- W empik go
Lewica dla opornych - ebook
Lewica dla opornych - ebook
Tomasz S. Markiewka w charakterystycznym dla siebie, klarownym stylu, podejmuje próbę zdefiniowania czym jest współczesna lewica, gdzie sięgają jej korzenie i jakie stoją przed nią wyzwania. W świecie, w którym opinie publiczną dominuje dyskurs neoliberalny, nie ma chyba poglądów, które budziłyby większy sprzeciw, niż te lewicowe. Autor wyjaśnia, skąd tak naprawdę wyrastają współczesne ruchy lewicowe i jaki wpływ wywarły na dotychczasową historię świata. Rozprawia się przy okazji z kilkoma dobrze już zadomowionymi mitami na temat osławionego „lewactwa”, wyjaśniając, jakie w rzeczywistości stoją za nim ideały i jakie tematy są dla współczesnej lewicy najistotniejsze – od nierówności społecznych, aż po kryzys środowiskowy. Ostatnia część pochyla się nad proponowanymi przez ten nurt rozwiązaniami, roztaczając możliwą wizję przyszłości dla świata, w którym do głosu doszłyby lewicowe idee. W swoim wywodzie Markiewka posiłkuje diagnozami współczesnych lewicowych badaczy – od Davida Graebera, po Jasona Hickela – sprawiając, że Lewica może stanowić nie tylko świetny wstęp do własnych poszukiwań, lecz także pewne podsumowanie – chciałoby się powiedzieć, bryk – dla już zdeklarowanych lewicowców. Tytuł, nieco przewrotnie, ma odsyłać do popularnej w latach dziewięćdziesiątych serii For Dummies, w Polsce wydawanej właśnie jako „dla opornych” czy „dla bystrzaków”. Obiecuje tym samym, że zagadnienie zostało wyjaśnione w sposób przystępny i precyzyjny, ale kompleksowy, bez uciekania się do uproszczeń.
Tomasz S. Markiewka - doktor nauk humanistycznych, wykłada w Katedrze Filozofii Społecznej na UMK w Toruniu. Jako publicysta współpracuje m.in. „Krytyką Polityczną”, "OKO.press" czy „Nowym Obywatelem”. Jest autorem książek Język neoliberalizmu (Wydawnictwo Naukowe UMK, 2017), Gniew (Wydawnictwo Czarne, 2020), Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat (Czarna Owca, 2021) oraz Nic się nie działo. Historia życia mojej babki (Wydawnictwo Czarne, 2022). Jego pisarstwo charakteryzuje z jednej strony przejrzysty, klarowny styl, z drugiej - ogromna wrażliwość społeczna.
Spis treści
Wstęp: czego nie dowiecie się z memów
Lewica, czyli co?
- Trudne sojusze
- Trzy fundamenty
- Historyczne korzenie
- Zapomniana historia postępu
Lewica dziś
- Nierówności społeczne
- Kryzys środowiskowy
- Dyskryminacja
Możliwa przyszłość
- Bezwarunkowy dochód podstawowy
- Krótszy tydzień pracy
- Ekologiczny rozwój
- Usługi publiczne
- Poza kapitalizm
Przypisy końcowe
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-289-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Vengo a buscar la historia silenciada
Na pewno znacie to uczucie: stykacie się z poglądem, który wyjątkowo was irytuje, więc chcielibyście go obalić jednym ciosem. Im krótsza riposta, tym lepsza. Jeśli możecie obnażyć absurd jakiegoś stanowiska prostym zdaniem, to świetny dowód na jego głupotę.
Lewicowe pomysły od dawna próbuje się nokautować właśnie w ten sposób. W Polsce to wręcz sport narodowy. Lewica chce podnieść podatki najbogatszym? Nie, dziękujemy, PRL już mieliśmy, socjalizm nie działa! Lewica chce więcej przejść dla pieszych i ścieżek rowerowych? Toż to inżynieria społeczna! Lewica chce zwiększyć nakłady na pomoc socjalną? Komunistom przypominamy, że pracą, a nie socjalem narody się bogacą!
W dobie internetu takie „argumenty” przyjmują często postać memów. Popularnymi przedstawicielami tego gatunku są memy z George’em Orwellem. Na pozór trudno o lepszego kandydata do obnażania lewicowych absurdów. Uznany pisarz, który w powieści Rok 1984 zobrazował, co się dzieje, gdy totalitarne państwo chce urządzać ludziom życie i zakłamuje rzeczywistość. Jest tylko jeden problem…
Orwell nie znosił totalitaryzmów wszelkiej maści, to prawda, ale jednocześnie sam był lewicowcem, mało tego, popierał socjalizm, co w polskiej hierarchii lewicowych niedorzeczności plasuje się nawet wyżej. „Każda linijka każdego poważnego utworu, jaki stworzyłem od 1936 roku, była napisana pośrednio lub bezpośrednio przeciwko totalitaryzmowi i za demokratycznym socjalizmem, jak go rozumiałem”– deklarował Orwell w tekście Dlaczego piszę.
Gdyby chodziło tylko o Orwella, byłaby to ledwie ciekawostka. Ot, część ludzi w zapale do obalania „lewackich wymysłów” wzięła na sztandary człowieka, który miał do tych wymysłów sporo sympatii. Nie takie pomyłki zdarzają się w pośpiechu. Tyle że ten rodzaj niepamięci – czyli zapominania o przywiązaniu znanych i cenionych osobistości do lewicowych idei – nie dotyczy jedynie Orwella.
Weźmy Martina Luthera Kinga – ikonę walki o prawa Afroamerykanów. Dziś jest on przedstawiany jako wielki mówca, który po prostu walczył w słusznej sprawie. Tak słusznej, że niemal apolitycznej. Jeśli już trzeba by go gdzieś przypisać, to do zwolenników demokracji liberalnej. Sam King podkreślał natomiast, że serce ma po lewej stronie. Nie tylko w kwestii praw mniejszości, lecz także w sprawach gospodarczych. Zapewne większość z was kojarzy marsz na Waszyngton z 1963 roku. To tam padły słynne słowa Kinga: „Mam marzenie”. Mniej osób wie, jak brzmiała pełna nazwa tego wydarzenia – „Marsz na Waszyngton dla miejsc pracy i wolności”. Jeden z jego głównych postulatów dotyczył podniesienia płacy minimalnej. King uważał, że walka o wolności obywatelskie i walka o prawa pracownicze są ze sobą ściśle powiązane. O swoich sympatiach politycznych mówił zaś tak: „Nazwijcie to demokracją albo demokratycznym socjalizmem, ale nasz kraj potrzebuje lepszego podziału bogactwa dla wszystkich bożych dzieci”.
Ten rodzaj niepamięci dotyczy także polskiej historii. Lewicowa partia Razem zamieszcza raz w roku listę postulatów. Oto niektóre z nich:
– Uspołecznienie własności wielkokapitalistycznej i zorganizowanie sprawiedliwego podziału dochodu społecznego.
– Zapewnienie masom pracujących współkierownictwa i kontroli nad gospodarką.
– Swoboda walki dla klasy robotniczej o jej prawa w ramach nieskrępowanego ruchu zawodowego.
Za każdym razem lista ta wywołuje niemałe oburzenie. Padają, jak zwykle przy takich okazjach, oskarżenia o komunizm. W rzeczywistości nie są to postulaty Razem, lecz fragment Testamentu Polski Walczącej. Został on uchwalony w 1945 roku przez Radę Jedności Narodowej i był oficjalnym protestem przeciw przejęciu władzy przez Związek Radziecki. Podobnie jak w przypadku Orwella i Kinga ludzie oburzeni tą listą zazwyczaj nie znają kontekstu historycznego. W Polsce mało się mówi o tym, że w latach przedwojennych lewicowe, a nawet socjalistyczne idee były wyznawane nie tylko przez komunistów.
Można długo ciągnąć tę wyliczankę. Na przykład dodając do niej Józefa Piłsudskiego, członka Polskiej Partii Socjalistycznej, któremu „amputowano pół życiorysu, dzięki czemu staje się niemal narodowo-konserwatywnym endekiem”, jak pisze Andrzej Friszke. Zatrzymajmy się jednak, by uprzedzić możliwe nieporozumienie. Nie podaję tych przykładów, żeby podsumować je triumfalną puentą: zobaczcie, skoro Tak Wielkie Postacie były po stronie lewicy, to znaczy, że lewica ma rację. Każda formacja ideowa może się pochwalić poparciem znanych i cenionych osób. A fakt bycia wielkim pisarzem, naukowcem, aktywistą czy nawet bohaterem wojennym nie daje żadnej gwarancji, że taka osoba ma sensowne poglądy polityczne. Psychologowie od dawna ostrzegają nas przed efektem halo, zwanym też efektem aureoli, czyli naszą tendencją do tego, żeby jakąś pozytywną (lub negatywną) cechę danego człowieka rzutować na całą jego osobowość.
Interesujące jest coś innego – że tak wielu ludzi nie wie o lewicowych sympatiach różnych postaci historycznych czy ugrupowań. Nazwijmy to w skrócie polityczną niepamięcią. Skąd się ona bierze? Czy to spisek mający na celu wykreślenie lewicy z historii? Oczywiście nie ma żadnego spisku. Ludzie odpowiedzialni za wytwarzanie i szerzenie wiedzy historycznej – autorzy książek, przedstawiciele mediów, pedagodzy – nie zebrali się w sekretnym gabinecie, by zawrzeć umowę, że nie będą oddawać historycznych zasług lewicy. Owa niepamięć nie jest też jednak dziełem przypadku. W grę wchodzi kilka tendencji, które wprawdzie nie są wynikiem zmowy, ale mówią co nieco o dominujących we współczesnej kulturze poglądach na historię.
Pierwsza z tych tendencji wiąże się z naszymi wyobrażeniami na temat zmian społecznych – z ugrzecznieniem historii. King jest tu doskonałym przykładem. Dziś urósł on do roli symbolu protestów na rzecz praw człowieka i praw obywatelskich. Stał się kimś w rodzaju wzorowego aktywisty – ideału, do którego wszyscy powinni dążyć. To wyniesienie go do pozycji ikony miało jednak swoją cenę. Trzeba było ociosać postać Kinga ze wszystkiego, co mogłoby okazać się nazbyt kontrowersyjne. To trochę jak z serialami czy filmami skierowanymi do całych rodzin. Nie porusza się w nich drażliwych tematów politycznych, by uniknąć ryzyka, że część widowni zrazi się do produkcji będącej na kursie kolizyjnym z jej światopoglądem. A opowiadanie się za „socjalizmem”, choćby i „demokratycznym”, jak to robił King, z pewnością łapie się do rubryczki „drażliwe poglądy”. Szczególnie w takich krajach jak Stany Zjednoczone, gdzie słowo na „s” uchodzi za oznakę niebezpiecznego radykalizmu. Zaczęło się to zmieniać dopiero ostatnio, na co wskazują popularność Berniego Sandersa czy Alexandrii Ocasio-Cortez, a także wyniki sondaży przeprowadzonych wśród młodzieży, której etykietka socjalizmu kojarzy się lepiej niż starszym pokoleniom.
Ociosywanie postaci Kinga z niewygodnych krawędzi wykracza poza kwestię socjalizmu. Kiedyś przygotowywałem tekst na temat polskiego Strajku Kobiet. Protestujące kobiety ciągle oskarżano o wulgaryzm, radykalizm i nieskuteczność. Sprawdziłem więc, jak to było w przypadku innych słynnych ruchów kontestacyjnych, na przykład tego, któremu przewodził King. Współczesna kultura podsuwa nam obraz natchnionego pastora – jego głównym orężem miały być wzniosłe przemowy, zawsze wypełnione pozytywnym przesłaniem i pozbawione śladów agresji. Takie podejście musiało przemawiać do każdej rozsądnej i umiarkowanej osoby, prawda? W rzeczywistości było inaczej. Kinga uważano powszechnie za radykała. Organizowane przez niego manifestacje, które dziś uchodzą za przykład „grzecznych”, „pogodnych” i „skutecznych” form protestu, wcale nie cieszyły się tak dobrą reputacją. Rok po marszu na Waszyngton Instytut Gallupa zadał mieszkańcom USA pytanie, co sądzą o masowych demonstracjach jako sposobie walki o prawa Afroamerykanów. Aż 74 procent ankietowanych odpowiedziało, że takie marsze bardziej szkodzą, niż pomagają. King wiedział, jak ludzie odbierają jego działalność, i nie krył wywołanej tym frustracji. Wyraził ją między innymi w słynnym liście z więzienia w Birmingham, pełnym gorzkich słów pod adresem „umiarkowanych białych”, którzy „paternalistycznie wierzą, że mogą ustalać harmonogram wolności innego człowieka”.
Wszystko to pieczołowicie wymazaliśmy z naszej pamięci kulturowej. Został obraz wielkiego mówcy, radosnych marszów i przejętego społeczeństwa. Maggie Astor, dziennikarka „New York Timesa”, podkreśla, że to typowy wzór odbioru ruchów obywatelskich. Najpierw przedstawia się je jako radykalne i niebezpieczne, kładąc nacisk na najbardziej skrajne przejawy ich działalności. Kiedy dany ruch odniesie zwycięstwo, narracja gwałtownie się zmienia. Nagle podkreśla się to, co w tym ruchu było najbardziej wzniosłe i krzepiące. Na przykład przemowy na temat marzeń. Tak wyidealizowany obraz przeszłości służy później do krytyki współczesnych protestujących. Czemu musicie być tacy agresywni? Dlaczego nie weźmiecie przykładu z największych, z ludzi takich jak Martin Luther King, którzy zawsze łączyli, zamiast dzielić, i potrafili zdobyć powszechną sympatię? – pytają krytycy.
Lukrowanie wizerunku ruchów społecznych sprawia, że zapominamy o wszystkim tym, co w tych ruchach niedostatecznie centrowe, grzeczne, strawne dla masowego odbiorcy. Kiedy ludzie pamiętają głównie, że King miał jakieś marzenie, to trudno przypisać go do jakiejkolwiek opcji politycznej. Lewica traci na tym szczególnie. Z prostego powodu: ruchy społeczne są często napędzane lewicowymi wartościami, takimi jak walka z dyskryminacją. Ociosywanie ich z kontrowersji politycznych polega więc w praktyce na ociosywaniu ich z lewicowych kantów.
Inna tendencja, która nie sprzyja pielęgnowaniu lewicowej historii, to rynkowa narracja postępu. Wszyscy tworzymy sobie opowieści na temat własnego życia. Filozofowie podkreślają to od dawna, a od pewnego czasu przychodzą im w sukurs psychologowie i przedstawiciele innych dyscyplin, jak literaturoznawcy zainteresowani narratologią. Świat jest złożony, a każdego dnia docierają do nas tysiące sygnałów, często sprzecznych. Łatwo pogubić się w tym chaosie, łatwo zatracić poczucie sensu. Opowieści pomagają nam uporządkować ten chaos. Pełnią funkcję sensotwórczą.
Podobny mechanizm działa na poziomie całych społeczeństw. Każda wspólnota potrzebuje sposobu na uporanie się z przytłaczającą mnogością zdarzeń w historii. Wciśnięcie dziejów świata w ramy jakiejś opowieści jest takim sposobem. Może to być opowieść o postępie. Jak ona wygląda w krajach zachodnich? Mniej więcej tak: wszystko, co najlepsze w ostatnich kilkuset latach, zawdzięczamy kapitalizmowi, czyli połączeniu własności prywatnej i wolnego rynku. Doprowadził on do niebywałego wzrostu gospodarczego i postępu technicznego. To przełożyło się zaś na dobrobyt dla miliardów ludzi. Tam, gdzie kapitalizm połączył się z demokracją, doszło też do ogromnego postępu w kwestii praw człowieka.
To znana opowieść. Jej poszczególne wersje mogą się odrobinę różnić, ale sedno pozostaje to samo: spontaniczne procesy rynkowe są najlepszym gwarantem dobrobytu. W swoim streszczeniu napisałem ostrożnie, że postęp społeczny (prawa człowieka) jest efektem połączenia wolnego rynku i demokracji. Niektóre wariacje tej opowieści zawierają nawet mocniejszą tezę, mianowicie, że ów postęp wynika bezpośrednio ze spontanicznych procesów rynkowych. „Prawdziwy postęp techniczny, ekonomiczny, a także społeczny, który zaczął się mniej więcej 200 lat temu, był wynikiem spontanicznych, a nawet chaotycznych działań przedsiębiorców, którzy w pogoni za zyskiem wytwarzali z coraz większą wydajnością, a więc coraz tańsze przedmioty potrzebne społeczeństwu, przyczyniając się do wzrostu ogólnego bogactwa” – twierdzi Witold Gadomski, publicysta „Gazety Wyborczej”.
Rynkowa narracja postępu, podobnie jak wszystkie inne opowieści tego typu, ma dwie cechy. Po pierwsze, jest perswazyjna. Po drugie – selektywna.
Zacznijmy od perswazyjności. Psychologowie słusznie podkreślają, że mamy tendencję do poddawania się urokowi spójnych historii. Szczególnie gdy pasują one do kształtujących nasze myślenie stereotypów. Pokazują to choćby wyniki amerykańskiego eksperymentu, którego uczestnicy zapoznawali się z następującą minibiografią: „Linda ma trzydzieści jeden lat, jest niezamężna, wygadana i bardzo inteligentna. Skończyła filozofię. Na studiach bardzo się angażowała w zwalczanie dyskryminacji i promowanie sprawiedliwości społecznej, a także brała udział w demonstracjach przeciw energii jądrowej”. Osoby biorące udział w eksperymencie poproszono o odpowiedź na pytanie, czym ich zdaniem obecnie zajmuje się Linda. Do wyboru było kilka możliwości, które należało uszeregować wedle ich prawdopodobieństwa. Twórców eksperymentu interesowały szczególnie dwie opcje: „Linda jest kasjerką bankową” oraz „Linda jest kasjerką bankową i działa w ruchu feministycznym”. Co zaskakujące, większość osób uznała, że opcja „kasjerka feministka” jest bardziej prawdopodobna niż opcja „kasjerka”. To o tyle dziwny wybór, że przecież łatwiej jest spełnić jeden warunek (bycie kasjerką) niż dwa (bycie kasjerką i działanie w ruchu feministycznym jednocześnie). Opowieść o Lindzie była jednak tak dobra – czytaj: tak bardzo pasowała do stereotypowych wyobrażeń o feministkach – że duża część uczestników eksperymentu nie mogła się powstrzymać przed wyborem tej drugiej możliwości.
Zbytnie zaufanie do dobrej opowieści bywa zwodnicze. A opowieść o wolnym rynku jako motorze postępu jest bardzo dobra. Nie tylko podsuwa nam spójną historię, ale także zawiera w sobie więcej niż ziarno prawdy. Na przykład nie ulega wątpliwości, że ostatnie kilkaset lat przyniosło ogromny postęp dla wielu państw. Prawdą jest również to, że kraje te były kapitalistyczne, aczkolwiek to słowo, jak się jeszcze przekonamy, może oznaczać wiele rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to opowieść selektywna. Pewne wydarzenia zostają w niej pominięte.
Nie ma w tej historii słowa o ruchach pracowniczych, które długo i ciężko walczyły o to, by owoce postępu nie trafiały tylko do rąk garstki uprzywilejowanych osób. Przez wiele dekad kapitalizm oznaczał dla robotników długie godziny pracy, brak urlopów, brak podstawowych zasad bezpieczeństwa w fabrykach, brak zabezpieczeń socjalnych, brak płacy minimalnej, brak prawa zrzeszania się w związkach zawodowych. Rynkowa opowieść o postępie sugeruje, że te rzeczy pojawiły się w pewnym momencie spontanicznie. Gdy kapitalistyczna machina wytworzyła już wystarczającą ilość bogactwa, to jego część zaczęła skapywać do pracowników. Właściwie nigdy tak nie było – pracownicy musieli wywalczyć te prawa, nie czekali, aż przyjdą same z siebie w odpowiednim momencie dziejów. Ich zmagania bywały zaś dramatyczne. Przeglądaliście kiedyś relacje z największych strajków amerykańskich z początku XX wieku? Bardzo pouczająca lektura. Wiele z nich kończyło się poważnymi okaleczeniami, a nawet śmiercią części protestujących. I nic dziwnego. Właściciele fabryk wysyłali na robotników nie tylko policję, lecz także Gwardię Narodową. Najwyraźniej ówcześni kapitaliści nie wiedzieli, że czas dojrzał, a rynek i spontaniczna rywalizacja prowadzą nieuchronnie w stronę lepszych warunków pracy.
Podobnie z innymi grupami społecznymi. Gadomski może opowiadać, że postęp zawdzięczamy rynkowi, ale aktywiści mają do opowiedzenia inną historię. Tak jak pracownicy, musieli oni te prawa w imieniu nieuprzywilejowanych grup wydzierać. Nigdy nie zdarzyło im się usłyszeć z ust władz czy warstw dominujących, że nadeszła właściwa pora, że w końcu spontaniczne procesy przyniosły spełnienie ich postulatów. Było wręcz przeciwnie. Raz jeszcze oddajmy głos Kingowi:
Dzięki bolesnemu doświadczeniu wiemy, że oprawca nigdy nie daje wolności sam z siebie; uciskani muszą się jej domagać. Szczerze mówiąc, nie brałem jeszcze udziału w kampanii, która z punktu widzenia ludzi nieodczuwających na własnej skórze okrucieństwa segregacji odbywałaby się „w odpowiednim momencie”. Od lat słyszę słowo „czekaj!”. Każdy czarny je zna. To „czekaj” prawie zawsze oznacza „nigdy”.
Kiedy odkopiemy wszystkie fragmenty historii wyrzucone z rynkowej narracji postępu, dostrzeżemy nagle, że lewicowe ruchy i partie odegrały swoją rolę w całym procesie.
Ostatnim powodem historycznej niepamięci jest… historyczna pamięć. A dokładniej pamięć o dwudziestowiecznym komunizmie. To cecha krajów takich jak Polska, którymi rządziły autorytarne władze odwołujące się do lewicowych idei. Pamięć o negatywnych skutkach tych rządów jest tak silna, że spycha w niebyt całą resztę historii świata. A także złożoność samej PRL, która mimo oczywistych wad i niewydolności, nie była baśniowym królestwem mroku. Na przykład ekonomista Marcin Piątkowski uważa, że Polska Ludowa pomogła w budowie kapitalizmu, bo zniosła różne struktury feudalne, na których nigdy nie udałoby się postawić nowoczesnego kapitalistycznego państwa. Jeśli chodzi zaś o historię świata, istnieje wiele krajów, na przykład w Ameryce Południowej, choć nie tylko, które w XX wieku zmagały się nie z reżimami komunistycznymi, lecz prawicowymi. U nas wszędzie wpychano Marksa, tam go cenzurowano, u nas popełniano zbrodnie w imię idei komunistycznych, tam w imię walki z tymi ideami. W Indonezji podczas antykomunistycznej czystki wymordowano miliony ludzi.
Cała ta złożoność świata niestety ginie w uproszczonej narracji o historii, w której głównym, a nawet jedynym punktem odniesienia staje się rzeczywistość peerelowska.
Do dziś różne lewicowe idee próbuje się w Polsce nokautować argumentami, że to pomysły rodem z PRL-u – w wersji delikatnej, bo często są to argumenty mocniejsze, odwołujące się do stalinowskich lub maoistowskich zbrodni. Wyższe podatki dla najzamożniejszych, hojniejsza polityka socjalna, próby uregulowania rynku – każda tego typu propozycja skutkuje porównaniami do Polski Ludowej lub Związku Radzieckiego. Do pewnego stopnia to zrozumiałe, że PRL jest ciągle żywotnym tematem. Duża część życia wielu dzisiejszych polityków, dziennikarzy czy właścicieli mediów przypada właśnie na ten czas. A wszyscy lubimy odwoływać się do własnych doświadczeń, by ocenić sensowność danego rozwiązania. Nie zmienia to faktu, że warto rozejrzeć się wokół siebie i spojrzeć na świat szerzej – nie tylko przez pryzmat kilku pokoleń Polaków, które funkcjonowały w dawnym systemie i mają dziś ogromny wpływ na opinię publiczną.
Potrzebne jest nam „drugie pożegnanie z PRL”. Pierwsze było polityczne i nastąpiło w 1989 roku. Następne powinno być mentalne. Chodzi o to, byśmy przestali traktować peerelowski system jako główny punkt odniesienia do oceniania wzywań i zagrożeń w XXI wieku.
Jak to zrobić? Na dobry początek wystarczy pozbyć się efektownych, ale skrajnie uproszczających ciągów myślowych. Mam na myśli „argumenty” w rodzaju: wyższe podatki dla najbogatszych to pomysł lewicowy, lewica to socjalizm, a socjalizm mieliśmy w czasach PRL i nie wyszło. Uzupełnieniem tego ciągu jest „argument”: niskie podatki są rozwiązaniem wolnorynkowym, wolny rynek to kapitalizm, najbogatsze państwa na świecie są kapitalistyczne, więc musimy iść ich śladami. Przede wszystkim warto zadać sobie pytanie, o jakim kapitalizmie mówimy? To nie jest tak, że do lat dziewięćdziesiątych XX wieku świat dzielił się na dwa obozy: socjalistyczny Związek Radziecki (Kuba, Chiny i tak dalej) oraz skrajnie antysocjalistyczny Zachód. Kraje zachodnie, które lubimy stawiać jako kapitalistyczny wzór, chętnie sięgały po rozwiązania etykietowane dziś jako „socjalistyczne”.
Znowu, zbyt często o tym zapominamy. Paweł Kobyliński – były poseł – na wieść, że wspomniana już Alexandria Ocasio-Cortez proponuje w USA siedemdziesięcioprocentową stawkę podatkową dla najbogatszych, lamentował, że to socjalistyczny wymysł. Tak naprawdę byłby to powrót do czasów nazywanych „złotą epoką kapitalizmu”, czyli do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Najwyższa stawka podatku dochodowego dochodziła wtedy momentami do 90 procent, a amerykańska gospodarka dynamicznie się rozwijała. Jeśli ktoś uważa zatem, że wyższe podatki dla najbogatszych to „socjalizm”, trzeba uznać, że Stany Zjednoczone budowały swój dobrobyt na socjalizmie, a nie na kapitalizmie. W rzeczywistości był to po prostu kraj kapitalistyczny sięgający po środki szufladkowane jako przejaw socjalizmu. Podobnie robiło wiele krajów w Europie, stawiających na takie „socjalistyczne” rozwiązania, jak publiczna ochrona zdrowia, rozbudowa programów pomocy społecznej czy regulacje rynkowe. Wszystkie te subtelności znikają, gdy jakiekolwiek rozwiązanie odchodzące od wolnorynkowych dogmatów zostaje zrównane z socjalizmem, a socjalizm z Polską Ludową lub Związkiem Radzieckim. Tak uproszczona wersja historii przekłada się potem na uproszczony stosunek do wyzwań współczesności. Przywołana wypowiedź Kobylińskiego jest tego najlepszym dowodem.
Wymienione powody historycznej niepamięci mogą się ze sobą łączyć. Na przykład pamięć o dwudziestowiecznym komunizmie idzie często w parze z rynkową historią postępu. Widać to, gdy ktoś chce udowodnić, że lewicowe dziedzictwo – w szczególności zaś socjalistyczne – to pasmo klęsk. Ten argument opiera się często na prostej sztuczce retorycznej. Jeśli coś złego dzieje się w kraju rządzonym przez socjalistów bądź ludzi kojarzonych z socjalistami, jest to bezpośrednia wina socjalizmu; jeśli coś złego dzieje się w kraju rządzonym przez wolnorynkowych entuzjastów, jest to wina złożonych okoliczności, ale na pewno nie kapitalizmu czy wolnego rynku. Tym sposobem zbrodnie popełniane w Związku Radzieckim są wynikiem nie imperializmu, totalitaryzmu czy kolonialnych zapędów kasty rządzącej, ale socjalistycznych czy komunistycznych idei. Każda osoba o lewicowych poglądach ma zaś obowiązek zmierzyć się z tym dziedzictwem. Dziewiętnastowieczne zbrodnie popełniane przez Wielką Brytanię mogą być z kolei wynikiem imperializmu, kolonializmu albo niefortunnym skutkiem ubocznym postępu, ale w żadnym razie nie mają nic wspólnego z kapitalizmem czy wolnym rynkiem. Najdelikatniejsza sugestia, że wolnorynkowy entuzjasta ma tłumaczyć się z tego dziedzictwa, jest uważana za absurd.
Jeżeli ktoś konsekwentnie stosuje ten sposób myślenia, to dojdzie do wniosku, że kapitalizm ma na koncie same sukcesy, a każda próba odejścia od niego lub okiełznania go za pomocą socjalnych rozwiązań kończy się tragicznie. Doskonałym przykładem stosowania tej logiki są współczesne Chiny. Kiedy zwolennicy kapitalizmu chcą się pochwalić tym, jak skutecznie system ów zwalcza ubóstwo, chętnie wliczają do statystyk ponad 800 milionów Chińczyków wyciągniętych z biedy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Kiedy w Chinach dzieje się coś złego, na przykład wybucha pandemia, pojawiają się głosy, że to wina rządzącej tam partii komunistów. Niektórzy doliczają nawet ofiary pandemii do „czarnej księgi komunizmu”. Współczesne Chiny są więc państwem kapitalistycznym, gdy dzieje się tam coś dobrego, a komunistycznym, gdy dzieje się tam coś złego.
Raz jeszcze – historia jest trochę bardziej skomplikowana. Nie chodzi o to, że szeroko pojmowana lewica nie ma sobie nic do zarzucenia. Próby budowania państw komunistycznych w XX wieku były naznaczone krwawymi zbrodniami. Niektórzy próbują je lekceważyć, mówiąc, że to nie prawdziwy komunizm do nich doprowadził. Z technicznego punktu widzenia mają rację – Związek Radziecki nie przypominał książkowego komunizmu, tak samo jak brytyjskie kolonie nie przypominały książkowego kapitalizmu. Trudno jednak uciec od faktu, że ten „nieprawdziwy komunizm” budowali ludzie powołujący się na komunistyczne ideały (tak samo jak trudno uciec od faktu, że kolonialne zbrodnie popełniali ludzie powołujący się na ideały kapitalistyczne). Z tej klęski należy wyciągnąć wnioski, a nie zbywać ją machnięciem ręki. Odpowiedzią na skrajnie uproszczoną historię przeciwników lewicy, którzy sprowadzają większość lewicowych idei do komunizmu, a ten do Stalina, nie może być udawanie, że wszystko w tym systemie było doskonałe.
Rzecz w tym, by pamiętać, że lewica to coś dalece więcej niż Lenin, Stalin i Mao. Taki jest cel tej książki – zarysowanie bogactwa lewicowych idei, a także przypomnienie o różnorodności postaci, które o nie walczyły i nadal walczą. Nie chodzi tylko o oddanie sprawiedliwości tej formacji ideowej. Wyliczałem powody historycznej niepamięci nie po to, by powiedzieć: zobaczcie, jaka biedna i niedoceniana ta lewica. Może część z was przekona się do lewicy pod wpływem tej lektury, a część jest już do niej przekonana i po prostu chce sobie uporządkować pewne sprawy. Inni mogą uznać, że lewicowe idee nie są dla nich. Albo że same idee są dobre, gorzej z wcielaniem ich w życie. Reakcje mogą być różne, ale jedna rzecz nie ulega dla mnie wątpliwości. Historyczna niepamięć jest problemem nie tylko dla lewicy, lecz także dla każdego, kto chce mieć możliwie szeroki obraz historii i współczesności. Lewica – czy się to nam podoba, czy nie – współtworzyła kształt naszych społeczeństw i wciąż to robi. Nie tylko w Związku Radzieckim czy Chinach, lecz także w krajach zachodnich, Polsce i innych zakątkach świata. Nie da się zrozumieć tego świata bez zrozumienia, czym jest lewica.
------------------------------------------------------------------------
Vengo – utwór Any Tijoux, chilijsko-francuskiej piosenkarki, która często umieszcza w swoich piosenkach lewicowe idee: dopomina się o sprawiedliwość dla krajów globalnego Południa, o prawa kobiet, mniejszości, a także prekariatu, ludzi ubogich i na różne sposoby wykluczanych ekonomicznie.