Leśny tryptyk - ebook
Leśny tryptyk - ebook
Obecnie autorka pisze powieść obyczajową, której akcja rozgrywa się w znanych jej leśnych klimatach. Najważniejsze są dla niej rodzina i miłość do lasu. Jej życiowe motto brzmi: „Nie wystarczy marzyć, marzenia trzeba urzeczywistniać”.
Teresa Banach-Król urodziła się 17.03.1955 roku w niewielkiej małopolskiej Banicy. Tam spędziła dzieciństwo i młodość. W latach 70. XX wieku przeniosła się wraz z liczną rodziną na drugi koniec Polski – wszyscy osiedlili się w różnych miejscowościach nieopodal Szczecina. Przez ponad trzydzieści lat pracowała w administracji Nadleśnictwa Kliniska. Teraz jest już na emeryturze. Jej wielką pasją zawsze było czytanie książek. Marzyła też o napisaniu własnej. Tak powstał "Leśny tryptyk" zawierający wspomnienia z jej życia. Na wydanie czeka jeszcze kilka bajek dla dzieci.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-808-8 |
Rozmiar pliku: | 702 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do spisania moich wspomnień z dzieciństwa, młodości i dorosłego życia zainspirowały mnie wnuki. Bywało, że opowiadałam im o niektórych zdarzeniach z tamtych czasów. Patrząc na mnie ze zdziwieniem i z niedowierzaniem, twierdziły, że opowiadam im bajki. Nie były to jednak bajki, ale fakty z mojego życia i życia mojej rodziny. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tych wspomnień, poznają mnie bliżej. Moja historia przybliży im czasy, w których się urodziłam i dorastałam. Dzięki temu będą potrafiły docenić wysiłki swoich kochających rodziców, ich trud włożony w zapewnienie im wszystkiego, co najlepsze, wszelkie starania i czas poświęcony na ich wychowanie i prawidłowy rozwój. Również moja młodsza siostra, mieszkająca daleko od mnie, w codziennych rozmowach telefonicznych namawiała mnie do spisania tych wspomnień, twierdząc, że nasze dzieci i wnuki powinny je poznać. Niektóre fragmenty dotyczą moich dziadków, rodziców i rodzeństwa. Byliśmy liczną, bo ośmioosobową gromadką. Wizualnie jedno podobne do drugiego, ale o odmiennych charakterach. Mimo tego, co przeżyliśmy, nic nas nie złamało. Wszyscy staliśmy się ludźmi o silnych charakterach. W dorosłym życiu każde z nas miało różne doświadczenia, także te gorsze, jednak od najmłodszych lat życie nauczyło nas, jak sobie radzić ze wszelkimi trudnościami i cieszyć się z małych zwycięstw i dobrych chwil. Kilka lat temu obiecałam mojemu ojcu, że postaram się w miarę swoich skromnych możliwości przekazać tę historię młodszemu pokoleniu. Las był dla nas wszystkich ważną częścią życia. Mieszkamy wśród lasów, kochamy las, pracowaliśmy w lesie, a niektórzy z nas nadal w nim pracują. Wszystko, o czym tu piszę, naprawdę się wydarzyło.ROZDZIAŁ 1
PRZYGODY MAŁEJ TERESKI
Gdy zadzwonił telefon, spojrzałam na ekran: ach, to Basia. Dobrze, że się odezwała, pogadamy. Od kiedy parę lat wcześniej przeszłam na emeryturę, miałam nagle sporo wolnego czasu. Byłam przyzwyczajona do swojej pracy, do swoich znajomych i do ciągłego bycia w ruchu, więc przymusową bezczynność odbierałam niemal jak karę. Owszem, coś tam jeszcze robiłam sezonowo nad morzem, ale choroba męża zmusiła mnie do pozostania w domu i opieki nad nim. W takich chwilach jak ta dopadały mnie wspomnienia i refleksje nad własnym życiem. W dużej mierze przyczyniała się do tego moja siostra Basia, która w rozmowach ze mną zawsze wracała do czasów dzieciństwa. Przez całe swoje dorosłe życie starałam się żyć tu i teraz, zostawiając za sobą trudne dzieciństwo i młodość. Ale przyszedł czas, że trzeba było się rozliczyć ze swoją przeszłością i ją zaakceptować, odrzucić jej się nie da, zapomnieć tym bardziej. Mieszkałyśmy z siostrą daleko od siebie, dlatego rozmowy telefoniczne były dla nas najczęstszą formą kontaktu. Różnica lat między nami była niewielka, więc wspomnienia były w dużym stopniu wspólne. Zastanawiałam się, co Basia wymyśli tym razem.
Po kilku zdaniach dotyczących zdrowia i pogody pytaniem: „A pamiętasz, jak pasłyśmy krowy na Izbach i uderzył piorun?” moja siostra zaczęła wspomnienia. Jak mam nie pamiętać, skoro to, co mnie spotkało, pozostawiło ślad na moim życiu?
Był piękny, słoneczny dzień lipcowy, niezapowiadający niczego złego. Miałam siedem lat, a Basia sześć, pasłyśmy w lesie stado krów. W pobliżu były pola uprawne, wredne krowy ciągle tam uciekały. Na przemian przepędzałyśmy je z pola i goniłyśmy na leśne pastwisko. Nadeszła moja kolej, jednak w tym dniu czułam się niewyspana i zmęczona. Poprosiłam siostrę, żeby za mnie poszła. Basia chętnie pobiegła, a ja usiadłam pod drzewem. Po chwili niebo przeszył błysk, a zaraz po nim odezwał się głośny grzmot. Tego niestety nie pamiętam, ponieważ zostałam porażona piorunem, który uderzył w moim pobliżu. Basia przybiegła i zobaczyła mnie leżącą pod drzewem. Była pewna, że nie żyję. Przeraźliwy krzyk i szloch wstrząsnął drobnym ciałem mojej siostry. Nieopodal ojciec z dziadkiem kosili trawę na łące. Huk pioruna wytrącił im kosy z rąk. Zobaczyli biegnącą i zapłakaną Basię. Ojciec już wiedział, że stało się coś bardzo złego. Z przerywanych płaczem słów młodszej córki zrozumiał, że starsza nie żyje. Ogarnęła go czarna rozpacz, trząsł się, płakał i natychmiast popędził do miejsca, gdzie się znajdowałam. Za nim biegli dziadek i Basia.
Ojciec upadł na kolana przy leżącym dziecku. Mój puls był bardzo słaby, ale żyłam. Wziął mnie na ręce i w wielkim pośpiechu ruszył w kierunku domu odległego o dwa kilometry. Biedna Basia biegła za ojcem, ciągle płacząc. W pewnej chwili zobaczyłam siebie z góry, jakby nad swoim ciałem. Widziałam rozpaczającego ojca i biegnącą za nim zapłakaną Basię. Krzyczałam do nich, żeby przestali, bo nic mi nie jest, przecież żyję. Niestety żadne z nich tego nie słyszało. W końcu znaleźliśmy się w domu, gdzie już było pełno ludzi. Zbiegli się sąsiedzi, każdy chciał pomóc, udzielał rad. Ojciec nikogo nie słuchał, szybko zaprzągł konie do bryczki, umieścił mnie na pierzynie i galopem ruszył w drogę do lekarza, który mieszkał dziewięć kilometrów od naszego domu. W pewnej chwili odzyskałam przytomność, ale nie widziałam na oczy. W połowie drogi złapały mnie torsje. Do dziś pamiętam metaliczny posmak w ustach. Powoli zaczęłam odzyskiwać wzrok. Lekarz mnie zbadał i zalecił, abym dużo odpoczywała. W razie czego rodzice mieli natychmiast dzwonić po pogotowie. Wróciliśmy do domu.
Byłam bardzo osłabiona, ale po kilku dniach doszłam do siebie. Skutki tego porażenia odczuwałam przez całe życie w postaci migren z aurą. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że miałam bardzo dużo szczęścia, że przeżyłam. Okazało się, że w miejscu, w którym doszło do wypadku, znajdowała się jama wypełniona powojenną bronią. Później przyjechało wojsko i zabrało ją do swoich magazynów.
Przypomniała mi się też historia z Olusiem. Dobrze pamiętałam tamten wrześniowy poranek. Wszyscy w pośpiechu wyszli z domu do prac związanych z młocką. W tym dniu odbywała się ona u dalszych sąsiadów. Do tej pracy potrzeba było kilku osób, tak więc sąsiedzi pomagali sobie nawzajem. Mama w biegu dawała mi jeszcze instrukcje dotyczące opieki nad młodszym rodzeństwem. Miałam sześć lat, a różnica wieku między młodszym rodzeństwem była niewielka. Moim zadaniem było dopilnowanie maluchów – trzech braci i siostry – oraz ich nakarmienie. Jedzenie zostało przygotowane, trzeba było tylko je podać w odpowiednim czasie.
Dzieci bawiły się cicho i spokojnie, nie miałam z nimi problemu aż do momentu, gdy obudził się najmłodszy trzymiesięczny Kazio. Zaczął płakać, więc go przewinęłam, ale to nic nie dało. Pomyślałam, że może być już głodny i dlatego płacze. Podeszłam do pieca w kuchni, gdzie powinno znajdować się jedzenie dla niego. Tu okazało się, że w butelce nic nie ma, mało tego – nie ma żadnego jedzenia dla starszych dzieci! Czyżby mama zapomniała przygotować posiłek? To niemożliwe. Sama wcześniej widziałam, że butelka była pełna, a w miseczce znajdowała się rozdrobniona bułka z mlekiem. Nie czekając dłużej, zebrałam gromadkę, wzięłam malucha na ręce i wyruszyliśmy na poszukiwanie mamy. Mieliśmy do pokonania około dwustu metrów. Dla tak małych dzieci była to duża odległość. Basia i Janek dzielnie kroczyli za mną, gorzej było z półtorarocznym Olusiem cierpiącym na krzywicę. Jego nóżki wyglądały jak pałączki, zrozumiałe więc było, że nie mógł nadążyć za rodzeństwem. Płakał i nie chciał iść dalej. Poprosiłam Basię, żeby wzięła go na barana. Ale sprytna Basia przemyślała sprawę i doszła do wniosku, że nie ma dość siły, aby go nieść. Przykucnęła, wołając: „Oluś, Oluś, chodź, to cię wezmę na ręce!”. Chłopczyk z wyciągniętymi rączętami podbiegał do siostry, a wtedy ona wstawała, odbiegała kilka kroków dalej i znów go wołała. Takim sposobem dotarliśmy do mamy.
Później się okazało, że to Oluś, korzystając z mojej nieuwagi, zjadł całe jedzenie, bo był głodny. Pamiętam, że po oddaniu braciszka mamie przez dłuższy czas nie czułam zdrętwiałych rąk. Cud, że po drodze go nie upuściłam.
Któregoś dnia, gdy byliśmy sami w domu, wydarzył się wypadek, którego ofiarą padła Basia. W kuchni stał duży piec, w którym piekło się także chleb. Pod piecem znajdował się duży otwór służący za składzik drewna. W tym otworze duża gęś wysiadywała młode. Któreś z nas wpadło na szalony pomysł, żeby zobaczyć, czy są już małe gąski. W takim razie trzeba było zgonić siedzącą tam gęś. Wzięłam pogrzebacz i próbowałam tego dokonać. Gęś bardzo się zezłościła. Najpierw na nas syczała i się broniła. Widziałam, że jest coraz bardziej zła, więc dałam jej spokój. Ale Basia była uparta i nie dawała za wygraną. W pewnym momencie gęś rzuciła się na Basię, okładając ją wielkimi skrzydłami. Wskoczyłam na stojący nieopodal stół. Zaczęłam krzyczeć i wzywać pomocy. Na nasze szczęście krzyki usłyszała sąsiadka i przybiegła na ratunek. Moja siostra była cała w siniakach i mocno wystraszona. Nigdy więcej nie zbliżałyśmy się do wysiadującej gęsi.
Innym razem postanowiłyśmy z Basią umyć podłogę w kuchni. Wylałyśmy wiadro wody na drewniane deski i zaczęłyśmy szorować ryżowymi szczotkami. Narobiłyśmy wokół siebie błota. Same byłyśmy umazane i mokre. Nie miałyśmy żadnego pomysłu, jak ten brud zebrać. W takiej chwili zastała nas mama i złapała się za głowę. Najpierw nas doprowadziła do porządku, a później dokończyła mycie podłogi. Potem poprosiła nas, byśmy już nigdy tego nie robiły.
Często się zdarzało, że młodsze rodzeństwo pozostawiano pod moją opieką. Ale przecież ja także byłam dzieckiem, więc miewałam szalone pomysły. Jednak rodzice ciężko pracowali, dlatego nie zawsze mieli inny wybór.
ROZDZIAŁ 2
HISTORIA DZIADKÓW I MAMY
Napływające wspomnienia poruszyły mną do głębi, nie sądziłam, że wracanie do nich będzie takie trudne. Byłam już jednak inną osobą i musiałam spojrzeć na to, co mi się przytrafiło z innej perspektywy, nie oceniając nikogo. Żeby zrozumieć pewne fakty, trzeba cofnąć się o wiele lat wstecz, przyjrzeć się historii moich dziadków i rodziców.
W dzieciństwie i we wczesnej młodości najbardziej byłam związana z dziadkami ze strony mamy. Obydwoje pochodzili z biednych rodzin, byli prostymi ludźmi. Z rodziną babci wiąże się pewna legenda przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jej praprababcia Katerina przywędrowała ze Słowacji za swoim ukochanym do Ochotnicy Górnej. Nieznane są okoliczności ich pierwszego spotkania. Wiadomo tylko, że pewnej zimowej nocy zapukała do jego drzwi i już u niego została. Ale zanim tam dotarła, przeżyła co najmniej dziwną przygodę. Była mroźna zima z zaspami i zawiejami. Zmarznięta i zmęczona Katerina resztkami sił szła dalej, ale zgubiła drogę. Przykucnęła w zaspie śniegu z tą myślą, że już tam zostanie. Nie widziała żadnych szans na przeżycie. Nagle pojawił się przed nią duży biały wilk. Przerażona praprababcia już się żegnała z życiem. Ale wilk nie miał złych zamiarów wobec niej. Kilka razy podchodził blisko i oddalał się kilka kroków, po czym znów wracał. Zrozumiała, że chce, aby za nim poszła. Podniosła się z wielkim trudem i podążyła jego śladem. Wilk co jakiś czas się oglądał, sprawdzając, czy kobieta za nim idzie. Tak przywędrowali pod drzwi prapradziadka Stefana. Tamtej zimy wilk jeszcze kilkakrotnie odwiedzał ich gospodarstwo. Pojawiał się, poprzyglądał i po chwili znikał.
Babcia Kasia wcześnie straciła ojca, który zginął w nieco tajemniczych okolicznościach. Należał do bogatszych ludzi we wsi – posiadał własny tartak. Miał wielu znajomych i kolegów. Wieczorami po pracy lubił z nimi odwiedzać karczmę. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o dużej sile fizycznej. Uważał się za najsilniejszego w okolicy. Po kilku kuflach piwa, a może i czegoś mocniejszego, zaczął się przechwalać, że podniesie trzystukilogramowego byczka. Zaraz mu więc takiego podstawiono. Owszem, podniósł go, ale od tego wysiłku popękały mu wnętrzności. Zmarł w ciągu kilku dni. Jego rodzina odsunęła się od wdowy i jego dwóch córek, z których babcia Kasia była najstarsza, na dodatek zabierając im wszystko, co jeszcze po nim zostało. Mieszkały kątem u znajomych w jednej izbie. Aby przeżyć, babcia Kasia musiała iść na służbę do bogatych gospodarzy. Ciężko pracując, pomagała swojej mamie i siostrze Marii, która jako małe dziecko spadła z dużej wysokości i uderzyła się w głowę. Przeżyła upadek, ale do końca swojego krótkiego życia była kaleką. Umarła, mając osiemnaście lat, podczas zarazy czerwonki, która zebrała w tamtym czasie ogromne żniwo wśród mieszkańców wsi i okolicznych miast. Niedługo potem zmarła jej mama.
Zawsze mi się wydawało, że miałam trudne i bardzo biedne dzieciństwo. Musiałam przeżyć kawał życia, by zrozumieć, że jednak było ono szczęśliwe i spokojne. Pomimo wielu trudności i biedy w mojej rodzinie nigdy nie było problemu alkoholizmu ani przemocy fizycznej czy psychicznej. Będąc dzieckiem, a później młodą dziewczyną, nie znałam nawet słowa „alkoholizm”. Niestety w swoim dorosłym życiu bardzo dotkliwie odczułam skutki tego problemu. Może jeszcze o tym napiszę, ale teraz wolałabym się skupić na mojej babci Kasi.
Właśnie babci Kasi w dużej mierze zawdzięczam, że moje dzieciństwo było szczęśliwe. To dzięki niej od najmłodszych lat uczyłam się życia. Ona opiekowała się mną jako małą dziewczynką. Z nią odbywałam pierwsze swoje podróże po okolicznych miejscowościach. A gdy podrastałam, z nią dzieliłam swoje sekrety. Dzięki niej nauczyłam się pracy i zachowania w różnych trudnych okolicznościach. Dlatego postanowiłam oddać jej hołd i chociaż w skrócie opisać jej życie oraz relacje, jakie mnie z nią łączyły. Od niej usłyszałam wiele opowiadań o naszych przodkach, a także tych z życia wziętych. Jej hart ducha i niezłomna postawa wobec codziennych trudności niejednokrotnie przydały mi się w życiu. To właśnie babcia Kasia była dla mnie dobrym przykładem przy różnych zawirowaniach, jakich nie szczędził mi los. Nauczyła mnie, że z każdej sytuacji zawsze jest jakieś wyjście, trzeba tylko dobrze go poszukać. A jeśli w danej chwili go nie ma, to dostaliśmy lekcję, z której warto skorzystać w przyszłości. Doświadczenia są po to, abyśmy mogli poznać samych siebie. To dzięki nim udaje nam się w przyszłości uniknąć podobnych okoliczności albo dobrze je wykorzystać. Trudne sytuacje, które nas spotykają, kształtują nasz charakter i osobowość, przynajmniej tak było w moim wypadku. Wiedząc o tym, nigdy nie narzekałam na swój los. Byłam pewna, że po złym czasie nastąpią dobre chwile, i to było mottem mojego życia.
Czy moja babcia Kasia była dobrym człowiekiem? Na pewno tak. Była niewysoką, dość szczupłą kobietą z długim warkoczem. Gdy ja się urodziłam, jako pierwsza jej wnuczka, ona miała pięćdziesiąt dwa lata. Była bardzo energiczna, pracowita i nad wyraz uparta. Z tamtego czasu pamiętam, że ciągle chodziła boso. Oczywiście gdy szła do kościoła czy też dokądś jechała, wkładała buty. Pamiętam jej krótkie, szerokie stopy. Wtedy kojarzyły mi się z łapami gęsi, które hodowała stadami. Wygląd jej stóp zapadł mi w pamięć dlatego, że nieco później sama zmuszona byłam chodzić boso przez jakiś czas, raniąc niemiłosiernie swoje stopy i cierpiąc z tego powodu. Zastanawiałam się, dlaczego ona nigdy nie narzeka na ból stóp. Czyżby jej nie bolały? A może były już tak zahartowane, że tego nie czuła? Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek poważnie chorowała. Na wszelkie choroby zażywała czosnek, a do smarowania ciała używała spirytusu. Dożyła w dobrym zdrowiu dziewięćdziesięciu jeden lat.
Była wielką czyścioszką. Chociaż warunki ku temu nie były sprzyjające, bo przecież nie było łazienki z wanną ani z prysznicem. Za to była wielka balia, do której nalewało się wody podgrzewanej na kuchni w dużych garnkach. Kąpiel taka odbywała się raz w tygodniu, w sobotę. A na co dzień do mycia służyła metalowa miednica wypełniona wodą. Rano wszyscy przemywaliśmy w niej twarz, a wieczorem myliśmy nogi. Babcia przestrzegała tego rytuału codziennie, czego nie mogę powiedzieć o nas, dzieciakach. Jej ubrania, chociaż nie miała ich dużo, były zawsze czyste, równo złożone albo powieszone na wieszaku, na żerdce. Szafy niestety nie było. Buty, które wkładała tylko na specjalne okazje, były porządnie wyczyszczone i postawione pod wiszącym na żerdce ubraniem. Nikt nie miał prawa ruszyć jej rzeczy. To była reguła, którą znaliśmy od najmłodszych lat i jej przestrzegaliśmy. Niestety, czasami mama, w tajemnicy, próbowała sobie coś pożyczyć z jej ubrań. Choćby nie wiem jak dokładnie je potem złożyła, babcia zawsze wiedziała, że ktoś ich używał. No i wtedy zaczynała się awantura. Jako osoba bardzo impulsywna krzyczała, wyzywała i nie przebierała w przekleństwach. Aby uniknąć takich niemiłych sytuacji, najlepiej było nie zbliżać się do jej skarbów.
Gdy byłyśmy z siostrą nastolatkami, chciałyśmy ładnie wyglądać. Oczywiście miałyśmy swoją garderobę, ale babci była lepsza i ładniejsza. Potrafiłyśmy ją uprosić, aby pozwoliła nam z niej skorzystać. Zwłaszcza ja umiałam do niej dotrzeć. Był tylko jeden warunek z jej strony: zaraz po powrocie trzeba było wszystko ładnie złożyć lub porządnie powiesić. Sprawdziła, w razie czego poprawiła i wszyscy byli zadowoleni. Myślę, że tu chodziło o wyrażenie zgody na skorzystanie z jej rzeczy. Niestety mama nie umiała prosić. Uważała, że wszystko jej się należy, i dlatego brała bez pytania, a to w efekcie prowadziło do niepotrzebnej awantury.
Babcia kochała też duże poduszki i miała ich wiele. Nie chodziło o poduszki do spania, ale takie ozdobne, które wykładała na zasłane już łóżka. Były w białych haftowanych poszewkach. Pamiętam, że jej łóżko zawsze było idealnie zasłane i wyłożone pięknymi poduszkami.
To właśnie babcia Kasia miała ogromny wpływ na moje i mojej siostry wychowanie. Lubiłyśmy ją i słuchałyśmy jej. Miała ogromne doświadczenie życiowe. Korzystając z niego, chciała przede wszystkim uchronić nas przed rozczarowaniem, jakie niesie życie. Pragnęła dla nas jak najlepiej. Jej priorytetem było, abyśmy dobrze powychodziły za mąż. Oczywiście za przystojnych i bogatych mężczyzn. A że same nie byłyśmy bogate, więc naszym bogactwem miała być cnota. Zdaniem babci pierwszym mężczyzną w naszym życiu miał być nasz przyszły mąż, aby w późniejszym wspólnym życiu nie mógł nam zarzucić, że byłyśmy latawicami. Powtarzała też, że gdy już będziemy mężatkami, mamy pamiętać, abyśmy zachowały dla siebie przynajmniej jedną małą tajemnicę. Mąż nie musi wszystkiego o nas wiedzieć. Bo w życiu są takie chwile, że bardzo będziemy potrzebowały tej swojej tajemnicy. Oczywiście wtedy tego nie rozumiałyśmy, ale wierzyłyśmy, że skoro babcia tak mówi, to na pewno ma rację. I miała, o czym obie z siostrą przekonałyśmy się niejednokrotnie w dorosłym życiu.
Ona sama nie miała lekko. W swoim życiu doznała biedy i upokorzenia. Przeżyła dwie wojny światowe. Wprawdzie pochodziła z bogatej rodziny, ale los okrutnie z niej zakpił. Wcześnie straciła rodziców: najpierw ojca, który zginął w dość dziwnych okolicznościach, a później matkę i jedyną siostrę. Została sama, mając niespełna trzynaście lat. Dalsza rodzina ojca rozkradła majątek, który po nim został. W jednej chwili stała się bezdomną żebraczką. Dobrzy ludzie ją przygarnęli w zamian za pracę, którą dla nich wykonywała, dali jej dach nad głową i pożywienie. Był to w dosłownym znaczeniu dach nad głową, bo już warunki, w jakich przyszło jej żyć, nie były takie kolorowe. W ich obszernym domu brakło miejsca do spania dla biednej sieroty. Jej prowizoryczne łóżko, jeśli tak to można nazwać, znajdowało się w dużej, zimnej sieni, czyli w korytarzu. Nie miała kołdry ani poduszki, podkładała więc pod głowę zwinięte ubranie i przykrywała się zimowym płaszczem. Wstając rano, często odczuwała ból karku. W tamtym czasie jej największym marzeniem było zdobyć poduszkę. Pasając gęsi gospodarzy, zbierała na pastwiskach każde napotkane piórko i tak w ciągu dwóch lat uzbierała pierza na niewielką poduszkę. Teraz doskonale rozumiałam jej wielką miłość do poduszek i hodowli gęsi.
Jej gospodarze byli rolnikami, zatem i praca u nich nie należała do najlżejszych. Na początku było jej bardzo trudno przyzwyczaić się do nowych warunków. W swoim domu, gdy go jeszcze miała, nie musiała ciężko pracować. Miała pewne obowiązki, ale w porównaniu z tymi, których teraz przyszło jej się podjąć, były one błahostką. Wiedziała jednak, że aby przeżyć i nie znaleźć się na ulicy, musi wszystkiego się nauczyć i ciężko pracować. Gospodarze byli surowi, ale sprawiedliwi. Często o nich wspominała, a zwłaszcza o gospodyni. Będąc dzieckiem, zawsze się zastanawiałam, dlaczego moja kochana babcia nigdy nie gotuje ani nie piecze. Moje koleżanki chwaliły się pysznymi wypiekami swoich babć i smacznymi pierogami, a ja nie miałam się czym chwalić. Teraz jednak wiem, że gotować i piec mnie nie nauczyła, bo sama nie umiała. Ale nauczyła mnie o wiele więcej. Przede wszystkim szacunku do ludzi, uczciwości, no i oczywiście solidnej pracy. Nauczyła mnie tego, co się najbardziej przydaje w życiu. W tajniki gotowania i pieczenia wprowadziła mnie moja teściowa, która była dobrą kucharką. Ale było to kilka lat później.
Dewizą babci Kasi było nigdy się nie poddawać. O swoich młodych latach nie bardzo lubiła opowiadać, twierdząc, że nie bardzo jest o czym mówić. Mnie jednak się wydaje, że nie chciała nawet we wspomnieniach wracać do tamtych czasów.
Miała bardzo ładny głos, lubiła śpiewać. Pamiętam, że żadne wesele nie mogło się obyć bez jej udziału. Występowała tam w charakterze starościny. Starostowie się zmieniali, a ona była jedna. Kilka dni wcześniej przygotowywała piękną różdżkę. Sama robiła kwiaty z kolorowych bibułek i formowała duży stożkowaty bukiet. Z tym bukietem w ręce i z pierwszymi przyśpiewkami na ustach rozpoczynała uroczystość. Przyśpiewek się nie uczyła, ona je wymyślała na poczekaniu. Były różne, w zależności od okoliczności: żartobliwe, radosne, a czasem też złośliwe. Unikała tych złośliwych, gdy wiedziała, że panna młoda jest w ciąży. Przez całe wesele zachęcała gości do zabawy, a także do wręczania prezentów młodej parze. Gdy wesele trwało trzy dni, to przez te trzy dni babcia zabawiała gości. W społeczności wiejskiej była bardzo szanowaną osobą. Ludzie zwracali się do niej z różnymi swoimi problemami. Starała się im pomagać najlepiej, jak potrafiła. Był jeszcze jeden powód, dla którego się do niej zwracano: pomagała kobietom podczas porodu. W tamtych czasach kobiety rodziły dzieci w domach, korzystając z pomocy takich osób jak moja babcia Kasia. Chyba że występowały jakieś komplikacje – wtedy sama biegła do jedynego telefonu znajdującego się w szkole i dzwoniła po pogotowie. Zdarzało się to jednak bardzo rzadko. Większa część mieszkańców mojej dawnej wioski przyszła na świat właśnie przy jej pomocy.