- W empik go
Lepszy dzień nie przyszedł już - ebook
Lepszy dzień nie przyszedł już - ebook
Na książkę składają się trzy opowieści o losach rodzin zamieszkujących przed wojną Kresy Wschodnie. Niektóre wątki, znane miłośnikom twórczości Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, powracają tu uzupełnione i rozwinięte po latach, na przykład historia Hubalczyka Romana Rodziewicza czy dzieje rodu Jaxa Bąkowskich i ich krewnych Wartanowiczów – polskich Ormian, przed laty właścicieli rozległych winnic na Podolu.
Wśród drugoplanowych bohaterów tych opowieści nie brak osób znanych i zasłużonych dla polskiej kultury i historii, takich jak: Melchior Wańkowicz, Maria Rodziewiczówna, generał Władysław Anders, major Henryk Dobrzański „Hubal”, marszałek Józef Piłsudski, generał Stefan Rowecki „Grot”. Tłem wydarzeń są zaś miejsca tragicznie wpisane w historię Polski i Polaków: Syberia, Kazachstan, Katyń, Auschwitz, Monte Cassino, ale również wojenne i powojenne skupiska polskości w Iranie, Afryce Południowej, Meksyku, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, jak i przedwojenne w Mandżurii.
Spis treści
LEPSZY DZIEŃ NIE PRZYSZEDŁ JUŻ
WINNICE WARTANOWICZÓW NA PODOLU
Eugeniusz Wartanowicz, Ormianin z Dźwiniacza
Józef Wartanowicz i jego winnice
Anulka, córka Mariana, Podolanka z Johannesburga
Anna – Podolanka z Kraśnicy
Mieczek i kluczyki do mercedesa na niebieskiej wstążce
Aneks
Z MIEJSCA NA MIEJSCE. W CIENIU LEGENDY HUBALA
Przypisy
Indeks osób
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0243-4 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joanna Synowiec jest kobietą odporną i dzielną, ciężko doświadczoną przez los i historię. Jest także osobą pozytywną i wrażliwą, nie ma w niej goryczy czy jadu. Jest żal, ale jest także dostrzeganie dobra.
Z naszych rozmów wielogodzinnych zaczęła się wyłaniać opowieść, którą podaję w formie monologu mojej bohaterki. Starałam się pokazać jej sposób patrzenia na dzieje i przypadki, na ludzi jej bliskich, którzy tkwią głęboko w jej świadomości i sercu, i tych, którym pamięta dobro, chociaż zapomniała już ich imion.
– Syn, gdy dzwoni, to mówi do mnie po polsku. Z żoną i dziećmi rozmawia po angielsku i z rodzeństwem też, ale z rodzicami zawsze tylko po polsku. Jest pilotem, mieszka w Louisville w Kentucky, dzwoni do mnie do Chicago o ósmej rano w każdą niedzielę.
Zna moje opowieści z dzieciństwa, ale nie rozmawiamy na ich temat od lat. Kiedyś opowiedziałam mu o Szemiotówce koło Kobrynia na Białorusi, o moich Rodzicach, jego Dziadkach, których nigdy nie poznał.
Moja Mama – Władysława z rodziny Kamińskich z Poznańskiego – w połowie lat 20. dwudziestego wieku wyszła za mąż za oficera Józefa Michalaka rodem spod Łęczycy. Byli wojskowi dostawali ziemię, tak zwane osady. Osiedlano ich w różnych miejscach, Józef dostał Szemiotówkę na Polesiu. Naokoło były wioski białoruskie. Niedaleko były dwa polskie dwory, jeden z nich należał do rodziny Szemiotów. Mąż pani Szemiot został zamordowany, gdy jechał do Kobrynia, tylko tyle pamiętam. Mieszkała sama, zmarła już po naszej wywózce do Rosji.
Pamiętam, że Rodzice mówili wiele o działaniach Marii Rodziewiczówny, pisarki, cieszącej się uznaniem i podziwem. Mieszkała we dworze w Hruszowej, który był ośrodkiem kultury polskiej, a także udzielał pomocy okolicznej ludności białoruskiej. Pisarka wspierała wiele pięknych akcji, w Antopolu, na przykład, zbudowała Dom Polski, odbudowała cheder, zakładała kółka rolnicze. Włączyła się w rozbudowę Gimnazjum Państwowego w Kobryniu, które przyjęło jej imię. W 1938 roku staraniem Marii Rodziewiczówny w Antopolu powstała parafia katolicka i zbudowano ufundowany przez nią kościół pod wezwaniem Świętego Andrzeja Boboli, który też otrzymał relikwie patrona. Byłam na wyświęceniu kościoła, wszyscy osadnicy pojechali wtedy do Antopola. Mówiono mi niedawno, że budynek kościoła stoi do dziś, że mieści się w nim straż pożarna.
Józef Michalak, mąż mojej Mamy, zmarł niebawem po operacji ślepej kiszki. Mama rozpaczała, była w ciąży. Dziecko urodziło się nieżywe, pochowano je w grobie ojca na cmentarzu w Kobryniu. Wtedy przyjechali do Mamy Wojciech i Agnieszka Michalakowie, rodzice zmarłego, ze swoim drugim synem, by jej pomagać. Zostali z Mamą i niebawem brat zmarłego męża się z nią ożenił. I to był mój Tatuś, Antoni.
Urodziłam się 19 stycznia 1929 roku, nadano mi imię patronki francuskiej de Chantal, współzałożycielki zgromadzenia sióstr wizytek, Joanna. Dwa lata później urodził się mój brat Józio, a siedem lat później najmłodszy z nas – Henio.
Dziadek zmarł, gdy miałam dwa latka. Babcię Agnieszkę zapamiętałam jako drobną, szczupłą, spokojną i dobrą osobę. Była pomocna w domu, zajmowała się nami, Rodzice byli zajęci głównie na osadzie.
Wokół naszego gospodarstwa rozciągały się bory, lasy i łąki… Jakże tam było pięknie…
Przeważały sosny, szło się lasem jak po dywanie. Lasy obfitowały w grzyby, borówki i jagody, pełne były zwierzyny i ptactwa rozmaitego. Bociany chodziły po łąkach, co roku wracały do swoich gniazd. Było dużo wron, uciekały, gdy je goniłam. Pamiętam też kuropatwy, a w pobliskich lasach dziki. Pies wilczur pilnował naszego domostwa, kot przychodził do domu zimą, latem gdzieś przepadał, spędzał dnie całe poza domem. Były kury, nieraz porywały je jastrzębie.
Rodzice prowadzili duże gospodarstwo, najmowali różnych ludzi do pomocy na przykład przy żniwach, do pasienia krów. Mieliśmy rasowego byczka i krowy nam przyprowadzano do niego. W stajni były konie, dalej owce, a w drugiej części krowy i świnie. Miałam swoją owieczkę Basię, potem cielaczka. Basia wiedziała, kiedy się zbliżałam, przychodziła, bawiła się z nami, przytulała.
Ojciec miał wszelkie maszyny – nowoczesne jak na owe czasy – potrzebne, na przykład, do zbierania zboża. Mieliśmy piękne konie, były to ukochane zwierzęta Tatusia. Jednego z nich, araba, dostał w prezencie. Tatuś chciał mnie uczyć jeździć konno, ja się bałam, ale mój braciszek Józio przepadał za końmi.
Tatuś miał swój udział w wyrabianiu serów tak zwanych holenderskich; pamiętam, że ser musiał leżeć sześć miesięcy w piwnicy, potem go zabierano.
Żyliśmy tym, co mieliśmy na gospodarstwie; było to dostatnie, dobre życie. Dom był niedawno pobudowany – w 1936 roku. Miał trzy ogromne pokoje, piec kaflowy. W środku nowoczesna kuchnia, szafy i szafki.
W niedzielę całą rodziną szliśmy do oddalonego o około piętnaście minut drogi kościoła pod wezwaniem Świętego Kazimierza, patrona polsko-litewskiego. Był tuż przy dworze Szemiotów. Ksiądz każdej niedzieli przyjeżdżał z miasteczka Horodec odprawiać msze. Kościół był otoczony kasztanami, ogrodzony, z bramą wjazdową.
Gdy Babcia chorowała, to się jechało wozem w dwa konie. Na święta i latem na duże uroczystości kościelne jeździliśmy do Horodca. Wozem czasami jechaliśmy do Kobrynia, skąd szła droga do Baranowicz.
Szkoła była niedaleko. Było w niej wiele dzieci polskich, bo na osadzie, jak pamiętam, było około dziesięciu rodzin, i każda miała dwoje, troje dzieci. W szkole były też dzieci białoruskie i żydowskie.
Bardzo lubiłam swoje nauczycielki i sama też chciałam być nauczycielką, myślałam o tym długo i tak sobie postanowiłam.
Tymczasem tu, w Stanach, dwadzieścia lat pracowałam jako menadżer w firmie, która produkowała pomniki i nagrobki.
W szkole były dwie zakonnice – jedna uczyła religii, druga prowadziła przedszkole. Chodziły w szarych habitach, miały swój zakon w Horodcu. Bardzo lubiłam szczególnie siostrę Klarę. Uczyła mnie religii, prowadziła bibliotekę, zajmowała się naszym zdrowiem, miała swoją apteczkę. Działała w sodalicji dla dzieci. Druga uczyła w przedszkolu, czyli uczyła najpierw mnie, a potem moich braciszków, Józia i Henia. Obie zakonnice bardzo lubiliśmy.
ZMIANY NASTĘPOWAŁY SZYBKO
Miałam dziesięć lat, gdy 17 września 1939 roku Sowieci zajęli wschodnie tereny Polski. Widzieliśmy jadące czołgi, dużo czołgów, jechały i jechały. Nie zatrzymywały się. Bardzo przykro było patrzeć na jeden za drugim posuwające się czołgi. Rejony Horodca i Antopola oraz okolicznych małych miasteczek wiodły początkowo życie jak dawniej, ale zmiany następowały szybko.
Rosjanie chodzili od domu do domu, zabierali rowery, konie, spisywali i rejestrowali ludność. Siedzieli długie godziny, zadawali różne pytania, wszystko, co mieliśmy w domu, spisywali.
W szkole już musieliśmy się uczyć po rosyjsku. Rosjanie usunęli zakonnice, odesłali je do klasztoru. Tak ich nam brakowało, że popłakiwaliśmy za nimi. Ale do szkoły chodziliśmy tylko około pięciu miesięcy.
10 lutego 1940 roku, we wczesny śnieżny ranek, jeszcze było ciemno, przyszedł żołnierz rosyjski i kazał się spakować, by pojechać na stację do Horodca.
Było to dla nas zaskoczenie, bo chociaż zabierali inne rodziny, ale nikt jeszcze o tym nie wiedział. My byliśmy w pierwszym transporcie. Dopiero na stacji dowiedzieliśmy się więcej, zobaczyliśmy, kogo jeszcze zabrali.
Ten żołnierz czekał, nawet pomagał nam się pakować. Rodzice zabierali ubrania, jedzenie, mąkę, garnki, domowy sprzęt, wiadro. Mama zabrała, co mogła, mieliśmy dwa kufry na ubrania, ale dużo do nich nie weszło, wiele rzeczy wkładało się do worków i tobołków.
Zostawialiśmy wszystko – dom, zwierzęta, sprzęt, ziemię. Pamiętam, jak ryczały krowy, trzeba je było doić. I pies został.
Pojechaliśmy wszyscy – osiemdziesięciosześcioletnia Babcia, Rodzice i nas troje dzieci: ja miałam dziesięć lat, Józio osiem, Henio cztery.
Ten Rosjanin saniami – nasze były konie i sanie – zawiózł nas na stację do Horodca. Wsadzono nas do wagonu bydlęcego, rzeczy zaniesiono do innego. Mieliśmy ze sobą tylko to, co na sobie, czyli ciepłe ubranie, i co mogliśmy udźwignąć, kilka tobołków.
W wagonie panowała niemal ciemność – zasunięto deskami drzwi, małe okna były pozasuwane i też zabite deskami. Przy ścianach przygotowano podwójne prycze z desek – wyższe i niższe, wyłożone słomą. W podłodze była dziura, która służyła jako ubikacja. Zasłoniliśmy to miejsce trochę kocami, aby była jakaś prywatność.
Wszyscy byliśmy zmarznięci, w szoku, nic się nie mówiło. Słyszeliśmy o tym, że Rosjanie wywozili na Sybir, ale wtedy nie wiedzieliśmy, co się działo i gdzie pojedziemy. Następnego dnia pociąg ruszył, wiedzieliśmy, że jedziemy do Rosji.
W naszym wagonie każde miejsce było zajęte, każda rodzina miała dzieci. Były z nami rodziny z osady Szemiotówka, ale i inni. Z Szemiotówki obok nas były rodziny Wilczewskich, Obuchowiczów, Detków, Holendrów, Nowackich.
Powiem krótko o losach tych rodzin; to, co wiem.
Wilczewscy – ojciec został zamordowany przez Białorusinów na początku wojny, matka i dzieci przeżyli, po wojnie osiedlili się w Kanadzie.
Obuchowiczowie – ojciec zmarł w Archangielsku; nie wiem, co się stało z matką i dzieckiem.
Detkowie – obydwoje zmarli w Rosji, córka przeżyła, nie wiem, gdzie osiadła. Holendrowie – ojciec zginął w Katyniu, z nami zabrano matkę z dziećmi. Dzieci oddane były do sierocińca polskiego, matka wróciła do Polski po kilku latach. Młodsze dzieci osiadły w Nowej Zelandii, nie wiem, gdzie reszta rodziny.
Nowaccy – ona zmarła w Uzbekistanie, nie wiem, co się stało z nim, troje dzieci ocalało. Nie wiem, gdzie są.
Ludzie modlili się, panował spokój, a raczej spokojna groza, nikt nic nie wiedział. Podróż trwała około miesiąca. Na postojach otwierano drzwi i dawano nam zupę. Wokół straż trzymali żołnierze sowieccy. Dojechaliśmy tak do terenu archangielskiego, do stacji Jemca. Była to mała osada, tam nas wysadzili. Rozglądaliśmy się, dookoła był las. Mieliśmy „szczęście”, że pociąg dochodził do naszego obozu. Przyjechali Rosjanie z saniami i końmi i zawieźli nas na miejsce, około dwudziestu minut drogi od stacji. Był to pierwszy obóz, Ostrowski lesopunkt. Adres pocztowy pamiętam do dziś: Archangielskaja obłast, Plesiecki rejon, stacja Jemca, Ostrowski lesopunkt.
OBOZY
Były trzy obozy koło siebie: Ostrowski lesopunkt, 10. lesopunkt i Nuchta-Oziero. My najpierw – od lutego do czerwca 1940 roku – byliśmy w ostrowskim, później transportem wraz z innymi Polakami przeniesiono nas do 10. lesopunktu. Po amnestii w 1941 roku pojechaliśmy w kolejną drogę – do Uzbekistanu. Opowiem o tym.
Było nam wszystkim bezustannie bardzo zimno. Zajmowaliśmy jedno z pomieszczeń w baraku, mieszkaliśmy w nim wszyscy razem, sześcioro. Na środku stał mały piecyk, na którym gotowaliśmy posiłki, podgrzewaliśmy wodę. Latem przynosiliśmy ją ze studni, zimą studnia zamarzała, przynosiliśmy śnieg i się go topiło.
Byliśmy wciąż głodni. Nie było żadnego dodatkowego jedzenia, tylko czarny chleb, kromka na osobę. Raz jeden jedyny przywieźli ryby, szprotki w soli. Rodzice starali się dać więcej dzieciom, a sobie mniej, było jednak coraz gorzej z jedzeniem. Ludzie z braku witamin dostawali kurzej ślepoty, nic nie widzieli przy słabym oświetleniu. Wszyscy dorośli pracowali sześć dni w tygodniu, długie godziny, od siódmej do siódmej, nie mieli sił. Dostaliśmy raz paczkę od państwa Panasewiczów, sąsiadów z Szemiotówki. Przysłali sadło. Tłuszcz był konieczny, by żyć w tym mrozie, ale nie było zwierząt, nie było mięsa.
W drugim obozie, pamiętam, że komendant miał psa, czarnego wilczura – Tatuś go zabił i przyniósł. Skórę zdjął, zakopał w śniegu. Na desce pokroił mięso na kawałki, trzymaliśmy je pod podłogą.
Na moczarach były żurawiny, kiedy śnieg topniał, to szliśmy je zbierać. Latem w ziemi rosły ziemniaki, dzieliliśmy się nimi, zwykle przypadał jeden ziemniak na osobę dziennie. Ale tylko w jednym sezonie mieliśmy te ziemniaki. Latem też w lesie bywały grzyby, prawdziwki i inne. Trzeba je było zbierać, sprzedawać, ale zachowywaliśmy też część dla siebie.
Dzieci posłano do szkoły, budynek mieścił się na terenie obozu. Był jeden nauczyciel dla wszystkich, uczyliśmy się rosyjskiego.
W lecie dzieci musiały pracować, zbierać gałęzie. Nikt nie „marnował czasu” Chodziliśmy grupami, starsze, młodsze dzieci. Ja nigdy nie zabłądziłam w lesie, ale Tatuś z Józiem kiedyś zabłądzili, rano ich Rosjanie znaleźli. Zbieraliśmy grzyby, ale i leśne jagody, borówki. Płacili nam za to, dzięki czemu mogliśmy przeżyć, bo nasze porcje jedzenia – czarne kromki chleba i miska wodnistej zupy – trzeba było kupić, zapłacić za nie. Każdy w wieku powyżej szesnastu lat musiał pracować. Często zdarzało się, że jedna dorosła osoba pracowała, ale to nie wystarczało, bo miała na utrzymaniu kilkoro dzieci i nie była w stanie wykupić nawet tych niewielkich przydziałów żywnościowych.
Las był cichy, nie taki, jaki pamiętałam z okolic Szemiotówki, który rozbrzmiewał śpiewami ptaków i odgłosami różnych stworzeń. Pachnący i zapraszający.
W lesie na Syberii nie było słychać ani widać ptaków, żadnych zwierząt. Cisza absolutna. I jakaś obcość i wrogość.
Wokół były bagna i lasy. Ludzie pracowali przy wyrąbywaniu drzew. Były różne wypadki i niektórzy ginęli. Drzewo upadło na brata mojej koleżanki, zginął na miejscu.
Wiedzieliśmy, że zabierano gdzieś ludzi i więcej ich się nie widziało. Ten, kto mówił coś przeciwko Rosji czy narzekał – znikał, więcej nikt go nie zobaczył. Usłyszałam, jak Rosjanki rozmawiały ze sobą, że zabrali wszystkich starszych ludzi i że ich zamordowano. Nawet w rodzinie ze sobą się nie rozmawiało, rodzice mówili cichutko, nie słyszało się nic.
– Jak coś usłyszysz, cicho bądź, nie mów nikomu. Nigdy nie daj poznać, że coś słyszałaś, że coś wiesz – mówił mi Tatuś.
Jeżeli ludzie rozmawiali, to zawsze bardzo ostrożnie. Mieliśmy sąsiadów, wszyscy Polacy. Jeden nazywał się Tereszko, był rozmowny, coś mówił przeciwko Rosji. Przyszli, zabrali go i nikt go więcej nie zobaczył. (Później, w Indiach, widziałam jego żonę i dziecko, które urodziła w obozie).
Zima była ostra, minus 30-40 stopni Celsjusza. Mimo tych mrozów wszędzie były pluskwy. Gotowaliśmy śnieg i takim wrzątkiem polewaliśmy te pluskwy. Pełno robactwa, karaluchy; zima, a jakoś mróz ich nie zabijał.
Tylu ludzi chorowało, szpitali nie było. Nie było lekarstw, choć był lekarz, który pełnił też funkcję dentysty, zęby wyrywał. Ja i Babcia chorowałyśmy. Pamiętam, przyszedł lekarz, Rosjanin, i powiedział:
– Ona starucha, niech umiera, ale tej młodej trzeba pomóc, bo do pracy potrzebna.
I Babcię zostawiono. Umarła trzy tygodnie po przyjeździe, dokładnie 23 marca 1940 roku. Była pierwszą osobą, która zmarła w obozie.
Ja byłam chora, wciąż płakałam, aż inni z baraku przychodzili i siedzieli ze mną. Babcię pochowano w trumnie na cmentarzu, który był zaraz za obozem, otoczony bagnami. Krzyż z drewna zrobił Tatuś.
Pamiętam, gdy w końcu maja poszłam z koleżanką na ten cmentarz, zaczynał topnieć śnieg. Zobaczyłyśmy trumny, wypływały na wierzch i tkwiły w tym bagnie. Straszny widok. Bałam się. Mam ten obraz wciąż przed oczyma.
W maju 1940 roku przywieziono transport polskich Żydów z Kresów. Pewną grupę Polaków przenieśli do obozu 10. Żydów rozdzielili – część dali do jednego, drugą część do drugiego. Nas przenieśli do 10. lesopunktu, który nie był daleko od poprzedniego obozu.
Mamusia pracowała wtedy na kolei, wypatrywała na wieży, czy nie ma pożarów. Gdy się widziało pożar, wszyscy musieli pójść i go tłumić. Mama była albo na wieży, albo na kolei. Zimą pracowała w łaźni. Była jedna łaźnia dla całego obozu.
Później poszła do pracy przy wyrębie lasu, jak Tatuś, który tam od początku pracował. Ścinano drzewa i potem ładowano je na pociągi. Wciąż przyjeżdżały nowe pociągi i ładowano je drewnem.
DROGA DO UZBEKISTANU
Mówiono, że była amnestia, ale nie wiedzieliśmy, jakie to będzie miało dla nas skutki. W listopadzie 1941 roku zabrali nas wszystkich do kołchozów w Uzbekistanie. W czasie transportu zdarzyły się dwie tragedie.
Tatuś chciał coś kupić do jedzenia, wysiadł na jednym z przystanków. Pociąg ruszył, on został. Zdarzało się to, bo nikt nie wiedział, jak długo pociąg będzie stał na stacjach. Kolejnym pociągiem, który jechał w tym samym kierunku, innymi torami, dojechał i czekał na nasz pociąg w Wołogdzie. Nie wiadomo, co się stało. Z naszego wagonu wysiedli mężczyźni w poszukiwaniu żywności i zobaczyli na torach leżącego mężczynę. Gdy podeszli bliżej, okazało się, że to był Tatuś. Żył, ale był mało przytomny, miał odmrożone ręce i nogi. Nacierano mu je śniegiem. Był z nami w wagonie; pamiętam, że gnijące od przemarznięcia ciało cuchnęło.
Był 17 grudnia 1941 roku. Pociąg stanął na stacji Czelabińsk i teraz Mama wyszła z pociągu. Poszła zamiast Tatusia, który zwykle wychodził w poszukiwaniu jedzenia. Wzięła ze sobą płaszcz z Polski z futrzanym kołnierzem, chciała go zamienić na worek ziemniaków. Miała na szyi woreczek ze wszystkimi pieniędzmi. Pożegnała się z nami, przytuliła nas po kolei – mnie, Józia i Henia, jak zawsze, gdy odchodziła.
Pociąg ruszył, Mama nie wróciła. Tatuś chory leżał na pryczy i się martwił. Długo myślał, że Mama jest gdzieś w pociągu, w innym wagonie, że zdążyła. Mówił: – Może Mamusia się znajdzie, może dogoni pociąg… Bo inni zaginieni, tak jak on, dojeżdżali kolejnym pociągiem.
Nie powtórzyłam nikomu, że wcześniej coś słyszałam. Dziecko słyszy wiele. Dzieci słyszą, co mówią dorośli. Słyszałam wtedy w pociągu, nie mówiono o tym głośno, tylko specjalnie półgłosem, ale ja usłyszałam. Że znaleziono ciało Mamy na torach kolejowych pod pociągiem. Coś się stało i Mama zginęła. Nie mówili nam, nie mówili Ojcu, i ja też nie powtarzałam, co słyszałam. Rosjanie zapewne wrzucili jej ciało gdzieś do rowu. Mama miała 38 lat.
Tatuś nie wiedział, że zginęła pod kołami pociągu. Tatuś siedział i czekał na Mamę, i bardzo cierpiał.
Mama nie wracała. To była tragedia, a tylko ja wiedziałam, co się stało. Ani jednej łzy nie uroniłam. Nie mogłam płakać.
Śmierć Mamy to była największa nasza tragedia. Ona się nami wszystkimi opiekowała i była taka zapobiegliwa, czuliśmy się lżej, mieliśmy Mamę… Czułam taki ból wewnętrzny, bo przecież wiedziałam, że Mamusia nie żyje. Wszyscy tkwiliśmy w jakiejś zapaści psychicznej.
W tym wagonie przyłączył się do nas znajomy z Archangielska. Jechaliśmy tydzień i on zmarł. Zabrali jego ciało. Codziennie chodzili po wagonach Rosjanie i zbierali ciała.
Potem, w Indiach, w obozie spotkałam jego żonę i córkę Krystynę. Nie wiedziały, co się z nim stało. Pamiętałam jego nazwisko, teraz już nie pamiętam. W czasie rozmowy powiedziałam im, że jechał z nami w wagonie. Były wzruszone, wdzięczne, że się dowiedziały. Krystyna była pielęgniarką, bandażowała mi nogę, bo miałam wrzód. Zabrała mnie do sklepiku i kupiła delicji.
FERGANA, UZBEKISTAN
Dojechaliśmy do stacji Fergana, niedużego miasteczka na wschodzie Uzbekistanu. Tydzień mieszkaliśmy w baraku, który był jak szałas, była jedna prycza i wszystkich nas tam umieszczono. Dopiero po 1 stycznia porozdzielali ludzi po różnych kołchozach.
Nas przydzielono do kołchozu Dzierżyński. Tatuś był sam z nami, trojgiem dzieci. Mieszkaliśmy w maleńkiej lepiance z jednym małym oknem, spało się na jednym łóżku. Wciąż chodziliśmy głodni. Henio mówił: – Ja chcę jeść, prosił o więcej…
Kiedyś Tatuś przyniósł głowę konia, gotowaliśmy ją i mieliśmy jakiś czas co jeść.
Pamiętałam dni, że kiedyś – w Polsce – Tatuś czytał nam książki wieczorami… A teraz pracował długie godziny, do wieczora. Zabierał nas, dzieci, do pracy „przy wacie”. Musieliśmy wydobywać watę z łodyg, kolejno nasionka trzeba było wybierać, oczyszczać i pakować. Tatuś pracował miesiąc, dłużej nie mógł, był coraz bardziej chory, leżał na pryczy.
Żyliśmy tym, co się znalazło na polu, podgniła marchew, jakiś kartofel, zielsko, gotowało się zupę. Pamiętam, był jeden Polak w Ferganie, ja mu dałam ubranie, a on w zamian dał nam jarzyny, brukiew, mąkę, niewyłuskany ryż. Starczyło to jednak na niedługo. Byliśmy wciąż głodni.
Tatusia otwarte rany od odmrożeń wygoiły się, najpierw nogi, potem ręce. Wszystko się wygoiło, ale czuł się coraz gorzej. Całe dnie cierpiał, czasami był mało przytomny. O Mamie nikt nic nie mówił, on nic nie mówił, jakby nigdy nie dowiedział się, co się z nią stało.
Zrobił zasuwkę na drzwi naszej lepianki, mówił, abyśmy się zamykali.
Mniej więcej dwa miesiące po odejściu Mamy zmarł Tatuś. Odszedł od nas jako trzeci – po Babci i Mamie.
Rano był przytomny, mówił, jak go ubrać, gdy umrze. My siedzieliśmy obok niego i płakaliśmy. Zmarł wieczorem, około siódmej. Był 21, 22 lub 23 lutego 1942 roku.
Gdy Tatuś zmarł, było dość ciemno, ale widziałam, że nie żyje. Leżałam koło nieżyjącego Tatusia całą noc, Józio i Henio leżeli w nogach. Rano poszłam do zarządcy kołchozu i powiedziałam, że mój Tatuś nie żyje. Henio, gdy poszłam, przykrył Tatusia kocem, mówił, „żeby mu nie było zimno”
Oboje z Józiem go umyliśmy i ubraliśmy. Podnieśliśmy go, by włożyć białą koszulę, krawat i spodnie. Owinęliśmy go w piękną aksamitną kapę na łóżko, która przyjechała z nami z Polski. Tak otulony został włożony w drewnianą skrzynię ze starych desek.
W południe przyszli Uzbecy i jeden Polak i zanieśli tę skrzynię z Tatusiem na cmentarz. To nie był cmentarz, to było pole. Pochowano go pod drzewem, pod morwą. Płytki był grób, trochę ziemi posypano na wierzchu. Mieliśmy krzyżyk srebrny z Polski, nieduży, wsadziliśmy go w ziemię.
Dopóki są rodzice, dziecko czuje się bezpieczne. Rodzice się nim zajmują i ono o tym wie. Zostaliśmy sami. Ja najstarsza, dwunastoletnia, i moi braciszkowie, dziesięcioletni Józio i pięcioletni Henio.
…Nie, pani Aleksandro, nikt nam nie pomógł, nikt się nami nie zaopiekował.
Najgorsza tragedia się stała, gdy Mamusia zginęła, bo te dwa miesiące, kiedy żył Tatuś po jej śmierci, już były szczególnie ciężkie. Wtedy, ani potem, nie płakałam. Jak spałam, to płakałam. Moi braciszkowie polegali na mnie, byłam dla nich jak mama. Henio do mnie lgnął i się wciąż tulił. Mijały tygodnie. Chodziliśmy i szukaliśmy czegoś do zjedzenia. Była lebioda, na polu coś się znalazło, nie było takich mrozów jak w Archangielsku. Chodziliśmy z wiadrem do rzeki i przynosiliśmy wodę do picia.
Po miesiącu młoda Rosjanka została wyznaczona, by być z nami do opieki. Była tak samo głodna i bezradna jak my, ale miała dobre chęci. Razem chodziliśmy po wodę. W kwietniu żołnierz rosyjski przyjechał z koniem, kazał nam iść z nim. Zabrałam kilka sukienek i trochę ubrań Józia i Henia, wzięłam je w tobołek i zarzuciłam na plecy. Rosjanin jechał wolno na koniu z małym Heniem, a ja z Józiem szliśmy obok. Była piaszczysta droga, bolały mnie nogi, Józio płakał.
Po wielu godzinach, wieczorem, doszliśmy do Fergany i ten żołnierz oddał nas do sierocińca. Pamiętam, długo miałam krwawiące stopy.
Sierociniec był na obrzeżu Fergany, budynek miał dwa piętra. Były tam sieroty rosyjskie, uzbeckie i polskie. Polskich dzieci razem z nami było siedmioro. Zaraz na początku wszystkim nam ogolili głowy.
Najważniejsze, że mieliśmy regularne jedzenie. Nie było dużo, ale nie chodziliśmy wciąż głodni, jak wcześniej. Na śniadanie dostawaliśmy kawałek chleba i wrzątek, na obiad zupę z kartoflem, zaprawioną mąką, trochę oliwy. Wieczorem była woda i kromeczka chleba.
Kiedy były wakacje w szkole, wzięto nas do kołchozu, do pracy. Zawieźli nas do sadu owocowego i tam mieszkaliśmy, spaliśmy na łóżkach metalowych otoczonych siatkami. Stamtąd zabierali nas do pracy w kołchozie. Na przykład pracowaliśmy przy plewieniu morwy. Wybieraliśmy kokony z gałęzi morwy, takie kolorowe jedwabniki. Robaczki wysychały, nitki zostawały – czerwone i żółte, zielonkawe. Był to jedwab. Plewiliśmy też małe drzewka morew, bo zarastały zielskiem.
Któregoś dnia przyszła do mnie kierowniczka sierocińca, Rosjanka, i powiedziała, że chce zaadoptować Henia.
– Takie dobre dziecko, mądry chłopczyk – mówiła. – Taki posłuszny.
– Nie – powiedziałam. – Nie.
Ona chciała mojego Henia… Powiedziałam, że nie, że ja jestem dla niego. Byłam zrozpaczona. Jakoś mnie posłuchała.
Ta Rosjanka, gdy widziała, że się modlimy, to mówiła lekceważąco:
– Boga nie ma…
– Ja jestem inaczej wychowana – odpowiadałam. Nie była to jednak zła kobieta.
Henio był ślicznym chłopcem, miał blond włosy. Skarżył się, że go bolał brzuszek. Miał, jak my wszyscy, nieustanną dyzenterię. Przychodził do mnie i mówił, że jest głodny. Kradłam dla niego morele, gdy byłam w sadzie. Uważałam, bo Uzbeczki by nas pobiły, gdyby wiedziały.
Dużo dzieci mówiło po uzbecku, nauczyłam się różnych słów. Pamiętam niektóre do dziś: po uzbecku urug – morela, arik – rów z wodą, zarba – wóz na dwóch kołach z koniem.
Byliśmy coraz słabsi.
Myślę, że umarlibyśmy wszyscy, gdyby nie spotkanie.
SPOTKANIE
Któregoś dnia spotkaliśmy młodą Polkę, miała szesnaście, siedemnaście lat. Pamiętałam ją z widzenia z obozu w Archangielsku. Teraz pracowała przy kawonach. Wracaliśmy z dziećmi po pracy w kołchozie do sadu, rozmawialiśmy po polsku. Podeszła, powiedziała, że chce nam pomóc. Powiedziała, że niedaleko, koło Fergany, jest wojsko polskie. Że są tam polscy żołnierze i że opiekują się dziećmi, które do nich trafiają. Od razu jej zawierzyłam. Wiedziałam, że to bardzo ważna wiadomość. Więcej, uważałam, że „miałam szczęście”, że to Rodzice czuwali nad nami. Ta młoda Polka, pani Aleksandro, uratowała nas, a ja nie pamiętam nawet jej imienia…
Umówiliśmy się, gdzie się spotkamy następnego dnia. Józiowi powiedziałam, żeby wziął Henia i przyszedł do mnie do sadu. Nie wiedzieli o niczym. Mogliśmy wychodzić, nikt nas nie pilnował, tylko około godziny siódmej wieczorem wszyscy musieliśmy być już na miejscu. Powiedziałam o wszystkim dwóm polskim koleżankom – były to siostry Adela i Jadwiga Asikowskie, znałam je z Archangielska. Zawierzyły mi i mieliśmy pójść razem.
Wieczorem po kolacji, była wciąż wczesna godzina, tak, jak się umówiliśmy, zebraliśmy się wszyscy w konkretnym miejscu w kołchozie, by spotkać tę młodą Polkę. Miałam na sobie dwie sukienki, nałożone jedna na drugą, Józio i Henio przyszli w tym, co mieli. Nie zgubiliśmy się i spotkaliśmy się wszyscy, nas troje i te dwie koleżanki z obozu. Nasza młoda Polka czekała i poszła z nami.
Szliśmy wolno, ostrożnie, kryliśmy się po krzakach. Oczywiście nikomu nic nie powiedzieliśmy, ale wiedzieliśmy, że będą nas szukać. Potem się dowiedzieliśmy, że policja wypatrywała pięciorga dzieci, że zaginęły trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Henio czasami płakał, ale też tulił się do mnie z ufnością. Czasami niosła go na plecach nasza przewodniczka – nasz Anioł. Po drodze rosło wysokie zielsko, krzaki, gdy słyszeliśmy hałas pojazdu, to się chowaliśmy. Spędziliśmy w tych krzakach noc. Wczesnym świtem znowu zaczęliśmy naszą wędrówkę.
Byliśmy coraz bliżej polskiej placówki, zatrzymaliśmy się na rynku uzbeckim. Wtedy sprzedałam swoją wierzchnią sukienkę, jedna z dziewcząt zrobiła podobnie i wszyscy mieliśmy trochę jedzenia.
Około południa zobaczyliśmy polską placówkę. To był budynek, powiewała polska flaga, widać było kilku żołnierzy. Dużo ludzi wkoło, wciąż przychodzili nowi, odsyłano ich w dalsze miejsca. Taką miałam ulgę, że doszliśmy, że jesteśmy wśród Polaków.
WĘDRÓWKA
Zajęto się nami, zaangażowało się kilka kobiet i żołnierze. Wszyscy nas przyjęli serdecznie. Był ryż do jedzenia. Szczególnie Henio źle wyglądał, miał cały czas dyzenterię. Od razu zabrali go, lekarz powiedział, że „ma jakiś kłopot z sercem”.
Mieliśmy we troje pojechać dalej, aby opuścić Uzbekistan, ziemię rosyjską. Odjeżdżały pociągi, jeden po drodze się rozbił i wielu Polaków zginęło. Mieliśmy nim jechać, ale nie było dla nas miejsca w tym pociągu, nie przeżylibyśmy. Podstawiono ciężarówkę. Jechaliśmy długo, było nas ośmioro, ze mną byli Henio i Józio i jeszcze rodzeństwo o nazwisku Igraszek – dwóch braci i ich siostra, i dwie dziewczynki – Jadzia i Adela Asikowskie, z którymi uciekłam z sierocińca.
Dojechaliśmy do Kara Su. Dali mi jakąś sukienkę dla dorosłej kobiety, była do ziemi, sznurkiem zawiązali, bo nic innego nie było.
W Kara Su rozdzielili mnie z braciszkami, chłopcy i dziewczynki byli osobno. Zobaczyłam ich dopiero w Pahlevi. Po śmierci Rodziców najgorzej było wtedy, gdy byliśmy osobno. Nie wiedzieliśmy o sobie nic.
W Kara Su po trzech, czterech dniach załadowali mnie z innymi dziećmi na pociąg. Było gorąco, dali nam po butelce wody. Tak dojechaliśmy do obozu przejściowego w Krasnowodsku. Tu mieściła się polska baza ewakuacyjna i stąd, z sowieckiego Krasnowodska, odpływały statki do portu Pahlevi w Persji. To była brama do wolności.
W Krasnowodsku pomógł mi jeden Polak. Gdyby nie pomógł, zostałabym tam i umarła. Bo nie wszystkich kwalifikowano do wyjazdu i panowała wielka rozpacz. Ja byłam tak chora, że mnie nie zakwalifikowano. Byłam tak słaba, że trzeba mnie było nieść na stację. Ten Polak – nie pamiętam nawet jego imienia – niósł mnie na plecach i tak zaniósł do wagonu. Jemu zawdzięczam, że wyjechałam, bo inaczej może bym nigdy nie wyjechała i została tam, chorując.
Nie pamiętam, jak wysiedliśmy z pociągu i jak dostaliśmy się na plażę, pamiętam, że czekaliśmy na statek. Byłam słaba, miałam gorączkę, było strasznie gorąco. Późno po południu wsadzili nas na duże łodzie. Do jedzenia dali nam konserwy z puszki.
W PAHLEVI
(teraz: Bandar-e Anzali, Iran)
Z Krasnowodska popłynęliśmy do portu nad Morzem Kaspijskim, do Pahlevi. Nie była to długa podróż.
Na ląd schodziliśmy my wszyscy, obszarpani nędzarze. Nad brzegiem morza wyrosło całe miasteczko namiotów i szałasów, gdzie znaleźliśmy tymczasowe schronienie.
W Pahlevi byłam może cztery, pięć dni, może tydzień. Pamiętam ogromne namioty. Spaliśmy na piasku, bez poduszek. Rano dostawaliśmy kawałeczek chleba, taki na jeden kęs, i ząbek czosnku, bo nie było lekarstw. Wciąż leżałam, byłam taka słaba.
W Pahlevi widziałam Henia. Jak on mnie znalazł? Może ktoś mu powiedział? Odszukał mnie. Sam przyszedł w nocy do namiotu, położył się koło mnie. Leżeliśmy obok siebie, przytulił się, płakał i nie chciał odejść. Nie wiedziałam, że widzę go po raz ostatni w życiu.
Ostatni raz.
TEHERAN
Z Pahlevi autobusami przewieziono mnie z innymi uchodźcami do Teheranu. Pamiętam dobrze drogę. Jechaliśmy nad przepaścią, kierowca – Pers – jechał tak szybko krętymi górskimi drogami Elbrusu, że żołnierze krzyczeli na niego. Ponoć jeden autobus spadł w przepaść.
Umieszczono dorosłych w namiotach, a nas, dzieci, w budynku. Spaliśmy na podłodze, ale mieliśmy kocyk. Ja byłam w pierwszym obozie, Józio w drugim, Henio był w szpitalu.
Dzieciom obcięto włosy, dali nam czyste ubranie. Zabrali nasze stare i wrzucili do pieca. Wszy przywiezione z Rosji były wszędzie. W wagonach, naprawdę wszędzie.
Ogólnie było dobrze. Dostaliśmy menażki, jak wojsko, chodziliśmy po jedzenie. Większość dzieci chorowała, trzeba było stopniowo przyzwyczajać się do normalnego jedzenia.
Była szkoła, mieliśmy polskie klasy i uczono tych, co mogli się uczyć.
W Teheranie byliśmy już poza sowiecką ziemią, ale ludzie byli wycieńczeni, chorzy i wielu umarło. Teraz wiem, że w Persji – Pahlevi i Teheranie – zmarło około 4500 uchodźców.
W Teheranie byłam kilka miesięcy, wydawało mi się, że bardzo długo. Całe rodziny i także samotne dzieci wysyłano do Afryki. Początkowo miałam być w jednym z transportów, ale lekarz mnie odsunął.
Już byłam w pociągu, gdy do wagonu przyszedł angielski lekarz, sprawdzał nas – i mnie cofnął. Mówił, że nie przeżyję. Wiele dzieci odrzucono. Płakałam, chciałam być z całą grupą. Znowu byłam w sierocińcu. Leżałam, nie mogłam jeść. Dostałam malarii, dali mi chininę. Potem dostałam żółtaczki. Większość dzieci chorowała na tyfus, dorośli też się zarażali.
Byłam wciąż za słaba na drogę. Mijały tygodnie i powoli zaczęłam dochodzić do zdrowia. Pojechaliśmy do Isfahanu, dzień czy dwa później się rozchorowałam, wzięli mnie do szpitala. Dwa miesiące byłam w szpitalu, miałam wrzód w gardle. W Isfahanie byliśmy chyba trzy, cztery miesiące, chodziłam do polskiej szkoły.
Kolejne miejsce – to Ahvaz, gdzie widzieliśmy się z Józiem, ale tylko chwileczkę, nie rozmawialiśmy.
W lutym 1943 roku pożegnaliśmy Persję, a Józia spotkałam w drodze z Ahvazu do Indii. Wtedy powiedział mi, co się stało. Że Henio nie żyje. Miał ze sobą metrykę zgonu naszego młodszego braciszka.
Henio zmarł 1 października 1942 roku. Zmarł nad ranem, płakał całą noc: – Chcę Asię…
Urodzony w 1936 roku – miał sześć lat. Był jak moje własne dziecko, dobry i kochany. Tak żałuję, że nas rozdzielili, opiekowałabym się moim Heniem. Byłabym z nim.
Ani jednej łzy nie uroniłam. Nie mogłam płakać, nie umiałam. Dalej nie mogę.
Pochowano go na polskim cmentarzu Dulab w Teheranie. Henio jest pochowany wspólnie z innym chłopczykiem w sekcji cmentarza Dziatki Polskie.
Świadectwo zgonu Henia
Kiedyś wcześniej odwiedziłam z koleżankami ten cmentarz, był niedaleko obozu. Z przodu znajdował się piękny cmentarz ormiański. Wokół były piaski. Nie wiedziałam, że będzie tam pochowany mój braciszek.
Cmentarz obecnie jest ponoć w środku rozrosłego miasta. Prowadzi do niego brama z napisem „Polski Cmentarz Wojenny”. Pomiędzy drzewami znajduje się pomnik uwieńczony krzyżem i orłem w koronie. Jest na nim napis „Pamięci wygnańców polskich, którzy w drodze do Ojczyzny w Bogu spoczęli na wieki. 1942–1944”. Po drugiej stronie jest ten sam napis po francusku i w języku farsi. Widać długie rzędy jednakowych mogił, każda ma krzyż, imię, nazwisko, datę urodzin i śmierci.
Gdy się spotkaliśmy z Józiem w Ahvazie, to odtąd byliśmy razem. Był tam obóz, gdzie starano się łączyć rodziny. Poszłam z moim braciszkiem do biura i wpisali nas razem, abyśmy byli w jednej grupie, mimo że chłopcy byli osobno. Pojechaliśmy do Karaczi (wtedy Indie, teraz Pakistan). W Indiach byliśmy około sześciu miesięcy. Pamiętam pustynię, długie namioty i nasze metalowe łóżka. W namiocie był także kościół. Później pojechaliśmy najpierw pociągiem, potem statkiem odpłynęliśmy do Bombaju.
W lipcu 1943 roku dużym statkiem „Hermitage” wywieziono nas do Meksyku.
SANTA ROSA
W środkowym Meksyku, w stanie Guanajuato w pobliżu miasta Leon powstało duże polskie osiedle dla uchodźców – Santa Rosa. Zarządzane było przez polską administrację, podlegającą rządowi polskiemu w Londynie, utrzymywane zaś z funduszy amerykańskich – Kongresu Polonii oraz katolickich organizacji dobroczynnych. Na podstawie umowy podpisanej 31 grudnia 1942 roku przez generała Władysława Sikorskiego rząd meksykański udzielił schronienia na okres wojny polskim uchodźcom. W dwóch transportach przywiezione zostały 1464 osoby, w tym 264 sieroty w wieku od pięciu do siedemnastu lat. Na potrzeby przybyłych wyremontowano i rozbudowano starą hacjendę na dużej posiadłości. W odremontowanym młynie umieszczono sześcioklasową szkołę polską, którą prowadził Zygmunt Ejchorszt. Szkołą średnią kierował ksiądz Józef Jarzębowski. Uważam, pani Aleksandro, że powinien zostać świętym, bo był to nadzwyczajnej dobroci, całkowicie oddany sprawom dzieci polskich ksiądz. Rok później sześć sióstr felicjanek przybyło z Chicago, pracowały jako nauczycielki. W Santa Rosa było harcerstwo, urządzano przedstawienia teatralne, koncerty, a także wycieczki, dzięki którym zobaczyliśmy niemałe połacie tego fascynującego kraju, jakim był Meksyk.
W Santa Rosa z Józiem spędziliśmy około trzech lat. Było to w miarę normalne życie. Tam zaprzyjaźniłam się ze Stasią Synowiec i jej młodszą siostrą Irką, moimi przyszłymi szwagierkami.
W sierocińcu w Santa Rosa między sobą mówiliśmy o bieżących sprawach, nie rozmawialiśmy o tym, co się stało każdemu z nas. Zgodnie z umową, po zakończeniu wojny, kolonia w Santa Rosa miała być zamknięta do końca grudnia 1946 roku. Wtedy zajął się nami Kongres Polonii Amerykańskiej.
USA
Główne starania w naszej sprawie przeprowadzał ówczesny prezes Karol Rozmarek. Amerykański Departament Stanu wyraził zgodę na emigrację dzieci z sierocińca w maju 1946 roku do Detroit, Buffalo, Milwaukee. Ja z Józiem i siostry Synowiec trafiliśmy do największej grupy, która pojechała do Chicago. Tu nas umieszczono w sierocińcu św. Jadwigi. Po przeszło sześciu latach tułaczki, życia w barakach, lepiankach, przyjechaliśmy do Ameryki i mieliśmy powoli zacząć samodzielne życie.
Długo nie mówiliśmy o minionych latach. Dopiero gdy byliśmy starsi. Po latach spotkałam koleżankę, siostrę felicjankę. Powiedziała – w Teheranie brat i mama zmarli.
Ja wtedy powiedziałam, że mój braciszek też zmarł w Teheranie…
Pyta Pani o Polskę…
W Polsce było nam dobrze, to pierwsze dziesięć lat mojego życia. Ważne lata, do których się mogę odwołać.
Raz tylko byłam w Polsce po wojnie. Odwiedziłam syna Jerzego , który jako pilot – oficer wojska amerykańskiego – stacjonował w Stuttgarcie, i wtedy pojechaliśmy oboje do Polski. Pojechałam w miejsca rodzinne, zobaczyłam siostrę Mamy, inne ciocie, wujków, kuzynkę.
– Ciociu, patrzę na ciebie, bo tak by moja Mama wyglądała, gdyby żyła… – powiedziałam jej.