- promocja
Lepiej niż wczoraj - ebook
Lepiej niż wczoraj - ebook
Nowa książka Lynn Painter – autorki bestsellera „Lepiej niż w filmach”!
Czasem nie warto walczyć z przeznaczeniem.
Po walentynkach, które okazały się kompletną katastrofą, wszystko, czego chce Emilie, to ukryć się u babci z kubełkiem lodów na pocieszenie. Pragnie, żeby ten dzień już się skończył. Zasypia na kanapie, a kiedy się budzi, jest we własnym domu i… znów są walentynki!
Emilie uświadamia sobie, że utknęła w pętli czasowej, z której nie może się wydostać. Raz za razem musi przeżywać zdradę swojego chłopaka Josha. Nie może też uciec przed tajemniczym Nickiem, na którego wpada każdego powtarzającego się dnia.
Ile razy można patrzeć bezradnie, jak całe twoje życie uczuciowe staje (dosłownie) w płomieniach? Czy powtarzający się w kółko dzień może być szansą, by coś zmienić? Co się stanie, jeśli wszechświat przestanie pozwalać na poprawki w momencie, gdy wszystko właśnie zaczęło się układać?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-499-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W PRZEDDZIEŃ WALENTYNEK
Kiedy na horyzoncie pojawiają się przesłodzone, przyozdobione serduszkami walentynki, możemy zaobserwować dwa typy osób.
Pierwszy to entuzjastyczni miłośnicy tego święta, niepoprawni romantycy mający bzika na punkcie samej idei miłości. Osobnicy ci wierzą w przeznaczenie i bratnie dusze, i w to, że wszechświat wysyła uskrzydlone, przeważnie nagie dzieci, które mierzą z łuku do wybranych singli, zarażając ich w ten sposób prawdziwą miłością, mogącą powodować senność oraz potężne „i żyli długo i szczęśliwie”.
Po drugiej stronie mamy cyników, malkontentów, którzy nazywają je „świętem filmowym” i narzekają, że o ile prawdziwa miłość w ogóle istnieje, to powinno się ją wyrażać spontanicznie w dowolnym dniu, nie oczekując prezentów.
Ja nie należę do żadnej – lub należę do obu – z tych grup.
Rzeczywiście uważam, że walentynki to wysoce skomercjalizowane filmowe święto, ale myślę też, że nie ma nic niewłaściwego w cieszeniu się materialistycznymi skutkami ubocznymi jego obchodzenia. Dawajcie te czekoladki i kwiaty i możecie przy okazji dorzucić bon upominkowy do pobliskiej księgarni.
Tak, wierzę w istnienie prawdziwej miłości. Podejrzewam jednak, że przeznaczenie, bratnie dusze i miłość od pierwszego wejrzenia to koncepcje stworzone przez te same osoby, które nadal czekają, aż Święty Mikołaj przyniesie im szczeniaczka, o którego prosili, kiedy mieli siedem lat.
Innymi słowy, zdecydowanie oczekuję w swoim życiu miłości, ale z całą pewnością nie zamierzam siedzieć i czekać, aż ześle mi ją przeznaczenie.
Przeznaczenie jest dla frajerów.
Miłość jest dla zwolenników posiadania planu.
Moi rodzice pobrali się w walentynki po miesiącu randek. Zakochali się w sobie namiętnie i szaleńczo w wieku lat osiemnastu. Natychmiast i bez brania pod uwagę takich życiowych kwestii jak zgodność czy różnice temperamentu.
I choć to niemądre posunięcie przyniosło im, cóż, mnie, to również lata kłótni i krzyków, które stanowiły ścieżkę dźwiękową mojego dzieciństwa, dopóki ich relacja nie rozpadła się z hukiem w pobliżu fontanny z cherubinkiem na trawniku przed naszym domem.
Jednak ich niezdolność do używania logiki w obliczu uczuć ofiarowała mi dar jasności, dar uczenia się na ich błędach. Zamiast spotykać się z chłopakami, na których widok mdleję, ale którzy są dla mnie zupełnie nieodpowiedni, umawiam się wyłącznie z tymi, którzy spełniają wymogi z mojej listy wad i zalet. Umawiam się tylko z tymi chłopcami, którzy w teorii (albo według mojej tabelki w Excelu) mają przynajmniej pięć wspólnych ze mną zainteresowań i obszerny zarys dziesięcioletniego planu, no i nie ubierają się jak osoby skłonne do nagłych zrywów koszykarskich.
I właśnie dlatego Josh stanowił ideał chłopaka.
Już na pierwszym spotkaniu wpasował się we wszystkie podpunkty na mojej przedzwiązkowej liście i przez caluteńkie trzy miesiące naszej relacji codziennie wykraczał poza moje standardy.
Kiedy więc stanęłam przed szafą w przeddzień walentynek, żeby wybrać idealny strój na następny dzień, czułam się podekscytowana. Nie z powodu gołych, uzbrojonych niemowląt czy epickich, zapierających dech w piersiach niespodzianek, ale z powodu własnych planów. Rozpisałam scenariusz na cały dzień: prezent, słowa, które wypowiem, stosowne pory na obie te rzeczy – miało być dokładnie tak, jak chciałam.
Idealnie.
Po co czekać, aż los wyciągnie do mnie pomocną dłoń, skoro miałam dwie własne i w pełni sprawne?
WYZNANIE #1
W wieku dziesięciu lat zaczęłam chować do pudełka w szafie karteczki z wyznaniami, żeby w razie gdyby coś mi się stało, ludzie wiedzieli, że byłam kimś więcej niż cichą dziewczynką, która przestrzega zasad.
PIERWSZE WALENTYNKI
Kiedy w walentynki zadzwonił budzik, uśmiechnęłam się. Po pierwsze, miałam prawdziwego chłopaka, i to nie byle jakiego. Josh był bystry, przystojny i prawdopodobnie miał największe szanse spośród wszystkich uczniów liceum Hazelwood na osiągnięcie dużych sukcesów. Zawsze, kiedy się razem uczyliśmy i zakładał te swoje okulary w szylkretowych oprawkach à la student z Ligi Bluszczowej, mogłabym przysiąc, że moje serce składało się na pół, wywołując słodki ucisk, od którego ciepło rozlewało się do wszystkich zakończeń nerwowych.
Z perspektywy czasu zakładam, że to uczucie wynikało pewnie z jakiejś wady zastawki, spowodowanej monotonną dietą złożoną z czarnej kawy i napojów energetycznych. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
Odrzuciłam kołdrę i wstałam z łóżka, ignorując odgłosy, jakie wydawał Logan śpiący z otwartymi ustami po drugiej stronie materaca. Mój trzyletni przyrodni brat lubił zakradać się do mojego pokoju i ze mną spać, bo w zasadzie uważał, że jestem fantastyczna.
I miał rację. Bo kiedy podeszłam do otwartego na biurku planera, czułam się fantastycznie. Nucąc Lover, włożyłam okulary i przejrzałam plan na dzisiejszy dzień.
Lista zadań – 14 lutego
Zreorganizować segregator ze stypendiami
Pouczyć się do testu z literatury
Przypomnieć mamie, żeby przesłała kopię dowodu ubezpieczenia do sekretariatu
Przypomnieć tacie o wywiadówce i upewnić się, że wpisał ją do kalendarza
Wysłać e-mail do doradcy ds. stażu
Wymienić się prezentami z Joshem
Powiedzieć Joshowi, że go kocham!!!!!!!!!!!!!
Zatrzymałam się na ostatnim punkcie, wzięłam do ręki długopis i narysowałam wokół serduszka. Nigdy wcześniej nie używałam tych słów w kontekście romantycznym, a ponieważ tak się składało, że nasza trójmiesięcznica przypadała akurat w TEN dzień, odnosiłam niemal wrażenie, jakby wszechświat zaplanował to specjalnie dla mnie.
Podekscytowana do granic możliwości poszłam do łazienki i odkręciłam prysznic. Kiedy wsunęłam rękę pod strumień wody, żeby sprawdzić temperaturę, usłyszałam:
− Em, długo jeszcze?
Uch. Przewróciłam oczami i stanęłam pod wodą.
− Dopiero weszłam.
− Joel musi na nocnik. – Głos Lisy, żony taty, brzmiał tak, jakby przycisnęła usta do drzwi. – Pilnie.
− Nie może pójść na górę?
Nalałam trochę szamponu na dłoń i wtarłam go w głowę. Uwielbiałam bliźniaki, ale mieszkanie pod jednym dachem z maluchami było czasem do bani.
− Twój tata tam siedzi.
− Daj mi dwie minuty – odparłam z westchnieniem.
Wzięłam pospiesznie prysznic, nie chcąc pozwolić, żeby to drobne utrudnienie zepsuło mi humor. Wytarłszy się i owinąwszy szlafrokiem, minęłam szybkim krokiem Lisę i przedreptującego z nogi na nogę Joela i wróciłam do swojego pokoju w piwnicy. Ekspresowo wysuszyłam swoje zbyt kręcone włosy – nadal nucąc piosenkę o miłości – po czym podłączyłam żelazko do gniazdka i przeprasowałam irytujące zagięcie na prawym rękawie sukienki. Wiedziałam, że mój najlepszy przyjaciel Chris wzniósłby oczy do nieba i powiedział, że jestem pedantką, ale po co zostawiać zagięcie, skoro można się go pozbyć w zaledwie dwie minuty?
Ubrałam się i pobiegłam na górę, żeby przed wyjściem do szkoły pochłonąć baton proteinowy. Kiedy rozrywałam opakowanie, mój wzrok powędrował w kierunku blachy, która stała obok mikrofali niczym pokusa wcielona. Owszem, kawałek tarty z musem czekoladowym smakowałby wspaniale, pomyślałam, biorąc pokaźny kęs zdrowej przekąski, ale porcja cukru i węglowodanów to nie jest sposób na rozpoczęcie dnia.
Odwróciłam głowę od czekoladowego deseru i skoncentrowałam się na żuciu suchego batonu.
− Dobry Boże, nie tak szybko. – Tata siedział przy stole, czytał gazetę i popijał kawę, jak każdego dnia, odkąd się urodziłam. Włosy miał ogniście rude; potężne źródło mojej bledszej miedzianej wersji. Uśmiechnął się do mnie szelmowsko i dodał: − Nikt z tu obecnych nie zna chwytu Heimlicha.
− Czy to nie jest obowiązek rodzicielski czy coś w tym rodzaju? Jakim cudem macie z Lisą dzieci i zero umiejętności heimlichowania?
Wpatrzył się w moje przepełnione jedzeniem usta.
− Założyliśmy naiwnie, że nasze potomstwo nie będzie wciągać pokarmu jak odkurzacz.
− Wiesz, co się dzieje, kiedy człowiek sobie coś zakłada, prawda?
− Tak. – Puścił do mnie oczko i wrócił do gazety. – Ktoś tu jest świnią.
− Moi drodzy, błagam. – Lisa weszła do kuchni z Loganem na jednym biodrze i Joelem na drugim. – Możemy nie przeklinać w obecności dzieci?
− Nie było ich tu – wymruczałam z ustami wypchanymi batonem – kiedy to powiedział.
− I technicznie rzecz biorąc – dodał tata, posyłając mi kolejne oczko – świnia to nie jest brzydkie słowo. Tylko zwierzę hodowlane.
Uśmiechnęłam się szeroko, a Lisa popatrzyła na mnie tak, jakby chciała, żebym zniknęła.
Odkąd rodzice się rozwiedli, kiedy byłam jeszcze w podstawówce, dzieliłam czas między mamę i tatę, ale w pewnym sensie czułam się wciąż jak nomadka. W obu domach. Trzeba oddać Lisie sprawiedliwość, bo nie była stereotypową złą macochą. Pracowała w przedszkolu, uszczęśliwiała tatę i była naprawdę dobrą mamą dla chłopców. Tylko ja miałam cały czas poczucie, że zawadzam.
Zgarnęłam plecak i kluczyki od samochodu, pożegnałam się i pobiegłam do wyjścia.
Słońce świeciło jasno, choć powietrze było lodowate, a w nocy przyprószyło śniegiem, ale wyglądało na to, że tata odskrobał mi już szyby. Z czeluści plecaka dobiegł mnie dźwięk telefonu. Wyjęłam go w samą porę, żeby zobaczyć, że dzwoni do mnie Chris.
Odebrałam i na ekranie pojawiła się dwójka moich najlepszych przyjaciół na tle czerwonych szafek na szkolnym korytarzu. Uśmiechnęłam się do pękniętej szybki na widok moich dwóch najulubieńszych twarzy.
Roxane miała ciemnobrązową skórę, fantastyczne kości policzkowe i ten rodzaj rzęs, który podmiejskie mamuśki usiłują imitować dzięki przedłużaniu. Chris natomiast miał brązowe oczy o ciężkich powiekach, nieskazitelną porcelanową cerę i kręcone czarne włosy, które idealnie mu się układały. Gdyby nie to, że byli prawdziwie niesamowitymi ludźmi, trudno byłoby ich nie nienawidzić za tę ich urodę.
− Już jesteście w szkole? – spytałam.
− Tak. I zgadnij, co właśnie widzieliśmy – powiedział Chris, poruszając żartobliwie brwiami.
− Ja chcę powiedzieć – odezwała się Rox, wysuwając się przed niego.
− Ja widziałem, to ja opowiadam. – Chris zepchnął ją na bok. – Josh jest już w szkole i widziałem, jak wkładał do swojej szafki torebkę prezentową.
Pisnęłam z radości, po czym wskoczyłam do starego chevroleta astro, który zdaniem mojego taty „miał swój charakter”.
− Dużą czy małą?
− Średnią – odpowiedział Chris, po czym wtrąciła się Rox:
− To dobrze, bo za duża oznaczałaby jakąś beznadziejną maskotkę, a za mała kupon na darmowe uściski. Średnia jest w porządku. Średnia to marzenie.
Wybuchnęłam śmiechem. Ich entuzjazm mnie uszczęśliwił, bo do niedawna byli anty-Joshowi. Twierdzili, że zachowuje się, jakby uważał się za kogoś lepszego od reszty, ale ja wiedziałam, że to dlatego, że nie znają go tak naprawdę. Był taki mądry i pewny siebie, że mylono to z arogancją.
Oby ich zachowanie oznaczało, że przemyśleli swoje stanowisko.
W tle pojawił się chłopak Rox, Trey, i do mnie pomachał. Odpowiedziałam tym samym, po czym się rozłączyłam, odłożyłam telefon, odpaliłam silnik i popędziłam w kierunku szkoły. Z głośników zaśpiewał półgłosem Finneas, ja natomiast wtórowałam mu, na całe gardło, wyśpiewując każde słowo Let’s Fall in Love for the Night.
Nie mogłam się doczekać spotkania z Joshem. Nie dał mi podpowiedzi, jaki ma dla mnie prezent, więc nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Kwiatów? Biżuterii? Ja kupiłam mu pasek do apple’owskiego zegarka, mimo że poszły na to dwie pełne wypłaty z kawiarni. Owszem, byłam w związku z tym spłukana, ale widok jego rozpromienionej twarzy, kiedy otworzy prezent, był tego wart.
Telefon zawibrował na fotelu pasażera, zerknęłam więc na niego, gdy zatrzymałam się na pierwszych światłach.
JOSH: Szczęśliwych walentynek. Dojechałaś już? Na co masz ochotę w pierwszej kolejności – wiersz czy prezent?
JA: Z całą pewnością wiersz.
Uśmiechnęłam się, a światło zmieniło się na zielone. Kiedy tak jechałam sobie przez naszą podmiejską okolicę, w radiu (mój staroświecki wóz nie miał takich udogodnień jak Bluetooth) puścili jakiś krzykliwy metal, zaczęłam więc szukać piosenki godnej tego wiekopomnego dnia.
Billy Joel? Nie.
Green Day? Odrzucony.
Adele? Hmmm… mogłoby pasować…
Zerknęłam na deskę rozdzielczą, żeby pogłośnić, po czym podniosłam wzrok, w sam raz, żeby zobaczyć, że jadący przede mną pick-up właśnie gwałtownie zahamował. Wcisnęłam z całych sił hamulec, ale samochód nie stanął, tylko koła się zablokowały i wpadłam w poślizg. Cholera, cholera, cholera!
Nie mogłam nic zrobić. Wjechałam z impetem w tył pick--upa. Nastawiłam się na uderzenie samochodu jadącego za mną, ale na szczęście zdążył się w porę zatrzymać.
Ledwo łapiąc oddech, wyjrzałam przez przednią szybę i zobaczyłam, że maskę mam kompletnie skasowaną. Ale kierowca pick-upa wysiadł, istniała więc nadzieja, że nic mu się nie stało. Chwyciłam telefon, otworzyłam drzwi i wysiadłam, żeby obejrzeć zniszczenia.
− Pisałaś esemesa, prawda?
− Co? – Podniosłam oczy, bo zobaczyłam Nicka Starka, chłopaka, z którym siedziałam na chemii. – Nigdy w życiu!
Przesunął wzrok na telefon w mojej dłoni i uniósł brwi.
Jakie było prawdopodobieństwo, że stuknę kogoś znajomego? I to nie tylko znajomego, ale kogoś, kto raczej nigdy za mną nie przepadał? Niby nigdy nie traktował mnie jakoś źle, ale przyjazny też nie był.
Na pierwszej lekcji chemii, kiedy się przedstawiłam, zamiast powiedzieć: „Miło mi” albo „Jestem Nick”, przyglądał mi się kilka sekund, po czym rzucił „okej” i wrócił do gapienia się w telefon. Kiedy parę miesięcy temu wylałam przypadkowo energetyk na nasz stół w pracowni, zamiast na moje przeprosiny odpowiedzieć: „Nic się nie stało”, jak każdy normalny człowiek, Nick Stark wbił we mnie wzrok i bez cienia uśmiechu stwierdził: „Może powinnaś ograniczyć kofeinę”.
Koleś był dla mnie enigmą. Nigdy nie widywałam go po szkole, nie miał też swojej paczki czy grupki znajomych, której istnienia byłabym świadoma. Mimo że chodziliśmy już do trzeciej klasy, wciąż nie posiadałam wystarczających informacji, żeby wiedzieć, jak go zaklasyfikować.
I to mnie wkurzało.
− To ty zatrzymałeś się na środku ruchliwej ulicy – odparłam.
− Przebiegała przez nią wiewiórka – niemal warknął.
− Słuchaj, Nick. – Wzięłam głęboki wdech i powtórzyłam w myślach mantrę: „Jesteś ponad to, jesteś ponad to”, po czym udało mi się wydusić: − Nie wiń…
Zmrużył oczy.
− Przepraszam, my się znamy…?
Skrzyżowałam ręce na piersi i sama zmrużyłam oczy.
− Mówisz poważnie?
− Chodzisz do Hazelwood?
− Siedzę z tobą na chemii! – Czy on robił sobie ze mnie jaja? Gość odpowiadał wyłącznie monosylabami, ale bez przesady. – Przez cały rok pracowaliśmy przy wspólnym stanowisku na chemii! Coś dzwoni?
− To ty?
Błądził wzrokiem po mojej twarzy, jakby nie był pewien, czy mi wierzyć, czy nie.
− Tak, to ja!
Zaczynałam tracić cierpliwość, bo miałam naprawdę wielkie plany na dzisiaj, a ten ponury chłopak nie pozwalał mi realizować moich idealnych walentynek.
A poza tym mnie nie pamiętał… Co jest, do cholery?
− Masz ubezpieczenie, prawda? – spytał.
− Niewiarygodne – wymamrotałam, przenosząc wzrok na jego starego pick-upa, którego tył nie wyglądał gorzej od reszty. – Nie widzę szczególnych zniszczeń. Przynajmniej od tej strony.
− Poproszę o dane ubezpieczyciela.
Wyciągnął rękę i czekał. Miałam ochotę popchnąć go za tę postawę pełną motoryzacyjnej wyższości, ale był znacznie ode mnie wyższy i miał szerokie barki; raczej nie straciłby łatwo równowagi.
Zamiast tego zajrzałam do swojego wozu i wyjęłam z fotela plecak, a następnie otworzyłam schowek i wyciągnęłam mały segregatorek, który przygotowałam w dniu, kiedy dostałam samochód. Przeszłam do części oznaczonej na żółto – „W razie wypadku” – i wysunęłam z koszulki wizytówkę ubezpieczyciela.
Wziął ją i zmrużył oczy.
− Trzymasz ją w segregatorze?
− To nie jakiś tam segregator, tylko pakiet awaryjny.
− A różnica polega na…?
− W ten sposób wszystko mam zabezpieczone i zorganizowane.
− Wszystko? – Rzucił okiem na segregator i spytał: − Co jeszcze tam masz?
− Listę mechaników, pomocy drogowej, instrukcje pierwszej pomocy… − Przewróciłam oczami i dodałam: − Naprawdę mam kontynuować?
Nick wpatrywał się we mnie przez dobre pięć sekund, po czym wymamrotał coś, co brzmiało jak: „Za cholerę”, wyjął telefon i zrobił zdjęcie wizytówki. A kiedy spod mojej maski zaczęło się dymić, Nick uparł się, żebyśmy wezwali policję. Ja obstawałam przy tym, że da się jechać – potrzebowałam dostać się do szkoły i wysłuchać swojego wiersza, do jasnej cholery – dopóki silnik nie stanął w płomieniach i nie musieli go gasić strażacy.
Ech, tata mnie zabije. A potem mama rozerwie na strzępy moje zwłoki, aż nic z nich nie zostanie.
I nie będę miała czasu usłyszeć wiersza od Josha aż do przerwy obiadowej.
− Masz. – Nick wrócił ze swojego wozu i podał mi kurtkę. – Wiem, że nie pasuje do twojego stroju, ale jest ciepła.
Chciałam odmówić, bo obwiniałam go o tę katastrofę, ale rzeczywiście zmarzłam. Moja klasyczna różowa sukienka koszulowa od Ralpha Laurena była za ładna, żeby ją zakrywać, ale sądziłam tak do czasu, aż postałam sobie na zimnie, patrząc, jak mój pojazd zmienia się w ognisko.
− Dzięki – odparłam, wsuwając ręce w rękawy zgniłozielonej kurtki, która sięgała mi prawie do kolan.
Nick skrzyżował ręce, skupiony na służbach ratunkowych uprzątających zgliszcza.
− Na szczęście to i tak był gruchot.
− Chyba raczej retro klasyk – odparłam, chociaż nie znosiłam swojego wozu á la van porywaczy.
Coś w postawie Nicka – i to, że mnie nie rozpoznał – sprawiało, że nie miałam chęci się z nim zgadzać.
− Wszystko w porządku?
Uśmiechnęłam się sztucznie i wycedziłam:
− Cudownie.
Zerknęłam na telefon. Zero powiadomień. Żadne z moich rodziców nie odebrało, kiedy próbowałam się połączyć, co akurat mnie nie zaskoczyło. Strasznie chciałam napisać do Josha, ale z całą pewnością nie zamierzałam przypominać Nickowi, że mogłam być rozkojarzona, kiedy w niego wjechałam.
Policjant dotarł na miejsce zaraz po straży pożarnej i był stosunkowo miły, kiedy wypisywał mandat, który gwarantował mi szlaban.
Ech.
Nick spojrzał na mnie w chwili, gdy pomoc drogowa znikała z moim wozem.
− Podwieźć cię? W końcu jedziemy w to samo miejsce, no i jesteś tak ubrana.
Popatrzyłam na swoje gołe nogi i brązowe skórzane botki, zaciskając jednocześnie zęby, żeby mi nie szczękały.
− Jak?
− Idiotycznie.
− Ej.
Wyszczerzył się na widok mojej miny.
− Nie kwestionuję twojego gustu modowego, wyglądasz bardzo, no… jak dziewczyna gracza w polo. Bez obaw, miałem tylko na myśli gołe nogi, choć mamy jakieś minus siedem. Wsiadamy?
Przełknęłam ślinę i wtuliłam zmarznięty nos w kołnierz kurtki. Pachniała olejem napędowym.
− Mm, tak. Chyba tak.
− Chciałaś powiedzieć „dziękuję”?
Na te słowa uśmiechnęłam się lekko.
− Dziękuję przeogromnie, mój niesamowity wybawco.
− No, lepiej.
Wsiadłam do jego pick-upa, zatrzasnęłam ciężkie drzwi i zapięłam pasy. Silnik obudził się z rykiem, a Nick wrzucił migacz i ruszył w kierunku szkoły. Muzyka jakiegoś nieznanego mi bliżej zespołu dudniąca ze staromodnego systemu nagłośnienia była koszmarna i zdecydowanie za głośno puszczona.
− Co to ma być? – Ściszyłam ten muzyczny chłam i podsunęłam zmarznięte palce pod otwór wentylacyjny, z którego niespiesznie napływało ciepłe powietrze.
− Jeśli mówisz o muzyce, to Metallica. Jakim cudem ich nie znasz?
− Hm, bo mam dobry gust i mniej niż sto lat?
Jego usta wygięły się w uśmieszku.
− A jakiego albumu ty słuchasz w samochodzie, partnerko z pracowni chemicznej?
Ostatnio miałam obsesję na punkcie Rumours Fleetwood Mac, ale wzruszyłam ramionami i odparłam:
− W sumie słucham po prostu radia.
− Ty biedna, cierpiąca na niedostatek dobrej muzyki dziewczynko.
− W tym przypadku raczej biedna, cierpiąca na niedostatek bełkotliwych krzyków.
− Posłuchaj. – Z powrotem pogłośnił i się do mnie uśmiechnął. – Ich gniew jest satysfakcjonujący, nie uważasz? Poczuj go, palniku Bunsena. Odetchnij nim.
− Podziękuję.
Palnik Bunsena. Pokręciłam głową, ale nie byłam w stanie powściągnąć uśmiechu, a w tle Metallica wystękiwała na całego pick-upa słowo „blackened”.
Po jakiejś minucie znów ściszył i włączył migacz, bo dojeżdżaliśmy do szkoły. Przesunął przekładnię koło kierownicy i wrzucił drugi bieg, żeby skręcić, a ja chyba nieco zbyt entuzjastycznie rzuciłam:
− Trójbiegowa skrzynia na kolumnie kierownicy?
Ściągnął brwi.
− A skąd ty to wiesz?
Skrzyżowałam ręce na piersi i poczułam się cool.
− Wiem wiele rzeczy.
Jego usta ułożyły się w paskudny uśmieszek.
− To naprawdę dobrze wiedzieć.
Czy on sądził, że z nim flirtuję?
− Nie o to mi chodziło.
Wyrzucił z siebie krótkie „ha, ha, ha”, a raczej wymruczał z głębi gardła.
Policzki stanęły mi w płomieniach i powiedziałam:
− Tata miał taki samochód. Nieważne.
Zawrócił na parkingu dla trzecioklasistów.
− Nauczył cię, jak się go prowadzi?
− Słucham?
Sięgnęłam do plecaka i wyciągnęłam błyszczyk.
− Samochód ze standardową przekładnią na kolumnie. Czy tata nauczył cię, jak go prowadzić?
− Nie. – Otworzyłam daszek przeciwsłoneczny z lusterkiem i pociągnęłam usta szpatułką, przypominając sobie, ile razy tata obiecywał, że mnie nauczy, ale ostatecznie był zbyt zajęty pracą i bliźniakami, żeby dotrzymać danego słowa.
− Szkoda. – Skręcił na końcu pierwszego rzędu, aż zarzuciło autem. – Każdy powinien nauczyć się obsługi ręcznej skrzyni.
Tak, powinien. Zamknęłam daszek i wyobraziłam sobie drążek w porsche taty, wieloletnim projekcie remontowym, który po ukończeniu prac miał być mój.
Wykończył go trzy lata temu.
− Swoją drogą mówiłaś rodzicom, że spłonął ci wóz?
Zerknął kątem oka na mój telefon, jakby czekał, aż zacznę pisać wiadomość.
Wyjrzałam przez okno. To, że rodzice nie oddzwonili, było w pewnym sensie miłe, bo odsuwało perspektywę potężnych tarapatów, w jakich miałam się znaleźć. Ale też trochę mnie zabolało, że się nie zaniepokoili, czemu próbuję się z nimi skontaktować, kiedy powinnam już być w szkole. Zamiast wyjaśniać te wszystkie skomplikowane emocje, rzuciłam:
− Nie, pomyślałam, że zrobię im niespodziankę.
− Słuszny wybór.
Zajechał na zaśnieżone miejsce, a ja przypomniałam sobie, że wciąż mamy walentynki. Może i straciłam samochód, a wkrótce miałam stracić też życie z rąk rodziców, ale wiedziałam, że za parę minut będę z Joshem. Przeczyta mi wiersz, da prezent, a jak wypowiem te magiczne dwa słowa − wszystko inne zniknie.
− Dobra – powiedziałam, otwierając drzwi, kiedy już zatrzymał pick-upa i zgasił silnik. – Szczęśliwego dnia świętego Walentego.
− Pieprzyć to – odparł Nick, cedząc słowa, jakbym właśnie życzyła mu szczęśliwej kastracji, po czym wysiadł i trzasnął drzwiami. – Nie znoszę tego pojebanego dnia.
Wysiadłam, zdjęłam jego kurtkę i podałam mu ją, gdy okrążył auto.
− W takim razie życzę ci… dnia.
− Jasne – powiedział, wrzucając kurtkę z powrotem do samochodu. – Dzięki.
WYZNANIE #2
Włączyłam raz w hotelu alarm przeciwpożarowy, bo rodzice za długo spali, a ja chciałam znaleźć się w Disneylandzie, zanim do Belli ustawi się długa kolejka.
− Emilie, mam tu informację, że masz się zgłosić do gabinetu dyrektora. – Pan Seward, mój nauczyciel z drugiej lekcji, zamachał mi przed nosem przepustką.
− Tak?
Odłożyłam książkę, której nie powinnam czytać, wstałam i podniosłam plecak z podłogi. Właśnie byłam w trakcie dość intensywnej sceny erotycznej, więc policzki natychmiast mi zapłonęły, bo poczułam się przyłapana na gorącym uczynku.
− Ooo… Emmie ma kłopoty.
Uśmiechnęłam się do Noah, najlepszego przyjaciela Josha. Był tenisistą, który nie odzywał się do mnie ani słowem, dopóki nie zaczęłam się spotykać z Joshem. Którego, tak przy okazji, nie złapałam rano, bo dotarliśmy z Nickiem do szkoły równo z dzwonkiem na pierwszą lekcję. Jak dotąd ten dzień nie przebiegał zgodnie z planem.
− Znasz mnie – odparłam, wpychając książkę do plecaka, po czym wzięłam przepustkę i wyszłam z sali.
Maszerowałam pustym korytarzem i tęskniłam za obszerną kurtką Nicka Starka. Od chwili, kiedy oddałam mu ją na parkingu, dosłownie zamarzałam. Wiedziałam, że Josh nie miałby nic równie praktycznego w swojej szafce – jego lekki rozpinany granatowy sweter nie był zbyt ciepły – ale czułam się tak zmarznięta, że najchętniej bym go sobie pożyczyła.
Zerknęłam na telefon, ale jedyna wiadomość, jaką dostałam, pochodziła od mojego koszmarnego szefa, który usiłował zmusić mnie do przyjścia do pracy poza grafikiem.
Nie w walentynki, szanowny panie. A raczej Gębodorku, jak nazywałam go w myślach.
Co brzmiało złośliwie, ale zachowywał się naprawdę koszmarnie. Był znany z obcinania paznokci w szatni i przeglądania Tindera podczas pracy, mimo że miał żonę, no i nie znał kompletnie pojęcia „przestrzeń osobista”. W przeciwnym razie nie wiedziałabym tak wiele na temat jego oddechu.
Włożyłam telefon do kieszeni sukienki i zastanowiłam się, czego może dotyczyć wezwanie do sekretariatu, ale się nie przejmowałam. W poprzednim tygodniu zostałam poinformowana, że zdobędę szkolne stypendium imienia Alice P. Hardy za wybitne osiągnięcia w sztuce dziennikarskiej, więc pewnie o to chodziło.
Wciąż miałam się ochotę uszczypnąć. Nie tylko przyjęto mnie na prestiżowy letni kurs dziennikarstwa, podczas którego będę miała okazję zamieszkać w Chicago i pracować przez caluteńki miesiąc z pięćdziesięcioma innymi uczniami liceów, ale w dodatku wszystko będzie w stu procentach opłacone.
Czułam się niesamowicie podekscytowana samą pracą, a jeszcze bardziej tym, jak dobrze będzie wyglądała w moim podaniu na studia. Większość koleżanek i kolegów jeszcze o tym w ogóle nie myślała, ale ja zamierzałam za wszelką cenę zapewnić sobie miejsce w wybranym przez siebie college’u.
− Witaj, Emilie. – Pani Svoboda, szkolna sekretarka, uśmiechnęła się do mnie i gestem wskazała pokój dyrektora. – Wejdź do gabinetu pana Kesslera. Czeka na ciebie.
− Dziękuję.
Podeszłam i podniosłam rękę, żeby zapukać w uchylone drzwi, ale pan Kessler zawołał:
− Oto i ona. Wejdź do środka, Emilie.
Weszłam do gabinetu i zobaczyłam kobietę, z którą rozmawiałam w sprawie stypendium. Siedziała na krześle z kubkiem kawy w dłoniach i patrzyła mi prosto w oczy.
− O. Hmm, dzień dobry. – Nie spodziewałam się jej, ale szybko przywołałam się do porządku i podeszłam uścisnąć jej mocno dłoń. – Miło mi panią znów widzieć.
Kobieta – pani Bowen – ujęła moją rękę i wyglądała na wstrząśniętą moim uściskiem.
− Wzajemnie, chociaż wolałabym spotykać się w przyjemniejszych okolicznościach.
Nawet mimo tego ostrzeżenia nie spodziewałam się naprawdę złych wiadomości. Pomyślałam, że potrzebuje dodatkowych referencji albo może koniecznie i jak najszybciej musi dostać moje zdjęcie.
Przysiadłam na krawędzi stojącego w rogu krzesła.
− Tak?
− Niestety nastąpił błąd w przeliczaniu punktacji. Uświadomiono nam, że niektóre punkty zostały niewłaściwie zliczone.
Serce zaczęło mi bić nieco szybciej.
− Co oznacza…?
− Co oznacza, że tak naprawdę nie otrzymałaś stypendium.
Wiem, że to banał, ale odniosłam wrażenie, jakby cała krew odpłynęła mi z twarzy. Dosłownie to poczułam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a w uszach zaczęło szumieć, w miarę jak docierały do mnie konsekwencje jej stwierdzenia.
No to po letnim wyjeździe z dala od domu.
I po prestiżowym programie, który mogłabym wpisać w podaniu na studia.
Zostanę sama, podczas gdy Josh weźmie udział w swoim prestiżowym letnim kursie.
I po uniwerku Northwestern.
− Emilie?
Pan Kessler zmrużył oczy i zrobił taką minę, jakby się obawiał, że zaraz zemdleję. Wolne żarty. W tej chwili miałam ochotę zrobić setki różnych rzeczy – w większości brutalnych – ale omdlewanie do nich nie należało. Założyłam włosy za ucho i przybrałam uprzejmy wyraz twarzy.
− A więc to ostateczne i potwierdzone wyniki?
Kąciki ust pani Bowen opadły. Pokiwała głową.
− Ogromnie nam przykro.
− Cóż. – Wzruszyłam ramionami i się uśmiechnęłam. – Co można na to poradzić, prawda? Takie rzeczy się zdarzają. Dziękuję za szansę.
Kobieta przechyliła głowę, jakby nie mogła uwierzyć, że nie wpadłam w szał. Uwierz mi, kobitko, nauczyłam się, że szał nigdy niczego nie zmienia.
− Nie wiem, jak cię przepraszać, Emilie – dodała.
− Rozumiem. – Odchrząknęłam i się podniosłam. – Dziękuję za informację.
Wyszłam z wysoko podniesioną głową i skierowałam kroki prosto do łazienki. Nie znosiłam płaczu, ale gdzieś na szczycie mojego mostka nagromadziła się taka rozpacz, że groziła mi załamaniem, jeśli nie zrobię sobie minutki przerwy.
Napisałam do obojga rodziców, ale żadne nie odpisało.
Siedzenie w ubraniu na toalecie i płakanie było bardzo upokarzające, ale zadano mi potężny cios. Wszystko, na co pracowałam, mogło mi zostać wyrwane z rąk.
Bo kiedy po raz pierwszy po rozwodzie rodziców poruszyłam temat college’u, postawili sprawę jasno – jeśli zamierzam wyjechać gdzieś na studia, muszę znaleźć sobie stypendium. Rozpad ich małżeństwa najwyraźniej mocno nadwerężył ich finanse. Wszystkie kłótnie prowadzone za pośrednictwem prawników i inne takie. Na moją edukację nie pozostał więc żaden zapas.
Wzięłam to sobie do serca i oddałam się edukacyjnej doskonałości. Od tamtej pamiętnej rozmowy zgromadziłam same piątki, rzuciłam się w wir pisania do gazetki szkolnej, a do egzaminów podchodziłam pięć razy, mimo że mój wynik był wzorowy już za pierwszym.
Liczył się w końcu każdy punkt.
Żeby jednak dostać się do takiego miejsca jak Northwestern – to moja wymarzona uczelnia – bez wsparcia finansowego ze strony rodziców, potrzebna mi była perfekcja. Nieskazitelny wykaz zajęć pozalekcyjnych, listy z rekomendacjami i masa godzin wolontariatu. Musiałam to wszystko mieć.
A nawet i wtedy mogłam się nie dostać.
Inna sprawa, do której nie lubiłam się przed sobą przyznawać, to że nie chciałam, żeby Josh mnie prześcignął. Mieliśmy taką samą średnią – taką samą średnią ważoną, 4,4 – i wkurzało mnie, kiedy zdarzało mu się mnie prześcignąć. Nie mogłam znieść tej zadowolonej miny, która pojawiała się na jego twarzy, ilekroć wygrywał, a kiedy radził sobie lepiej ode mnie, nie zalewała mnie fala czułości.
Odczekałam jeszcze kilka minut, żeby odzyskać panowanie nad emocjami, po czym otarłam oczy i wstałam. Były walentynki, do cholery. Zamierzałam chłonąć każdą cudowną minutę tego dnia, a nad resztą zastanowić się dopiero jutro.
Miałam przed sobą jeszcze dwie zapisane na czerwono pozycje z listy zadań – wymianę prezentów i wypowiedzenie na głos tych dwóch ważnych słów. Miałam zamiar zająć się sprawnie ich odhaczeniem i zapomnieć o całej reszcie.
WYZNANIE #3
Mam idealnie sfałszowany dowód osobisty.
Między zajęciami zatrzymałam się przy szafce Blake’a, przyjaciela Josha, żeby spytać, czy widział mojego chłopaka. Jeszcze nie widziałam się z nim osobiście w dniu walentynek i strasznie chciałam zobaczyć jego twarz. Jak mielibyśmy spędzić doskonały dzień, który dla nas zaplanowałam, skoro przebywaliśmy osobno?
Kiedy się odezwałam, Blake opierał się akurat o ścianę i pisał wiadomość.
− Widziałeś Josha? Zwykle siedzi między lekcjami w świetlicy, ale nigdzie nie mogę go znaleźć.
− Nie.
Spojrzał gdzieś ponad moją głową i można było – jak zwykle – odnieść wrażenie, że mnie w ogóle nie zauważa. Nigdy nie doszłam do tego, czy Blake mnie nie trawi, czy się mnie boi, i to wytrącało mnie z równowagi. Chris powtarzał, że mam poważny problem z potrzebą, żeby wszyscy mnie lubili, a ja zawsze uważałam, że nie ma racji, oprócz chwil, kiedy znajdowałam się w towarzystwie Blake’a.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_