Lewicę racz nam zwrócić, Panie! - ebook
Lewicę racz nam zwrócić, Panie! - ebook
Wzbudzający kontrowersje publicysta mierzy się z problemami polskiej lewicy i próbuje odpowiedzieć na szereg gorących obecnie pytań: Co z lewicą? Dlaczego nie ma lewicy? Kiedy będzie lewica? A może Polacy nie chcą lewicy? W książce będzie trochę najnowszej historii lewicy. Będą też porażki, zdrady, intrygi, głupota sił politycznych i jej przywódców. Znanych i mniej znanych. Czy Wałęsa mógł wprowadzić bezwarunkowy dochód podstawowy? Dlaczego nikt nie podał Ryszardowi Bugajowi środków pobudzających? Czy Michnik i Kuroń byli kiedykolwiek lewicowcami? Dlaczego Jan Olszewski i Lech Kaczyński zostali uznani za prawaków? Kiedy Miller i Kwaśniewski zdradzili lewicę? Czy powinniśmy przeprosić Leppera? Kim był Marcel Szary? Dlaczego nie mamy księży marksistów? Czy Biedroń ma poglądy? Czy Razem to sekta? Czy PiS to lewica? A w tle idee: klasizm, seksizm i neoliberalizm.
Woś ma pióro popularyzatora nauki, ma także ugruntowane socjaldemokratyczne poglądy i talent polemiczny. Z powodzeniem przyjął rolę heretyka niebojącego się głosić wywrotowych prawd o naszej, powiedzmy szczerze, nieco krętej i dość mocno załganej ścieżce do dobrobytu. Od pewnego czasu musi sobie także radzić z nieprzychylną etykietką symetrysty, czyli człowieka, którego opinie się liczą, ale który nie chce jednoznacznie stanąć po jasnej (czytaj: liberalnej) stronie mocy – Piotr Kofta
Kategoria: | Nauki społeczne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-907-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy o nią ostatnio pytają. Gdzie jest prawdziwa lewica? Dlaczego nie ma lewicy? Kiedy wreszcie będzie lewica? Jaka lewica? Po co nam lewica? Czy lewica jeszcze kiedykolwiek, czy już raczej nigdy? A może lewica tak, ale nie u nas? Czy Robert to lewica? A Barbara? A Adrian? A może jednak Jarosław? Teza numer jeden: skoro tyle osób pyta, to znaczy, że jest temat. W powietrzu wisi przekonanie, że lewicy brakuje, a my jako wspólnota na tym braku obiektywnie tracimy.
Dla mnie to nowa sytuacja. Dorastałem w Polsce lat dziewięćdziesiątych i przełomu wieków, gdy lewica nie kojarzyła się dobrze. Była synonimem obciachu i anachronizmem. To czas, gdy na scenie dominował wielki obóz liberalny, momentami pretendujący do roli hegemona. Jedynymi, którzy rzucali mu wyzwanie, byli prawicowcy. Mówiąc bardziej precyzyjnie: wszystkich, którzy rzucali wyzwanie liberalnemu hegemonowi, z automatu metkowano jako prawicę, w domyśle podejrzaną i niebezpieczną.
Lewica zaś była pustym miejscem, z którym trudno się zidentyfikować. Liberałowie przynajmniej byli nowocześni i uosabiali Polskę podczepioną pod wyidealizowany zachodni świat, do którego tak bardzo się wzdychało w czasie smuty generała Jaruzelskiego i mizerii epoki Balcerowiczowskiej. Prawica miewała swoje wariactwa, ale przynajmniej nie można było jej odmówić buntowniczego ducha i wiary we własne ideały. Liberałowie się jej bali. A lewica? Lewica zdawała się nikomu niepotrzebna, banalna. Nic dziwnego, że zniknęła.
Puste miejsce zostało szybko zagospodarowane. Liberalny hegemon uderzył pierwszy i uczynił sobie z lewicy protektorat, państewko niby oddzielne, lecz o ściśle wytyczonym zakresie autonomii. Niezależność lewicy ograniczono wyłącznie do kwestii symbolicznych i światopoglądowych. Taka lewica dostała również określone zadania obronne. Postulaty w stylu świeckiego państwa czy związków partnerskich miały podsycać stan niekończącej się wojny kulturowej z prawicą. Funkcją tego stale płonącego pogranicza było trzymanie prawicowego konkurenta z dala od liberalnego hegemona bez konieczności zmiany społecznego status quo, bez rozmowy o nowym, bardziej sprawiedliwym rozłożeniu ciężarów podatkowych, o równości płac, o zmniejszeniu stopy wyzysku pracodawców wobec pracowników, o skróceniu czasu pracy czy o dochodzie podstawowym. W ten sposób dochodzimy do tezy numer dwa. Brzmi ona tak: naszkicowany powyżej pejzaż polityczny III RP jest dla ludzi o lewicowych intuicjach koszmarem, wieczną wasalizacją lewicy bez jakichkolwiek szans na niezależność.
Celem tej książki jest przypomnienie lewicy, że nie musi być poddanym. Czytelnicy nie znajdą tu porad z dziedziny polityki personalnej. Nie powiem, którego konia obstawić w kontekście nadchodzących wyborów. Nie taka jest moja rola. Spróbuję za to przypomnieć ludziom lewicy kilka podstawowych spraw – choćby to, że mają piękną przeszłość oraz dobre widoki na przyszłość. Lewica musi jednak podnieść głowę i wyprostować zgięty przez lata kark. Jest paradoksem, że lewica, która tak wiele uwagi poświęca potrzebie emancypacji różnych grup społecznych, wydaje się dziś wizją własnej niezależności sparaliżowana. Widzę to za każdym razem, gdy opowieść o potrzebie przecięcia fatalnej pępowiny łączącej lewicę z obozem liberalnym kwitowana jest reakcją: „To co, mamy się wszyscy zapisać do PiS-u?”, jak gdyby już nawet nikt na lewicy nie potrafił sobie wyobrazić, że można funkcjonować suwerennie, jako niezależny podmiot polityczny. Teza numer trzy: lewica musi sama przypomnieć sobie o utraconej godności i ją odzyskać.
W kolejnej fazie terapii trzeba będzie poszukać odpowiedzi na pytanie, co to właściwie znaczy lewica. Ta książka ma pomóc w rozsypaniu puzzli i ułożeniu z nich nowego obrazka. Wiem, że obrazek, który mnie intryguje, nie wszystkim się spodoba. Jego kształt i kolory różnią się przecież znacząco od tego, co jest i co było. Najpilniejsze wydaje się zerwanie z przekonaniem, że lewica to w XXI wieku przede wszystkim wojny kulturowe i sprawy światopoglądowe. Te hasła zbyt długo były pierwszoplanowe i dla wielu ludzi zwyczajnie alienujące (to znaczy niepozwalające się z szerszą lewicową agendą zidentyfikować i w efekcie wypychające ludzi o podstawowych lewicowych intuicjach na prawicę). Bez przepracowania tego problemu lewica nigdy nie wyzwoli się z roli światopoglądowego przedmurza liberalnego porządku. Pozostanie małym, konserwatywnym, bojącym się jakiejkolwiek inności i obrażonym na cały świat środowiskiem, niewolnikiem jedynego pomysłu na siebie. Nieważne, że niesłusznego.
Teza numer cztery: przy wymyślaniu się na nowo lewica musi sobie uświadomić, że źródła, z których wypływała niegdyś jej historyczna siła, były bardzo bogate i niezwykle różnorodne. Składały się na nie: socjalizm, komunizm, idea narodowa, ludowość i religia. Dramatem lewicy w ostatnich dekadach było to, że wszystkie te źródła wyschły. Późny kapitalizm, w którym żyjemy, sprawia jednak, że w każdym z nich znów płynie woda. Rosnące nierówności, problemy socjalne oraz klasowe, neoliberalny kult indywidualnej pomyślności sprawiają, że ludzie szukają wspólnotowości. Takie zjawiska jak kryzys 2008 roku pokazują, że przynależność do wspólnoty politycznej zwanej narodem ma znaczenie. To, czy się w minionej dekadzie było Niemcem, czy też obywatelem Grecji, robiło różnicę.
Zadaniem lewicy jest to dostrzec i nadać hasłu „wolność, równość, braterstwo” nowy seksapil, a następnie oprzeć nową lewicowość na dużo szerszych i dużo mniej ekskluzywnych niż dotąd podstawach. Lewica nie może już być bandą żenujących ksenofobów śmiejących się z ludzi, którzy chodzą do kościoła, kibicują Polsce w meczach piłkarskich i ryczą na cały głos Mazurka Dąbrowskiego. Lewica nie może w kółko powtarzać, że problem tkwi w „ludziach”: bo nie czytają książek, bo mają prawicowe sympatie. To droga donikąd.
Dla spragnionych konkretu teza numer pięć: punktem odniesienia niech będzie model demokratycznego socjalizmu, popularny od pewnego czasu w Stanach Zjednoczonych w otoczeniu senatora Berniego Sandersa. Demokratyczny socjalizm to pójście o krok dalej, niż chce dzisiejsza socjaldemokracja, niezbyt wiarygodna po epoce Blaira, Schrödera czy Hollande’a (może poza skandynawską, która de facto zbudowania demokratycznego socjalizmu była bliska). To pójście zdecydowanie dalej, niż chcieliby zwolennicy demokracji liberalnej lub nawet nieliberalnej. Trzeba stworzyć system, który nie powtórzy błędów realnego socjalizmu czy komunizmu w wersji radzieckiej. Ten system to również nadzieja na przywrócenie demokracji jej prawdziwego blasku, utraconego w czasach neoliberalizmu, gdy „władza ludu” stała się tylko sloganem, fasadą gwarantującą społeczne status quo wygodne dla nielicznych.
O tym właśnie będzie książka, którą mają państwo przed sobą. Przyjemnej lektury, ciekawych dyskusji.
Warszawa, 21 marca 2019 rokuCzęść pierwsza LEWICA TU BYŁA
Dowody na istnienie lewicy
Polska? Nie, to nie jest kraj dla lewicy. Może w kolektywistycznych Chinach albo egalitarnej Skandynawii, we wspólnotowych Niemczech albo w oswojonej z politycznym radykalizmem Francji lewica ma rację bytu. Ale nie u nas! Tu, nad Wisłą, żadna lewica się nie przyjmie. Nie pasuje przecież do naszej kultury, do narodowej duszy. Proszę spojrzeć tylko na tych ludzi. Czy oni chcą lewicy?
Ileż to razy słyszałem takie tłumaczenia z ust wielu, skądinąd ciekawych, rozmówców. Niejeden wyrażał wręcz żal z powodu pustej lewej flanki naszego życia publicznego. Już Lech Wałęsa w roku 1990 mówił podczas wiecu wyborczego przed kościołem Świętej Brygidy w Gdańsku o potrzebie „wzmacniania lewej nogi”¹. Potem wspominał o „lewicowym bliźniaku”, który szedłby obok Balcerowicza i korygował jego liberalny radykalizm². Prawie dwie dekady później, w sondażu dla „Rzeczpospolitej” z roku 2008, blisko 90% Polaków deklarowało, że chce partii, której głównym celem byłaby pomoc ludziom najbiedniejszym i wykluczonym. 85% ankietowanych uważało, że w Polsce potrzebne jest ugrupowanie walczące o równe szanse życiowe dla wszystkich obywateli. „Ech, przydałaby się nam dziś prawdziwa, rozsądna lewica!” – takie westchnienie można dziś usłyszeć od ludzi o najróżniejszych sympatiach politycznych – po czym następuje zazwyczaj wspomniane już wyliczenie: dlaczego tej lewicy w Polsce nie ma i prawdopodobnie nie będzie.
Ta książka ma na celu obalenie takiego fatalistycznego przekonania. Punktem wyjścia niech będzie kwestia najprostsza. Rozprawmy się z przekonaniem, jakoby Polki i Polacy z tajemniczych powodów byli do lewicowości genetycznie czy też kulturowo niezdolni. Jeżeli przyjąć (podobno za Markiem Twainem), że najlepszym sposobem przewidywania przyszłego zachowania jest analiza przeszłego zachowania, sprawa wydaje się dziecinnie prosta. Lewica może w Polsce być. A to dlatego, że lewica w Polsce… była.
Czerwony sztandar na Zamku Królewskim
Jedenastego listopada 1918 roku. Dzień odzyskania niepodległości po niewoli zaborów. Wielki mit założycielski nowoczesnej Rzeczpospolitej, który równie dobrze można by okrzyknąć szczytowym osiągnięciem polskiej lewicowości.
„Od dnia ogłoszenia niniejszych przepisów praca robotnika lub pracownika we wszystkich zakładach przemysłowych, górniczych, hutniczych, rzemieślniczych, przy komunikacjach lądowych i wodnych oraz przedsiębiorstwach handlowych trwać ma najwyżej 8 godzin na dobę. Dekret niniejszy nie może pociągać za sobą obniżenia płac robotników i pracowników”³ – czytamy w dekrecie Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego wydanym 23 listopada 1918 roku. Gdy dokument wchodził w życie, na polskim rynku pracy wciąż funkcjonowali ludzie, dla których dwanaście czy trzynaście godzin pracy na dobę było normą. Zgodnie z nowym prawem mieli teraz pracować czterdzieści sześć godzin tygodniowo (do tygodnia roboczego wliczały się soboty). Było to rozwiązanie rewolucyjne w skali Europy.
To dopiero początek prawdziwie lewicowych wyczynów. Szesnastego stycznia 1919 roku wprowadzona została ustawa o ochronie lokatorów. Miesiąc później ustanowiono bezpłatną i obowiązkową szkołę powszechną. W roku 1922 wprowadzono płatne urlopy wypoczynkowe. W 1924 roku weszła w życie ustawa o pracy chronionej (sześciogodzinny dzień pracy młodocianych, urlopy macierzyńskie dla kobiet). Stworzono podwaliny systemu ubezpieczeń społecznych. Nie należy zapominać, że w 1918 roku kobiety zyskały prawa wyborcze. W ślad za emancypacją polityczną poszła emancypacja umysłowa – zaczęły powstawać przeznaczone dla kobiet szkoły, w tym zawodowe. Dzięki temu procent uczących się kobiet w Warszawie przewyższył wskaźniki z innych stolic europejskich⁴.
Lewicowość tamtych miesięcy nie polegała na biernym czekaniu na dobre państwo, które zastąpi łaskawego pana i wszystko załatwi. W 1923 roku w Warszawie powstała Spółdzielnia Mieszkaniowo-Turystyczna „Gospoda Włóczęgów”. Jej członkiem mógł być każdy, kto został zaakceptowany przez radę nadzorczą i zobowiązał się do płacenia rat oraz działania na rzecz rozwoju Gospody. Celem statutowym spółdzielni było dostarczanie członkom mieszkań wypoczynkowych, organizowanie zbiorowych wycieczek, a także zaspokajanie potrzeb kulturalno-oświatowych⁵. Pierwszym miejscem, w którym członkowie spółdzielni mogli wypoczywać (już w pierwszym roku działalności było ich stu czterech), była willa Antałówka w Zakopanem, dziś znana bardziej jako Witkiewiczówka, ponieważ w latach trzydziestych mieszkał tam i pracował Witkacy. Wypoczynek spółdzielców był jak najbardziej aktywny. Spółdzielnia Mieszkaniowo-Turystyczna była organizacją, która zapoczątkowała społeczny kierunek turystyki, zarezerwowanej wcześniej wyłącznie dla zamożnych Polek i Polaków. Dzięki takim instytucjom z uroków wypoczynku i krajoznawstwa mieli korzystać także robotnicy. W 1927 roku Gospoda zorganizowała na warszawskim Kole drugą placówkę, ośrodek taniego wypoczynku dla dzieci. Siedziba sekretariatu Gospody mieściła się przy ulicy Kruczej w Warszawie, w tym samym miejscu co Spółdzielnia Książka, pierwsza kooperatywa księgarska w Polsce, wydająca publikacje promujące kulturę robotniczą. Prowadziła ją Anna Tołwińska, siostra najważniejszego teoretyka i praktyka polskiej międzywojennej spółdzielczości, Stanisława Tołwińskiego. Tołwiński był też współtwórcą Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu, do której w roku 1938 należało ponad dwa tysiące osób. „Mieszkaniem można nie tylko zabić człowieka jak siekierą. Na mieszkaniu oprzeć można rozbudowę więzi społecznych podnoszących na wysoki poziom kulturę obyczajową całego społeczeństwa” – pisał Tołwiński⁶. Postępowe osiedla wyróżniały się opracowaniem całego kompleksu urządzeń do wspólnego użytkowania: węzła centralnego ogrzewania, pralni, kąpieliska, sali zebrań, bibliotek, czytelni, świetlic dla dzieci i młodzieży, z salami do odrabiania lekcji. To w takich miejscach budowano pierwsze w Polsce place zabaw dla dzieci – zwane wtedy „przystaniami dziecięcymi”⁷. To lewicujący artyści i aktywiści jako pierwsi w Polsce głosili (za ikoną szwedzkiej pedagogiki, Ellen Key), że XX wiek będzie „stuleciem dziecka”⁸.
To tylko kilka przykładów dużo szerszego zjawiska, jakim był międzywojenny kooperatyzm. W tym czasie w różnych miejscach w Polsce powstawały spółdzielnie pracy, spożywcze i mieszkaniowe. Nawet te kooperatywy, które pozostawały neutralne politycznie (wiele z nich było wszak otwarcie socjalistycznych lub komunistycznych), miały na sztandarach wypisany sprzeciw wobec zimnych i nastawionych na zysk reguł kapitalizmu, a także emancypację różnych grup społecznych: robotników, kobiet i mniejszości etnicznych.
Wśród politycznych elit niepodległej pierwsze skrzypce grali socjaliści z PPS. Na wsi silne wpływy miało lewicowe Wyzwolenie. Nie były to jednak kanapowe ugrupowania działające w społecznej próżni. W wielu miejscach Polski rząd Jędrzeja Moraczewskiego przejmował władzę z rąk różnego rodzaju milicji ludowych i mniej lub bardziej samorządnych republik (pisarz Stefan Żeromski był przez miesiąc prezydentem samodzielnej Republiki Zakopiańskiej). Ludzie różnych klas społecznych brali sprawy w swoje ręce. Do rangi symbolu nadziei na nowe, bardziej sprawiedliwe czasy urasta czerwona flaga, która powiewała wówczas nad Zamkiem Królewskim w Warszawie, wywieszona najpewniej z polecenia pierwszego ministra spraw wewnętrznych, Stanisława Thugutta⁹. Ten sam Stanisław Thugutt podpisał dekret o przywróceniu godła z orłem, ale ostentacyjnie pozbawionym korony. Miało to symbolizować zerwanie ze szlacheckim dziedzictwem I Rzeczpospolitej. Bez korony były też zresztą orzełki legionowe. To wówczas pracujący we wsiach w okolicach Tarnobrzega radykalny ksiądz Eugeniusz Okoń mówił do wiernych nie „Pan z wami”, ale „chłop z wami”.
Różne nurty polskiej lewicy
W roku 1945 zwycięski Związek Radziecki wytypował do rządzenia Polską nielicznych, ale zaufanych towarzyszy z Polskiej Partii Robotniczej. Jednak dwadzieścia pięć lat wcześniej wyzwolenie było robotą politycznych „większościowców”. Polska lewica wszelkich odmian stanowiła w czasach zaborów siłę polityczną najbardziej aktywną, wręcz dominującą. Mówiąc „lewica”, wyobraźmy sobie rzekę, którą zasilają przynajmniej cztery ważne dopływy.
Pierwszy z nich to republikanizm. „Czując głęboko, że poddaństwo przeciwne jest prawu natury i pomyślności narodów, oświadczam niniejszym, iż znoszę je zupełnie na wieczne czasy w majątku moim Siechnowicze w województwie Brzesko-Litewskim”¹⁰ – napisał w testamencie z roku 1817 Tadeusz Kościuszko. Były naczelnik antyrosyjskiej i antypruskiej insurekcji był już wtedy zgranym politycznie 71-latkiem, żyjącym na szwajcarskim wygnaniu. Dwadzieścia lat wcześniej wydał jednak takie same dyspozycje dotyczące niemałego już wtedy majątku, zdobytego w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych: „Panie Jefferson, proszę pana na wypadek mojej śmierci, aby przeznaczył pan moje pieniądze na uwolnienie tylu czarnych osób, ilu mogłoby mieć zapewnioną edukację oraz godne życie”¹¹ – pisał w liście do przyjaciela i późniejszego prezydenta USA. Warto przypomnieć, że Kościuszko wydał 7 maja 1794 roku Uniwersał połaniecki, drugi po Konstytucji 3 maja akt prawny I Rzeczpospolitej ograniczający poddaństwo osobiste chłopów pańszczyźnianych.
Towarzysz broni Kościuszki, generał Jakub Jasiński pisał (wierszem) tak: „Równie monarcha jak niewolnicy, jednemu prawu poddany / natura nie wie o tej różnicy, co rozdziela na stany”¹². Młodszy o pokolenie Jan Olrych Szaniecki twierdził zdecydowanie: „Myli się ten, kto mniema, że rewolucja narodowa obejść się może bez rewolucji socjalnej”¹³. Autor tych słów był jednym z najsłynniejszych polskich prawników czasów Królestwa Polskiego. Nazwisko wyrobił sobie podczas głośnego procesu o ordynację pińczowską (współczesnym odpowiednikiem byłoby sądzenie się o spadek po Janie Kulczyku). Był posłem na Sejm w czasie powstania listopadowego, a potem ważną postacią polityczną Wielkiej Emigracji.
Z dzisiejszego punktu widzenia Kościuszkę, Jasińskiego czy Szanieckiego nazwać należałoby republikanami bądź demokratami. Postulowali bowiem wprowadzenie formalnej równości wszystkich ludzi, niezależnie od przywilejów stanowych związanych z urodzeniem. Ich pomysł był postępowy, bo próbował przełamać trwające przez cały okres I Rzeczpospolitej społeczne status quo (polska szlachta do dzielenia się władzą odczuwała wyjątkową wręcz niechęć) i nie cieszył się poparciem warstw uprzywilejowanych. Szlachta i duchowieństwo z darmowej pracy chłopów czerpały ekonomiczne profity, w zasadzie nie wyobrażając sobie, że może być inaczej.
Socjalizm Mickiewicza
Strumienie zasilające rzekę polskiej lewicy nie płynęły nigdy równym, uporządkowanym nurtem. Przeciwnie, wiły się niemiłosiernie, na najróżniejsze sposoby łącząc odpowiedzi na dwa kluczowe pytania polskiego XIX wieku: jak odzyskać suwerenność i jak doprowadzić przy tym do innego, bardziej sprawiedliwego podziału narodowego bogactwa, z uwzględnieniem interesów szerokich mas społecznych.
Pomiędzy tymi pytaniami miotał się na przykład narodowy wieszcz, Adam Mickiewicz. Pół wieku po Kościuszce pisał tak: „Socjalizm jest wyrazem uczucia tak starego jak poczucie życia. Odczucia tego, co w naszym życiu jest niepełne, okaleczone, nienormalne. Uczucie socjalne jest porywem ducha ku lepszemu bytowi. Nie indywidualnemu, lecz wspólnemu i solidarnemu”¹⁴. Był rok 1849. Kilka miesięcy wcześniej Marks i Engels opublikowali Manifest komunistyczny ze słynnym zdaniem głoszącym, że „widmo krąży po Europie”¹⁵. Mickiewicz też widział to widmo i wcale się nie bał. On socjalizmu wyczekiwał. Momentami brzmiał bardzo współcześnie, krytykując kult pieniądza. „Stronnictwa księży, arystokratów, niedowiarków i ateuszów, od tak dawna rozdzielone jednoczą się wszystkie po raz pierwszy w uwielbieniu bożka KAPITAŁU”¹⁶. Krytykował też „giełdę, która jest od dawna jedyną świątynią naszego wieku, należy uważać za jego jedyny arsenał i za siedzibę jedynego prawowitego rządu, rządu ludzi pieniądza. Systemat ten zawiera w sobie zniesienie Kościoła, armii i parlamentu, skoro państwo jest jedynie towarzystwem akcyjnym wzajemnego wyzysku”¹⁷. W wykładach z maja 1843 roku dowodzi z kolei, że „u ludów słowiańskich posiadać na własność ziemię to grzech”¹⁸. Mickiewicz podejmuje w ten sposób temat własności prywatnej jako źródła wielu problemów współczesnej mu gospodarki i polityki. Mało tego, u wieszcza znaleźć można rozważania, które zupełnie spokojnie mogłyby się ukazać przy okazji szczytu klimatycznego w Katowicach w 2018 roku. „Człowiek wejść powinien w przymierze z globem, a nie tylko użytkować go na własną korzyść. Myśl nieograniczonej władzy człowieka nad zwierzętami, drzewami, nad ziemią, nad całą naturą, ta myśl, że człowiek jest nieograniczonym despotą, to niebezpieczeństwo, które przynosi ze sobą własność”¹⁹.
Socjalizm Mickiewicza nie był uporządkowany. Stanowił raczej poetycką wizję. Ale byli też tacy, którzy domagali się konkretów. W łonie lewicy Wielkiej Emigracji rozgorzała walka między bardziej zachowawczymi stronnikami Joachima Lelewela (postulat oparcia porządku ekonomicznego na przypominających dzisiejsze spółdzielnie zjednoczeniach małych właścicieli ziemskich) a radykałami spod znaku Gromad Ludu Polskiego Stanisława Worcella. Ci ostatni twierdzili, że potrzeba radykalnej równości: przejęcia przez lud całej ziemi i środków produkcji, zniesienia własności i likwidacji wszelkich przywilejów arystokracji, czyli w zasadzie pełnego komunizmu. Gromady argumentowały, że I Rzeczpospolita upadła nie przez liberum veto albo nieudane wyprawy jednego lub drugiego monarchy, lecz z powodu egoizmu szlachty niezdolnej do podzielenia się zakumulowanym bogactwem. Szerokie masy chłopskie nie identyfikowały się natomiast z I Rzeczpospolitą wcale. Z jakiej racji miałyby się identyfikować?
Antyklerykał pod chorągwią maryjną
Jednym z najciekawszych lewaków tamtych czasów był Edward Dembowski. Zginął w 1846 roku, w czasie powstania krakowskiego, krótkiego i trochę zapomnianego zrywu narodowowyzwoleńczego. Ostatnie chwile Dembowskiego to wyprawa na podkrakowskie wtedy Podgórze pod sztandarami z Matką Boską. Celem eskapady było przeciągnięcie na stronę powstania oddziałów chłopskich zmobilizowanych przez Austriaków. Nie udało się, Dembowski naciął się na cesarski batalion i nie wyszedł z tego starcia cało. Jednak maryjne sztandary i pójście z nimi „w lud” nie były przejawem szaleństwa, lecz efektem przemyślanej kalkulacji politycznej. Dembowski pisał, że człowieka pętają trzy typy niewoli²⁰. Pierwsza to niewola fizyczna, poddaństwo osobiste, brak praw obywatelskich czy też „ucisk płciowy” (feminizm u Dembowskiego jest zaakcentowany bardzo wyraźnie). Ta niewola jest straszna, lecz dość łatwo zaradzić jej może republika, czyli to, co we współczesnym języku nazywalibyśmy „liberalną demokracją”. Zatrzymanie się na tym etapie i ogłoszenie, że wszystko już gra, byłoby błędem, bo są jeszcze dwie niewole, nie mniej straszne. Po pierwsze, ta, którą niesie ze sobą własność i jej brak. Cóż z tego, że wyzwolimy chłopstwo, skoro nie będzie miało z czego żyć? Przecież bieda to też niewola. Pozostaje jeszcze przemoc umysłowa, kto wie, czy nie najstraszniejsza. Ta przemoc jest bliska koncepcji hegemonii kulturowej, a więc możliwości panowania nad sytuacją poprzez wyrafinowane mechanizmy władzy, na przykład stanowienie prawa zgodnego z własnym interesem (to zjawisko dopiero sto lat później opisze włoski marksista Antonio Gramsci). Tylko wyzwolenie ze wszystkich trzech niewoli może oznaczać narodowy przełom, o który warto się bić. Polska Dembowskiego była więc bez dwóch zdań „ludowa”. „Lud bowiem, a naród to jedno. A to, co polskie, toć nie szlacheckie, ale ludowe”²¹. Szlachta była dla Dembowskiego „wrzodem społeczeństwa”, źródłem ucisku, do którego nie wolno wracać. Kapitalizm niósł zaś okowy związane z tyranią własności czy hegemonii kulturowej.
O tym, że Dembowski brał postulat polski ludowej śmiertelnie poważnie, świadczy jego stosunek do religii. Sam deklarował się jako antyklerykał („między krzewicielami katolicyzmu nie ma ani jednego wyznawcy Chrystusa”²²), ale rozumiał, że chcąc uczynić z ludu podmiot polityczny, nie można zaczynać od „drwinkowań, by zabić wszelką religijność”²³. Stąd właśnie maryjne sztandary. Z tych pozornych sprzeczności wyłania się Dembowski lewicowiec, otwarty na spotkanie z ludem na partnerskich zasadach, a nie przychodzący z projektem typu „to ja wam teraz powiem, jak będzie wyglądał postęp”.
Akowcy marzą o czerwonej Polsce
Im bliżej końca XIX wieku, tym lewicowości w polskiej historii więcej. Przede wszystkim zaczynają się krystalizować wspomniane dwa żywioły: socjalizm i nacjonalizm. Z dzisiejszej perspektywy wydają się zażartymi wrogami, wówczas jednak przenikały się w zasadzie na każdym kroku. Oba polityczne pomysły były obliczone na ten sam efekt. Oba mówiły do silnych i bogatych: „Podzielcie się!”. Z tą tylko różnicą, że socjalizm postulował podział, odwołując się do idei humanizmu i tego, że wszyscy mamy „równe żołądki”. Idea narodowa zaś nakazywała dzielić się z racji przynależności do tej samej wspólnoty etnicznej.
„Socjalizm walczący z systemem – to siła niezwyciężona”²⁴ – uważa jeden z przywódców powstania styczniowego, Józef Hauke-Bosak. „Trzeba wzbudzić obrzydzenie do wszelkiego wyzysku i pragnienie braterskiego stosunku między ludźmi”²⁵ – twierdzi nauczycielka Filipina Płaskowicka, która w roku 1877 założy pod Skierniewicami pierwsze Koło Gospodyń Wiejskich, a cztery lata później umrze w drodze na zesłanie. „Wierzę, że socjalizm da ludziom szczęście”²⁶ – powie członek Organizacji Bojowej PPS Stefan Okrzeja, powieszony na Cytadeli za zamach na carskiego policjanta. „Niech żyje kobieta rewolucjonistka – budowniczynia nowego świata wyzwolonej pracy”²⁷ – ogłasza pierwsza polska anarchistka, Iza Zielińska. „Socjaliści chcą prawdziwego narodu, narodu jak z jednej bryły, bez przegródek stanowych, bez przywilejów klasowych, bez podziału na bogaczy i nędzarzy. I kochają ten naród, dla którego pracują, który prowadzą w jasną, lepszą przyszłość. I naszą dumą narodową jest, kiedy nasz lud pracujący rośnie w świadomość, krzepnie i rozwija się, kiedy kraj nasz świeci innym przykładem”²⁸ – to cytat z Feliksa Perla, jednego z najbliższych towarzyszy Józefa Piłsudskiego z czasów PPS-owskiej konspiracji, redaktora naczelnego pisma „Robotnik”. Nieco później jeden z przywódców Bundu (antysyjonistycznej partii żydowskich socjalistów działającej w II Rzeczpospolitej), Henryk Ehrlich, zapisze z kolei tak: „Robotnik polski w swej walce wyzwoleńczej zawsze znajdzie u swego boku solidaryzującego się z nim robotnika żydowskiego”²⁹. „Bundowcy nie czekali na Mesjasza ani nie zamierzali wyjeżdżać do Palestyny. Uważali, że Polska to jest ich kraj, i bili się o Polskę socjalistyczną, sprawiedliwą”³⁰ – mówił potem Marek Edelman, założyciel związanej z Bundem Żydowskiej Organizacji Bojowej, uczestnik powstań w getcie i warszawskiego.
Mało? No to zakończmy mocnym cytatem z legendarnego przywódcy Armii Krajowej, Stefana Roweckiego ps. „Grot”: „Przyszła Polska musi być czerwona, chłopsko-robotnicza. Jeśli tak miałoby być, jak było, to niech to szlag trafi” – takie (lub podobnie brzmiące, ale oddające ten sam sens) zdanie cytują niezależnie od siebie ważne figury podziemnej Polski: Jan Rzepecki i Janina Karasiówna³¹.
Lewica. Oficjalny akt urodzenia
Skoro już wiemy, że lewica była, czas zrobić kilka kroków wstecz i odpowiedzieć na pytanie, skąd się wzięła. Kto, kiedy i dlaczego ją wymyślił? Aby poznać odpowiedź, zestawimy dwa kluczowe dokumenty. Pierwszy z nich to oficjalny akt urodzenia lewicy. Drugim będzie zaś „prawdziwy” opis lewicowych początków.
W urzędowej metryczce certyfikowanej przez kolejne pokolenia historyków stoi, że lewica przyszła na świat w październiku 1791 roku w Paryżu. Od dwóch lat z okładem trwał polityczny konflikt, który przejdzie do historii jako Wielka Rewolucja Francuska. W roku 1789 zaniepokojony nastrojami społecznymi król Ludwik XVI zwołał Stany Generalne – czyli nędzną namiastkę parlamentu. Miało być tak, że posłowie (bynajmniej nie reprezentujący całego narodu, tylko jego lepiej sytuowane stany) przyjadą, usankcjonują posunięcia monarchy i wrócą do swoich zajęć. Sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli. Wykorzystując wrzenie ulicy, deputowani uchwalili konstytucję, która gwarantowała im stały wpływ na rządzenie najważniejszym wtedy globalnym mocarstwem.
I właśnie w nowym parlamencie, nazwanym Zgromadzeniem Prawodawczym, zaczął się podział na prawicę, lewicę i centrum. Tych, którzy siedli po lewej stronie sali, charakteryzowało parcie do trwałej społecznej zmiany. Wywodzili się głównie z wolnych zawodów i emancypującego się mieszczaństwa. Niektórzy mieli kontakty z buntującym się chłopstwem z prowincji i proletariatem Paryża. Po prawej usiedli zaś zwolennicy status quo: arystokracja, szlachta i duchowieństwo.
Z początku lewica nie nazywała się wcale lewicą. Ta nazwa upowszechniła się dopiero kilkadziesiąt lat później, w czasach tzw. drugiego cesarstwa. Wówczas o lewicy mówiło się raczej jakobini. Nazwa tego klubu politycznego, założonego przez grupę bretońskich posłów, wzięła się stąd, że spiskowali w paryskim klasztorze dominikanów przy ulicy Świętego Jakuba. Nie pierwszy i nie ostatni to raz, gdy lewica rodzi się w kościelnych katakumbach.
Jakobini chcieli, żeby król podzielił się władzą z innymi stanami, przestrzegał praw, żeby nie stawiał się ponad nimi. Wiedzieli, że sama konstytucja na niewiele się zda, jeśli nie przyniesie autentycznej zmiany stosunków ekonomicznych. Domagali się więc zniesienia przywilejów feudalnych: pańszczyzny, dziesięciny albo tzw. prawa martwej ręki, czyli wywodzącej się jeszcze ze średniowiecza ulgi podatkowej dla dóbr kościelnych. Początkowo pod hasłami ekonomicznej wolności: aparat państwowy był nastawiony na zaspokajanie interesów uprzywilejowanych warstw społecznych, czyli szlachty i duchowieństwa. Z biegiem czasu przesunęli się na pozycje zwolenników interwencji aparatu państwowego w gospodarkę, głównie za pomocą ceł i różnego typu fiskalnych danin. Generalnie jakobinom chodziło o to samo co wszystkim późniejszym lewicowym ugrupowaniom: o zawarcie umowy społecznej na zasadach wolności, równości i braterstwa.
Wśród jakobinów walczyły ze sobą różne frakcje. Byli tacy, którzy głosili, że z tą całą demokracją nie należy przesadzać i że lud trzeba trzymać krótko, bo inaczej nie będzie potrafił się w swoich roszczeniach zatrzymać. Inni przekonywali, że w demokracji o to właśnie chodzi i że dorobku kilkuset tłustych dla starych elit lat nie da się tak po prostu odkręcić kilkoma reformami. Ten spór wewnątrz lewicy wraca do dziś pod najróżniejszymi postaciami.
Walki frakcyjne wśród jakobinów były krwawe. Wykorzystali to przeciwnicy „lewej strony”. Przez kilkadziesiąt lat Francja była areną różnorakich eksperymentów, z mniej lub bardziej maskowanym powrotem przedrewolucyjnego ładu w składzie. Nawracający ancien régime koncentrował się nie tylko na odkręcaniu reform ekonomicznych z lat 1789–1799. Pisał także po swojemu historię rewolucji, w której na plan pierwszy wysuwano krwawy terror. Jeśli chodzi o liczby, skazani jesteśmy na szacunki. Historyk Réné Sédillot wylicza, że paryskich ofiar „narodowej brzytwy” (jak pieszczotliwie nazywano gilotynę) było 2639. Inni historycy twierdzą, że przez całą dekadę 1789–1799 doliczyć się można około 35 000 ofiar ostrego politycznego konfliktu³². Należy pamiętać, że były to czasy, gdy po karę śmierci wobec wrogów czy skazańców sięgano dużo szybciej niż dziś, ale także o tym, że pamięć o rewolucji sama stała się obiektem politycznej gry. Z biegiem czasu konserwatyści zaczęli ją przedstawiać jako pierwowzór dwudziestowiecznego totalitaryzmu, po to, by lewicowe pomysły obrzydzić. Lewica? Nie, dziękujemy! Każda próba realizacji takich postulatów musi się skończyć gilotyną albo gułagiem! Z tymi demagogicznymi hasłami lewica musi sobie radzić nawet dziś.
Lewica. Prawdziwa historia
Jednym z największych nieporozumień dotyczących lewicy jest głębokie niezrozumienie prawdziwej natury tego zjawiska. Wiele osób o postępowej autoidentyfikacji wierzy, że lewicowość to rodzaj modnej politycznej aplikacji, którą można zamówić na smartfonie. Miłą i sympatyczną lewicę z czystymi butami i dużą dawką autoironii poproszę! Niestety, to tak nie działa. W efekcie kolejne pokolenia doświadczają tego samego rozczarowania. Chcą lewicy ze swoich marzeń i wyobrażeń, a dostają coś innego, niż miało być. Jak w dowcipie, w którym gorliwy katolik ginie w powodzi i stając na sądzie ostatecznym, robi Bogu wyrzuty. „Ja się tyle modliłem o ocalenie i nic. Nie uratowałeś mnie, Panie!”. „Ja ciebie nie uratowałem? – protestuje Bóg. – Trzy razy po ciebie ratowników wysyłałem. A ty ich odprawiałeś, bredząc jak nawiedzony: «Nie jadę z wami. Czekam aż mnie Pan Bóg uratuje»”.
To problem, przed którym staje wielu lewicowych intelektualistów, wypatrujących polskiego Berniego Sandersa, a dostających Jarosława Kaczyńskiego, czekających na Willy’ego Brandta i ignorujących lewicowy przekaz Andrzeja Leppera. Dzieje się tak dlatego, że lewica nigdy i nigdzie nie przychodzi na czas, na wymiar i uczesana tak, jak sobie wymarzyliśmy. A jeśli właśnie taka przychodzi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że lewicą nie jest. O coś podobnego chodziło Bertoltowi Brechtowi w słynnym wierszu Do urodzonych już potem z 1939 roku, w którym pisał, że „my, którzy chcemy przygotować ziemię pod dobro i przyjaźń, sami nie możemy być dobrzy i przyjacielscy”³³. Przywódca chińskich komunistów, Mao Tse-tung, powiedział coś bardzo podobnego: „Rewolucja to nie jest proszony obiad albo pisanie wypracowania. Ani też nie malowanie obrazu albo haftowanie; nie może być tak wyrafinowana, tak spokojna i delikatna, tak umiarkowana, miła, kulturalna, powściągliwa i wielkoduszna. Rewolucja to powstanie, akt przemocy, w wyniku którego jedna klasa obala drugą”³⁴.
W słowach Mao czy Brechta trzeba dostrzec mniej lub bardziej gorzką konstatację: lewica nie przychodzi, bo ktoś siedział i dumał, jak by tu nam wszystkim umilić czas, i przysłał lewicę. Nie. Lewica zawsze rodziła się z autentycznej potrzeby, była nieuchronnym skutkiem tego, jak urządzony jest świat, w którym żyjemy. Lewica jest rodzajem efektu ubocznego tworzenia historii świata przez ludzi – istoty niedoskonałe.
Aby urodziła się lewica, niezbędne są dwa elementy. Pierwszym jest potrzeba społecznej zmiany, bunt przeciw akumulacji władzy, niezgoda na to, że ci, którzy władzę posiedli, nie potrafią się nią dzielić. Drugi element konieczny to wiara, że może być inaczej, wiara w postęp. Bunt bez wiary w postęp i społeczną zmianę będzie tylko chaosem. Wiara w postęp bez buntu przeciwko zastanym relacjom władzy to z kolei technokratyzm. Dopiero gdy bunt i wiara się spotkają, rodzi się nowe życie. Powstaje lewica.
Równość? Była, jakieś dwieście tysięcy lat temu
Nierówności. Zazwyczaj to dopiero ich świadomość napędza potrzebę społecznej zmiany. To one są katalizatorem rozmowy o tym, że można inaczej. Temat powrócił przy okazji kryzysu 2008 roku. A jak było wcześniej? Dzięki historykowi gospodarki Walterowi Scheidelowi³⁵ czy ekonomiście Brankowi Milanoviciowi³⁶ możemy przyjrzeć się czasom, w których gromadzenie jakichkolwiek danych nie było jeszcze standardem. Historycy przekonują, że był taki moment, w którym ludzkość miała swój równościowy eden, mniej więcej dwieście tysięcy lat temu. Wcześniej w stadach homo sapiens funkcjonowały formy dominacji znane do dziś ze świata zwierząt: kolejność dziobania. Więksi mają nieograniczony dostęp do kluczowych zasobów, takich jak seks i jedzenie. Mniejszym przypadają resztki. Ewentualnie: zwycięzca bierze wszystko.
Sytuacja zaczęła się zmieniać z powodu trzech kluczowych innowacji. Najpierw (około dwóch milionów lat temu) pewna drobna anatomiczna zmiana w budowie ciała naszych praprzodków umożliwiła bardziej sprawne ciskanie kamieniem. Dzięki kciukowi nawet mniejsi mogli, nomen omen, rzucić wyzwanie samcom alfa. Do tego doszły wynalazki takie jak ogień (800 000 lat temu) i ostrza (700 000 lat temu). One także pomagały w redukowaniu potęgi fizycznie najsilniejszego.
Nastanie równościowego edenu było możliwe także dzięki nomadycznemu stylowi życia ówczesnych społeczności. Bycie w ciągłym ruchu nie sprzyjało akumulacji. Im więcej miałeś, tym trudniej było ci się przemieszczać. Własność się nie opłacała. Na dodatek w istniejących wówczas społecznościach akceptowane były takie mechanizmy jak kradzież czy żebractwo. Antropologowie twierdzą, że były to formy redystrybucji. One jeszcze bardziej zmniejszały pokusę tego, by akumulować. Z kolei z autorytaryzmem radzono sobie za pomocą innych społecznych bezpieczników: plotki, nieposłuszeństwa czy szyderstwa, które były bronią słabych wobec dominacji silnych. Te sposoby przetrwały zresztą w szczątkowej formie po dziś dzień w postaci specyficznego ulicznego humoru, narzekań na „tych na górze” i ludowej alergii na autorytety.