Letnia noc - ebook
Letnia noc - ebook
Ścinający krew w żyłach mistrzowski horror w stylu klasyki gatunku
Lato 1960 roku. Old Central School to potężny, mroczny gmach w miasteczku Elm Haven w Illinois. Dla bohaterów ta szkoła właśnie przechodzi do historii. Ostatni dzień nauki jest również ostatnim dla tajemniczego, skrywającego wiele tajnych przejść budynku, o którym przez lata krążyły legendy. Teraz budynek ma zostać zamknięty, a w niedługim czasie również wyburzony.
Kiedy w Elm Haven zaczynają ginąć dzieci, nikt nie przypuszcza, że w miasteczku zagnieździły się demoniczne siły. Garstka dzieciaków odkrywa tajemnicę związaną z Old Central oraz z pewnym dzwonem, którego złowieszcze dźwięki rozlegają się po nocach w całym miasteczku. Od tej chwili zło zdaje się deptać im po piętach., a dzieci nie mają wiele czasu – opracowują plan działania i stają do nierównej walki z siłami, o których istnieniu nie zdawały sobie dotąd sprawy.
Książka, która zainspirowała twórców serialu Stranger Things.
"Dan Simmons pisze rewelacyjnie, łącząc koszmar z przerażeniem, napięciem i zaskakującą nostalgią za dawnymi czasami na amerykańskiej prowincji. To jedna z tych rzadkich książek, które trzeba koniecznie przeczytać!"
Stephen King
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-570-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Old Central School stała wciąż prosto, milcząca i tajemnicza. Nieliczne promienie słońca, którym udało się wedrzeć do środka, zawisły w osiemdziesięcioczteroletnich oparach kredowego pyłu. Nad ciemnymi posadzkami i schodami wciąż unosiły się wspomnienia ponad ośmiu dekad pastowania i froterowania, nasączając nieruchome powietrze mahoniowym zapachem trumien. Mury szkoły były tak grube, że zdawały się chłonąć wszystkie dźwięki, wysokie okna natomiast, o szybach zdeformowanych przez grawitację i pokrytych patyną wieku, nadawały wnętrzu zmęczony odcień sepii.
W Old Central czas płynął powoli albo wcale. W korytarzach i na klatkach schodowych rozlegały się odgłosy kroków, dźwięki te jednak były stłumione i nie miały żadnego związku z poruszeniami wśród cieni.
Kamień węgielny pod budynek położono w roku 1876, w tym samym, w którym generał Custer i jego ludzie zostali zdziesiątkowani nad rzeką Little Bighorn daleko na zachód stąd, i w tym samym, w którym w Filadelfii, daleko na wschód, zaprezentowano pierwszy telefon. Old Central School wzniesiono w Illinois, równo w połowie drogi między tymi wydarzeniami, ale z dala od głównego nurtu historii.
Wiosną roku 1960 szkoła przypominała paru wiekowych nauczycieli, którzy w niej pracowali: za starych, by dalej nauczać, lecz zbyt dumnych, żeby odejść, trzymających się prosto wyłącznie siłą przyzwyczajenia i uporu. Jałowa jak stara panna, Old Central przez dziesięciolecia pożyczała sobie cudze dzieci.
Dziewczynki bawiły się lalkami w jej salach i korytarzach, a później umierały przy porodach. Chłopcy biegali korytarzami, siedzieli za karę w gęstniejącym zimowym mroku w opustoszałych salach, a później grzebano ich w mogiłach w miejscach, o których nie słyszeli nawet podczas lekcji geografii: San Juan Hill, Belleau Wood, Okinawa, Omaha Beach, Pork Chop Hill, Inchon.
Niegdyś szkołę otaczały śliczne młode drzewka. W słoneczne majowe i wrześniowe dni wiązy rosnące bliżej budynku rzucały cień na okna sal lekcyjnych na parterze. Jednak z biegiem lat mniejsze drzewa pousychały, większe zaś, otaczające parcelę niczym ogromni strażnicy, straciły na dobre liście i zamieniły się w martwe posągi. Kilka wycięto, ale większość pozostała; cienie ich nagich gałęzi kładły się na trawnikach i boiskach, jakby usiłowały dosięgnąć budynku.
Goście odwiedzający miasteczko Elm Haven, którzy skręcili z Hard Road, minęli dwie przecznice i ujrzeli Old Central, często brali ją omyłkowo za przerośniętą siedzibę sądu lub inny budynek użyteczności publicznej, ze względów ambicjonalnych rozbudowany do absurdalnych rozmiarów. Na co komu potrzebny rozległy dwupiętrowy budynek na ogromnej działce w miasteczku liczącym zaledwie tysiąc ośmiuset mieszkańców? Dopiero chwilę potem dostrzegali boiska i domyślali się, że mają przed sobą szkołę. Bardzo dziwną szkołę, z ozdobną, krytą miedzianą blachą i obrośniętą grynszpanem wieżyczką usadowioną na szczycie czarnego stromego dachu, a także z neoromańskimi łukami zwieńczającymi wysokie na niemal cztery metry okna. Było tam też mnóstwo mniejszych, okrągłych i owalnych okienek sugerujących jakieś absurdalne podobieństwo z katedrą, mansardowe okienka na drugim piętrze, dziwaczne woluty rozrzucone bez ładu i składu po całej fasadzie, nad ukrytymi w wykuszach drzwiami i ślepymi oknami. Old Central, z trzema kondygnacjami martwych okien, z okapami i mansardami, wysokim dachem i sterczącą wyzywająco wieżyczką, była ogromna, a przez to dziwaczna i niepokojąca — zbyt kolosalna, jak na tak małe miasteczko.
Jeśli wśród gości znalazłby się ktoś mający choćby minimalne pojęcie o architekturze, wyłączyłby silnik, wysiadł z samochodu, przez chwilę chłonął z podziwem niezwykły widok, a następnie zrobiłby zdjęcie.
Nawet w tym krótkim czasie uważny obserwator spostrzegłby, że okna przypominają wielkie czarne dziury, jakby miały za zadanie raczej pochłaniać światło, niż je przepuszczać. I że pseudoromańskie, pseudorokokowe i pseudowłoskie ozdobniki umieszczono na budowli wzniesionej w prostym i często spotykanym stylu architektonicznym, który można by nazwać środkowowschodnim szkolnym gotykiem, oraz że w rezultacie tych zabiegów nie powstał ani piękny gmach, ani nawet architektoniczna ciekawostka, lecz tylko gigantyczna, przytłaczająca masa cegieł i kamieni, zwieńczona wieżyczką zaprojektowaną wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przez wariata.
Nieliczni odwiedzający, nie zważając lub ignorując ogarniający ich niepokój, wypytywali miejscowych lub nawet decydowali się na przejażdżkę do Oak Hill, do siedziby miejscowych władz, by poszukać materiałów dotyczących szkoły. Mogli się tam dowiedzieć tylko tego, że Old Central była pierwszą i jedyną szkołą zbudowaną przed osiemdziesięcioma pięcioma laty w ramach planu zakładającego wzniesienie w okręgu pięciu takich budowli.
W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku Elm Haven było ludniejsze niż w roku 1960, głównie za sprawą kolei (obecnie nieczynnej) oraz napływu osadników z Chicago, zwabionych śmiałymi planami ambitnych urbanistów. Liczba mieszkańców okręgu zmalała w ciągu niespełna wieku z dwudziestu ośmiu do niespełna dwunastu tysięcy, wśród których większość stanowili farmerzy. W roku 1875 Elm Haven liczyło sobie cztery tysiące trzysta dusz, a sędzia Ashley, milioner stojący za planami rozbudowy miasteczka oraz wzniesienia Old Central, prorokował, że wkrótce stanie się większe od Peorii, w przyszłości zaś będzie rywalizowało z Chicago.
Architekt, którego sędzia Ashley sprowadził ze wschodu, niejaki Solon Spencer Alden, kształcił się pod kierunkiem Henry’ego Hobsona Richardsona i R.M. Hunta. W stworzonym przez siebie architektonicznym koszmarze zdołał zawrzeć najmroczniejsze elementy nadchodzącego neoromantyzmu, pozbawiając go równocześnie dostojeństwa czy choćby pozorów użyteczności, charakterystycznych dla większości budowli wznoszonych w tym stylu.
Sędzia Ashley uparł się — a społeczność miasteczka go poparła — że tak wielka szkoła jest niezbędna, by pomieścić przyszłe pokolenia dzieci, również te ściągnięte do Creve Coeur County. W związku z tym w budynku przewidziano miejsce nie tylko dla szkoły podstawowej, ale również dla gimnazjum (sale na drugim piętrze, wykorzystywane jedynie przed pierwszą wojną światową) oraz dla miejskiej biblioteki, a nawet dla college’u, gdyby zaszła taka potrzeba.
Ani w Creve Coeur County, ani w Elm Haven nigdy nie zaszła potrzeba założenia college’u. Stojąca przy Broad Avenue rezydencja sędziego Ashleya spłonęła do fundamentów w roku 1919, krótko po bankructwie jego syna podczas Wielkiego Kryzysu. Old Central pełniła wyłącznie funkcję szkoły podstawowej i uczęszczało do niej coraz mniej dzieci, w miarę jak ludzie wyprowadzali się z miasteczka, a w innych częściach okręgu wznoszono nowe, nowocześniejsze budynki szkolne.
W pełni wyposażone sale na drugim piętrze stały się całkowicie zbędne w roku 1920, kiedy w Oak Hill otwarto prawdziwą szkołę średnią. Zamknięto je więc na głucho, by zarastały pajęczynami. W roku 1939 miejska biblioteka przeniosła się na parter i górne kondygnacje zostały zupełnie puste. Spoglądały martwymi oknami na nielicznych uczniów, błąkających się po pogrążonych w półmroku korytarzach i zbyt szerokich klatkach schodowych — dzieciaki te wyglądały jak uciekinierzy w ruinach dawno opuszczonego miasta z niewyobrażalnie odległej przeszłości.
Wreszcie, latem roku 1959, nowa rada miejska w porozumieniu z okręgowym kuratorium doszła do wniosku, że Old Central School straciła już rację bytu, że utrzymanie i ogrzewanie tego architektonicznego potwora jest zbyt kosztowne, i że jesienią 1960 roku uczniowie ostatniej klasy przeniosą się do nowego budynku w Oak Hill.
Ale latem 1960 roku, w ostatni dzień nauki, na kilka godzin przed odejściem na wieczną emeryturę, Old Central School wciąż stała prosto, pieczołowicie strzegąc swoich tajemnic.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki2
Dla siedzącego podczas ostatniej lekcji w szóstej klasie Dale’a Stewarta nie ulegało wątpliwości, że ostatni dzień roku szkolnego był dla dzieciaków największą torturą wymyśloną przez dorosłych. Czas płynął wolniej niż podczas wizyty w gabinecie dentystycznym, wolniej niż kiedy po awanturze z matką czekał na powrót ojca do domu i wymierzenie kary, wolniej niż…
Tego po prostu nie dało się wytrzymać.
Zegar na ścianie nad ufarbowaną na niebiesko głową pani Doubbet wskazywał 14:43. Kalendarz wiszący na sąsiedniej ścianie informował, że jest środa 1 czerwca 1960, ostatni dzień roku szkolnego i zarazem ostatni dzień w brzuszysku Old Central. Dale miał wrażenie, że czas w ogóle przestał płynąć. Czuł się jak owad w bursztynie, jak ten pająk w żółtym półprzezroczystym kamyku, który ojciec Cavanaugh pożyczył Mike’owi.
Nie było już nic do roboty. Po prostu nic. O wpół do drugiej szóstoklasiści oddali wypożyczone podręczniki. Pani Doubbet skrupulatnie wszystkie przeglądała, szukając ewentualnych zniszczeń, chociaż Dale nie miał pojęcia, w jaki sposób mogła odróżnić tegoroczne uszkodzenia od zeszłorocznych i jeszcze dawniejszych… Uporawszy się z tym zadaniem, wśród ławek o przedziwnie pustych blatach, letargicznym tonem poleciła uczniom zająć się lekturą, chociaż wszystkie książki należało zwrócić do biblioteki już w miniony piątek, pod rygorem nieotrzymania świadectwa na koniec roku.
Dale przyniósłby jakąś książkę z domu — na przykład Tarzana, którego zostawił po lunchu na kuchennym stole, albo którąś z podwójnych powieści science fiction wydawnictwa ACE — ale chociaż czytał kilka książek tygodniowo, to jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby traktować szkołę jako miejsce, gdzie można by oddawać się lekturze. W szkole rozwiązywało się testy, słuchało nauczycieli i odpowiadało na tak banalne pytania, że poradziłby sobie z nimi nawet szympans, gdyby choć raz zerknął do podręcznika.
Dale wraz z pozostałymi dwudziestoma siedmioma uczniami siedział więc w upale i wilgoci, podczas gdy za oknami niebo ciemniało od zbliżającej się burzy. W i tak zawsze mrocznym wnętrzu Old Central robiło się coraz ciemniej, wskazówki zegara całkowicie znieruchomiały, a ciężka, dusząca atmosfera spowijała wszystko niczym koc.
Dale siedział w czwartej ławce w drugim rzędzie z prawej strony. Ze swojego miejsca widział wejście do szatni, ciemny korytarz i drzwi do sali, w której jego najlepszy przyjaciel, Mike O’Rourke z piątej klasy, również czekał na koniec roku szkolnego. Mike był rówieśnikiem Dale’a — właściwie był starszy od niego o miesiąc — ale musiał powtarzać czwartą klasę, w związku z czym przez minione dwa lata przyjaciół rozdzielała przepaść jednego rocznika. Mike potraktował nieudaną próbę awansu do piątej klasy z takim samym spokojem, jak niemal każdą dotyczącą go sytuację. Żartował sobie z tego, w dalszym ciągu przewodził paczce przyjaciół, do której należał Dale, i nie żywił żadnych pretensji do pani Grossaint, okropnej jędzy, która — Dale był tego pewien — zostawiła go na drugi rok z czystej złośliwości.
W klasie siedziało razem z Dale’em kilku jego innych przyjaciół. Jim Harlen zajmował miejsce w pierwszej ławce w pierwszym rzędzie, żeby pani Doubbet mogła mieć go stale na oku. W tej chwili Harlen siedział z głową opartą na rękach i omiatał wzrokiem pomieszczenie, tylko w ten sposób mogąc dać upust kipiącej w nim energii. Pochwyciwszy spojrzenie Dale’a, wykrzywił się paskudnie, jakby zamiast twarzy miał gumową maskę. Pani „Double-Butt”* chrząknęła znacząco i Harlen natychmiast oklapł.
W rzędzie przy oknie siedzieli Chuck Sperling i Digger Taylor — kumple, prowodyrzy, klasowi politycy. I palanty. Poza szkołą Dale prawie się z nimi nie spotykał, chyba że podczas treningów i meczów Małej Ligi Baseballowej. Za Diggerem siedział Gerry Daysinger w podartej szarej koszulce. Po lekcjach wszyscy wkładali dżinsy i koszulki, ale tylko najbiedniejsze dzieciaki, takie jak Gerry i bracia Cordie Cooke, przychodzili tak ubrani do szkoły.
Za plecami Gerry’ego siedziała Cordie Cooke z wyrazem bezdennej głupoty na twarzy, jak księżyc w pełni. Patrzyła w okno, ale jej bezbarwne oczy zdawały się niczego nie widzieć. Jak zwykle żuła gumę, lecz z jakiegoś powodu pani Doubbet nigdy tego nie dostrzegała i ani razu nie zwróciła jej uwagi. Gdyby Harlen albo inny klasowy rozrabiaka tak często żuł gumę, pani D. z pewnością postarałaby się o wyrzucenie go ze szkoły, ale w przypadku Cordie Cooke był to stan całkowicie naturalny. Za każdym razem, kiedy Dale na nią patrzył, nasuwało mu się skojarzenie z krową flegmatycznie przeżuwającą trawę na pastwisku.
Zaraz za Cordie, w ostatniej ławce pod oknem, siedziała Michelle Staffney. Trudno było sobie wyobrazić większy kontrast. W zielonej bluzeczce i wyprasowanej brązowej spódniczce Michelle wyglądała jak wyjęta z obrazka. Światło spływało po jej rudych włosach i nawet z takiej odległości Dale widział wyraźnie piegi na jej bladej, niemal przezroczystej skórze.
Niespodziewanie Michelle oderwała wzrok od książki i spojrzała na niego. Nie uśmiechnęła się, ale wystarczyło leciutkie uniesienie brwi, żeby serce w piersi jedenastolatka zaczęło uderzać w szybszym tempie.
Nie wszyscy przyjaciele Dale’a znajdowali się w tej sali. Na przykład Kevin Grumbacher chodził do piątej klasy, i słusznie, ponieważ był młodszy od niego o dziewięć miesięcy. Brat Dale’a, Lawrence, uczęszczał do trzeciej klasy, której wychowawczynią była pani Howe.
Siedział tu natomiast Duane McBride, dwukrotnie cięższy od kolejnego największego grubasa w klasie. Niemal wylewał się z krzesła w środkowym rzędzie. Jak zwykle pisał coś pracowicie w wielkim notesie o grzbiecie spiętym drucianą spiralą. Zmierzwione kasztanowe włosy sterczały mu we wszystkie strony. Co jakiś czas marszczył czoło i bezwiednie poprawiał okulary na nosie, ani na chwilę nie przerywając pisania. Mimo upału miał na sobie tę samą flanelową koszulę i powypychane na kolanach sztruksowe spodnie, w których chodził przez całą zimę. Dale nie pamiętał, żeby Duane kiedykolwiek pokazał się w dżinsach i koszulce, pomimo tego, że grubas był ze wsi. Dale, Mike, Kevin, Jim i większość dzieciaków mieszkała w mieście i, w przeciwieństwie do Duane’a, nie musiała zajmować się gospodarskimi obowiązkami.
Dale poruszył się niespokojnie. Była 14:49. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, przypuszczalnie związanego z rozkładem jazdy autobusów, lekcje kończyły się kwadrans po trzeciej.
Gapił się w wiszący na ścianie portret George’a Washingtona i zastanawiał się po raz dziesięciotysięczny w tym roku, dlaczego dyrekcja postanowiła wystawić na widok publiczny kopię niedokończonego obrazu. Spoglądał też na sufit znajdujący się ponad cztery metry nad podłogą i na trzymetrowej wysokości okna. A także na ustawione na półkach pudła z książkami i dumał nad tym, jaki los czeka te wszystkie podręczniki. Zostaną wysłane do nowej szkoły? A może spalone? Pewnie to drugie, ponieważ jakoś nie potrafił sobie wyobrazić takich starych, zniszczonych książek z oślimi uszami w nowiutkim budynku, obok którego przejeżdżał z rodzicami samochodem.
Za dziesięć trzecia. Jeszcze dwadzieścia pięć minut do początku lata, do powrotu wolności.
Przeniósł wzrok na panią Double-Butt. Przezwisko nie miało obraźliwego charakteru, po prostu pani Doubbet od zawsze była panią Double-Butt, i już. Od trzydziestu ośmiu lat wspólnie z panią Duggan uczyła szóstoklasistów — początkowo równolegle, w sąsiednich salach, a potem, kiedy liczba uczniów znacznie się zmniejszyła, na zmianę. Pani Doubbet zajmowała się naukami społecznymi i przedmiotami humanistycznymi, pani Duggan matematyczno-przyrodniczymi.
Tworzyły komiczny duet pozbawiony odrobiny poczucia humoru: pani Duggan wysoka, chuda i nerwowa, pani Doubbet niska, otyła i flegmatyczna. Miały diametralnie różne głosy i prowadziły niemal identyczne życie. Mieszkały po sąsiedzku w starych wiktoriańskich domkach przy Broad Avenue, uczęszczały do tego samego kościoła, wspólnie jeździły na kursy do Peorii i na wakacje na Florydę. Były dwiema niekompletnymi osobowościami, które doskonale się uzupełniały, tworząc jedną, pełną i skończoną.
W ostatnim roku funkcjonowania Old Central, tuż przed świętem Dziękczynienia, pani Duggan poważnie zachorowała. Rak, poinformowała pani O’Rourke matkę Dale’a przyciszonym głosem, sądząc, że chłopcy jej nie usłyszą. Po feriach zimowych pani Duggan nie pojawiła się już w szkole; przysłano zastępstwo, potwierdzając w ten sposób pogłoski o jej poważnej chorobie. Pani Doubbet również musiała przejąć część obowiązków przyjaciółki, ucząc przedmiotów, których serdecznie nie lubiła. „Ale to tylko do powrotu Cory” — powtarzała. Wszystkie wolne chwile poświęcała opiece nad chorą, najpierw w jej różowym domku przy Broad Avenue, a potem w szpitalu. Wreszcie któregoś dnia pani Double-Butt nie pojawiła się w szkole i po raz pierwszy od prawie czterdziestu lat ktoś inny poprowadził za nią lekcje. Po korytarzach i boisku błyskawicznie rozeszła się wiadomość, że pani Duggan umarła. Było to w przeddzień Walentynek.
Pogrzeb odbył się w Davenport, w związku z czym nie zjawił się na nim żaden uczeń. Nie zjawiliby się nawet wtedy, gdyby panią Duggan pochowano tutaj, w Elm Haven. Dwa dni później pani Doubbet wróciła do swoich obowiązków.
Patrząc na tę wiekową kobietę, Dale poczuł coś w rodzaju współczucia. Pani Doubbet wciąż była gruba, ale teraz tłuszcz wisiał na niej jak zbyt obszerne palto. Zwisające z ramion fałdy skórne trzęsły się i kołysały przy każdym ruchu. Obwiedzione sinymi obwódkami oczy zapadły się w oczodołach. Nauczycielka wpatrywała się w okno z niemal taką samą miną jak Cordie Cooke. Siwe włosy pożółkły przy czaszce, sukienka wyglądała tak, jakby kobieta pomyliła się przy jej zapinaniu. Otaczał ją nieprzyjemny zapach podobny do tego, jaki czuć było od pani Duggan tuż przed świętami.
Dale westchnął i poprawił się na krześle. 14:52.
W mrocznym korytarzu coś się poruszyło, coś bladego i niemrawego. Wytężywszy wzrok, Dale rozpoznał Tubby’ego Cooke’a, otyłego, niedorozwiniętego brata Cordie. Tubby zaglądał do sali, usiłując zwrócić na siebie uwagę siostry, a równocześnie nie rzucić się w oczy pani Double-Butt. Był bez szans: Cordie całkiem zahipnotyzował widok błękitnego nieba za oknem i nie zauważyłaby brata, nawet gdyby cisnął w nią cegłą.
Dale lekko skinął głową Tubby’emu. Duży czwartoklasista w drelichowym kombinezonie pomachał mu palcami, pokazał coś, co z daleka wyglądało jak przepustka do łazienki, i rozpłynął się w cieniu.
Dale ponownie poruszył się na krześle. Tubby od czasu do czasu bawił się z nim i z jego przyjaciółmi, mimo że Cooke’owie mieszkali w obskurnych barakach na palach, stojących wzdłuż torów kolejowych w pobliżu elewatora. Tubby był wielki, brzydki, głupi, brudny i przeklinał bardziej niż jakikolwiek czwartoklasista, ale to nie dyskwalifikowało go jako członka gromadki dzieciaków z miasta nazywających się Rowerowym Patrolem. Zwykle jednak trzymał się z dala od Dale’a i jego kumpli.
Ciekawe, co ten głupek kombinuje, pomyślał leniwie Dale, po czym znowu spojrzał na zegar. Wciąż wskazywał 14:52.
Był jak owad w bursztynie.
* * *
Tubby Cooke zaniechał prób zwrócenia na siebie uwagi swojej siostry i wycofał się w stronę schodów w obawie, że zostanie dostrzeżony przez panią Double-Butt lub inną nauczycielkę na korytarzu. Tubby dostał od pani Grossaint przepustkę do łazienki, ale to wcale nie oznaczało, że któraś z tych starych krów nie odwoła go do klasy, jeśli zauważy go pętającego się po korytarzach.
Dotarłszy do szerokiej klatki schodowej, Tubby przez chwilę wpatrywał się w wytarte przez pokolenia dzieciaków stopnie, a następnie zbiegi na półpiętro, na którym znajdowało się niewielkie okrągłe okno. Sączące się przez nie światło było czerwone i ciężkie od wzbierającej na zewnątrz burzy. Cooke szedł między półkami, niegdyś zastawionymi książkami należącymi do miejskiej biblioteki, ale prawie ich nie widział. Odkąd zaczął chodzić do szkoły, półki zawsze były puste.
Spieszyło mu się. Do końca lekcji zostało niespełna pół godziny, a jemu zależało na tym, żeby dotrzeć na dół, do toalety dla chłopców, zanim rozlegnie się ostatni dzwonek i tę cholerną budę zamkną na dobre.
Na parterze było nieco jaśniej, a dzięki przytłumionemu gwarowi dobiegającemu z sal zajmowanych przez pierwszo-, drugo- i trzecioklasistów, panowała tam nieco przyjemniejsza atmosfera, mimo sięgającej ku wyższym kondygnacjom mrocznej gardzieli klatki schodowej. Tubby przemknął przez otwartą przestrzeń, otworzył drzwi i wpadł na schody prowadzące do piwnicy.
To dziwne, że w tej głupiej szkole nie było łazienek na parterze ani na piętrze. Toalety znajdowały się wyłącznie w piwnicy, za to aż w nadmiarze: dla młodszych uczniów, dla starszych uczniów, zamykana na klucz toaleta dla nauczycieli, mała toaleta przy kotłowni, z której korzystał van Syke. Niewykluczone, że było ich jeszcze więcej w pogrążonych w ciemności, nieużywanych korytarzach.
Tak jak wszystkie dzieciaki, Tubby wiedział, że w piwnicy są schody prowadzące jeszcze niżej, ale, podobnie jak koledzy, nigdy się tam nie zapuścił i nie miał najmniejszego zamiaru tego uczynić. Na litość boską, przecież tam nawet nie było światła! Nikt, poza van Sykiem i być może dyrektorem Roonem, nie wiedział, co jest na dole.
Pewnie jeszcze więcej kibli, pomyślał Tubby.
Skierował się do łazienki dla starszych uczniów, tej z napisem BOY’S** na drzwiach. Napis był tam od niepamiętnych czasów, a już na pewno wtedy, kiedy do Old Central uczęszczał jego stary. Zarówno Tubby, jak i jego ojciec dowiedzieli się, że ten, jak mu tam… apostrof znajduje się w niewłaściwym miejscu wyłącznie dzięki pani Duggan, nauczycielce szóstej klasy, która bez przerwy jęczała z tego powodu nawet wtedy, kiedy stary Tubby’ego był jeszcze gnojkiem. No cóż, pani Duggan już umarła — i gniła na cmentarzu przy Black Tree Tavern, gdzie ojciec Tubby’ego przesiadywał prawie bez przerwy — Tubby zaś wciąż nie mógł pojąć, dlaczego po prostu nie zmieniła tego cholernego napisu, skoro tak bardzo ją wkurzał. Mogła to przecież zrobić co najmniej sto razy. No tak, ale wtedy nie miałaby powodu, żeby jęczeć, wymądrzać się i patrzeć z góry na takich ludzi, jak Tubby i jego stary, którym było dokładnie wszystko jedno, gdzie wylądował jakiś tam głupi apostrof.
Tubby popędził ciemnym, krętym korytarzem do drzwi z napisem BOY’S. Wiele lat temu ceglane ściany pomalowano zieloną i brązową farbą, niski sufit zdobiły rury, zraszacze i pajęczyny. Ogólne wrażenie było takie, jakby człowiek znalazł się w jakimś grobowcu albo czymś w tym rodzaju. Prawie jak w tym filmie o mumiach, który Tommy obejrzał w zeszłym roku w kinie samochodowym w Peorii, kiedy chłopak jego starszej siostry przemycił jego i Cordie w bagażniku. Film był całkiem niezły, ale Tubby’emu spodobałby się znacznie bardziej bez akompaniamentu tych wszystkich siorbiąco-cmokających odgłosów z tylnej kanapy, na której Maureen przewalała się z pryszczatym gościem imieniem Berk. Maureen była teraz w ciąży i mieszkała z Berkiem za wysypiskiem, niedaleko od Tubby’ego, ale chyba się nie pobrali.
Cordie przesiedziała cały seans tyłem do ekranu, gapiąc się na to, co wyrabia z tyłu jej starsza siostra.
Tubby zatrzymał się przed wejściem do łazienki i nasłuchiwał przez chwilę; czasem van Syke zakradał się tu po cichu i jeśli przyłapał kogoś na tym, co miał zamiar zrobić Tubby… albo nawet na niczym… dawał kuksańca w ucho albo boleśnie szczypał w ramię. Nie pozwalał sobie na to wobec wszystkich dzieci, a już na pewno nie wobec takich bogatych dupkowatych laleczek, jak córka doktora Staffneya, jak jej tam… Michelle… Dręczył tylko takich, jak Tubby albo Gerry Daysinger, czyli dzieciaki, którymi rodzice w ogóle się nie przejmowali albo które bały się van Syke’a.
Ponieważ pietra miało przed nim większość uczniów, Tubby zastanawiał się, czy to możliwe, żeby bała się go również większość rodziców. Nasłuchiwał przez jakiś czas, wstrzymując oddech. Niczego jednak nie usłyszał, więc na palcach wślizgnął się do środka.
Pomieszczenie było długie, niskie, pozbawione okien i pogrążone w półmroku, ponieważ jedyne źródło światła stanowiła samotna żarówka. Wiekowe pisuary wyglądały jak zrobione z gładkiego kamienia albo czegoś w tym rodzaju. Bez przerwy ciurkała w nich woda. Drzwi ocalały tylko w jednej z siedmiu kabin; ściany wszystkich pokrywały niezliczone napisy sporządzone piórami, ołówkami oraz wyryte scyzorykami. Co najmniej w dwóch z nich można było znaleźć imię Tubby’ego, w najdalszej zaś widniało także imię jego ojca. Chłopca nie interesowały jednak umywalki, pisuary ani sedesy. Interesowało go coś na samym końcu pomieszczenia.
Zewnętrzna ściana była kamienna, zaś przeciwległa — ta z urynałami — ceglana. Wewnętrzną, tę za kabinami, wykonano z czegoś przypominającego gips. Tubby uśmiechnął się i podszedł do niej.
W ścianie znajdowała się dziura. Zaczynała się jakieś dwadzieścia centymetrów nad kamienną posadzką (czy pod kamienną posadzką może być jeszcze jedna piwnica?), a kończyła jakiś metr wyżej. Z poszarpanych krawędzi wciąż sypał się gipsowy pył i sterczały fragmenty siatki oraz drewnianej konstrukcji. Widać było, że dzieciaki napracowały się przy otworze, odkąd był tu rano. Nie miał nic przeciwko temu, pod warunkiem, że będzie mógł osobiście dokończyć dzieła.
Przyklęknął i zajrzał przez otwór. Dziura była już na tyle szeroka, że mógł wsunąć do środka całe ramię. Kilkadziesiąt centymetrów dalej jego ręka natrafiła na ceglany mur, po bokach zaś znajdowała się pusta przestrzeń. Tubby nie mógł zrozumieć, po co ktoś postawił tę ścianę, skoro tuż dalej stała ceglana, znacznie solidniejsza? Wzruszył ramionami, wyprostował się i zaczął kopać. Łomot był potężny, gips pękał, siatka odpadała płatami razem z tynkiem, w powietrze wzbijały się obłoki pyłu, ale Tubby był pewien, że nikt go nie usłyszy. Ta cholerna buda miała ściany grubości murów obronnych.
Co prawda van Syke grasował po piwnicy, tak jakby w niej mieszkał (a może tak właśnie było? Nikt przecież nie widział, żeby dokądś stąd wychodził albo skądś przychodził), ale od kilku dni nikomu nie pokazywał się na oczy i wszystko wskazywało na to, że gówno go obchodzi, co chłopcy wyprawiają w swojej toalecie. Czemu zresztą miałoby go to obchodzić? Przecież za parę dni i tak zabiją na głucho deskami wszystkie drzwi i okna, a trochę później rozwalą tę budę na amen. Dlaczego więc miałby się przejmować?
Tubby pracował z niezwykłą jak na niego zaciekłością, jakby chciał zrewanżować się znienawidzonej szkole za pięć lat cierpień i upokorzeń. Pięć lat (bo zaczęło się już w zerówce) „problemów wychowawczych”, pięć lat „nienadążania”, pięć lat tkwienia w ławce tuż przed nosem tych starych wiedźm, żeby mogły „mieć na niego oko”, wąchania ich trupich smrodów, słuchania ich zrzędliwych głosów, pięć lat pocenia się pod ich potępiającym wzrokiem. Kopał z całej siły, czując, jak ściana rozpada się coraz szybciej, aż nagle z łoskotem odpadł wielki kawał, spadł mu na nogi, znieruchomiał na posadzce, a oczom Tubby’ego ukazała się ogromna ziejąca dziura, prawie jak jakaś cholerna jaskinia!
Cooke był gruby, ale ta dziura miała takie rozmiary, że gdyby się postarał, zapewne zdołałby się przez nią przecisnąć. Na bank by zdołał! Takiej samej wielkości muszą być włazy na okrętach podwodnych. Tubby ustawił się bokiem, wepchnął w otwór lewe ramię i lewą nogę. Jego twarz rozpromienił szeroki uśmiech. Kurczę, tam naprawdę było jakieś tajne przejście! Cofnął się, przykucnął i postękując, zaczął wciskać się w otwór. Nie było to łatwe, ale w końcu mu się udało.
Rety, żeby tak Cordie albo stary teraz mnie widzieli, pomyślał. No tak, ale przecież Cordie nie weszłaby do chłopięcej toalety… Chociaż, kto wie? Starsza siostra Tubby’ego zachowywała się czasem dość dziwnie. Parę lat temu, kiedy sama była jeszcze w czwartej klasie, pojechała za Chuckiem Sperlingiem — gwiazdorem szkolnej ligi baseballowej, wyśmienitym lekkoatletą i całkowitym dupkiem — aż nad Spoon River, gdzie samotnie łowił ryby. Śledziła go przez pół dnia, a potem wyskoczyła z ukrycia, powaliła na ziemię, usiadła na nim okrakiem, chwyciła za ramiona, potrząsnęła kilka razy i zagroziła, że rozwali mu łeb o kamienie, jeżeli natychmiast nie pokaże jej ptaka. Jeśli jej wierzyć, szybko to zrobił, szlochając i plując krwią. Tubby przypuszczał jednak, że nikomu innemu się nie pochwaliła i że tym bardziej Sperling nie uznał za stosowne rozpowiadać wszem wobec o tym wydarzeniu.
Usadowił się wygodnie w niszy i uśmiechnął, patrząc na pogrążone w półmroku pomieszczenie. Gdyby ktoś wpadł się odlać, wyskoczy z wrzaskiem. Już sobie wyobrażał przerażoną minę tamtego!
Minęły dwie albo trzy minuty, lecz nikt nie nadchodził. W pewnej chwili do jego uszu dotarły jakieś hałasy z korytarza, ale nic z tego nie wynikło. Poza tym słyszał tylko szmer wody w pisuarach i ciche bulgotanie w rurach, zupełnie jakby ta przeklęta buda rozmawiała sama ze sobą.
Cholera, to naprawdę jest tajne przejście, pomyślał ponownie, rozglądając się na boki. W wąskim przesmyku między ścianami panowała nieprzenikniona ciemność, a cuchnęło podobnie jak pod werandą jego domu, gdzie kiedyś bawił się i chował przed matką i ojcem: wilgocią, odpadkami i zgnilizną.
Właśnie zaczęło mu się robić niewygodnie i nieswojo, kiedy na końcu przesmyku dostrzegł światełko — mniej więcej tam, gdzie powinna kończyć się łazienka, a zaczynać ściana zewnętrzna, albo odrobinę dalej. Właściwie było to nie tyle światełko, co raczej poświata — podobnie jarzyły się w nocy różne mchy, porosty i grzyby, kiedy razem z ojcem polowali w lesie na szopy.
Tubby’emu włoski zjeżyły się na karku. Zaczął gramolić się z otworu, lecz nagle znieruchomiał, a jego twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu, uświadomił sobie bowiem, co to za światełko. Najprawdopodobniej przedostawało się z sąsiedniej łazienki dla dziewcząt (tam napis na drzwiach był jak najbardziej prawidłowy: GIRLS). Widocznie w ścianie znajdowała się dziura. Jeśli mu się poszczęści, może podejrzy jakąś dziewczynę przy sikaniu. Może nawet Michelle Staffney albo Darlene Hansen, albo jakąś zarozumiałą szóstoklasistkę z majtkami przy kostkach i wystawionymi wstydliwymi częściami ciała.
Serce zabiło mu żywiej w piersi, krew napłynęła w niżej położony rejon ciała. Powoli, noga za nogą, ruszył w stronę jasnej plamki. Niemal dokładnie wypełniał sobą wąską przestrzeń między ścianami. Sapiąc, ścierając z twarzy pajęczyny i wdychając ciężką woń wilgotnej ziemi, coraz bardziej zbliżał się do źródła poświaty, oddalając się od światła.
* * *
Kiedy rozległ się wrzask, Dale stał wraz z innymi uczniami w kolejce po świadectwa. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś przedziwny skrzekliwy grzmot — zapowiedź burzy zbierającej się od pewnego czasu za oknami. Dźwięk był jednak zbyt wysoki, zbyt przenikliwy i za długo trwał, żeby rzeczywiście mógł mieć jakikolwiek związek z burzą, chociaż trudno było również uwierzyć, że wydobywał się z ludzkiego gardła.
Początkowo zdawał się dobiegać z góry, z pogrążonych w półmroku schodów wiodących na nieużywane piętra. Szybko jednak okazało się, że w rzeczywistości dociera z dołu — rozbrzmiewały nim nawet rury i grzejniki. Trwał, wydawało się, bez końca. Kiedy jesienią Dale i Lawrence byli na farmie u wujka Henry’ego i ciotki Leny, widzieli, jak wiesza się za tylne nogi świnię z poderżniętym gardłem i podstawia miskę, żeby spływała do niej krew. Dźwięk, który teraz słyszeli, trochę przypominał odgłos wydawany przez świnię: było w nim coś z piskliwego wrzasku i okropnego skrzypienia, jakby ktoś przesuwał paznokciami po szkle albo po tablicy, a wszystko to przy wtórze głębokiego, przelewającego się bulgotu. Dźwięk na chwilę ucichł, by niemal natychmiast rozlec się ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze.
Pani Doubbet zamarła ze świadectwem wyciągniętym w kierunku pierwszego ucznia w kolejce — był nim Joe Allen — a następnie odwróciła się w stronę drzwi i utkwiła w nich nieruchome spojrzenie, jakby oczekując, że lada chwila ukaże się w nich sprawca niespodziewanego hałasu. Dale odniósł wrażenie, że oprócz przerażenia dostrzega na twarzy starej kobiety coś jeszcze. Nadzieję?
Kiedy wreszcie w drzwiach rzeczywiście pojawiła się jakaś mroczna postać, wszyscy wstrzymali oddech. Okazało się jednak, że to dr Roon, dyrektor szkoły. Jego ciemny prążkowany garnitur i ciemne włosy wtapiały się w mrok wypełniający korytarz, tak że pociągła, wykrzywiona grymasem niezadowolenia twarz zdawała się wisieć w powietrzu. Jak świeżo urodzony szczur, pomyślał nie po raz pierwszy Dale, patrząc na jego jasnoróżową cerę.
Dr Roon odchrząknął, a następnie skinął głową pani Double-Butt, która wciąż stała jak posąg, trzymając w wyciągniętej ręce świadectwo Joego Allena, z szeroko otwartymi oczami i twarzą tak bladą, że jej makijaż przypominał maźnięcia kolorowej farby na białej kartce.
Dyrektor spojrzał na zegar.
— No tak… Kwadrans po trzeciej… Czy już pani skończyła?
Pani Doubbet zdołała ledwo dostrzegalnie skinąć głową. Dale miał wrażenie, że jej zaciśnięte kurczowo palce lada chwila połamią się z głośnym trzaskiem.
— Hm, no tak… — Dr Roon powiódł po uczniach takim spojrzeniem, jakby wszyscy wdarli się bez pozwolenia na jego prywatny teren. — No cóż, dziewczęta i chłopcy, pomyślałem sobie, że powinienem wyjaśnić ten… hm… niezwykły hałas, który wszyscy słyszeliśmy. Otóż pan van Syke poinformował mnie przed chwilą, że właśnie sprawdzał nowy bojler.
Jim Harlen odwrócił się w jego stronę i przez ułamek sekundy Dale był pewien, że tamten zrobi jakąś głupią minę, co dla niego, Dale’a, oznaczałoby prawdziwą katastrofę, ponieważ był tak spięty, że z pewnością parsknąłby wtedy śmiechem, a okropnie zależało mu na tym, żeby nie kazano mu zostać za karę po lekcjach. Na szczęście mina Harlena wyrażała tylko zdziwienie i niedowierzanie, a poza tym Jim natychmiast odwrócił się z powrotem do dyrektora.
— …czy inaczej skorzystam z okazji, żeby życzyć wam wszystkim przyjemnych wakacji — mówił Roon — i poprosić, byście zawsze pamiętali o tym, że przynajmniej część wykształcenia zdobyliście właśnie tu, w Old Central School. Chociaż jest jeszcze za wcześnie, aby stwierdzić z całą pewnością, jaki los czeka ten piękny stary budynek, to jednak powinniśmy mieć nadzieję, że władze szkolne wykażą się rozsądkiem i przenikliwością, i zachowają go dla przyszłych pokoleń.
Cordie Cooke wciąż wpatrywała się z nieobecną miną w okno i od niechcenia dłubała w nosie. Dr Roon nie zwrócił na to uwagi. Odchrząknął ponownie, jakby szykował się do dłuższej przemowy, ale, rzuciwszy okiem na zegar, powiedział tylko:
— No dobrze… Pani Doubbet, może pani dokończyć rozdawanie świadectw.
Skinął głową, odwrócił się i rozpłynął w mroku.
Pani Double-Butt zamrugała raptownie, jakby otrząsając się ze snu, i wreszcie wręczyła Joemu Allenowi jego świadectwo. Joe nawet na nie nie spojrzał, tylko od razu zajął strategiczną pozycję przy drzwiach. Uczniowie z innych klas właśnie schodzili po schodach. Dale’a zawsze dziwiło, że w filmach dzieciaki ganiają jak szalone, po Old Central natomiast, odkąd sięgał pamięcią, zawsze chodziło się rzędem albo parami. Nie inaczej działo się podczas ostatnich minut ostatniego dnia ostatniego roku szkolnego.
Kolejka powoli przesuwała się przed panią Doubbet, aż wreszcie i Dale odebrał świadectwo w brązowej kopercie. Mijając nauczycielkę, po raz kolejny poczuł otaczającą ją kwaśną woń potu zmieszaną ze słodkawym zapachem talku. W końcu wszystkie świadectwa zostały rozdane i uczniowie ustawili się w kolejce do wyjścia — już nie alfabetycznie, ale dziewczęta i chłopcy osobno — najpierw dzieciaki, które dojeżdżały autobusem, za nimi te z miasteczka. Pani Doubbet stanęła przed nimi, uniosła ręce, jakby zamierzała udzielić im jeszcze jednego upomnienia, ale nic nie powiedziała, tylko dała znak, żeby ruszyli za znikającymi właśnie za zakrętem schodów piątoklasistami pani Shrives.
Pierwszy pognał Joe Allen.
Znalazłszy się na zewnątrz, Dale napełnił płuca wilgotnym powietrzem, z trudem zapanowując nad pragnieniem odtańczenia dzikiego tańca na cześć odzyskanej wolności. Szkoła wznosiła się za jego plecami jak ogromny ponury mur, przed nim natomiast, na żwirowym podjeździe i porośniętych trawą boiskach, dzieciaki biegały we wszystkie strony, wsiadały na rowery, gnały co sił w nogach do szkolnych autobusów i, ogólnie rzecz biorąc, hałasowały i robiły tyle zamieszania, ile mogły. Dale pomachał Duane’owi McBride’owi, który właśnie wsiadał do autobusu; przy okazji zwrócił uwagę na grupkę trzecioklasistów stojącą wciąż przy stojakach na rowery niczym stadko przepiórek. Chwilę potem od stadka odłączył się jego młodszy brat Lawrence i przybiegł do niego co sił w nogach, prezentując szeroki szczerbaty uśmiech sięgający aż pod okulary o grubych szkłach. W ręku ściskał pustą torbę na książki.
— Wolni! — wykrzyknął Dale, chwycił go wpół i zakręcił nim dookoła.
Podeszli Mike O’Rourke, Kevin Grumbacher i Jim Harlen.
— Jeeeezu! Słyszeliście ten wrzask? — zapytał Kevin.
— Ciekawe, co to było? — zastanawiał się na głos Lawrence, kiedy ruszyli wolnym krokiem przez boisko do baseballa.
— Pewnie nasza stara buda zżarła jakiegoś trzecioklasistę — powiedział z uśmiechem Mike i przejechał ręką po krótko ostrzyżonej czuprynie chłopca. Lawrence odskoczył ze śmiechem.
— Ale naprawdę?
Jim Harlen przystanął, schylił się i wypiął siedzenie w stronę szkoły.
— Moim zdaniem to pani Double-Butt strzeliła solidnego pierda!
Uzupełnił swoją wypowiedź stosownymi efektami dźwiękowymi.
— Ej! — wykrzyknął Dale, kopnął go w zadek i wskazał ruchem głowy na swojego brata. — Uważaj trochę, co mówisz!
Ale Lawrence już ryczał ze śmiechu, tarzając się w trawie.
Autobusy rozjechały się we wszystkie strony, teren wokół szkoły szybko pustoszał. Nieduże sylwetki przemykały pod potężnymi wiązami, jakby umykając przed nadciągającą burzą. Dale przystanął na skraju boiska, naprzeciwko swojego domu po drugiej stronie ulicy, odwrócił się i popatrzył na masę ciemnych chmur skupioną za Old Central. Powietrze było wilgotne i nieruchome jak wtedy, kiedy ogłaszano ostrzeżenia o nadciągającym tornadzie. Tym razem jednak wszystko wskazywało na to, że burza rozejdzie się po kościach. Na południu pojawił się już pasek błękitnego nieba. Nagle zerwał się wiatr, liście na drzewach zaszeleściły, powiało zapachem świeżo skoszonej trawy i kwiatów.
— Patrzcie!
— Czy to Cordie Cooke? — zapytał Mike.
— Aha.
Dziewczynka stała przed północnym wejściem do szkoły i niecierpliwie przytupywała. W zbyt obszernej, sięgającej prawie do ziemi sukience wyglądała jeszcze głupiej niż zwykle. Obok niej stali dwaj najmłodsi bracia, bliźniacy z pierwszej klasy. Cooke’owie mieszkali wystarczająco daleko od miasteczka, żeby korzystać ze szkolnego autobusu, ale niestety szkolne autobusy nie jeździły w kierunku elewatora i wysypiska śmieci, w związku z czym Cordie i jej trzej bracia chodzili pieszo po nieużywanych torach kolejowych. Dziewczynka wykrzykiwała coś co sił w płucach w kierunku budynku.
W drzwiach pojawił się dr Roon i odprawił ją zniecierpliwionym gestem różowej ręki. Białe plamy w wysokich oknach nad wejściem mogły być twarzami nauczycieli obserwujących zajście. Za plecami dyrektora pojawił się na chwilę van Syke. Roon powiedział coś do dziewczynki, odwrócił się i zniknął w budynku, zamykając za sobą drzwi. Cordie Cooke schyliła się, podniosła spory kamień z podjazdu, wzięła potężny zamach i cisnęła go w kierunku szkoły. Kamień odbił się od okienka w drzwiach, nie czyniąc żadnej szkody.
— Jeeeezu! — szepnął Kevin.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i pojawił się van Syke, ale Cordie zdążyła chwycić młodszych braci za ręce i pociągnąć ich w stronę Depot Street. Jak na osobę o takiej tuszy poruszała się zaskakująco szybko. Kiedy przechodzili przez Third Avenue, jeden z chłopców potknął się, ona jednak nie zwalniała kroku, wlokąc go za sobą, aż wreszcie jego rozpaczliwie wierzgające stopy znowu znalazły oparcie na chodniku. Van Syke dobiegł do ogrodzenia i odprowadził ich wściekłym spojrzeniem, kurczowo zaciskając i prostując palce.
— Jeeeezu… — powtórzył Kevin.
— Chodźmy stąd — odezwał się Dale. — Moja mama powiedziała, że po szkole zaprasza nas wszystkich na lemoniadę.
Wesoło podskakując i pokrzykując, grupka chłopców przebiegła przez pokrytą nierównym asfaltem Depot Street i co sił w nogach pognała na spotkanie lata i wolności.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
* Double-Butt – Podwójny zadek (przyp. red.).
** Poprawny zapis to BOYS (przyp. red.).