- W empik go
Leśnego Zwierza. Morskie opowieści - ebook
Leśnego Zwierza. Morskie opowieści - ebook
A może trafię na kogoś tej rangi i klasy co Borchardt? – roiłem sobie przez pierwsze lata. I pamiętam, z jakim żalem przyjąłem opinię ówczesnego JM Rektora Akademii Morskiej w Gdyni prof. dr inż. Jozefa Lisowskiego, który wraz z ówczesnym prorektorem prof. dr kpt. żw. Henrykiem Śniegockim zapewniali mnie, że „dziś już Borchardtów na morzu nie ma!” A jednak... spotkałem!
Zanim powstała niniejsza książka, któregoś dnia jeden z kapitanów przysłał mi maila, w którym „z pewną nieśmiałością” zaanonsował, że przez długie lata na morzu zebrało mu się trochę wspomnień, anegdot, historyjek wesołych i smutnych, czasem wręcz tragicznych, a czasem takich, że boki zrywać. Więc czy bym nie chciał przynajmniej kilka z nich wydrukować w gazetce? Czy bym nie chciał? Kilka? Od razu wyczułem, że to jest to, na co czekałem od lat. I tak się zaczęło. Autor sam sobie wymyślił ksywkę LEŚNY ZWIERZ, a ja nadałem rubryce z Jego tekstami banalny i nie najświeższy tytuł „Opowieści z mesy”. Drukowałem je, drukuję i będę drukował w gazetce – bo warto!
Nie przegapcie okazji. Historyjki, anegdoty i wspominki tworzą wspaniałą, pasjonującą całość. W każdym calu prawdziwy, a jednak... kolorowy. Jest w tej książce coś, co mnie zadziwia, zdumiewa i budzi ogromny podziw. Co Wam zresztą będę więcej zachwalał. Kto tę książkę przeczyta, prawdziwe życie na morzu pozna. Nie służąc w marynarce! - Marek Szymański, „Gargamel”, Warszawa, kwiecień 2013.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-058-2 |
Rozmiar pliku: | 7,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce – śpiewano przed wojną w popularnym szlagierze. I słusznie, bo marynarskie życie mało było (i nadal jest) znane na lądzie, zwłaszcza w głębi, z dala od Wybrzeża, którego mamy przecież ponad 500 kilometrów. Co tu dużo mówić, będąc ojcem Kapitana Żeglugi Wielkiej i redagując gazetkę dla marynarzy, zobaczyłem statek handlowy z bliska i „z wnętrza” dopiero w 10. roku moich kontaktów z tzw. branżą. Zawsze bardzo chciałem. To marynarzom jakoś nie składało się zaprosić mnie i pokazać, gdzie pracują, żyją, tęsknią i… wpadają w kompleksy. A potem mają za złe, że na lądzie do dziś jeszcze gdzieniegdzie panoszy się idiotyczna piosenka, że Marynarz w noc się bawi, w hamaku we dnie śpi, że ma w każdym porcie narzeczoną, oraz tak w ogóle szczęsny los, z którym rymuje się… pełny trzos. I powtarzam – nie jest tak dlatego, że ludzi na lądzie nie interesuje ta grupa zawodowa, jej życie, praca, trudy i wyrzeczenia. Ciągle istnieje jakaś… magia tej profesji, która nadal gna młodych do szkół morskich i trzyma ich na morzu do późnej starości. Nie tylko dla pieniędzy, które – co tu dużo mówić – są teraz całkiem przyzwoite, lecz również z nieustającej ciekawości, co jest tam, za horyzontem… Rzecz w tym, że marynarze bardzo niechętnie przyznają się do tego, że ich zawód jest nadal… romantyczny i pachnie Wielką Przygodą. Tak było za czasów Wielkich Żeglarzy, epoki wiatru, żagli, nawigacji według gwiazd, długich „przelotów” od portu do portu bez widoku ziemi i równie długich postojów w portach. Godzin spędzanych w tawernach, gdzie powstawał marynarski folklor śpiewany w licznych szantach i przekazywany w mniej lub bardziej realistycznych opowiadaniach. Tak powstawały legendy i ich bohaterowie. Tak rodził się czar profesji.
Dziś, chociaż na morze wkroczyły maszyny, nawigacja satelitarna, „przeloty” są krótkie, postoje w portach jeszcze krótsze, wręcz kilkugodzinne, a wieloosobowe kubryki – sypialnie – zastąpiły jednoosobowe kabiny z klimatyzacją, telewizją, komputerem i internetem – romantyzm na morzu pozostał. A przecież jeszcze niedawno rozmawiano tylko przez brzegowe radiostacje w rodzaju Gdynia Radio, przez które marynarz po długim oczekiwaniu mógł przez kilka minut porozmawiać z „domem”, by potem godzinami analizować każde słowo, usłyszane od żony czy dzieci.
Romantyzm pozostał, istnieje, tylko się… zmienił, bo zmieniły się warunki uprawiania zawodu na Wielkiej Wodzie. Ale NIE ZMIENIŁ SIĘ CZŁOWIEK! Nadal jest twardy, odporny na pogodę i stresy, nadal wrażliwy, stęskniony za rodziną, gdy pływa i… stęskniony za morzem, gdy trochę dłużej pobędzie w domu.
A właśnie tu, na lądzie zawsze interesowano się morzem i zawodem marynarza. Zwłaszcza młodzi. Zawsze było duże branie na morską literaturę. Niegdyś – stricte przygodową, piracką, potem na opowieści żeglarskie, a od początku XX wieku już na tę bardziej współczesną. Legendarny Karol Borchardt i jego Znaczy Kapitan jest tego najlepszym przykładem. A już w PRL-u nieliczne książki autorstwa „prawdziwych” marynarzy, a nie żadne dziennikarskie podróbki, nie narzekały na brak czytelników.
Natomiast w ostatnich latach zaznaczył się deficyt… autorów. Kiedy 10 lat temu, w listopadzie 2003 roku, zacząłem redagować i wysyłać na morze codzienną internetową gazetkę pod wszystko mówiącym tytułem: „Dzień dobry – tu Polska”, od razu zamarzyli mi się wśród odbiorców tacy, którzy by nie tylko gazetkę czytali, ale też do niej pisali. „A może trafię na kogoś tej rangi i klasy co Borchardt?” – roiłem sobie przez pierwsze lata. I pamiętam, z jakim żalem przyjąłem swego rodzaju deklarację ówczesnego JM Rektora Akademii Morskiej w Gdyni – prof. dra inż. Józefa Lisowskiego, który wraz z ówczesnym Prorektorem – prof. dr kpt. ż.w. Henrykiem Śniegockim, na kolejnym Christmas Party Dorchesteru w Gdyni, zapewniali mnie: „Dziś już Borchardtów na morzu pan nie spotka, bo ich po prostu nie ma. Nie te czasy!”.
Czasy rzeczywiście „nie te”, ale jednak… spotkałem! I to niejednego. Gdy się trochę ze mną oswoili, zaczęli pisać do gazetki, sporadycznie lub stale, Czytelnicy – Marynarze. I to pisać tak, że swoimi tekstami ciągną w górę niczym królika za uszy poziom codziennego czytadełka. Bardzo lubię „mieć” tych Autorów na morzu, bo wtedy piszą do gazetki, a co oczywiste – bardzo nie lubię, kiedy schodzą na urlop, bo wtedy zajmują się żonami i dziećmi, a nie zasilaniem „Gargamela” (to z kolei moja redaktorska ksywka).
Niejako zaś ukoronowaniem marynarskiego pisania o sobie, swoim zawodzie, pracy i życiu we współczesnej flocie jest właśnie ta książka. Prawdziwa w każdym calu i niczego nieupiększająca. Zanim powstała, któregoś dnia jeden z kapitanów przysłał mi maila, w którym z pewną nieśmiałością zaanonsował, że przez długie lata na morzu zebrało mu się trochę wspomnień, anegdot, historyjek wesołych i smutnych, czasem wręcz tragicznych, a czasem takich, że boki zrywać, więc czy bym nie chciał przynajmniej kilka z nich wydrukować w gazetce?
Czy bym nie chciał? Kilka? Od razu wyczułem, że to jest to, na co czekałem od lat. I tak się zaczęło. Autor sam sobie wymyślił ksywkę: „Leśny Zwierz”, a ja nadałem rubryce z jego tekstami banalny, przyznaję, i nie najświeższy tytuł: Opowieści z mesy. Drukowałem je, drukuję i będę drukował w gazetce z największą przyjemnością, bo warto. Namówiłem też „Leśnego Zwierza”, a raczej ośmieliłem, żeby na lądzie rozejrzał się za wydawcą jego zbiorku opowieści w formie książkowej.
Obiecałem, że gdy znajdzie, napiszę mu do tej książki wstęp. Jak widać, rozejrzał się, wydawcę znalazł i jako się rzekło – napisałem mu ten wstęp. Reszta należy już do Czytelników.
Gorąco namawiam: nie przegapcie okazji. Każda z historyjek, anegdot, wspominek z osobna, razem, w towarzystwie pozostałych – niczym kamyczki w barwnej mozaice – tworzą wspaniały, pasjonujący, wręcz porywający całościowy obraz. Powtarzam: w każdym calu prawdziwy, a jednak… kolorowy. Wart obejrzenia i chwili zadumy, jak – nie przymierzając – Bitwa pod Grunwaldem. I jeszcze – wcale nie tak na marginesie – jest w tej książce coś, co mnie zadziwia, zdumiewa i budzi ogromny podziw od tzw. strony warsztatowej. Przeczytajcie i sprawdźcie: większość opowieści ma pointę, prawie każda ma mądre, często zaskakujące zakończenie! A to już wyższa szkoła jazdy, której nie jest w stanie sprostać niejeden zawodowy pisarz z bogatym dorobkiem. A ten marynarz potrafi!
Co Wam zresztą będę więcej zachwalał: kto tę książkę przeczyta, prawdziwe życie na morzu pozna. Nie służąc w marynarce!
Marek Szymański
„Gargamel”
Warszawa, kwiecień 2013 r.OD AUTORA
Po latach informacyjnej posuchy polscy marynarze, pływający pod różnymi banderami i u różnych armatorów, doczekali się wreszcie swojej gazetki z prawdziwego zdarzenia. Redaguje ją znany dziennikarz Marek Szymański, pseudonim „Gargamel”. Przez lata związany z „Trybuną Ludu”, wykładowca dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, jeden z guru polskiego dziennikarstwa.
Dostajemy ciekawą, w pełni profesjonalną codzienną gazetkę, około 7 stron. Co również ważne – za darmo! Obecnie wysyła ją na prawie 900 statkowych adresów, jest czytana przez ponad 10000 polskich marynarzy. Starszy pan robi to dla siebie, ale również dla chorych dzieci, bo marynarze dobrowolnie zrzucają się na fundusz „Liver”, i tak to się kręci. Rok temu napisałem do naczelnego, że po statkach krąży wiele wesołych opowieści, i że warto by je opisać i przedstawić na łamach gazetki. Pomysł wzbudził zainteresowanie i tak zaczęło się moje „pisanie”. Prawie wszystkie historyjki zawarte w tej książce były już u „Gargamela”. Sporo było również do nich komentarzy – zwykle wielce pozytywnych. Jak się państwo przekonacie, obraz życia na statkach, jaki znajdziecie w tych historiach, nie jest przesłodzony. Kapitanowie nie zawsze są wspaniali i nieomylni, marynarze – romantyczni, a firmy i biura – kochające nas. Bo też i takie jest to prawdziwe życie na morzu. Większość z przygód tu opisanych przeżyłem sam. Niektóre są zasłyszane, inne po prostu wędrują sobie po statkach. Wiem, że znajdą się tacy, którzy powiedzą, że było inaczej, ale ja po prostu tak zapamiętałem, widziałem moimi oczami. Za pojawiające się czasami nieścisłości – przepraszam. W końcu opisałem je często po wielu latach. Z różnych względów niektóre nazwiska, imiona, inicjały, nazwy statków i pseudonimy zostały zmienione. Nie myślałem, że tych opowiadań zbierze się tak wiele. Kiedy któregoś dnia naczelny „Gargamel” zaczął namawiać mnie na książkę, pierwsza myśl była: „Niemożliwe. Ja i książka, ha!”. Ale coś wtedy zakiełkowało. Potem drążyło, aż wreszcie postanowiłem, że spróbuję. Właściwie dlaczego by nie? Dzisiaj mogę powiedzieć, że… „dopiąłem swego”. Cokolwiek by to miało znaczyć.
PS. Być może niektórych drażnić będzie język moich opowiadań. Szorstki, z mocnymi słowami, nieugładzony. Ale ten prawdziwy taki właśnie jest.I. RORAIMA
Prawdopodobnie każdy normalny chłopak chciał kiedyś wyruszyć w daleką podróż. A już najlepiej dookoła świata. Taki właśnie byłem i ja. Ale żeby popłynąć, to trzeba najpierw zbudować żaglowiec. I jeszcze mieć fantazję, forsę i równie zwariowanych kumpli. Aż trudno uwierzyć, ale mnie się zdarzyło, że wszystko to było. Było nas trzech… – śpiewał Perfekt. Właśnie tak jak nas: Grzesiek, Ryba i ja. Grzesiek wygrał Syrenkę na swoją książeczkę mieszkaniową. Sprzedał ją za 91 tysięcy, więc była kasa. A już fantazji to nam nigdy nie brakowało. Kupiliśmy kuter rybacki w Jastarni i zaczęliśmy budować żaglowiec. Grzesiek był mózgiem, kapitanem i projektantem. Byliśmy w ostatniej klasie Technikum Budowy Okrętów i to nam bardzo pomagało. Weekendy spędzaliśmy na robocie w Jastarni. Najpierw był remont w środku, a potem kuter został wyciągnięty na slip i uszczelnialiśmy kadłub. Niestety, miejscowi rozkradali nam narzędzia i materiały. Wreszcie Paweł – nasz kolega z klasy, który mieszkał w Jastarni – powiedział, że tam w niedzielę się nie pracuje. A w każdym razie nie od rana. Tam się rano chodzi do kościoła! Więc chodziliśmy. Wszyscy trzej do pierwszej ławki. I do komunii też. Kaszubi przestali kraść i zaczęli pomagać. Niestety, po spuszczeniu na wodę – kuter zatonął. Wtedy powiedzieli, że szkoda naszej roboty. Ale że na plaży u starego Hermana stoi drugi kuter. Tyle że dużo lepszy. I że on przed wojną był żaglowcem. Taki właśnie był: szwedzki, dębowy, smukły… piękny! Skończyło się na tym, że dostaliśmy go za kilka flaszek gorzałki. Wówczas wszyscy zdawaliśmy do Szkoły Morskiej na nawigację. Niestety, Rybę czekała przykra niespodzianka na komisji lekarskiej – był daltonistą! Musiał zapomnieć o Szkole Morskiej i poszedł na Politechnikę. Tu śmieszna dykteryjka: z tego powodu nie dostał wtedy prawa jazdy na samochód. Dostał tylko na motor!
I to właśnie Ryba wynalazł kiedyś w „Przekroju”, że pewna grupa Anglików próbuje wejść na szczyt góry Roraima. Wtedy była ona jeszcze niezdobyta. Leżała na pograniczu Brazylii, Gujany i Wenezueli i miała tylko niecałe 3000 metrów wysokości, ale klimat, dżungla, deszcze, insekty, żmije i inne paskudy nie pozwalały wejść na szczyt. Napisaliśmy do Anglików. Odpisali. Układ był taki: oni płyną z nami naszym żaglowcem, a my z nimi zdobywamy górę. NIESAMOWITE. NIE DO WIARY!! Prawie fruwaliśmy nad ziemią. Ależ dostaliśmy wtedy kopa! Od tej chwili nasz żaglowiec – dwumasztowy bryg – nazywał się: Roraima. Z Grześkiem byliśmy na nawigacji. Po kandydatce do Amsterdamu i wielkich regatach Anglia – Kanary – Bermudy – USA, pod koniec pierwszego roku obaj mieliśmy już 8 miesięcy pływania na Darze Pomorza. Od bosmanów dostaliśmy pełną ciężarówkę lin, bloków, szakli i innych skarbów, które były im już niepotrzebne po zimowym remoncie.
Oczywiście była też piosenka, która zaczynała się tak:
Dumna jest nasza, dziewczyna pod bukszprytem,
I dumna jest góra, z niezdobytym szczytem,
I dumny jest statek, co stoi przy kei,
Nasz żaglowiec od kilu, aż po noki rei…
Bo najpiękniejsza, jest nasza Roraima… itd.
Niestety, zazwyczaj tylko w bajkach zakończenia są bardzo piękne. Jakiś czas po przeholowaniu do gdańskiej Twierdzy Wisłoujście, Roraimę nam ukradli. Znalazła się później w Górkach Wschodnich wyrzucona na brzeg. Nie pomagały nam też różnice w naszych charakterach. Ostatecznie budowa upadła. Pozostały plany, marzenia, wspomnienia i piosenka. Chociaż właściwie to nie do końca tak. Otóż dwa lata temu, w Hongkongu, skończyłem kontrakt na Mell Springleaf i w hotelu czekałem na samolot do domu. Zadzwonił wtedy telefon. Odebrałem.
– Valdi? – ktoś zapytał.
– Tak.
– Tu Ryba. Nie zgadniesz, skąd dzwonię. Jestem w Wenezueli i właśnie przed chwilą zszedłem z Roraimy! Zupełnie mnie wtedy zatkało. Kochany, stary kumpel. To przez niego tamtego wieczora upiłem się ze szczęścia. Na dodatek przypomniałem sobie, że Ryba ma sztuczne biodro i trochę kuleje. Postanowiłem wówczas, że niedługo też to zrobię. Pojadę i wejdę na tę bajkową górę. Jestem to winny i jemu, i moim marzeniom z tamtych lat.II. DAR POMORZA
Pawiomistrz
Dar Pomorza, „kandydatka”, rok 1975. Szykowaliśmy się na rejs do Amsterdamu. Po tygodniu ostrej zaprawy przy kei na Skwerze Kościuszki w Gdyni, staliśmy teraz na redzie. Było wchodzenie na maszty, wiosłowanie na szalupach, uczenie nazw żagli, lin i bloków, skrobanie i malowanie. Uczyliśmy się całkiem nowego życia, dla większości z nas pierwszego bez rodziców. Poznawaliśmy się też nawzajem. Jedną z takich okazji była możliwość pojechania na ląd. Wachta została, reszta wyglancowała buty i w galowych mundurach z czapkami ruszyła na miasto. Niestety na krótko tylko, bo na wieczorny apel mieliśmy stawić się z powrotem w komplecie. I tak się stało, tyle że – jako że integracja ma też swoje prawa – niektórzy z nas byli lekko pod wpływem. Pan porucznik sprawdzał obecność, a my staliśmy na baczność w dwóch równych szeregach, oddalonych o metr jeden od drugiego. Na zatokę wchodziła martwa fala i Dar kołysał się majestatycznie na boki, a my razem z nim. W pewnej chwili do wyczytywanych nazwisk i skrzypiącego statku niespodziewanie dołączył inny dźwięk. A był nim znajomy odgłos rzucanego pawia. Pan oficer ostro ruszył łapać ofiarę. Dwa razy przeszedł wzdłuż ciągle równych szpalerów i… nic. Paw zniknął, fatamorgana, winowajcy nie ma. W końcu rozczarowany wydał komendę: „Rozejść się!”. Sami jednak byliśmy ciekawi, co się właściwie stało. Okazało się, że jeden z kumpli, rudy zresztą, przegrał walkę z fizjologią, w skład której weszło kilka piw i kiwanie. Paw z charakterystycznym bulgiem wyleciał, co wszyscy dokładnie słyszeliśmy. Kumpel wykazał się jednak dobrym refleksem: zdążył zdjąć czapkę, złapał towar w locie i mocno wcisnął ją z powrotem na głowę. Tyle że kiedy staliśmy później dookoła niego, ciągle jeszcze stojącego na baczność, spod czapki wypływały już kolorowe strużki. Za ten dzielny wyczyn, prócz licznych słów uznania, dostał również szlachetną ksywę „Pawiomistrz”. Została do dzisiaj.
Piegi w szalupie
Dar Pomorza. Dopieszczamy burty, malujemy je z szalup. Na Darze była pełna ekologia, tzn. zawartość kibli, które umieszczone były w łazience pod bakiem (na dziobie), wylatywała z siłą grawitacji prosto za burtę. Żeby zabezpieczyć załogę szalupy przed niespodziankami, w drzwiach na lince wisiała kartka: „Nie używać!!!”. A jednak komuś się udało. W pewnej chwili ekipa na dole w szalupie usłyszała znajomy odgłos naciskanego syfonu. Potem była Niagara w dół, a po chwili mogli sobie liczyć piegi na twarzach. Co się okazało? Na roku byli z nami także koledzy zagraniczni. I to właśnie jednemu Bengalowi z Bangladeszu ciśnienie w portkach gwałtownie wzrosło. Gamoń kartki nie zrozumiał, przelazł przez sznurek i wykonał tradycyjny zrzut. I tylko te piegi, jak się dowiedzieli, kto to zrobił, wydawały się jakieś takie… czarne.
Chociaż 15 minut
Na Darze w czasie „kandydatki” robili nam szczepienia. Igłę wkłuwała pielęgniarka, którą nazywaliśmy Krwawa Mary, nadzór ogólny sprawował zaś pan doktor, z rzadka tylko wyjmujący z ust wielkie cygaro. Po wszystkim oznajmił, że przez tydzień nie wolno pić alkoholu. Tego dnia akurat przybiliśmy do kei i bardzo nam taki zakaz nie pasował.
Polerujemy napis, wisząc na stelindze. Z prawej Grzegorz Wasielewski. Nazywali nas Docenci.
– A nie da się trochę krócej, panie doktorze?
Wypuścił dym i powiedział:
– Trzy dni.
– Ale panie doktorze, kolega ma urodziny, rozumie pan.
Wyjął cygaro:
– Jeden dzień.
– Ale kolega to te urodziny ma właśnie dzisiaj – targowaliśmy się jak stare Żydy. Doktor usiadł, przyjrzał się nam z zaciekawieniem, jeszcze raz się zaciągnął i na koniec stwierdził:
– No to k… nie pijcie chociaż przez 15 minut.