- W empik go
Leśna Rzeka - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Leśna Rzeka - ebook
„Przez długi czas między nami panowała cisza, ale teraz wszystko się zmieni. Znowu rozbłysło dla Ciebie zielone światło” — te słowa z tajemniczego maila uruchamiają spiralę śmierci w Szpitalu Psychiatrycznym św. Wawrzyńca w Quebec City w Kanadzie. Ich adresatka, Jasmine Reynolds, przebywa tam z powodu oskarżenia o morderstwo rodziców, do którego jednak nigdy się nie przyznaje. Niejednoznaczni bohaterowie i dynamiczna akcja naszpikowana sekretami. Zakończenie skrywa prawdę, która wbija w fotel.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-755-4 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
_Powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne._
Niccolò Machiavelli, _Książę_
SALLY
_Kanada, Saint-Hyacinthe_
Była już jesień, a w Saint-Hyacinthe, sennej miejscowości leżącej na północny-wschód od Montrealu, wiatr gnał pożółkłe liście klonów. Na ulicy __ Eugène Delacroix przy numerze tysiąc dziewięćset dwudziestym droga zakręca ostro, a pędzone wichrem liście zawsze tworzą w tym miejscu naturalny kopiec. Stojący tu dom od pięciu lat był opuszczony. Służby miejskie jakoś nie kwapiły się, by sprzątnąć susz nagromadzony przed nim przez ten czas.
Podobno budynki stojące na zakrętach lub rozstajach dróg nie należą do zbyt szczęśliwych. Sally Paterson, mieszkająca w domu obok, wierzyła w to bardzo mocno, co było zrozumiałe, gdyż była pasjonatką feng shui. Nie lubiła mieszkać obok tego opuszczonego domu, przerażał ją. Wiązało się z nim to wszystko, o czym chciała raz na zawsze zapomnieć.
Tego wieczoru Sally usiadła na welurowej kanapie w salonie i delikatnie przejechała dłonią po nowym obiciu. Było przyjemnie gładkie i miękkie, przypominało jej skórę cieląt, które widywała na farmie wujka Maurice’a, gdy była małą dziewczynką.
— Nalejesz wina? — zwróciła się do męża, który kręcił się przy wyspie kuchennej.
— Właśnie otwieram butelkę — odparł Thomas. — Dzisiaj jest piątek i nasz romantyczny wieczór. — Thomas był w dobrym nastroju. Za trzy lata miał przejść na emeryturę, a Sally stale mu się podobała. Miała w sobie coś z arystokratki, zawsze myślał o niej właśnie w ten sposób. Błyszczące, jasne włosy falami spływały jej na ramiona. Nie wiedział, jak to robiła, ale wyglądały i pachniały dokładnie jak tego dnia, kiedy ją poznał na uniwersytecie. Naprawdę mało się zmieniła i nie widać było po niej, że skończyła pięćdziesiąt osiem lat. Ciągle miała w sobie dużo dziewczęcej świeżości. Jej dziadek i babka byli Rosjanami, uciekli przed rewolucją, zostawiając w kraju pokaźny majątek, pałac, kilka kamienic i fabrykę. Wiatr historii zdmuchnął to wszystko niczym garść okruszków. Zabrali tylko siebie i swoją miłość. Może jednak właśnie to było najcenniejsze. Ta historia i słowiańskie geny Sally sprawiły, że była taka niezwykła.
Znała tylko dwa słowa po rosyjsku — _kartinki,_ czyli obrazki, i _bladź,_ podobno jakieś straszne przekleństwo. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, co oznaczało. _Bladź_ i tyle.
— To ja zrobię nastrój. — Sally wstała i wzięła z regału ciemny lampion z ręcznie robioną świecą Stoneglow Leather & Saffron. Takie świece można znaleźć w paryskim hotelu Ritz_._ Sally kochała ekskluzywne przedmioty. Postawiła świecę na barku przed kanapą i włączyła telewizor. Natychmiast rozległ się dźwięk o wiele za głośny, gdyż Thomas poprzedniego wieczoru słuchał koncertu The Rolling Stones, swojego ulubionego zespołu_._ Włosy miał już przerzedzone, ale ta muzyka sprawiała, że znowu mógł poczuć ducha buntowniczej młodości.
— My również jesteśmy drapieżnikami. Pionowa postawa, oczy ustawione na wprost, niezwykła inteligencja to cechy typowego drapieżnika. — Z telewizora przemówił poważnym głosem spiker. — Gen zabijania… Czy można w ogóle o czymś takim mówić? Zdecydowanie tak.
— Co to ma być? — oburzyła się Sally, natychmiast wyciszając dźwięk. — Znowu jakieś głupoty. Czy w tej telewizji nie mogą puścić już niczego normalnego? Ciągle tylko jakieś zabójstwa.
— Kochanie, wyłącz to pudło, już nadciągam z winem.
— No właśnie, po co ja w ogóle włączyłam telewizor? — zbeształa się Sally.
— Tadam! — zawołał wesoło Thomas, podchodząc ze srebrną tacą, na której stały kryształowe kieliszki i butelka Pillitteri Cabernet Merlot z regionu Ontario, rocznik dwa tysiące trzynaście. Nie zabrakło małego talerza serów beaufort i camembert_,_ prosto z Francji.
— Dziękuję, pięknie to przygotowałeś — pochwaliła go Sally, czyniąc jeden zgrabny ruch, by wyłączyć telewizor. Uśmiechnęła się przy tym w filmowy sposób.
_Mam żonę jak Trump _— pomyślał Thomas z dumą. _Nie lubię drania, ale nie jest głupi i wie, co dobre. Słowianki są najpiękniejsze na świecie_.
Postawił tacę na barku przed kanapą. Wino zakołysało się w kieliszkach. Z jednego z nich kilka czerwonych kropel poleciało na śnieżnobiały dywan.
— Uważaj, co robisz?! — fuknęła Sally, której dobry nastrój prysł nagle jak bańka mydlana. Już przestały ją obchodzić romantyczny wieczór i początek weekendu. Czerwona plama na białym dywanie i słowa spikera uruchomiły spiralę ponurych wspomnień.
— To się da wyczyścić — bąknął Thomas, ale żona już go nie słuchała. Podał jej kieliszek, który odebrała machinalnie, patrząc daleko w przestrzeń.
Zapadło krępujące milczenie, zupełnie jak na pierwszej randce, kiedy niespodziewanie skończą się tematy, a przecież Sally i Thomas byli małżeństwem od ponad trzydziestu lat.
— Słuchaj — odezwała się nagle — jak myślisz, co się z nią mogło stać?
— Niby z kim? — zdziwił się Thomas.
— Z tą małą od Reynoldsów. — Sally wskazała ręką w stronę opuszczonego domu sąsiadów. — Nie udawaj, że nie pamiętasz, co się tam stało pięć lat temu.
Thomasowi stężała twarz. Upił łyk wina. Już wiedział, że wieczór jest zniszczony.
ZOO
_Polska, Warszawa_
— Witam, tu Robert z recepcji — oznajmił głos w domofonie. — Przyszła dziennikarka na spotkanie. Czy mogę ją do pana wysłać na górę?
— Tak, niech wjedzie — mruknął Zoo, przecierając oczy. Włosy miał rozczochrane, bo przed chwilą drzemał na kanapie. Spojrzał na zegarek, dochodziła piętnasta. _Pewnie znowu jedna z tych blogerek, których teraz pełno_ — pomyślał, udając się do łazienki, by trochę się odświeżyć. Z lustra spojrzała na niego twarz czterdziestoletniego mężczyzny, łudząco podobna do twarzy aktora grającego Sawyera w serialu _Lost_. Zoo często w swoim życiu słyszał to porównanie.
Miał jeszcze sporo czasu do wizyty. Wjechanie windą na ostatnie, pięćdziesiąte drugie piętro najwyższej wieży mieszkalnej w Unii Europejskiej, potocznie nazywanej Żaglem, zabierało trochę czasu. Co ciekawe, inspiracją dla projektanta budynku Daniela Libeskinda wcale nie był kształt żagla, tylko skrzydło orła — symbol zmieniającej się Warszawy. Jak to zwykle bywa dzieło na przekór zamysłowi twórcy zaczęło żyć własnym życiem. Skrzydło jako inspiracja gdzieś uleciało, a żagiel pozostał.
_Wczoraj też jakaś była _— przypomniał sobie Zoo, przemywając twarz. _Sama nie wiedziała, o co ma pytać. Dziennikarki od siedmiu boleści. I wszystkie w okularach zerówkach._
Ruszył do kuchni, nalał wody do szklanki i wyszedł na balkon. Powoli zbliżył się do balustrady, która była podłużną taflą szyby, i oparł się o nią. Widok na centrum Warszawy był oszałamiający, ale Zoo miał lęk wysokości. Codziennie jednak starał się z nim walczyć, chociaż serce zawsze mocniej mu biło, gdy był na balkonie. Gdy tylko podchodził do balustrady, upewniał się, że ta znajduje się na swoim miejscu.
_Muszę powiedzieć Tatianie, żeby nie czyściła tej szyby tak dokładnie, może wtedy będzie lepiej widoczna _— pomyślał.
Gdy zadźwięczał dzwonek, Zoo otworzył drzwi, za którymi stała ciemna szatynka w wysokich szpilkach, prawie równa z nim wzrostem. Miała duże brązowe oczy, a pod jej bluzką rysował się kształt całkiem sporych piersi. Usta też miała wydatne.
_Czy one wszystkie usta i cycki robią sobie u tego samego chirurga?_ — przemknęło mu przez myśl.
Ostatnio przeżywał istny najazd młodych dziennikarek. Wszystko przez artykuł o muzykach, którzy stali się milionerami. Ponad dziesięć lat temu Zoo nagrał piosenkę, która nie schodziła z list przebojów. Później dobrze zainwestował pieniądze z pierwszej i zarazem ostatniej płyty. Teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy sobie o nim przypomnieli. Nawet jakaś telewizja śniadaniowa chciała go zaprosić, ale odmówił i oświadczył, że o siódmej nie wstanie nawet dla papieża, przez co zrobił się wokół niego jeszcze większy szum. Wszystko przypominało wielką śnieżną kulę pędzącą ze stoku. Z każdą sekundą kula rosła, przyklejając do siebie nowe warstwy śniegu, choinki i zabłąkanych narciarzy. Zoo miał szczerze dosyć tej odgrzewanej popularności.
Nie pracował nad żadnym materiałem, a po tym, co ostatnio się wydarzyło, najbardziej chciał, by o nim zapomniano. Na szczęście jak na razie nikt nie odkrył jego tajemnicy. Był jednak czujny, dobrze wiedział, że dziennikarze potrafią dotrzeć do najpilniej skrywanych sekretów. Niby rozumiał, że taka była ich praca, ale uważał, że tak naprawdę to lubowali się w wyciąganiu trupów z szafy. Niczego nie tworzyli sami, tylko krążyli w bezpiecznej odległości niczym sępy wypatrujące ofiar.
Zoo zmierzył wzrokiem dziewczynę. W zeszłym tygodniu odwiedziła go podobna dziennikarka. _Cholera, może to ta sama?_ Odruchowo dotknął czoła. Na szczęście rozwiała jego wątpliwości.
— Bianka Kowalska. — Wyciągnęła do niego dłoń. Jej paznokcie zdobił starannie wykonany hybrydowy manicure w kolorze klasycznej czerwieni. Ten sam odcień miały jej szpilki. Poprzednia dziewczyna nazywała się jakoś inaczej, ale na pewno nie Bianka, to dosyć charakterystyczne imię, zapamiętałby. Poza tym gdyby się znali, to by się nie przedstawiała. _Te laski czasami są strasznie głupie, ale z pewnością nie aż tak_ — pomyślał.
— Witam. — Uścisnął jej rękę. Przedstawianie się uznał za zbędne. Przyszła, więc wiedziała, kim jest.
— Chciałam zrobić z panem wywiad — powiedziała dziewczyna, uśmiechając się szeroko.
— Zapraszam w moje skromne progi. — Uczynił szeroki gest ręką, ale towarzyszyło temu lekkie westchnienie, sugerujące, że kosztowało go to sporo wysiłku. Dziewczyna nie zauważyła tego, wodząc ciekawie wzrokiem po luksusowym apartamencie. Rozległy hol, wyłożony po sufit płytami z naturalnego kwarcu, otaczały masywne filary. Po lewej stronie hol zmieniał się w kuchnię, która błyszczała czernią i łączyła się z salonem odgrodzonym od aneksu kompletem wypoczynkowym i doskonale wyposażonym barem, którego nie powstydziłby się najbardziej ekskluzywny nocny klub. Salon przechodził w sypialnię z ponadstandardowo szerokim łóżkiem umieszczonym na lekkim podwyższeniu. Wszystko było jedną wielką przestrzenią. Zero funkcjonalności, ale rozmach zapierał dech w piersiach. Spokojnie można by tu było biegać i porządnie się przy tym zmęczyć.
Od sypialni biegł korytarz prowadzący w głąb do dalszej części apartamentu, która niknęła w mroku. Tam znajdowało się studio nagrań i jeszcze parę innych pokoi, do których Zoo rzadko zaglądał. Na samym końcu było wyjście na rozległy taras, gdzie znajdował się prywatny odkryty basen, teraz nieczynny z powodu zimy. Wzdłuż niego rozciągał się zewnętrzny bar. Wszystko przygotowane do organizowania wielkich imprez. W zasadzie odbyła się tylko jedna, ale to był istny armagedon. Usuwanie zniszczeń i sprzątanie trwało tydzień. Na tym się skończyło, Zoo więcej imprez już nie urządzał.
Główny element wystroju salonu stanowiła olbrzymia tafla szkła sięgająca od podłogi do sufitu. Rozpościerający się za nią widok na miasto był naprawdę powalający. „Architektura jest jak muzyka, ma poruszać duszę” — w istocie, w tym wnętrzu słowa Libeskinda nabierały prawdziwego znaczenia.
— Tam jest szafa. — Zoo wskazał na lustrzane drzwi. — Jeżeli chcesz coś powiesić.
Bianka uśmiechnęła się, podając mu płaszcz. _Kobieta niewielu słów _— pomyślał.
— Zapraszam. — Podszedł do czarnej skórzanej sofy. Już czuł, że czeka go kolejny sztampowy wywiad. Ale musiał ich udzielać; może był dupkiem, ale na pewno inteligentnym. Fala go niosła, płynął więc na niej. W końcu życie było teatrem i gdy wzywano na scenę, po prostu trzeba było wyjść i grać swoją rolę najlepiej, jak się potrafiło.
Dziewczyna usiadła w wyreżyserowany sposób, odwracając się trochę bokiem w stronę Zoo. Dobrze wiedziała, jakie przybierać pozy, by wyglądać lepiej. On tymczasem rozsiadł się wygodnie i zarzucił ręce na oparcie.
— Pierwsze pytanie zadam ja — powiedział.
— Zatem słucham — odparła, a Zoo spostrzegł, że obserwuje go z zaciekawieniem dziewczyny, której podoba się mężczyzna. Na chwilę zapadła pełna oczekiwania cisza.
— Czego się napijesz?
— Może być woda, cokolwiek. — Uczyniła nieokreślony ruch dłonią. W drugiej trzymała planer.
_Pewnie tam są te „inteligentne” pytania. Ale dłonie ma ładne_ — pomyślał Zoo. Zawsze zwracał uwagę na dłonie.
Gdy podał jej szklankę wody, poprawiła się na kanapie. Burgundowa spódnica z czystego jedwabiu opinała jej pośladki.
_Ona jest całkiem, całkiem_ — przyznał w myślach. Lubił kobiece kształty i ubolewał, że ludzie, którzy obecnie zajmowali się modą, oględnie mówiąc, nie przepadali za kobietami. A w końcu to oni kreowali trendy. Teraz każda kobieta z założenia była za gruba. Zoo nigdy nie spotkał dziewczyny, która nie miałaby kompleksów, a zawsze chciał taką poznać. Normalną dziewczynę, człowieka z krwi i kości. Było to jednak nierealne marzenie. W zwariowanych czasach spotkanie kogoś normalnego zakrawa na cud.
— Będę nagrywała, dobrze? — Bianka poczekała, aż Zoo zaaprobuje skinieniem jej propozycję, a następnie włączyła dyktafon w telefonie i położyła go na stoliku przed kanapą.
— Nie ma problemu. — Zoo wzruszył ramionami. — Nie mam nic do ukrycia.
— Jest pan nazywany awangardą hip-hopu… — zaczęła.
— Doprawdy? — parsknął śmiechem. _Skąd biorą się te grafomanki?_ — pomyślał.
Dziewczyna zmieszała się lekko.
— Jakie są teraz pana plany? W końcu od wydania pierwszej płyty, która była niezwykłym sukcesem, minęło już wiele lat.
— Jaki pan? — żachnął się. — Po prostu Zoo.
— A więc jakie są twoje plany… Zoo? — poprawiła się.
— Myślę o nagraniu nowego materiału ze starym składem. Ale do tego muszę przekonać jeszcze resztę. To nie jest proste. Każdy zajął się swoimi sprawami i potrzeba czasu, nim się ich wszystkich pozbiera. Na przykład Misiek projektuje ubrania, ale sądzę, że powrócimy do robienia muzyki. Czuję odzew publiczności.
— A czy nie myślałeś o innym gatunku muzycznym?
— Tak. — Zoo podrapał się po brodzie. — Ostatnio zastanawiam się nad operą.
— Nad operą? — Dziewczyna szerzej otworzyła oczy.
— Właśnie tak, nie chcę się zamykać. — Zoo spojrzał na wydatny biust rysujący się pod bluzką dziennikarki. Zastanawiał się, jak wyglądałaby nago na sofie.
Bianka spostrzegła to i poczuła się nieswojo.
— Proszę, powiedz coś więcej.
— To tajemnica. — Zoo uśmiechnął się krzywo. — Nie mogę zdradzać wszystkich moich pomysłów. Co by to było, gdybyście wszystko o mnie wiedzieli z wyprzedzeniem. Jak podam terminarz na dziesięć lat do przodu, to nikt do mnie nie przyjdzie i będę musiał siedzieć tu sam. — Wskazał ręką na apartament.
— No tak.
— Widzę, że obserwujesz mój tatuaż. — Zoo lekko podniósł rękaw T-shirtu. — To celtycki znak szczęścia — wyjaśnił. — Tu mam najnowsze dzieło. Chcesz zobaczyć? — Dotknął dłonią lewej piersi.
Dziewczyna skinęła głową.
— To chyba bardziej zainteresuje czytelników niż moje kolejne wymądrzanie się o muzyce. Chyba wszyscy mają mnie już dosyć. Nie jestem przecież żadnym Chopinem czy_ _Lutosławskim. — Roześmiał się.
Bianka również się uśmiechnęła.
— Ale to będzie kosztowało — powiedział z zawadiacką nutą w głosie.
— Nie rozumiem.
— Skoro mam zdjąć koszulkę, to ty też coś zdejmij. Nie ma nic za darmo.
Dziennikarka uniosła brew.
— Może szpilki?
_O, jaka negocjatorka_ — pomyślał Zoo.
— Szpilki nie. Ja zdejmuję koszulkę, a ty bluzkę — stwierdził z kamienną twarzą.
— Nie, to nie najlepszy pomysł. — Dziewczyna udała oburzenie, ale on już widział, jak błyszczą jej oczy, a powiększone usta rozchylają się.
_Idziemy w dobrym kierunku_ — pomyślał.
SALLY PODEJMUJE DECYZJĘ
_Kanada, Saint-Hyacinthe_
Thomas nic nie odparł. Od dawna nie rozmawiali na ten temat, który teraz znowu powrócił jak bumerang, roztrzaskując w drobny mak ich strefę komfortu. Nieraz byle szczegół potrafił uaktywnić i wydobyć na powierzchnię wspomnienia.
— No, powiedz, co myślisz? — drążyła dalej Sally.
— Przecież mieliśmy o tym nie rozmawiać — odparł ostrożnie Thomas. Czasami czuł się jak ofiara demonów swojej żony.
— Mieliśmy również nie wylewać czerwonego wina na nowy dywan — skrzywiła się złośliwie.
— Daj spokój. Rozmawialiśmy już o tym z tysiąc razy.
— I może właśnie za mało. Ciągle uważam, że ona to zrobiła. Słyszałam te krzyki, a gdy wyszłam z domu od strony ogrodu, przez duże okno ich salonu widziałam, jak ta mała stoi z zakrwawionym nożem, a krew kapie na dywan obok ciał rodziców. W tym miejscu żywopłot jest tak przerzedzony, że wszystko widać…
— Przestań, znam tę historię na pamięć. Do domu Reynoldsów jest dobre dwadzieścia metrów, może coś ci się przywidziało. Przyznaj się, nigdy o tym nie pomyślałaś?
— Przestań wszystko bagatelizować! — Sally z rozmachem wstała z kanapy. W ręce trzymała kieliszek, z którego znowu rozlało się trochę wina.
— Uważaj, dywan — ostrzegł ją Thomas.
— A co, tylko tobie wolno wylewać?
— Proszę, uspokój się. Porozmawiajmy. Nie chcę, żebyś się denerwowała tą sprawą, to już jest dawno za nami.
— Nie, mój drogi. Nie sądzę, żeby to było za nami. Dobrze wiem, co widziałam. Kiedy przyjechała policja, byłam pierwszą osobą, która złożyła zeznania. Ta mała zabiła swoich rodziców. Miała wtedy trzynaście lat. Wyobrażasz to sobie? Oczywiście każdy powie, że po nastolatce można się wszystkiego spodziewać. W każdym razie ja złożyłam zeznania i byłam na kilku rozprawach w sądzie. Siedziała w kapturze i wyglądała jak mniszka, a wierz mi, do świętej jej daleko. Ty jeździłeś do pracy, ale ja spędzałam tu całe dnie i widziałam co nieco. Ona wcale nie była taka porządna. Mam wrażenie, że prawo w naszym kraju ma jeden cel: chronić bandziorów, a jeśli przestępca jest niepełnoletni, to już z miejsca staje się świętą krową. — Mówiąc to, rozłożyła ręce. — Najgorsze jest jednak zupełnie coś innego.
— No powiedz, co — zachęcił ją pojednawczo Thomas.
— To, że ona niedługo wyjdzie. Może jutro, może pojutrze. Pewnie zwolnią ją za dobre sprawowanie. Wróci do swojego domu, bo niby gdzie miałaby się podziać? Będzie znowu naszą sąsiadką, może nawet kiedyś urządzi grilla i zaprosi ciebie, bo mnie to na pewno nie. Myślisz, że chciałabym stanąć z nią oko w oko?!
— Rozumiem, ale już o tym rozmawialiśmy — uciął Thomas. Wiedział, do czego zmierza tyrada żony.
— Przestań mi to powtarzać jak mantrę. Po prostu chcę sprzedać dom i wynieść się daleko stąd. Zeznawałam przeciw niej, a ona tu niebawem wróci. To cholerne prawo tak działa, że uczciwy człowiek zostaje na lodzie. Zeznawałam przeciw tej małej psycholce, narażając siebie. Powinni byli skazać ją na długie lata, żeby gniła gdzieś w lochu…
— Kochanie, to tak nie działa. To nie średniowiecze. — Thomas zaśmiał się lekko.
W odpowiedzi Sally spiorunowała go wzrokiem.
— Przestań, bo znowu się czuję jak w sądzie. Nikt nie bierze mojej strony.
— Daj spokój, nie mów tak, przecież ja jestem z tobą.
— To się wyprowadźmy — wypaliła.
— Wiesz, że na razie jest to niemożliwe — odparł Thomas. — Musimy spłacić kredyt. Zostały nam jeszcze dwa lata. No i kupiliśmy nowy dywan i kanapę, nie mówiąc już o pomalowaniu salonu.
— Dywan jest poplamiony, a kolor ścian przestał mi się podobać, to nie jest dokładnie ten odcień lawendy, o który mi chodziło, jest za zimny. Jedynie kanapa jest w porządku. Ma ładne obicie, ale ją przecież możemy zabrać do nowego domu. I proszę, nie powtarzaj ciągle o kredycie, nie jestem idiotką. Można dogadać się z bankiem i spłacić go wcześniej. Mamy w końcu trochę oszczędności. Pomyśl, możemy sprzedać ten dom i wynieść się, gdziekolwiek chcemy. Może gdzieś nad jakieś piękne jezioro. W końcu dzieci są już dorosłe, a ty już niedługo przechodzisz na emeryturę. Chyba nie zamierzasz tu tkwić do samego końca?
— I co wtedy? — spytał Thomas. — Chcesz powiedzieć, że wszystkie twoje traumy miną?
— Oczywiście, że miną — stwierdziła bez chwili wahania. — Mogę ci obiecać, że w nowym domu nigdy nie wrócimy już do tego tematu. Daleko stąd nie będę musiała się zastanawiać, czy ta mała faktycznie zabiła, czy mi się przywidziało.
— Nigdy nie mów nigdy. — Thomas roześmiał się.
— Ja nie żartuję — odpowiedziała. W głębi duszy czuła jednak, że nie mówi mężowi prawdy. Obawa tkwiła w niej bardzo głęboko, a wielka niewiadoma dotycząca Jasmine i miejsca jej pobytu napawała ją grozą. Sally odbyła już z mężem dziesiątki takich rozmów, ale każdy drobiazg mógł przywołać te natarczywe myśli o ponurym listopadowym piątku sprzed pięciu lat, kiedy to wszystko się wydarzyło, a światła radiowozów rozświetliły senną zazwyczaj ulicę.
Sally podświadomie czuła, że Jasmine pewnego dnia pojawi się nieproszona jak zjawa z koszmaru. Rozmawiając z mężem, który niechętnie wracał do tego tematu, świetnie zdawała sobie sprawę, że dobre kłamstwo może zadziałać niczym magiczne zaklęcie.
— Pojedźmy jutro nad jezioro Saint Matthias — zaproponowała.
— Wspaniały pomysł — odparł Thomas, nie dając po sobie poznać, że słowa małżonki wzbudziły w nim czujne zdziwienie.
— Moglibyśmy obejrzeć domy. Podobno budują tam piękne strzeżone osiedle — dodała Sally, przytulając się do męża.
— Dobrze, pojedziemy — zgodził się z westchnieniem. — A czy teraz możemy już zapomnieć o tej sprawie i spokojnie napić się wina?
— Teraz tak. — Sally uśmiechnęła się szeroko. Nadal czuła jednak w sercu dziwny chłód i mimo że usiłowała toczyć normalną, przyjemną rozmowę, jej myśli wciąż krążyły wokół nastoletniej zabójczyni. _Ta mała kiedyś tu wróci. Muszę zrobić to, co zaplanowałam tydzień temu —_ pomyślała.Rozdział 2
_Kiedy wariat zaczyna wyglądać na takiego, który zachowuje się już całkiem rozsądnie, to znak, że czas założyć mu kaftan bezpieczeństwa._
Edgar Allan Poe
ANNA BOUCHARD
_Kanada, Quebec City,_
_Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca_
Gdy mecenas Anna Bouchard podjechała pod Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca, lekko się wzdrygnęła. Budynek wyglądał jak pełne mrocznych tajemnic zamczysko. Kamienną elewację porastał leśny mech. W starych świątyniach jego obecność dodaje scenerii spokoju i powagi, jednak tutaj przypominała raczej o tym, jak bardzo to miejsce było zapomniane przez tych wszystkich, którym jeszcze na czymś zależało. Wysoko u góry na narożnikach umieszczono maszkarony, które niczym demony pilnowały, by nikt nie uciekł z budynku. Ale to był zbyteczny trud, gdyż w wysokie gotyckie okna wstawiono masywne kraty.
Teren szpitala otaczał potężny kamienny mur. Na noc zamykano kutą bramę i nikt już nie mógł wejść ani wyjść. Dodatkowo w stróżówce przy wjeździe czuwał uzbrojony strażnik. Ten ponadstuletni budynek położony kilka mil za Quebec City w cienistej dolinie otoczonej lasami kiedyś był klasztorem. Zamieniono go później na szpital psychiatryczny, z początku dla dorosłych, a następnie dla nieletnich.
Pojawiały się głosy, że zdrowienie kształtujących się jeszcze młodych osobowości nie ma prawa mieć miejsca w tak ponurych warunkach, jednak w obliczu kryzysu psychiatrii dziecięcej prowincja Quebec z wdzięcznością przyjęła propozycję adaptacji gmachu. Chodziło przecież o to, żeby gdzieś te zagubione dusze upchnąć, schować przed „normalnym” światem i prawidłowo uzupełnić statystyki miejskie. Polityka społeczna rządzi się jednym prawem — wszystko musi wyglądać dobrze w sprawozdaniach.
Ponury kamienny budynek miał tylko jedno piętro, ale i tak sprawiał wrażenie wysokiej, posępnej twierdzy. Gmach miał kształt dużej litery L. Pod całym budynkiem ciągnęły się piwnice, gdzie były jeszcze pozostałości szpitala dla dorosłych. Były tam wyłożone popękanymi kafelkami dziwne nieduże baseny, które kiedyś służyły za zbiorowe wanny, łóżka i sprzęt do elektrowstrząsów, których stosowania zaniechano w obliczu postępu farmakologii. Te ponure pomieszczenia rodem z horrorów zamieniono na rupieciarnię, do której znoszono wszelkie zepsute sprzęty i starą dokumentację szpitala.
Dawniej szpital był zamkniętym, samowystarczalnym gospodarstwem. Uprawiano tu warzywa i hodowano zwierzęta na własne potrzeby. Należały do niego nawet las i tartak. W okolicy można było jeszcze natrafić na wąskie tory kolejki, którą transportowana drewno i płody rolne do szpitalnych magazynów.
Teraz wyżywieniem pensjonariuszy zajmowała się zewnętrzna firma cateringowa. Niewielki parowóz i wagoniki dożywały swoich dni, rdzewiejąc w zaroślach pod kamiennym murem. Latem niektórzy pensjonariusze palili tu papierosy. Jasmine nieraz tu bywała, a jej kolega, ponury skinhead Rudolf, snuł swoje opowieści o wielkich bitwach Trzeciej Rzeszy. Opowiadał z takim zapałem, że Jasmine siedząc w zardzewiałym wagoniku, odnosiła wrażenie, że znajduje się we wnętrzu nazistowskiego czołgu.
W każdym razie szpital nie był już taki jak dawniej. Przestał być samodzielną placówką, zamkniętą przed światem na cztery spusty. Zlikwidowano nawet pralnię i co czwartek niebieska ciężarówka firmy Blue Bubble zabierała wielkie worki bielizny. Odwiedziny odbywały się w każdą sobotę, a korytarze pomalowano na wesołe pastelowe kolory.
Pani mecenas dobrze znała historię tego miejsca. Jak każdy i ona miała swoją tajemnicę, o której nie chciała wspominać.
W pierwszej kolejności skierowała swoje kroki do barku, gdzie zamówiła dużą latte z syropem klonowym. W domu nie mogła zrobić swojej ulubionej kawy, bo córka jak zwykle nie kupiła mleka. Myśląc o tym, Anna aż ciężko westchnęła. To był naprawdę jeden z niewielu obowiązków Emily, a mimo to średnio raz w miesiącu dziewczyna zapominała o zakupach, przez co obie wychodziły z domu spragnione, głodne i naburmuszone.
Anna od rana marzyła o gorącej, słodkiej kawie ze spienionym mlekiem. Nie podążała za zdrową modą na rezygnację ze słodzików, jej kawa zawsze musiała być gęsta i słodka. „Jestem Kanadyjką, w moich żyłach płynie syrop klonowy” — mawiała często w towarzystwie, nalewając solidną porcję tego płynu do swojej filiżanki. Teraz to marzenie ziściło się za dolara i dziewięćdziesiąt dziewięć centów. _Jak chcesz coś zrobić dobrze, to zrób to sam_ — pomyślała Anna, której do końca nie minęła jeszcze złość na córkę. Z dużym kubkiem kawy ruszyła po schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdował się oddział zamknięty.
Wysłużona krata blokowana była brzęczącym elektrozamkiem. Tuż przed nią znajdowała się dyżurka, na której framudze ktoś wyskrobał niewielki napis „freaki”. Ilekroć Anna na niego patrzyła, ogarniało ją rozbawienie. Zastanawiała się, czy autor określił tak osoby przebywające w tym pokoju, czy poza nim, na oddziale?
Z dyżurki wychyliła się słusznej postury postać strażnika. _Mogliby sobie odpuścić_ — jak zawsze powtórzyła w myślach Anna, kiedy ta sama pielęgniarka co zwykle sprawdzała jej prawo jazdy i potwierdzała tożsamość. Po tym jeszcze chwila wypełniania papierów, aż w końcu zabrzęczał elektryczny zamek. Anna weszła na oddział zamknięty oddziału psychiatrycznego dla nieletnich.
Nieodmiennie dziwiła ją panująca tu cisza. Było to jednak oczywiste, biorąc pod uwagę fakt, że na samym początku oddziału znajdowały się składziki, pomieszczenia techniczne, a dalej pokoje lekarzy i pomieszczenia socjalne dla personelu. Była tu również sala obserwacyjna z pancernego szkła ochrzczona przez obsługę mianem „akwarium”, gdzie __ pacjent przez czterdzieści osiem godzin pozostawał pod stałą obserwacją. Dzięki temu po zaaplikowaniu leków można było bez przeszkód sprawdzać ich działanie.
Anna minęła akwarium, a następnie kolejną dyżurkę pielęgniarek, by w końcu wejść do właściwej części oddziału, który tętnił prawdziwym życiem, godnym szpitala psychiatrycznego. Wrzaski, krzyki, napady histerycznego śmiechu — to wszystko zdawało się być dodatkowo spotęgowane przez młody wiek pacjentów. Zwożono tu z całego dystryktu dzieci do lat osiemnastu. Mury zdawały się czasem nie wytrzymywać skumulowanej w tym miejscu energii.
Na końcu korytarza znajdował się pokój widzeń z dużym stołem przykręconym do podłogi. Nie było tam okna, a zielonkawe światło, które miało działać uspokajająco, sprawiało, że miejsce to przypominało trochę wnętrze statku kosmicznego. Pomieszczenie było wyciszone i gdy Anna postawiła kubek na stole, rozległ się dźwięk o wiele za głośny jak na tę czynność. Kobieta usiadła i otworzyła organizer. Chwilę przeglądała papiery, a gdy przestała, zapadła denerwująca cisza. Zazwyczaj wystarczała tylko chwila siedzenia w wytłumionym pokoju i już miało się wrażenie, że słyszy się pracę własnego żołądka. Po dziesięciu minutach przebywania w tym pokoju dosłownie każdy zaczynał mówić, by po prostu przerwać upiorną ciszę.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł barczysty pielęgniarz Bob, który powitał Annę szerokim uśmiechem. Lubił ją i nie ukrywał, że mu się podoba. Wysoka brunetka nieraz pojawiała się w jego skrytych fantazjach. Zamienili kilka zdań. Anna bywała tu od niemal pięciu lat minimum raz w miesiącu. Znali się już na tyle dobrze, by mieć sporo niezobowiązujących tematów do rozmowy. Gawędzili o rodzinie, dzieciach, wakacjach, weekendach i grillach, kuchni i książkach. Bob uwielbiał czytać, Anna również. Tyle że Bob czytał więcej, bo Annie wciąż brakowało czasu.
— Im człowiek dłużej żyje, tym mniej ma czasu — mawiał Bob i miał świętą rację. Anna również odczuwała, że po czterdziestce czas w tajemniczy sposób jakby przyspieszył, tygodnie mijały tak szybko jak dni.
— Mam ją przyprowadzić? — spytał Bob.
— Tak. — Anna skinęła głową.
Pielęgniarz wyszedł i zamknął drzwi pokoju widzeń.
Anna westchnęła ciężko. Minęło kolejne kilka minut martwej ciszy i drzwi ponownie się otworzyły. Do pokoju niespiesznie weszła wysoka postać w szarej bluzie z kapturem na głowie. Reszty jej stroju dopełniały za krótkie spodnie od piżamy w różowe jednorożce i grube wełniane skarpety. Dziwny gość wyglądał jak karykaturalnie wyrośnięte dziecko.
— Witaj, Jasmine. — Anna wstała i uścisnęła dziewczynie rękę.
JASMINE
_Kanada, Quebec City,_
_Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca_
Z wnętrza kaptura błysnęły duże zielone oczy. Kiedy za pielęgniarzem zamknęły się drzwi, dziewczyna zsunęła kaptur. Cały pokój nagle pojaśniał. Długie blond włosy spłynęły łagodną falą na lewe ramię dziewczyny.
— Tęskniłam, długo cię nie było — powiedziała. Symetryczna twarz patrzyła na prawniczkę spokojnie i smutno.
— Niestety, praca — wyjaśniła Anna z westchnieniem. — Proszę, usiądź. — Wskazała krzesło.
Jasmine posłusznie zajęła miejsce. Ręce położyła równo na blacie. Uroda dziewczyny była dla wszystkich wyjątkowo hipnotyzująca. Anna zwykła mysleć, że Jasmine to Anita Ekberg rzucona daleko w czasie. Może sprawiały to wyraziste oczy, a może ostro zarysowane kości policzkowe. Wyglądała bardzo dojrzale jak na swoje osiemnaście lat. W jej urodzie było coś filmowego, błyszczała mimo marnego stroju.
Mecenas Anna Bouchard poprawiła się na krześle. Meble w szpitalu świętego Wawrzyńca były dramatycznie niewygodne. Wszystko było tu toporne i archaiczne.
— Znowu był apel? — spytała, wskazując na piżamę Jasmine.
— Tak. — Dziewczyna wydęła usta. — Odebrali mi punkty.
— Za co?
— Za późno biorę prysznic czy coś w tym stylu. — Jasmine uczyniła niedbały ruch ręką. — Przez cały tydzień będę musiała chodzić w tej głupiej piżamie. To ma mnie niby czegoś nauczyć.
Anna pokiwała ze zrozumieniem głową. Dobrze wiedziała, że w szpitalu świętego Wawrzyńca na zamkniętym oddziale psychiatrycznym wprowadzono system punktów. Zamiast jednak przyznawać punkty, odejmowano je. Z założenia miało to być pozytywne, a było tak pokręcone, że nikt nie mógł się do końca w tym wszystkim połapać. W poniedziałek każdy miał piętnaście punktów. Za każde przewinienie odbierano jeden. Spóźnienie na śniadanie i jeden punkt odpadał. Niegrzeczne zachowanie wobec innych pacjentów i znowu utrata kolejnego punktu. Pielęgniarki skrupulatnie zapisywały wszystko w małych notesikach.
Na koniec tygodnia, w piątek, był wielki apel, na którym odbierano punkty. Gdy ktoś stracił wszystkie, przez cały następny tydzień musiał chodzić w piżamie. To była najgorsza kara. Gradacja kar była oczywiście różna. Na przykład za utratę pięciu punktów nie podawano deseru. Karą był również zakaz widzenia z kimś z rodziny, wychodzenia na przepustkę czy telefonowania z automatu przy dyżurce pielęgniarek. W następny poniedziałek punkty znowu wracały do puli piętnastu i cała zabawa powtarzała się od nowa.
Nic nie można było na to poradzić. Były to wewnętrzne regulacje szpitala, Anna nie rozwodziła się nad tym tematem.
— Nauczyciele mówią, że jesteś najlepsza — powiedziała. — Podobno robisz duże postępy.
— Nietrudno być tu najlepszym — parsknęła Jasmine. — Ta szkoła na oddziale to jedna wielka kpina. Nauczyciele mogliby się ode mnie uczyć. Niektórzy chyba nawet nie mają studiów.
— Wiem. — Anna uśmiechnęła się. — Ale i tak jestem z ciebie dumna. Zresztą rodzice też by byli.
Jasmine spuściła wzrok.
— Dziękuję, że tak mówisz — odparła.
— A jak terapia?
— Nudy, leżymy na materacach, gapimy się w sufit, ale przeszłam cały cykl i wyrzuciłam z siebie wszystko, co miałam wyrzucić.
— Zawsze sądziłam, że dobrze, że tu jesteś. Chociaż na początku uważałaś, że to niesprawiedliwe. Ale kończysz już liceum, wykonałaś olbrzymią pracę nad wszystkim, co mogło cię złamać. Przepracowałaś wszystkie swoje traumy.
W odpowiedzi Jasmine pokiwała głową.
— Bez ciebie byłabym zgubiona — wyznała. — Gdy zaczęło się to całe szaleństwo, wszyscy na siłę chcieli znaleźć kozła ofiarnego i szybko wybrali sobie mnie. Pasowałam im do tej roli. Poza tobą nie miałam nikogo po swojej stronie.
— Pamiętaj, że nigdy ani przez moment nie wierzyłam w twoją winę — powiedziała Anna, ściągając brwi, przez co jej twarz wyrażała pełne oddanie.
— Wiem. I za to ci dziękuję. Zobaczyć dobro w człowieku, któremu inni przypisują tylko zło i który jest samotny, to jest naprawdę duża sprawa. Ty to zrobiłaś. Jesteś moim aniołem. — Dla podkreślenia swoich słów Jasmine nagle położyła dłoń na ręce Anny i lekko ją zacisnęła. — Szkoda, że nie mogę dać ci żadnego prezentu za to wszystko, co dla mnie zrobiłaś. — Cofnęła ręce z powrotem na blat, układając je równo jakby od linijki.
Anna uśmiechnęła się, naprawdę lubiła tę dziewczynę. Czasem myślami wracała do przeszłości i odnajdywała w Jasmine samą siebie.
— Nie martw się tym — powiedziała. — Najważniejsze, że już stąd wychodzisz, rozpoczynasz nowy rozdział w swoim życiu. Miałaś spędzić pięć lat na oddziale zamkniętym i właśnie zbliżamy się do końca.
— Trochę się boję…
— Nie musisz się niczego obawiać, wszystko jest już załatwione. Dzisiaj możemy wypełnić wniosek o zmianę twojego imienia i nazwiska. Mam ze sobą wszystkie potrzebne formularze. To pozwoli ci odciąć się od tego wszystkiego, co za tobą. Dodatkowo mam dla ciebie pewną małą niespodziankę.
— Jaką? — Zielone oczy błysnęły z zainteresowaniem.
— O tym za chwilę — odparła Anna.
ZOO UDZIELA WYWIADU
_Polska, Warszawa_
— Udzielę ci takiego wywiadu, że padniesz — szepnął Zoo, dotykając włosów dziennikarki. _One wszystkie mają takie same włosy _— przemknęło mu przez myśl. _Jakby wyprasowane żelazkiem._
Chwilę później apartament wypełniły jęki dziennikarki Bianki Kowalskiej. Zoo chwycił mocno jej krągłe biodra i wchodził w nią powolnymi ruchami. Dziewczyna miała piękne plecy, jej skóra była opalona, ale nie za bardzo. Pachniała perfumami, ale nie za mocno. Jęczała, ale nie za głośno. Ktoś mógłby powiedzieć, że to piękna kobieta, ale jakby wycięta z szablonu, jak idealna dziewczyna z gazety, poprawna i ładna, a jednak mająca w sobie coś irytującego. Zoo nie chciał jednak o tym myśleć, przymknął oczy i rozkoszował się seksem. Zaczynał już czuć falę gorąca wędrującą po kręgosłupie. Sytuacja wydawała się idealna, bo zamiast udzielać nudnego wywiadu, po prostu miał udany seks z dziennikarką.
Nic go nie rozpraszało. Nie słyszał na przykład wody cieknącej z kranu. Kiedyś wynajmował mieszkanie w pewnej obskurnej kamienicy na warszawskiej Woli. Nie było tam centralnego ogrzewania, tylko piece kaflowe. Aż dziw brał, bo przecież Niemcy w czasie wojny zburzyli prawie całe miasto, a ta rudera jakimś cudem się ostała. Naturalnie w tym mieszkaniu ciekł kran. Ciężki, zardzewiały, nawet jakby człowiek go mocno zakręcił, to i tak woda kapała. Zoo kiedyś obserwował ten proces, paląc skręta. Kropla rosła, a potem odrywała się i leciała leniwie. Na koniec rozbryzgiwała się w zlewie w miejscu rdzawego śladu. Przynajmniej tak to zapamiętał w oparach marihuany. Od razu było widać, że woda ciekła z tego kranu latami. Uprawianie seksu przy jednostajnym odgłosie kapiącej wody naprawdę może dekoncentrować.
Nagle Zoo zamarł w bezruchu. Ciężko dysząc, otarł czoło. Znowu pojawiła się ta gonitwa myśli, która czasami zagłuszała wszystko, niszczyła każdą przyjemność. Odpędzał z głowy niechciane obrazy, ale te nie chciały odpuścić. Zaczęły dryfować w zupełnie innym kierunku, a on już wiedział, czym to się skończy.
Przyspieszył, a dziewczyna opadła głową na kanapę, jej jęki stały się bardziej koncertowe. Zoo wyciągnął z niej swojego penisa i za chwilę wsunął go delikatnie, ale tylko trochę. Potem znowu wysunął i nagle wepchnął na siłę, ostro i brutalnie. Ta zabawa trwała przez dobrych parę chwil.
ANNA I JASMINE
_Kanada, Quebec City,_
_Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca_
— Po zmianie nazwiska wyjdziesz stąd jako zupełnie inny człowiek — powiedziała Anna. — Imię możemy wybrać wspólnie, ale nazwisko nadadzą ci z urzędu. Tylko ty i ja będziemy je znać. Myślałaś już o jakimś imieniu?
Jasmine zamyśliła się.
— Może Cristine? Co myślisz?
— Bardzo ładnie.
— Tak naprawdę najbardziej podoba mi się Anna, ale to chyba głupie — stwierdziła Jasmine.
— Wybierzesz, co zechcesz, na koniec spotkania wypełnimy ten formularz — odparła Anna.
— Dziękuję, że mi pomagasz. Nie wiem, jak bym to przetrwała bez ciebie. Wszyscy zmuszali mnie, żebym się przyznała. A ja niczego nie zrobiłam. Czułam się taka zagubiona. Zrobili ze mnie potwora. Ludzie tam na zewnątrz już mnie osądzili i skazali. Nawet nie masz pojęcia, ile razy w długie wieczory zastanawiałam się, dlaczego właśnie mnie musiało to spotkać. Największym moim przekleństwem jest to, że ten świr, który włamał się do domu i napadł moją rodzinę, oszczędził mnie. — Jasmine zakryła oczy ręką.
— Nie mów tak — szepnęła Anna.
— Ale tak właśnie sądzę. Nawet nie wiesz, jak paskudne jest teraz moje życie. — Dziewczyna opuściła rękę, oczy miała czerwone, ale nie było w nich łez. — Ty jedna wzięłaś moją stronę.
— Taka jest rola obrońcy. Teraz to wszystko masz już za sobą. — Anna ścisnęła jej dłoń. — Przeszłyśmy przez to razem. Nie musisz już nigdy wracać do tamtego domu.
Jasmine spojrzała pustym wzrokiem w przestrzeń. W jej spojrzeniu pojawił się jednak jakiś ostry, zdawało się metaliczny błysk. Prawniczka nie dostrzegła tego i mówiła dalej:
— Tydzień temu miałaś osiemnaste urodziny i uzyskałaś pełnoletność — stwierdziła poważnym głosem. — Przykro mi, że nie mogłam cię wtedy odwiedzić. Za kilka dni opuszczasz oddział zamknięty, przywiozłam ci dokumenty zwalniające.
— I co potem się ze mną stanie?
— Zgodnie z decyzją sądu trafisz na oddział otwarty. Spędzisz tam jeszcze rok, a szpital oceni postępy twojej terapii.
Jasmine skrzywiła się boleśnie.
— Ale jest też dobra wiadomość — powiedziała Anna. — Mogę zostać twoim przedstawicielem prawnym.
— Naprawdę może tak być?
— Oczywiście. — Anna pokiwała głową. — Wystarczy, że to podpiszesz. — Podała Jasmine kwestionariusz i długopis. — Wszystko jest już wypełnione.
Dziewczyna przechyliła głowę. Błyszczące włosy dotknęły blatu. Starannie podpisała formularz w wyznaczonym miejscu. Anna odebrała od niej dokument.
— Od teraz jesteś pod moją kuratelą. Mogę pomagać ci we wszystkich sprawach. Z oddziału otwartego będziesz oczywiście mogła wychodzić.
— O, to super! — ucieszyła się Jasmine.
— Chciałabym jednak, byś dobrze wykorzystała ten czas i skończyła liceum. — Dla podkreślenia swoich słów Anna postukała palcem w blat. — Jeżeli ci się to uda, pójdziesz na studia pod zmienionym nazwiskiem. Otrzymasz specjalne stypendium. To twoja wielka szansa na odmianę losu. Inaczej wszystko może się zagmatwać.
— A będę mogła czasami widywać się z tobą?
— Oczywiście, zawsze będziemy się widywać. Mam nadzieję, że skończysz studia, wyjdziesz za mąż i będziesz mnie odwiedzać ze swoimi dziećmi.
Po policzku Jasmine spłynęła łza.
— Proszę, nie płacz — powiedziała Anna.
— Nawet nie wiesz, jakim stałaś się ważnym człowiekiem w moim życiu — szepnęła Jasmine.
— Przestań. — Anna uśmiechnęła się mgliście. _Gdyby moja córka potrafiła tak czytać z mojej twarzy_ — pomyślała. _Tak się we mnie wczuwać, jak ta dziewczyna. Gdyby choć raz okazała wdzięczność za wszystko, co dla niej robię. Dla tej dziewczyny zrobiłam tak niewiele, a nie przestaje mi dziękować._
— Proszę cię, nie patrz tak, mam wrażenie, że jesteś smutna — powiedziała Jasmine.
W odpowiedzi Anna wierzchem dłoni starła łzę spływającą z jej policzka. To było nie na miejscu, ale nie potrafiła ukryć uczuć do dziewczyny, która w jakiś sposób ją rozczulała. Zresztą wszelkie bariery i tak już zostały dawno przekroczone. Tak naprawdę nawiązała się między nimi dziwna forma więzi, niemal takiej jak pomiędzy matką i córką.
DZIWNY NASTRÓJ ZOO
_Polska, Warszawa_
Zoo wystrzelił potokiem nasienia na opalone plecy dziennikarki. Czuł się podle i to nie tylko przez to, że dziewczyna była kolejną zupełnie pustą znajomością, ale dlatego, że znowu zaczął myśleć o matce i zakłuło go serce. _Dlaczego tak musiało się stać?_ — pomyślał. Poczuł, że w lewym oku zaczyna zbierać się łza. Denerwujące wrażenie. Ubrał się pospiesznie. W środku był cały poraniony, czasami dosłownie czuł te rany. Ból psychiczny jest rzeczywistością nie mniej realną niż ten fizyczny. Bez słowa wyszedł na taras. Bianka doprowadziła się do ładu i po chwili dołączyła do niego.
Zoo zapalił, stojąc przy szklanym stoliku, na którym leżała popielniczka. Dziewczyna poprosiła o papierosa, podał jej paczkę. Paląc, patrzyła na niego badawczo. Musiała dostrzec te dziwne cienie przemykające po jego twarzy. Kobiety posiadają zadziwiającą zdolność odgadywania tego, co gra w duszy mężczyznom. Szkoda, że mężczyźni nie mają takiej umiejętności w stosunku do kobiet, wówczas życie byłoby stokroć prostsze.
Dziewczyna strząsnęła popiół na posadzkę. Zoo wypuścił wolno dym.
— Nie śmieć na moim tarasie — powiedział lodowatym tonem. To wystarczyło. Po kilku chwilach dziennikarki już nie było. Usłyszał tylko, jak trzasnęły za nią drzwi.
Zoo położył się na kanapie i pogrążył w myślach. Palił, wydychając dym wysoko do góry. Patrzył, jak rozpływa się w powietrzu. Nienawidził tego salonu, nienawidził całego swojego życia, a najbardziej to siebie samego. Był wściekły i pusty, zupełnie jakby ktoś go wypatroszył. Był żywym eksponatem — chodził, mówił, ale był pusty i nie panował nad swoimi myślami. Na to nie pomoże ani najpiękniejszy apartament w najwyższym wieżowcu w mieście, ani najnowszy mercedes.
Ostatnio często wracał myślami do wcześniejszych lat, kiedy nie miał niczego, a jednak był szczęśliwy. Sukces potrafi człowieka przeczołgać. Nie mając problemów finansowych, ludzie zazwyczaj znajdują problem w sobie. Czasami odnajdują wewnątrz siebie bezdenną otchłań. W końcu każdy ma swoje demony.
_Muszę zadzwonić do Miśka, może odwiedzimy stare osiedle_ — pomyślał Zoo, gasząc papierosa. Czasami trzeba wrócić tam, skąd się przyszło. Westchnął ciężko. Był cały poraniony i pełen tajemnic.
_Powszechna to wada ludzi nie pamiętać o burzy, gdy morze spokojne._
Niccolò Machiavelli, _Książę_
SALLY
_Kanada, Saint-Hyacinthe_
Była już jesień, a w Saint-Hyacinthe, sennej miejscowości leżącej na północny-wschód od Montrealu, wiatr gnał pożółkłe liście klonów. Na ulicy __ Eugène Delacroix przy numerze tysiąc dziewięćset dwudziestym droga zakręca ostro, a pędzone wichrem liście zawsze tworzą w tym miejscu naturalny kopiec. Stojący tu dom od pięciu lat był opuszczony. Służby miejskie jakoś nie kwapiły się, by sprzątnąć susz nagromadzony przed nim przez ten czas.
Podobno budynki stojące na zakrętach lub rozstajach dróg nie należą do zbyt szczęśliwych. Sally Paterson, mieszkająca w domu obok, wierzyła w to bardzo mocno, co było zrozumiałe, gdyż była pasjonatką feng shui. Nie lubiła mieszkać obok tego opuszczonego domu, przerażał ją. Wiązało się z nim to wszystko, o czym chciała raz na zawsze zapomnieć.
Tego wieczoru Sally usiadła na welurowej kanapie w salonie i delikatnie przejechała dłonią po nowym obiciu. Było przyjemnie gładkie i miękkie, przypominało jej skórę cieląt, które widywała na farmie wujka Maurice’a, gdy była małą dziewczynką.
— Nalejesz wina? — zwróciła się do męża, który kręcił się przy wyspie kuchennej.
— Właśnie otwieram butelkę — odparł Thomas. — Dzisiaj jest piątek i nasz romantyczny wieczór. — Thomas był w dobrym nastroju. Za trzy lata miał przejść na emeryturę, a Sally stale mu się podobała. Miała w sobie coś z arystokratki, zawsze myślał o niej właśnie w ten sposób. Błyszczące, jasne włosy falami spływały jej na ramiona. Nie wiedział, jak to robiła, ale wyglądały i pachniały dokładnie jak tego dnia, kiedy ją poznał na uniwersytecie. Naprawdę mało się zmieniła i nie widać było po niej, że skończyła pięćdziesiąt osiem lat. Ciągle miała w sobie dużo dziewczęcej świeżości. Jej dziadek i babka byli Rosjanami, uciekli przed rewolucją, zostawiając w kraju pokaźny majątek, pałac, kilka kamienic i fabrykę. Wiatr historii zdmuchnął to wszystko niczym garść okruszków. Zabrali tylko siebie i swoją miłość. Może jednak właśnie to było najcenniejsze. Ta historia i słowiańskie geny Sally sprawiły, że była taka niezwykła.
Znała tylko dwa słowa po rosyjsku — _kartinki,_ czyli obrazki, i _bladź,_ podobno jakieś straszne przekleństwo. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, co oznaczało. _Bladź_ i tyle.
— To ja zrobię nastrój. — Sally wstała i wzięła z regału ciemny lampion z ręcznie robioną świecą Stoneglow Leather & Saffron. Takie świece można znaleźć w paryskim hotelu Ritz_._ Sally kochała ekskluzywne przedmioty. Postawiła świecę na barku przed kanapą i włączyła telewizor. Natychmiast rozległ się dźwięk o wiele za głośny, gdyż Thomas poprzedniego wieczoru słuchał koncertu The Rolling Stones, swojego ulubionego zespołu_._ Włosy miał już przerzedzone, ale ta muzyka sprawiała, że znowu mógł poczuć ducha buntowniczej młodości.
— My również jesteśmy drapieżnikami. Pionowa postawa, oczy ustawione na wprost, niezwykła inteligencja to cechy typowego drapieżnika. — Z telewizora przemówił poważnym głosem spiker. — Gen zabijania… Czy można w ogóle o czymś takim mówić? Zdecydowanie tak.
— Co to ma być? — oburzyła się Sally, natychmiast wyciszając dźwięk. — Znowu jakieś głupoty. Czy w tej telewizji nie mogą puścić już niczego normalnego? Ciągle tylko jakieś zabójstwa.
— Kochanie, wyłącz to pudło, już nadciągam z winem.
— No właśnie, po co ja w ogóle włączyłam telewizor? — zbeształa się Sally.
— Tadam! — zawołał wesoło Thomas, podchodząc ze srebrną tacą, na której stały kryształowe kieliszki i butelka Pillitteri Cabernet Merlot z regionu Ontario, rocznik dwa tysiące trzynaście. Nie zabrakło małego talerza serów beaufort i camembert_,_ prosto z Francji.
— Dziękuję, pięknie to przygotowałeś — pochwaliła go Sally, czyniąc jeden zgrabny ruch, by wyłączyć telewizor. Uśmiechnęła się przy tym w filmowy sposób.
_Mam żonę jak Trump _— pomyślał Thomas z dumą. _Nie lubię drania, ale nie jest głupi i wie, co dobre. Słowianki są najpiękniejsze na świecie_.
Postawił tacę na barku przed kanapą. Wino zakołysało się w kieliszkach. Z jednego z nich kilka czerwonych kropel poleciało na śnieżnobiały dywan.
— Uważaj, co robisz?! — fuknęła Sally, której dobry nastrój prysł nagle jak bańka mydlana. Już przestały ją obchodzić romantyczny wieczór i początek weekendu. Czerwona plama na białym dywanie i słowa spikera uruchomiły spiralę ponurych wspomnień.
— To się da wyczyścić — bąknął Thomas, ale żona już go nie słuchała. Podał jej kieliszek, który odebrała machinalnie, patrząc daleko w przestrzeń.
Zapadło krępujące milczenie, zupełnie jak na pierwszej randce, kiedy niespodziewanie skończą się tematy, a przecież Sally i Thomas byli małżeństwem od ponad trzydziestu lat.
— Słuchaj — odezwała się nagle — jak myślisz, co się z nią mogło stać?
— Niby z kim? — zdziwił się Thomas.
— Z tą małą od Reynoldsów. — Sally wskazała ręką w stronę opuszczonego domu sąsiadów. — Nie udawaj, że nie pamiętasz, co się tam stało pięć lat temu.
Thomasowi stężała twarz. Upił łyk wina. Już wiedział, że wieczór jest zniszczony.
ZOO
_Polska, Warszawa_
— Witam, tu Robert z recepcji — oznajmił głos w domofonie. — Przyszła dziennikarka na spotkanie. Czy mogę ją do pana wysłać na górę?
— Tak, niech wjedzie — mruknął Zoo, przecierając oczy. Włosy miał rozczochrane, bo przed chwilą drzemał na kanapie. Spojrzał na zegarek, dochodziła piętnasta. _Pewnie znowu jedna z tych blogerek, których teraz pełno_ — pomyślał, udając się do łazienki, by trochę się odświeżyć. Z lustra spojrzała na niego twarz czterdziestoletniego mężczyzny, łudząco podobna do twarzy aktora grającego Sawyera w serialu _Lost_. Zoo często w swoim życiu słyszał to porównanie.
Miał jeszcze sporo czasu do wizyty. Wjechanie windą na ostatnie, pięćdziesiąte drugie piętro najwyższej wieży mieszkalnej w Unii Europejskiej, potocznie nazywanej Żaglem, zabierało trochę czasu. Co ciekawe, inspiracją dla projektanta budynku Daniela Libeskinda wcale nie był kształt żagla, tylko skrzydło orła — symbol zmieniającej się Warszawy. Jak to zwykle bywa dzieło na przekór zamysłowi twórcy zaczęło żyć własnym życiem. Skrzydło jako inspiracja gdzieś uleciało, a żagiel pozostał.
_Wczoraj też jakaś była _— przypomniał sobie Zoo, przemywając twarz. _Sama nie wiedziała, o co ma pytać. Dziennikarki od siedmiu boleści. I wszystkie w okularach zerówkach._
Ruszył do kuchni, nalał wody do szklanki i wyszedł na balkon. Powoli zbliżył się do balustrady, która była podłużną taflą szyby, i oparł się o nią. Widok na centrum Warszawy był oszałamiający, ale Zoo miał lęk wysokości. Codziennie jednak starał się z nim walczyć, chociaż serce zawsze mocniej mu biło, gdy był na balkonie. Gdy tylko podchodził do balustrady, upewniał się, że ta znajduje się na swoim miejscu.
_Muszę powiedzieć Tatianie, żeby nie czyściła tej szyby tak dokładnie, może wtedy będzie lepiej widoczna _— pomyślał.
Gdy zadźwięczał dzwonek, Zoo otworzył drzwi, za którymi stała ciemna szatynka w wysokich szpilkach, prawie równa z nim wzrostem. Miała duże brązowe oczy, a pod jej bluzką rysował się kształt całkiem sporych piersi. Usta też miała wydatne.
_Czy one wszystkie usta i cycki robią sobie u tego samego chirurga?_ — przemknęło mu przez myśl.
Ostatnio przeżywał istny najazd młodych dziennikarek. Wszystko przez artykuł o muzykach, którzy stali się milionerami. Ponad dziesięć lat temu Zoo nagrał piosenkę, która nie schodziła z list przebojów. Później dobrze zainwestował pieniądze z pierwszej i zarazem ostatniej płyty. Teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy sobie o nim przypomnieli. Nawet jakaś telewizja śniadaniowa chciała go zaprosić, ale odmówił i oświadczył, że o siódmej nie wstanie nawet dla papieża, przez co zrobił się wokół niego jeszcze większy szum. Wszystko przypominało wielką śnieżną kulę pędzącą ze stoku. Z każdą sekundą kula rosła, przyklejając do siebie nowe warstwy śniegu, choinki i zabłąkanych narciarzy. Zoo miał szczerze dosyć tej odgrzewanej popularności.
Nie pracował nad żadnym materiałem, a po tym, co ostatnio się wydarzyło, najbardziej chciał, by o nim zapomniano. Na szczęście jak na razie nikt nie odkrył jego tajemnicy. Był jednak czujny, dobrze wiedział, że dziennikarze potrafią dotrzeć do najpilniej skrywanych sekretów. Niby rozumiał, że taka była ich praca, ale uważał, że tak naprawdę to lubowali się w wyciąganiu trupów z szafy. Niczego nie tworzyli sami, tylko krążyli w bezpiecznej odległości niczym sępy wypatrujące ofiar.
Zoo zmierzył wzrokiem dziewczynę. W zeszłym tygodniu odwiedziła go podobna dziennikarka. _Cholera, może to ta sama?_ Odruchowo dotknął czoła. Na szczęście rozwiała jego wątpliwości.
— Bianka Kowalska. — Wyciągnęła do niego dłoń. Jej paznokcie zdobił starannie wykonany hybrydowy manicure w kolorze klasycznej czerwieni. Ten sam odcień miały jej szpilki. Poprzednia dziewczyna nazywała się jakoś inaczej, ale na pewno nie Bianka, to dosyć charakterystyczne imię, zapamiętałby. Poza tym gdyby się znali, to by się nie przedstawiała. _Te laski czasami są strasznie głupie, ale z pewnością nie aż tak_ — pomyślał.
— Witam. — Uścisnął jej rękę. Przedstawianie się uznał za zbędne. Przyszła, więc wiedziała, kim jest.
— Chciałam zrobić z panem wywiad — powiedziała dziewczyna, uśmiechając się szeroko.
— Zapraszam w moje skromne progi. — Uczynił szeroki gest ręką, ale towarzyszyło temu lekkie westchnienie, sugerujące, że kosztowało go to sporo wysiłku. Dziewczyna nie zauważyła tego, wodząc ciekawie wzrokiem po luksusowym apartamencie. Rozległy hol, wyłożony po sufit płytami z naturalnego kwarcu, otaczały masywne filary. Po lewej stronie hol zmieniał się w kuchnię, która błyszczała czernią i łączyła się z salonem odgrodzonym od aneksu kompletem wypoczynkowym i doskonale wyposażonym barem, którego nie powstydziłby się najbardziej ekskluzywny nocny klub. Salon przechodził w sypialnię z ponadstandardowo szerokim łóżkiem umieszczonym na lekkim podwyższeniu. Wszystko było jedną wielką przestrzenią. Zero funkcjonalności, ale rozmach zapierał dech w piersiach. Spokojnie można by tu było biegać i porządnie się przy tym zmęczyć.
Od sypialni biegł korytarz prowadzący w głąb do dalszej części apartamentu, która niknęła w mroku. Tam znajdowało się studio nagrań i jeszcze parę innych pokoi, do których Zoo rzadko zaglądał. Na samym końcu było wyjście na rozległy taras, gdzie znajdował się prywatny odkryty basen, teraz nieczynny z powodu zimy. Wzdłuż niego rozciągał się zewnętrzny bar. Wszystko przygotowane do organizowania wielkich imprez. W zasadzie odbyła się tylko jedna, ale to był istny armagedon. Usuwanie zniszczeń i sprzątanie trwało tydzień. Na tym się skończyło, Zoo więcej imprez już nie urządzał.
Główny element wystroju salonu stanowiła olbrzymia tafla szkła sięgająca od podłogi do sufitu. Rozpościerający się za nią widok na miasto był naprawdę powalający. „Architektura jest jak muzyka, ma poruszać duszę” — w istocie, w tym wnętrzu słowa Libeskinda nabierały prawdziwego znaczenia.
— Tam jest szafa. — Zoo wskazał na lustrzane drzwi. — Jeżeli chcesz coś powiesić.
Bianka uśmiechnęła się, podając mu płaszcz. _Kobieta niewielu słów _— pomyślał.
— Zapraszam. — Podszedł do czarnej skórzanej sofy. Już czuł, że czeka go kolejny sztampowy wywiad. Ale musiał ich udzielać; może był dupkiem, ale na pewno inteligentnym. Fala go niosła, płynął więc na niej. W końcu życie było teatrem i gdy wzywano na scenę, po prostu trzeba było wyjść i grać swoją rolę najlepiej, jak się potrafiło.
Dziewczyna usiadła w wyreżyserowany sposób, odwracając się trochę bokiem w stronę Zoo. Dobrze wiedziała, jakie przybierać pozy, by wyglądać lepiej. On tymczasem rozsiadł się wygodnie i zarzucił ręce na oparcie.
— Pierwsze pytanie zadam ja — powiedział.
— Zatem słucham — odparła, a Zoo spostrzegł, że obserwuje go z zaciekawieniem dziewczyny, której podoba się mężczyzna. Na chwilę zapadła pełna oczekiwania cisza.
— Czego się napijesz?
— Może być woda, cokolwiek. — Uczyniła nieokreślony ruch dłonią. W drugiej trzymała planer.
_Pewnie tam są te „inteligentne” pytania. Ale dłonie ma ładne_ — pomyślał Zoo. Zawsze zwracał uwagę na dłonie.
Gdy podał jej szklankę wody, poprawiła się na kanapie. Burgundowa spódnica z czystego jedwabiu opinała jej pośladki.
_Ona jest całkiem, całkiem_ — przyznał w myślach. Lubił kobiece kształty i ubolewał, że ludzie, którzy obecnie zajmowali się modą, oględnie mówiąc, nie przepadali za kobietami. A w końcu to oni kreowali trendy. Teraz każda kobieta z założenia była za gruba. Zoo nigdy nie spotkał dziewczyny, która nie miałaby kompleksów, a zawsze chciał taką poznać. Normalną dziewczynę, człowieka z krwi i kości. Było to jednak nierealne marzenie. W zwariowanych czasach spotkanie kogoś normalnego zakrawa na cud.
— Będę nagrywała, dobrze? — Bianka poczekała, aż Zoo zaaprobuje skinieniem jej propozycję, a następnie włączyła dyktafon w telefonie i położyła go na stoliku przed kanapą.
— Nie ma problemu. — Zoo wzruszył ramionami. — Nie mam nic do ukrycia.
— Jest pan nazywany awangardą hip-hopu… — zaczęła.
— Doprawdy? — parsknął śmiechem. _Skąd biorą się te grafomanki?_ — pomyślał.
Dziewczyna zmieszała się lekko.
— Jakie są teraz pana plany? W końcu od wydania pierwszej płyty, która była niezwykłym sukcesem, minęło już wiele lat.
— Jaki pan? — żachnął się. — Po prostu Zoo.
— A więc jakie są twoje plany… Zoo? — poprawiła się.
— Myślę o nagraniu nowego materiału ze starym składem. Ale do tego muszę przekonać jeszcze resztę. To nie jest proste. Każdy zajął się swoimi sprawami i potrzeba czasu, nim się ich wszystkich pozbiera. Na przykład Misiek projektuje ubrania, ale sądzę, że powrócimy do robienia muzyki. Czuję odzew publiczności.
— A czy nie myślałeś o innym gatunku muzycznym?
— Tak. — Zoo podrapał się po brodzie. — Ostatnio zastanawiam się nad operą.
— Nad operą? — Dziewczyna szerzej otworzyła oczy.
— Właśnie tak, nie chcę się zamykać. — Zoo spojrzał na wydatny biust rysujący się pod bluzką dziennikarki. Zastanawiał się, jak wyglądałaby nago na sofie.
Bianka spostrzegła to i poczuła się nieswojo.
— Proszę, powiedz coś więcej.
— To tajemnica. — Zoo uśmiechnął się krzywo. — Nie mogę zdradzać wszystkich moich pomysłów. Co by to było, gdybyście wszystko o mnie wiedzieli z wyprzedzeniem. Jak podam terminarz na dziesięć lat do przodu, to nikt do mnie nie przyjdzie i będę musiał siedzieć tu sam. — Wskazał ręką na apartament.
— No tak.
— Widzę, że obserwujesz mój tatuaż. — Zoo lekko podniósł rękaw T-shirtu. — To celtycki znak szczęścia — wyjaśnił. — Tu mam najnowsze dzieło. Chcesz zobaczyć? — Dotknął dłonią lewej piersi.
Dziewczyna skinęła głową.
— To chyba bardziej zainteresuje czytelników niż moje kolejne wymądrzanie się o muzyce. Chyba wszyscy mają mnie już dosyć. Nie jestem przecież żadnym Chopinem czy_ _Lutosławskim. — Roześmiał się.
Bianka również się uśmiechnęła.
— Ale to będzie kosztowało — powiedział z zawadiacką nutą w głosie.
— Nie rozumiem.
— Skoro mam zdjąć koszulkę, to ty też coś zdejmij. Nie ma nic za darmo.
Dziennikarka uniosła brew.
— Może szpilki?
_O, jaka negocjatorka_ — pomyślał Zoo.
— Szpilki nie. Ja zdejmuję koszulkę, a ty bluzkę — stwierdził z kamienną twarzą.
— Nie, to nie najlepszy pomysł. — Dziewczyna udała oburzenie, ale on już widział, jak błyszczą jej oczy, a powiększone usta rozchylają się.
_Idziemy w dobrym kierunku_ — pomyślał.
SALLY PODEJMUJE DECYZJĘ
_Kanada, Saint-Hyacinthe_
Thomas nic nie odparł. Od dawna nie rozmawiali na ten temat, który teraz znowu powrócił jak bumerang, roztrzaskując w drobny mak ich strefę komfortu. Nieraz byle szczegół potrafił uaktywnić i wydobyć na powierzchnię wspomnienia.
— No, powiedz, co myślisz? — drążyła dalej Sally.
— Przecież mieliśmy o tym nie rozmawiać — odparł ostrożnie Thomas. Czasami czuł się jak ofiara demonów swojej żony.
— Mieliśmy również nie wylewać czerwonego wina na nowy dywan — skrzywiła się złośliwie.
— Daj spokój. Rozmawialiśmy już o tym z tysiąc razy.
— I może właśnie za mało. Ciągle uważam, że ona to zrobiła. Słyszałam te krzyki, a gdy wyszłam z domu od strony ogrodu, przez duże okno ich salonu widziałam, jak ta mała stoi z zakrwawionym nożem, a krew kapie na dywan obok ciał rodziców. W tym miejscu żywopłot jest tak przerzedzony, że wszystko widać…
— Przestań, znam tę historię na pamięć. Do domu Reynoldsów jest dobre dwadzieścia metrów, może coś ci się przywidziało. Przyznaj się, nigdy o tym nie pomyślałaś?
— Przestań wszystko bagatelizować! — Sally z rozmachem wstała z kanapy. W ręce trzymała kieliszek, z którego znowu rozlało się trochę wina.
— Uważaj, dywan — ostrzegł ją Thomas.
— A co, tylko tobie wolno wylewać?
— Proszę, uspokój się. Porozmawiajmy. Nie chcę, żebyś się denerwowała tą sprawą, to już jest dawno za nami.
— Nie, mój drogi. Nie sądzę, żeby to było za nami. Dobrze wiem, co widziałam. Kiedy przyjechała policja, byłam pierwszą osobą, która złożyła zeznania. Ta mała zabiła swoich rodziców. Miała wtedy trzynaście lat. Wyobrażasz to sobie? Oczywiście każdy powie, że po nastolatce można się wszystkiego spodziewać. W każdym razie ja złożyłam zeznania i byłam na kilku rozprawach w sądzie. Siedziała w kapturze i wyglądała jak mniszka, a wierz mi, do świętej jej daleko. Ty jeździłeś do pracy, ale ja spędzałam tu całe dnie i widziałam co nieco. Ona wcale nie była taka porządna. Mam wrażenie, że prawo w naszym kraju ma jeden cel: chronić bandziorów, a jeśli przestępca jest niepełnoletni, to już z miejsca staje się świętą krową. — Mówiąc to, rozłożyła ręce. — Najgorsze jest jednak zupełnie coś innego.
— No powiedz, co — zachęcił ją pojednawczo Thomas.
— To, że ona niedługo wyjdzie. Może jutro, może pojutrze. Pewnie zwolnią ją za dobre sprawowanie. Wróci do swojego domu, bo niby gdzie miałaby się podziać? Będzie znowu naszą sąsiadką, może nawet kiedyś urządzi grilla i zaprosi ciebie, bo mnie to na pewno nie. Myślisz, że chciałabym stanąć z nią oko w oko?!
— Rozumiem, ale już o tym rozmawialiśmy — uciął Thomas. Wiedział, do czego zmierza tyrada żony.
— Przestań mi to powtarzać jak mantrę. Po prostu chcę sprzedać dom i wynieść się daleko stąd. Zeznawałam przeciw niej, a ona tu niebawem wróci. To cholerne prawo tak działa, że uczciwy człowiek zostaje na lodzie. Zeznawałam przeciw tej małej psycholce, narażając siebie. Powinni byli skazać ją na długie lata, żeby gniła gdzieś w lochu…
— Kochanie, to tak nie działa. To nie średniowiecze. — Thomas zaśmiał się lekko.
W odpowiedzi Sally spiorunowała go wzrokiem.
— Przestań, bo znowu się czuję jak w sądzie. Nikt nie bierze mojej strony.
— Daj spokój, nie mów tak, przecież ja jestem z tobą.
— To się wyprowadźmy — wypaliła.
— Wiesz, że na razie jest to niemożliwe — odparł Thomas. — Musimy spłacić kredyt. Zostały nam jeszcze dwa lata. No i kupiliśmy nowy dywan i kanapę, nie mówiąc już o pomalowaniu salonu.
— Dywan jest poplamiony, a kolor ścian przestał mi się podobać, to nie jest dokładnie ten odcień lawendy, o który mi chodziło, jest za zimny. Jedynie kanapa jest w porządku. Ma ładne obicie, ale ją przecież możemy zabrać do nowego domu. I proszę, nie powtarzaj ciągle o kredycie, nie jestem idiotką. Można dogadać się z bankiem i spłacić go wcześniej. Mamy w końcu trochę oszczędności. Pomyśl, możemy sprzedać ten dom i wynieść się, gdziekolwiek chcemy. Może gdzieś nad jakieś piękne jezioro. W końcu dzieci są już dorosłe, a ty już niedługo przechodzisz na emeryturę. Chyba nie zamierzasz tu tkwić do samego końca?
— I co wtedy? — spytał Thomas. — Chcesz powiedzieć, że wszystkie twoje traumy miną?
— Oczywiście, że miną — stwierdziła bez chwili wahania. — Mogę ci obiecać, że w nowym domu nigdy nie wrócimy już do tego tematu. Daleko stąd nie będę musiała się zastanawiać, czy ta mała faktycznie zabiła, czy mi się przywidziało.
— Nigdy nie mów nigdy. — Thomas roześmiał się.
— Ja nie żartuję — odpowiedziała. W głębi duszy czuła jednak, że nie mówi mężowi prawdy. Obawa tkwiła w niej bardzo głęboko, a wielka niewiadoma dotycząca Jasmine i miejsca jej pobytu napawała ją grozą. Sally odbyła już z mężem dziesiątki takich rozmów, ale każdy drobiazg mógł przywołać te natarczywe myśli o ponurym listopadowym piątku sprzed pięciu lat, kiedy to wszystko się wydarzyło, a światła radiowozów rozświetliły senną zazwyczaj ulicę.
Sally podświadomie czuła, że Jasmine pewnego dnia pojawi się nieproszona jak zjawa z koszmaru. Rozmawiając z mężem, który niechętnie wracał do tego tematu, świetnie zdawała sobie sprawę, że dobre kłamstwo może zadziałać niczym magiczne zaklęcie.
— Pojedźmy jutro nad jezioro Saint Matthias — zaproponowała.
— Wspaniały pomysł — odparł Thomas, nie dając po sobie poznać, że słowa małżonki wzbudziły w nim czujne zdziwienie.
— Moglibyśmy obejrzeć domy. Podobno budują tam piękne strzeżone osiedle — dodała Sally, przytulając się do męża.
— Dobrze, pojedziemy — zgodził się z westchnieniem. — A czy teraz możemy już zapomnieć o tej sprawie i spokojnie napić się wina?
— Teraz tak. — Sally uśmiechnęła się szeroko. Nadal czuła jednak w sercu dziwny chłód i mimo że usiłowała toczyć normalną, przyjemną rozmowę, jej myśli wciąż krążyły wokół nastoletniej zabójczyni. _Ta mała kiedyś tu wróci. Muszę zrobić to, co zaplanowałam tydzień temu —_ pomyślała.Rozdział 2
_Kiedy wariat zaczyna wyglądać na takiego, który zachowuje się już całkiem rozsądnie, to znak, że czas założyć mu kaftan bezpieczeństwa._
Edgar Allan Poe
ANNA BOUCHARD
_Kanada, Quebec City,_
_Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca_
Gdy mecenas Anna Bouchard podjechała pod Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca, lekko się wzdrygnęła. Budynek wyglądał jak pełne mrocznych tajemnic zamczysko. Kamienną elewację porastał leśny mech. W starych świątyniach jego obecność dodaje scenerii spokoju i powagi, jednak tutaj przypominała raczej o tym, jak bardzo to miejsce było zapomniane przez tych wszystkich, którym jeszcze na czymś zależało. Wysoko u góry na narożnikach umieszczono maszkarony, które niczym demony pilnowały, by nikt nie uciekł z budynku. Ale to był zbyteczny trud, gdyż w wysokie gotyckie okna wstawiono masywne kraty.
Teren szpitala otaczał potężny kamienny mur. Na noc zamykano kutą bramę i nikt już nie mógł wejść ani wyjść. Dodatkowo w stróżówce przy wjeździe czuwał uzbrojony strażnik. Ten ponadstuletni budynek położony kilka mil za Quebec City w cienistej dolinie otoczonej lasami kiedyś był klasztorem. Zamieniono go później na szpital psychiatryczny, z początku dla dorosłych, a następnie dla nieletnich.
Pojawiały się głosy, że zdrowienie kształtujących się jeszcze młodych osobowości nie ma prawa mieć miejsca w tak ponurych warunkach, jednak w obliczu kryzysu psychiatrii dziecięcej prowincja Quebec z wdzięcznością przyjęła propozycję adaptacji gmachu. Chodziło przecież o to, żeby gdzieś te zagubione dusze upchnąć, schować przed „normalnym” światem i prawidłowo uzupełnić statystyki miejskie. Polityka społeczna rządzi się jednym prawem — wszystko musi wyglądać dobrze w sprawozdaniach.
Ponury kamienny budynek miał tylko jedno piętro, ale i tak sprawiał wrażenie wysokiej, posępnej twierdzy. Gmach miał kształt dużej litery L. Pod całym budynkiem ciągnęły się piwnice, gdzie były jeszcze pozostałości szpitala dla dorosłych. Były tam wyłożone popękanymi kafelkami dziwne nieduże baseny, które kiedyś służyły za zbiorowe wanny, łóżka i sprzęt do elektrowstrząsów, których stosowania zaniechano w obliczu postępu farmakologii. Te ponure pomieszczenia rodem z horrorów zamieniono na rupieciarnię, do której znoszono wszelkie zepsute sprzęty i starą dokumentację szpitala.
Dawniej szpital był zamkniętym, samowystarczalnym gospodarstwem. Uprawiano tu warzywa i hodowano zwierzęta na własne potrzeby. Należały do niego nawet las i tartak. W okolicy można było jeszcze natrafić na wąskie tory kolejki, którą transportowana drewno i płody rolne do szpitalnych magazynów.
Teraz wyżywieniem pensjonariuszy zajmowała się zewnętrzna firma cateringowa. Niewielki parowóz i wagoniki dożywały swoich dni, rdzewiejąc w zaroślach pod kamiennym murem. Latem niektórzy pensjonariusze palili tu papierosy. Jasmine nieraz tu bywała, a jej kolega, ponury skinhead Rudolf, snuł swoje opowieści o wielkich bitwach Trzeciej Rzeszy. Opowiadał z takim zapałem, że Jasmine siedząc w zardzewiałym wagoniku, odnosiła wrażenie, że znajduje się we wnętrzu nazistowskiego czołgu.
W każdym razie szpital nie był już taki jak dawniej. Przestał być samodzielną placówką, zamkniętą przed światem na cztery spusty. Zlikwidowano nawet pralnię i co czwartek niebieska ciężarówka firmy Blue Bubble zabierała wielkie worki bielizny. Odwiedziny odbywały się w każdą sobotę, a korytarze pomalowano na wesołe pastelowe kolory.
Pani mecenas dobrze znała historię tego miejsca. Jak każdy i ona miała swoją tajemnicę, o której nie chciała wspominać.
W pierwszej kolejności skierowała swoje kroki do barku, gdzie zamówiła dużą latte z syropem klonowym. W domu nie mogła zrobić swojej ulubionej kawy, bo córka jak zwykle nie kupiła mleka. Myśląc o tym, Anna aż ciężko westchnęła. To był naprawdę jeden z niewielu obowiązków Emily, a mimo to średnio raz w miesiącu dziewczyna zapominała o zakupach, przez co obie wychodziły z domu spragnione, głodne i naburmuszone.
Anna od rana marzyła o gorącej, słodkiej kawie ze spienionym mlekiem. Nie podążała za zdrową modą na rezygnację ze słodzików, jej kawa zawsze musiała być gęsta i słodka. „Jestem Kanadyjką, w moich żyłach płynie syrop klonowy” — mawiała często w towarzystwie, nalewając solidną porcję tego płynu do swojej filiżanki. Teraz to marzenie ziściło się za dolara i dziewięćdziesiąt dziewięć centów. _Jak chcesz coś zrobić dobrze, to zrób to sam_ — pomyślała Anna, której do końca nie minęła jeszcze złość na córkę. Z dużym kubkiem kawy ruszyła po schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdował się oddział zamknięty.
Wysłużona krata blokowana była brzęczącym elektrozamkiem. Tuż przed nią znajdowała się dyżurka, na której framudze ktoś wyskrobał niewielki napis „freaki”. Ilekroć Anna na niego patrzyła, ogarniało ją rozbawienie. Zastanawiała się, czy autor określił tak osoby przebywające w tym pokoju, czy poza nim, na oddziale?
Z dyżurki wychyliła się słusznej postury postać strażnika. _Mogliby sobie odpuścić_ — jak zawsze powtórzyła w myślach Anna, kiedy ta sama pielęgniarka co zwykle sprawdzała jej prawo jazdy i potwierdzała tożsamość. Po tym jeszcze chwila wypełniania papierów, aż w końcu zabrzęczał elektryczny zamek. Anna weszła na oddział zamknięty oddziału psychiatrycznego dla nieletnich.
Nieodmiennie dziwiła ją panująca tu cisza. Było to jednak oczywiste, biorąc pod uwagę fakt, że na samym początku oddziału znajdowały się składziki, pomieszczenia techniczne, a dalej pokoje lekarzy i pomieszczenia socjalne dla personelu. Była tu również sala obserwacyjna z pancernego szkła ochrzczona przez obsługę mianem „akwarium”, gdzie __ pacjent przez czterdzieści osiem godzin pozostawał pod stałą obserwacją. Dzięki temu po zaaplikowaniu leków można było bez przeszkód sprawdzać ich działanie.
Anna minęła akwarium, a następnie kolejną dyżurkę pielęgniarek, by w końcu wejść do właściwej części oddziału, który tętnił prawdziwym życiem, godnym szpitala psychiatrycznego. Wrzaski, krzyki, napady histerycznego śmiechu — to wszystko zdawało się być dodatkowo spotęgowane przez młody wiek pacjentów. Zwożono tu z całego dystryktu dzieci do lat osiemnastu. Mury zdawały się czasem nie wytrzymywać skumulowanej w tym miejscu energii.
Na końcu korytarza znajdował się pokój widzeń z dużym stołem przykręconym do podłogi. Nie było tam okna, a zielonkawe światło, które miało działać uspokajająco, sprawiało, że miejsce to przypominało trochę wnętrze statku kosmicznego. Pomieszczenie było wyciszone i gdy Anna postawiła kubek na stole, rozległ się dźwięk o wiele za głośny jak na tę czynność. Kobieta usiadła i otworzyła organizer. Chwilę przeglądała papiery, a gdy przestała, zapadła denerwująca cisza. Zazwyczaj wystarczała tylko chwila siedzenia w wytłumionym pokoju i już miało się wrażenie, że słyszy się pracę własnego żołądka. Po dziesięciu minutach przebywania w tym pokoju dosłownie każdy zaczynał mówić, by po prostu przerwać upiorną ciszę.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł barczysty pielęgniarz Bob, który powitał Annę szerokim uśmiechem. Lubił ją i nie ukrywał, że mu się podoba. Wysoka brunetka nieraz pojawiała się w jego skrytych fantazjach. Zamienili kilka zdań. Anna bywała tu od niemal pięciu lat minimum raz w miesiącu. Znali się już na tyle dobrze, by mieć sporo niezobowiązujących tematów do rozmowy. Gawędzili o rodzinie, dzieciach, wakacjach, weekendach i grillach, kuchni i książkach. Bob uwielbiał czytać, Anna również. Tyle że Bob czytał więcej, bo Annie wciąż brakowało czasu.
— Im człowiek dłużej żyje, tym mniej ma czasu — mawiał Bob i miał świętą rację. Anna również odczuwała, że po czterdziestce czas w tajemniczy sposób jakby przyspieszył, tygodnie mijały tak szybko jak dni.
— Mam ją przyprowadzić? — spytał Bob.
— Tak. — Anna skinęła głową.
Pielęgniarz wyszedł i zamknął drzwi pokoju widzeń.
Anna westchnęła ciężko. Minęło kolejne kilka minut martwej ciszy i drzwi ponownie się otworzyły. Do pokoju niespiesznie weszła wysoka postać w szarej bluzie z kapturem na głowie. Reszty jej stroju dopełniały za krótkie spodnie od piżamy w różowe jednorożce i grube wełniane skarpety. Dziwny gość wyglądał jak karykaturalnie wyrośnięte dziecko.
— Witaj, Jasmine. — Anna wstała i uścisnęła dziewczynie rękę.
JASMINE
_Kanada, Quebec City,_
_Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca_
Z wnętrza kaptura błysnęły duże zielone oczy. Kiedy za pielęgniarzem zamknęły się drzwi, dziewczyna zsunęła kaptur. Cały pokój nagle pojaśniał. Długie blond włosy spłynęły łagodną falą na lewe ramię dziewczyny.
— Tęskniłam, długo cię nie było — powiedziała. Symetryczna twarz patrzyła na prawniczkę spokojnie i smutno.
— Niestety, praca — wyjaśniła Anna z westchnieniem. — Proszę, usiądź. — Wskazała krzesło.
Jasmine posłusznie zajęła miejsce. Ręce położyła równo na blacie. Uroda dziewczyny była dla wszystkich wyjątkowo hipnotyzująca. Anna zwykła mysleć, że Jasmine to Anita Ekberg rzucona daleko w czasie. Może sprawiały to wyraziste oczy, a może ostro zarysowane kości policzkowe. Wyglądała bardzo dojrzale jak na swoje osiemnaście lat. W jej urodzie było coś filmowego, błyszczała mimo marnego stroju.
Mecenas Anna Bouchard poprawiła się na krześle. Meble w szpitalu świętego Wawrzyńca były dramatycznie niewygodne. Wszystko było tu toporne i archaiczne.
— Znowu był apel? — spytała, wskazując na piżamę Jasmine.
— Tak. — Dziewczyna wydęła usta. — Odebrali mi punkty.
— Za co?
— Za późno biorę prysznic czy coś w tym stylu. — Jasmine uczyniła niedbały ruch ręką. — Przez cały tydzień będę musiała chodzić w tej głupiej piżamie. To ma mnie niby czegoś nauczyć.
Anna pokiwała ze zrozumieniem głową. Dobrze wiedziała, że w szpitalu świętego Wawrzyńca na zamkniętym oddziale psychiatrycznym wprowadzono system punktów. Zamiast jednak przyznawać punkty, odejmowano je. Z założenia miało to być pozytywne, a było tak pokręcone, że nikt nie mógł się do końca w tym wszystkim połapać. W poniedziałek każdy miał piętnaście punktów. Za każde przewinienie odbierano jeden. Spóźnienie na śniadanie i jeden punkt odpadał. Niegrzeczne zachowanie wobec innych pacjentów i znowu utrata kolejnego punktu. Pielęgniarki skrupulatnie zapisywały wszystko w małych notesikach.
Na koniec tygodnia, w piątek, był wielki apel, na którym odbierano punkty. Gdy ktoś stracił wszystkie, przez cały następny tydzień musiał chodzić w piżamie. To była najgorsza kara. Gradacja kar była oczywiście różna. Na przykład za utratę pięciu punktów nie podawano deseru. Karą był również zakaz widzenia z kimś z rodziny, wychodzenia na przepustkę czy telefonowania z automatu przy dyżurce pielęgniarek. W następny poniedziałek punkty znowu wracały do puli piętnastu i cała zabawa powtarzała się od nowa.
Nic nie można było na to poradzić. Były to wewnętrzne regulacje szpitala, Anna nie rozwodziła się nad tym tematem.
— Nauczyciele mówią, że jesteś najlepsza — powiedziała. — Podobno robisz duże postępy.
— Nietrudno być tu najlepszym — parsknęła Jasmine. — Ta szkoła na oddziale to jedna wielka kpina. Nauczyciele mogliby się ode mnie uczyć. Niektórzy chyba nawet nie mają studiów.
— Wiem. — Anna uśmiechnęła się. — Ale i tak jestem z ciebie dumna. Zresztą rodzice też by byli.
Jasmine spuściła wzrok.
— Dziękuję, że tak mówisz — odparła.
— A jak terapia?
— Nudy, leżymy na materacach, gapimy się w sufit, ale przeszłam cały cykl i wyrzuciłam z siebie wszystko, co miałam wyrzucić.
— Zawsze sądziłam, że dobrze, że tu jesteś. Chociaż na początku uważałaś, że to niesprawiedliwe. Ale kończysz już liceum, wykonałaś olbrzymią pracę nad wszystkim, co mogło cię złamać. Przepracowałaś wszystkie swoje traumy.
W odpowiedzi Jasmine pokiwała głową.
— Bez ciebie byłabym zgubiona — wyznała. — Gdy zaczęło się to całe szaleństwo, wszyscy na siłę chcieli znaleźć kozła ofiarnego i szybko wybrali sobie mnie. Pasowałam im do tej roli. Poza tobą nie miałam nikogo po swojej stronie.
— Pamiętaj, że nigdy ani przez moment nie wierzyłam w twoją winę — powiedziała Anna, ściągając brwi, przez co jej twarz wyrażała pełne oddanie.
— Wiem. I za to ci dziękuję. Zobaczyć dobro w człowieku, któremu inni przypisują tylko zło i który jest samotny, to jest naprawdę duża sprawa. Ty to zrobiłaś. Jesteś moim aniołem. — Dla podkreślenia swoich słów Jasmine nagle położyła dłoń na ręce Anny i lekko ją zacisnęła. — Szkoda, że nie mogę dać ci żadnego prezentu za to wszystko, co dla mnie zrobiłaś. — Cofnęła ręce z powrotem na blat, układając je równo jakby od linijki.
Anna uśmiechnęła się, naprawdę lubiła tę dziewczynę. Czasem myślami wracała do przeszłości i odnajdywała w Jasmine samą siebie.
— Nie martw się tym — powiedziała. — Najważniejsze, że już stąd wychodzisz, rozpoczynasz nowy rozdział w swoim życiu. Miałaś spędzić pięć lat na oddziale zamkniętym i właśnie zbliżamy się do końca.
— Trochę się boję…
— Nie musisz się niczego obawiać, wszystko jest już załatwione. Dzisiaj możemy wypełnić wniosek o zmianę twojego imienia i nazwiska. Mam ze sobą wszystkie potrzebne formularze. To pozwoli ci odciąć się od tego wszystkiego, co za tobą. Dodatkowo mam dla ciebie pewną małą niespodziankę.
— Jaką? — Zielone oczy błysnęły z zainteresowaniem.
— O tym za chwilę — odparła Anna.
ZOO UDZIELA WYWIADU
_Polska, Warszawa_
— Udzielę ci takiego wywiadu, że padniesz — szepnął Zoo, dotykając włosów dziennikarki. _One wszystkie mają takie same włosy _— przemknęło mu przez myśl. _Jakby wyprasowane żelazkiem._
Chwilę później apartament wypełniły jęki dziennikarki Bianki Kowalskiej. Zoo chwycił mocno jej krągłe biodra i wchodził w nią powolnymi ruchami. Dziewczyna miała piękne plecy, jej skóra była opalona, ale nie za bardzo. Pachniała perfumami, ale nie za mocno. Jęczała, ale nie za głośno. Ktoś mógłby powiedzieć, że to piękna kobieta, ale jakby wycięta z szablonu, jak idealna dziewczyna z gazety, poprawna i ładna, a jednak mająca w sobie coś irytującego. Zoo nie chciał jednak o tym myśleć, przymknął oczy i rozkoszował się seksem. Zaczynał już czuć falę gorąca wędrującą po kręgosłupie. Sytuacja wydawała się idealna, bo zamiast udzielać nudnego wywiadu, po prostu miał udany seks z dziennikarką.
Nic go nie rozpraszało. Nie słyszał na przykład wody cieknącej z kranu. Kiedyś wynajmował mieszkanie w pewnej obskurnej kamienicy na warszawskiej Woli. Nie było tam centralnego ogrzewania, tylko piece kaflowe. Aż dziw brał, bo przecież Niemcy w czasie wojny zburzyli prawie całe miasto, a ta rudera jakimś cudem się ostała. Naturalnie w tym mieszkaniu ciekł kran. Ciężki, zardzewiały, nawet jakby człowiek go mocno zakręcił, to i tak woda kapała. Zoo kiedyś obserwował ten proces, paląc skręta. Kropla rosła, a potem odrywała się i leciała leniwie. Na koniec rozbryzgiwała się w zlewie w miejscu rdzawego śladu. Przynajmniej tak to zapamiętał w oparach marihuany. Od razu było widać, że woda ciekła z tego kranu latami. Uprawianie seksu przy jednostajnym odgłosie kapiącej wody naprawdę może dekoncentrować.
Nagle Zoo zamarł w bezruchu. Ciężko dysząc, otarł czoło. Znowu pojawiła się ta gonitwa myśli, która czasami zagłuszała wszystko, niszczyła każdą przyjemność. Odpędzał z głowy niechciane obrazy, ale te nie chciały odpuścić. Zaczęły dryfować w zupełnie innym kierunku, a on już wiedział, czym to się skończy.
Przyspieszył, a dziewczyna opadła głową na kanapę, jej jęki stały się bardziej koncertowe. Zoo wyciągnął z niej swojego penisa i za chwilę wsunął go delikatnie, ale tylko trochę. Potem znowu wysunął i nagle wepchnął na siłę, ostro i brutalnie. Ta zabawa trwała przez dobrych parę chwil.
ANNA I JASMINE
_Kanada, Quebec City,_
_Szpital Psychiatryczny świętego Wawrzyńca_
— Po zmianie nazwiska wyjdziesz stąd jako zupełnie inny człowiek — powiedziała Anna. — Imię możemy wybrać wspólnie, ale nazwisko nadadzą ci z urzędu. Tylko ty i ja będziemy je znać. Myślałaś już o jakimś imieniu?
Jasmine zamyśliła się.
— Może Cristine? Co myślisz?
— Bardzo ładnie.
— Tak naprawdę najbardziej podoba mi się Anna, ale to chyba głupie — stwierdziła Jasmine.
— Wybierzesz, co zechcesz, na koniec spotkania wypełnimy ten formularz — odparła Anna.
— Dziękuję, że mi pomagasz. Nie wiem, jak bym to przetrwała bez ciebie. Wszyscy zmuszali mnie, żebym się przyznała. A ja niczego nie zrobiłam. Czułam się taka zagubiona. Zrobili ze mnie potwora. Ludzie tam na zewnątrz już mnie osądzili i skazali. Nawet nie masz pojęcia, ile razy w długie wieczory zastanawiałam się, dlaczego właśnie mnie musiało to spotkać. Największym moim przekleństwem jest to, że ten świr, który włamał się do domu i napadł moją rodzinę, oszczędził mnie. — Jasmine zakryła oczy ręką.
— Nie mów tak — szepnęła Anna.
— Ale tak właśnie sądzę. Nawet nie wiesz, jak paskudne jest teraz moje życie. — Dziewczyna opuściła rękę, oczy miała czerwone, ale nie było w nich łez. — Ty jedna wzięłaś moją stronę.
— Taka jest rola obrońcy. Teraz to wszystko masz już za sobą. — Anna ścisnęła jej dłoń. — Przeszłyśmy przez to razem. Nie musisz już nigdy wracać do tamtego domu.
Jasmine spojrzała pustym wzrokiem w przestrzeń. W jej spojrzeniu pojawił się jednak jakiś ostry, zdawało się metaliczny błysk. Prawniczka nie dostrzegła tego i mówiła dalej:
— Tydzień temu miałaś osiemnaste urodziny i uzyskałaś pełnoletność — stwierdziła poważnym głosem. — Przykro mi, że nie mogłam cię wtedy odwiedzić. Za kilka dni opuszczasz oddział zamknięty, przywiozłam ci dokumenty zwalniające.
— I co potem się ze mną stanie?
— Zgodnie z decyzją sądu trafisz na oddział otwarty. Spędzisz tam jeszcze rok, a szpital oceni postępy twojej terapii.
Jasmine skrzywiła się boleśnie.
— Ale jest też dobra wiadomość — powiedziała Anna. — Mogę zostać twoim przedstawicielem prawnym.
— Naprawdę może tak być?
— Oczywiście. — Anna pokiwała głową. — Wystarczy, że to podpiszesz. — Podała Jasmine kwestionariusz i długopis. — Wszystko jest już wypełnione.
Dziewczyna przechyliła głowę. Błyszczące włosy dotknęły blatu. Starannie podpisała formularz w wyznaczonym miejscu. Anna odebrała od niej dokument.
— Od teraz jesteś pod moją kuratelą. Mogę pomagać ci we wszystkich sprawach. Z oddziału otwartego będziesz oczywiście mogła wychodzić.
— O, to super! — ucieszyła się Jasmine.
— Chciałabym jednak, byś dobrze wykorzystała ten czas i skończyła liceum. — Dla podkreślenia swoich słów Anna postukała palcem w blat. — Jeżeli ci się to uda, pójdziesz na studia pod zmienionym nazwiskiem. Otrzymasz specjalne stypendium. To twoja wielka szansa na odmianę losu. Inaczej wszystko może się zagmatwać.
— A będę mogła czasami widywać się z tobą?
— Oczywiście, zawsze będziemy się widywać. Mam nadzieję, że skończysz studia, wyjdziesz za mąż i będziesz mnie odwiedzać ze swoimi dziećmi.
Po policzku Jasmine spłynęła łza.
— Proszę, nie płacz — powiedziała Anna.
— Nawet nie wiesz, jakim stałaś się ważnym człowiekiem w moim życiu — szepnęła Jasmine.
— Przestań. — Anna uśmiechnęła się mgliście. _Gdyby moja córka potrafiła tak czytać z mojej twarzy_ — pomyślała. _Tak się we mnie wczuwać, jak ta dziewczyna. Gdyby choć raz okazała wdzięczność za wszystko, co dla niej robię. Dla tej dziewczyny zrobiłam tak niewiele, a nie przestaje mi dziękować._
— Proszę cię, nie patrz tak, mam wrażenie, że jesteś smutna — powiedziała Jasmine.
W odpowiedzi Anna wierzchem dłoni starła łzę spływającą z jej policzka. To było nie na miejscu, ale nie potrafiła ukryć uczuć do dziewczyny, która w jakiś sposób ją rozczulała. Zresztą wszelkie bariery i tak już zostały dawno przekroczone. Tak naprawdę nawiązała się między nimi dziwna forma więzi, niemal takiej jak pomiędzy matką i córką.
DZIWNY NASTRÓJ ZOO
_Polska, Warszawa_
Zoo wystrzelił potokiem nasienia na opalone plecy dziennikarki. Czuł się podle i to nie tylko przez to, że dziewczyna była kolejną zupełnie pustą znajomością, ale dlatego, że znowu zaczął myśleć o matce i zakłuło go serce. _Dlaczego tak musiało się stać?_ — pomyślał. Poczuł, że w lewym oku zaczyna zbierać się łza. Denerwujące wrażenie. Ubrał się pospiesznie. W środku był cały poraniony, czasami dosłownie czuł te rany. Ból psychiczny jest rzeczywistością nie mniej realną niż ten fizyczny. Bez słowa wyszedł na taras. Bianka doprowadziła się do ładu i po chwili dołączyła do niego.
Zoo zapalił, stojąc przy szklanym stoliku, na którym leżała popielniczka. Dziewczyna poprosiła o papierosa, podał jej paczkę. Paląc, patrzyła na niego badawczo. Musiała dostrzec te dziwne cienie przemykające po jego twarzy. Kobiety posiadają zadziwiającą zdolność odgadywania tego, co gra w duszy mężczyznom. Szkoda, że mężczyźni nie mają takiej umiejętności w stosunku do kobiet, wówczas życie byłoby stokroć prostsze.
Dziewczyna strząsnęła popiół na posadzkę. Zoo wypuścił wolno dym.
— Nie śmieć na moim tarasie — powiedział lodowatym tonem. To wystarczyło. Po kilku chwilach dziennikarki już nie było. Usłyszał tylko, jak trzasnęły za nią drzwi.
Zoo położył się na kanapie i pogrążył w myślach. Palił, wydychając dym wysoko do góry. Patrzył, jak rozpływa się w powietrzu. Nienawidził tego salonu, nienawidził całego swojego życia, a najbardziej to siebie samego. Był wściekły i pusty, zupełnie jakby ktoś go wypatroszył. Był żywym eksponatem — chodził, mówił, ale był pusty i nie panował nad swoimi myślami. Na to nie pomoże ani najpiękniejszy apartament w najwyższym wieżowcu w mieście, ani najnowszy mercedes.
Ostatnio często wracał myślami do wcześniejszych lat, kiedy nie miał niczego, a jednak był szczęśliwy. Sukces potrafi człowieka przeczołgać. Nie mając problemów finansowych, ludzie zazwyczaj znajdują problem w sobie. Czasami odnajdują wewnątrz siebie bezdenną otchłań. W końcu każdy ma swoje demony.
_Muszę zadzwonić do Miśka, może odwiedzimy stare osiedle_ — pomyślał Zoo, gasząc papierosa. Czasami trzeba wrócić tam, skąd się przyszło. Westchnął ciężko. Był cały poraniony i pełen tajemnic.
więcej..