­pró­bo­wa­nia, jak dłu­go da się wy­trzy­mać z taką ho­ło­tą. Le­d­wie dy­sząc po ostat­niem spusz­cze­niu kur­ty­ny, jak po przy­bi­ciu do por­tu, my­ślisz: na­resz­cie!… Dy­abła tam! to do­pie­ro po­ło­wa. Do­tąd Ty ich, te­raz oni po­czy­na­ją ob­ra­biać Cie­bie. Zmar­no­wa­łeś ich ta­len­ta: aman­ci po­da­ją się za uro­dzo­nych ko­mi­ków, a ko­mi­cy czu­ją sio… co do jed­ne­go tra­gi­ka­mi, Gra­ją­cy bez pe­ruk nie mogą Ci da­ro­wać za­or­dy­no­wa­nia ko­muś pe­ru­ki, a za na­le­pie­nie ko­muś nosa z pew­no­ścią do­sta­łeś ła­pów­kę. "Cze­mu ama­to­rzy tak krzy­czą?" skar­ży się po­ło­wa pu­blicz­no­ści: – "ależ ama­to­rów nic nie sły­chać!" – mówi dru­ga. Bur­mistrz wście­kły, sprze­da­no mu krze­sło obok kru­pia­rza, pro­boszcz i ap­te­ka­rzo­wa pie­nią się, po­sa­dzo­no ich ra­zem. Jak­że moż­na było dać rolę pan­nie X., któ­ra jest dziec­kiem przed­ślub­nem. Jak­że moż­na wpusz­czać na sce­nę p. Y., któ­re­go oj­ciec cier­pi no­to­rycz­nie na cho­ro­bo se­kret­ną. Na­uczy­ciel za­rzu­ca, że nie umie­cie grać chło­pów, de­pen­dent od ad­wo­ka­ta, po­sia­dacz je­dy­nej w świe­cie prze­dział­ki we wło­sach (prze­dział­ka stan­gre­ta od hra­bi do tej się nie umy­ła), że nie umie­cie grać ról sa­lo­no­wych… A mamy!

mamy!… "Pro­szę pana! Dla­cze­go ogień ben­gal­ski… któ­rym mia­ła być oświe­co­na moja Zo­sia, tak krót­ko się pa­lił?… "Przy fo­te­lu, któ­re­go wam po­ży­czy­łam, bra­ku­je je­den gwoź­dzik!…" "Dla­cze­go­ście tak póź­no spu­ści­li kur­ty­nę ? !… Zo­sta­wiać Ma­nię tak dłu­go na sce­nie po ciem­ku, sam na sam z mło­dym czło­wie­kiem!…" "Pro­szę pana! ła­wecz­ka po­win­na była być do zie­mi przy­mo­co­wa­na!… Kie­dy Fela się na nią rzu­ci­ła, prze­chy­li­ła się pod nią w tył i…" (i pa­nien­ka, za­darł­szy w górę nó­zie, po­ka­za­ła su­fle­ro­wi, or­kie­strze i trzem pierw­szym rzę­dom wszyst­kie taj­ni­ki swej skry­tej to­a­le­ty w sil­nem oświe­tle­niu kin­kie­tów). "Wan­dzia otwie­ra drzwi w tyl­nem płót­nie, a tam stra­żak ca­łu­je w naj­lep­sze słu­gę od ap­te­ka­rzów w oczach ca­łej pu­blicz­no­ści!… Cud, że Wan­dzia nie ze­mdla­ła!" Moja wina! moja wina!!…, nie go­dzien je­stem być re­ży­se­rem!!… i zło­ży­łem urząd skwa­pli­wie. Ba! – w mig zmia­na fron­tu. Roz­żar­ci kry­ty­cy prze­mie­nia­ją się w chwal­ców na­tchnio­nych, a ja z zu­peł­ne­go nie­do­łę­gi w wy­traw­ne­go i nie­stru­dzo­ne­go mi­strza. Oprócz ust­nych ob­ja­wów uzna­nia otrzy­mu­ję ster­tę li­stów i trzy urzę­do­we akty dzięk­czyn­no – po­chwal­ne na ar­ku­szach: od wi­ce­pre­ze­sa – od pre­ze­sa – i od ca­łe­go gro­na ama­to­rów. Boże, pe­łen li­to­ści!… Na roz­pacz jed­nak było za wcze­śnie. W tru­pie mej były dwie gwiaz­dy: żona kup­ca, do­rob­kie­wi­czan­ka… z am­bi­cyą oka­za­nia "wiel­kie­mu świa­tu", do któ­re­go we­szła, że mu we wszyst­kiem rów­ną – i cór­ka mły­na­rza, mały, czu­pur­ny pro­jek­cik na ję­dzę, uro­dzo­na ak­to­recz­ka. Jako za­bie­gli­wy re­ży­ser nie szczę­dzi­łem im ro­zu­mie się po­chwał. Ale w Pyp­cio­wie wię­cej nie trze­ba. Gruch­nę­ło, że się bio­rę do mły­na­rzów­ny i że sztur­mu­ję kup­co­wą. Ja! któ­ry, pa­ląc im kom­ple­men­ta, su­szy­łem gło­wę: skąd wziąć dy­wa­nu? kto po­ży­czy sto­ją­ce­go lu­stra? jak "udać"" wi­cher za sce­ną?… dla któ­re­go one na rów­ni z dy­wa­nem, lu­strem i wi­chrem za sce­ną były je­dy­nie czę­ścia­mi skła­do­we­mi pre­pa­ro­wa­nej dla Pyp­cio­wa bie­sia­dy ar­ty­stycz­nej!… I cóż?… Mły­narz, nie­ufa­ją­cy cie­niom ku­lis. wy­słał cór­kę do bab­ci, a ku­piec, dzie­ląc nie­uf­ność mły­na­rza, wpę­dził żonę z całą for­są w. dzie­wię­cio­mie­sięcz­ny urlop, cho­ciaż do­pie­ro przed kwar­ta­łem ro­dzi­ła. Obie stra­co­ne dla "sztu­ki!"… Co ma po­cząć wódz, któ­re­mu za­gwoż­dżo­no dwa naj­lep­sze dzia­ła?!… Od­pra­wi­łem więc z ni­czem nową de­pu­ta­cyę czar­no odzia­nych kul­fo­nów, tłó­ma­cząc się bra­ka­mi per­so­na­lu, tem­bar­dziej, że na jed­nej z prób sce­na pod ho­łup­ca­mi pierw­sze­go ma­zu­rzy­sty za­wa­li­ła się i mój naj­lep­szy amant (ten po­trzą­sa­ją­cy ko­la­nem), pa­da­jąc, prze­trą­cił so­bie chrząst­kę w no­sie".PO­MNIK.

Pew­ne­go razu An­to­ni Wi­dłac­ki… bur­mistrz mia­stecz­ka Gro­ble, dłu­biąc w no­sie z spo­ko­jem sy­te­go gro­sza i ho­no­rów ma­ło­miesz­cza­ni­na w swem oknie, ude­rzo­ny zo­stał na­pi­sem: "Uli­ca Ko­ściusz­ki" na prze­ciw­le­głym rogu… cho­ciaż ten na­pis ist­niał od lat dwu­dzie­stu kil­ku.

Uli­ca "Ko­ściusz­ki!"…

Dla­cze­go:: Ko­ściusz­ki?". Dla­cze­go nie: "Wi­dlac­kie­go?"… ha?!…

Na­zwa­no ją tak przed laty na wła­sny jego wnio­sek. Lecz wów­czas świe­żo upie­czo­ny raj­czyk do­bi­jał się do­pie­ro ka­ry­ery ha­ła­sem pa­try­otycz­nych wnio­sków. Dziś…

Ach! dziś był An­to­ni Wi­dłac­ki u szczy­tu! Miał domy… par­ce­le, grun­ta, ka­pi­ta­ły, był pre­ze­sem i wy­dzia­ło­wym, gdzie tyl­ko były wy­dzia­ły i pre­ze­sow­skie krze­sła, był gło­wą rady gmin­nej, na ba­lach roz­po­czy­nał po­lo­ne­za, na ucztach za­sia­dał pierw­sze miej­sce, pierw­szy ma­czał pod­czas sumy pal­ce w po­da­nem kro­pi­dle, z pra­wej stro­ny pro­wa­dził na pro­ce­sy­ach pod pa­chę ce­le­bran­ta, wbi­jał pierw­sze gwoź­dzie w sztan­da­ry i pierw­szy ude­rzał kiel­nią w ka­mie­nie wę­giel­ne, a na li­cy­ta­cy­ach po­sia­dał pierw­szy głos. bo pierw­szy nu­mer hy­po­tek na­le­żał do nie­go. Co tyl­ko w ży­ciu da sin osią­gnąć przez li­zu­so­stwo i bo­ga­ty oże­nek na wstę­pie, a przez kup­na, sprze­da­że, fa­cy­en­dy… ugo­dy, wy­ro­ki, taj­ne in­try­gi i jaw­ne ko­me­dye – póź­niej, wszyst­ko to An­to­ni Wi­dłac­ki dziś… w sześć­dzie­sią­tym roku ży­cia, po­sia­dał, od kro­cio­we­go ma­jąt­ku i głę­bo­kich ukło­nów więk­szo­ści Gro­blan po­cząw­szy – aż do przy­dom­ku "sta­re­go hyc­la", któ­rym go chrzczo­no za ple­cy­ma jed­no­gło­śnie. Był w peł­nem sło­wa zna­cze­niu po­ten­ta­tem.

Więc dla­cze­go: "uli­ca Ko­ściusz­ki?" – nie: "Wi­dłac­kie­go?"… Tak jest, dla­cze­go?… Czem jest Ko­ściusz­ko dla Gro­bel?… Ni­czem. Pu­stem imie­niem. Marą.

Więc skąd?… Mia­sto po­sia­da imio­na wła­snych swo­ich sy­nów, god­ne prze­ka­za­nia po­tom­nym. Czyż­by to np. źle brzmia­ło:

"Uli­ca Wi­dłac­kie­go?"

Czy­by nie było wła­ściw­sze?…. Je­st­że w Gro­blach znacz­niej­sza oso­ba, gło­śniej­sze imię od tego? Uwa­ża­ją go wpraw­dzie za szu­ję, nikt na nim nie zo­sta­wi su­chej nit­ki, ale biją po­kło­ny. To wy­star­cza. Myśl, co chcesz, by­łeś się ko­rzył. Nie­chaj­by gęby uja­da­ły jak chcia­ły, byle im zgó­ry urą­gał dniem i nocą na­pis:

"Uli­ca Wi­dłac­kie­go".

Na­pis, któ­ry nie­tyl­ko utrwa­la i glo­ryą ota­cza imię… któ­ry mu daje nie­śmier­tel­ność, bo wtła­cza je na wie­ki w usta.., Skąd idziesz? – Z Wi­dłac­kie­go. – Do­kąd pani? – Na Wi­dłac­kie­go. –

Któ­rę­dy naj­bli­żej? – Przez Wi­dłac­kie­go" itd. bez koń­ca. Naj­tań­szy, naj­prak­tycz­niej­szy, naj­wspa­nial­szy z po­mni­ków!…

Ale cóż, naj­pięk­niej­szą uli­cę sprząt­nął mu z przed nosa, i to za jego wła­sną pro­tek­cyą, Ko­ściusz­ko. Był zły na sie­bie, jak gdy­by wro­go­wi po­mógł za­jąć po­sa­dę, któ­ra­by się jemu sa­me­mu przy­dać mo­gła bar­dzo. Po­czął go­rącz­ko­wo szu­kać in­nej od­po­wied­niej uli­cy. Ale że Gro­ble, bu­do­wa­ne przez par­ta­czy, bez pla­nu, skła­da­ły się, wy­jąw­szy głów­ną li­nię ru­chu, z sa­mych cia­snych i brzyd­kich za­uł­ków, wy­gło­sił więc na naj­bliż­szem po­sie­dze­niu rady łza­we bia­da­nie nad opła­ka­nym wy­glą­dem mia­stecz­ka i za­pro­jek­to­wał wy­bór ko­mi­syi, któ­ra­by na przy­szłość czu­wa­ła nad czy­sto­ścią ulic i fi­zy­ogno­mią bu­dyn­ków.

Za­spa­ne łyki, któ­rym było do­brze w bru­dzie i śmie­ciach ro­dzin­ne­go gniaz­da, jak pro­się­ciu w ka­łu­ży, wy­trzesz­cza­ły oczy, zdu­mio­ne es­te­tycz­nym wnio­skiem; chy­trzej­si my­śle­li:

– Cie­ka­wo rzecz, co za no­wom śtu­ke sta­ry ło­ter wy­krę­ca?

Tym­cza­sem Wi­dłac­ki, szu­ka­ją­cy da­rem­nie pięk­ne­go miej­sca, za­błą­dził raz na naj­brzyd­sze. Była to tak zwa­na "Pchla gór­ka", zbio­ro­wy śmiet­nik mia­stecz­ka nad rze­ką, gdzie służ­ba wy­no­si­ła po­piół, ru­pie­cie, a dzia­twa i star­si uda­wa­li się zmro­kiem w ce­lach se­kret­nych. Było tu tak brud­no, dziu­ra­wo i śmier­dzą­co, że miał co żywo za­wró­cić, gdy na­gle bły­snę­ło mu w mó­zgu:

– Kie!… Kie Wi­dłac­kie­go!

(De­pen­dent od miej­sco­we­go no­ta­ry­usza, któ­ry spę­dził trzy dni w Wied­niu, a ty­dzień w Pa­ry­żu za po­sa­go­we pie­nią­dze żony… nie mógł się Gro­bla­nom na­chwa­lić pięk­no­ści tam­tej­szych quai).

Wy­rów­nać… prze­orać… na­sa­dzić drzew. na­sta­wiać ła­wek… wbić z dwu stron dwa słu­py z la­tar­nia­mi, dwa z na­zwi­skiem uli­cy i dwa z za­ka­zem za­nie­czysz­cza­nia, i quai go­to­we – wspa­nia­łe quai z rze­ką z jed­nej, z mia­stem z dru­giej stro­ny, w środ­ku ale­ja

Z po­śpie­chem czło­wie­ka, czu­ją­ce­go sześć krzy­ży­ków na grzbie­cie, wziął się do pra­cy. Tak dłu­go roz­grze­by­wał na po­sie­dze­niach rady śmie­cie "Pchlej gór­ki", tyle li­stów róż­ny­mi cha­rak­te­ra­mi wy­słał do rad­ców z uty­ski­wa­niem na fe­tor. bru­dy i nie­mo­ral­ne sce­ny z nad­brze­ża, aż mu w koń­cu od­da­no do roz­po­rzą­dze­nia dla świę­te­go spo­ko­ju ten ugór śmier­dzą­cy.

Dzię­ki tru­dom aresz­tan­tów miej­skich, nie ma­ją­cych te­raz ani chwi­li spo­ko­ju, i ich ło­pa­tom, "Pchla gór­ka" szyb­ko zmie­nia swą po­stać! Zni­ka­ją doły… śmie­cie i eks­kre­men­ta, a za­ry­so­wu­je się wspa­nia­ła, sze­ro­ka na pięć, a dłu­ga na sto kro­ków ale­ja, po któ­rej po­tom­ność prze­cha­dzać się bę­dzie, du­ma­jąc ca­łe­mi go­dzi­na­mi nad wiel­ko­ścią twór­cy mo­nu­men­tal­ne­go dzie­ła. Wi­dłac­ki, mały jak pa­lec, su­chy jak trza­ska, sta­ru­szek, prze­mógł na­wet swe sław­ne skner­stwo i do­dał do swe­go dzien­ne­go wik­tu jed­no jaj­ko, byle módz od rana do wie­czo­ra stać nad kar­kiem opie­szal­com, byle jak naj­prę­dzej uj­rzeć na słu­pie ta­bli­cę ze sło­wa­mi:

"….."Wi­dłac­kie­go".

Jed­no­cze­śnie kogo doj­rzy, wola… wabi, chwy­ta za gu­zik i po­ucza sze­ro­ko o do­nio­sło­ści two­rze­nia no­wych ar­te­ryj ko­mu­ni­ka­cyj­nych, roz­sze­rza­nia za­miesz­ka­łych te­re­nów i sła­wie, jaką za­gra­ni­ca na­gra­dza ini­cy­ato­rów dzieł ta­kich, w hołd za­słu­dze na­zy­wa­jąc ich imio­na­mi gma­chy, uli­ce, cyr­ku­ły!…

– Co tyl­ko było w mo­jej mocy – mówi ser­decz­nie, skrom­nie – zro­bi­łem… Sam pil­nu­ję. Ku­pi­łem sto drze­wek. Spra­wi­łem ław­ki. W tych dniach będą się la­kie­ro­wać… Dru­tem traw­ni­ki oto­czę… Chcę wam zo­sta­wić pa­miąt­kę, bo mnie już nie­dłu­go wśród was. Już ja cie­nia tych drze­win nie zo­ba­czę… Ha! nie­tyl­ko dla sie­bie, trze­ba i dla dru­gich…

I oto wy­ra­zy: "do­nio­słość", "za­słu­ga", "pa­miąt­ka", wtła­cza­ne cią­gle w mó­zgi, zo­sta­ją w nich; po­wta­rza­ne są przez jed­nych z głu­po­ty, przez dru­gich z in­te­re­su, przez in­nych z szy­der­stwa – ale są po­wta­rza­ne.

– Po­win­na się na­zy­wać "uli­ca Wi­dłac­kie­go" – po­wia­da raz ktoś dla do­ku­cze­nia wro­go­wi bur­mi­strza: i zno­wu myśl idzie da­lej, wy­so­łych śmie­szy, za­wist­nych iry­tu­je, głu­pich pod­bi­ja bez opo­ru – a słu­py z na­pi­sem i uro­czy­sty fe­styn po­świę­ce­nia "quai" już się przy­go­to­wu­je za spra­wą ro­dzi­ny, przy­ja­ciół i bar­dziej za­szar­ga­nych dłuż­ni­ków Wi­dłac­kie­go… któ­ry my­śli:

– Ci, co wie­dzą o szwin­dlach, po­wy­mie­ra­ją, a słu­pek z ta­bli­cą zo­sta­nie!…

… A słu­pek z ta­bli­cą zo­sta­nie.KA­NA­PA.

… Re­por­ter Orła Niu­chal­ski, skar­żą­cy się czę­sto przed przy­ja­ciół­mi na swo­ją "prze­klę­tą gębę" z ta­kim uśmie­chem pół-dumy, pół-fra­sun­ku, jak gdy­by chciał wła­ści­wie po­wie­dzieć: "ta praw­do­mów­na! nie­ustra­szo­na!… ta ge­nial­na gęba!… ten bicz boży na ułom­no­ści ludz­kie!… – po­wie­dział był nie­daw­no do ko­goś o sze­fie-re­dak­to­rze (gło­wie lau­ro­wej!… któ­rą gro­no bliż­szych wi­dy­wa­ło z naj­więk­szą pew­no­ścią w nim­bie, ile razy so­bie za­la­li pał­ki) – że:

– Cier­pi na od­gniot­ki hi­per­kry­ty­cy­zmu po każ­dem prze­je­dze­niu…

Ob­ser­wa­cya spodo­ba­ła się bar­dzo co go­ręt­szym wiel­bi­cie­lom gło­wy w nim­bie i hi­per­kry­tycz­nych na­gniot­ków i po­szła w kurs, ale Ńiu­chal­skim od tej chwi­li trzę­sła fe­bra.

Jak na­pra­wie złe?… Jak za­że­gnać gniew sze­fa, sko­ro się do­wie?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: