- W empik go
Lgow - ebook
Lgow - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 142 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawdziwy myśliwy nie uważa dzikiej kaczki za szczególnie łakomą zdobycz, w braku wszakże innego ptactwa (rzecz działa się w początku września: słonki jeszcze nie przylatywały, a znudziło mi się już bieganie po polach za kuropatwami), posłuchałem mojego strzelca i wybrałem się do Lgowa.
Lgow – jest to duża wieś w stepie, stoi tam bardzo stara murowana cerkiew o jednej kopule i dwa młyny na błotnistej rzeczce Rosocie. Ta rzeczka w odległości pięciu wiorst od Lgowa zamienia się w szeroki staw, po brzegach i gdzieniegdzie zarośnięty trzciną, zwaną w orłowskiej guberni majerem. Na tym właśnie stawie, na płyciznach albo w zaciszu pomiędzy trzciną, trzymało się i gnieździło niezliczone mnóstwo kaczek wszelkich możliwych gatunków: krzyżówek, podgorzałek, rożeńców, cyranek oraz nurów i innych. Niewielkie stadka raz po raz przelatywały, krążyły nad wodą, a po strzale wzbijały się ich takie chmary, że myśliwy mimo woli chwytał się jedną ręką za czapkę i wołał przeciągle: fuu-u! Poszliśmy z Jermołajem wzdłuż stawu, ale po pierwsze, kaczka – ptak ostrożny – przy samym brzegu się nie trzyma; po wtóre, jeśli nawet jakaś zapóźniona i niedoświadczona cyranka padła ofiarą naszych strzałów i postradała życie, to psy nie były w stanie wydostać jej z gęstych szuwarów: pomimo bohaterskich wysiłków nie mogły ani płynąć, ani stąpać po dnie, i tylko na próżno kaleczyły swoje drogocenne nosy o ostre brzegi trzcin.
– Nie –- odezwał się wreszcie Jermołaj – to na nic: trzeba dostać łódkę… Wracajmy do Lgowa.
Poszliśmy. Nie zdążyliśmy jeszcze odejść kilku kroków, kiedy zza gęstej łozy wybiegł nam naprzeciw dość nędzny wyżeł, tuż za nim zaś ukazał się człowiek średniego wzrostu, w granatowym, mocno wytartym surducie, żółtawej kamizelce, pantalonach koloru gris de lin albo bleu d'amour wsuniętych niedbale w dziurawe buty; na szyi miał czerwoną chustkę, na ramieniu jednorurkę. Zanim nasze psy, z właściwym ich rasie chińskim ceremoniałem, zdążyły się obwąchać z nową dla nich osobistością, która najwyraźniej tchórzyła, kuliła ogon, kładła uszy po sobie, kręciła całym ciałem nie zginając kolan i szczerząc zęby – nieznajomy podszedł do nas i nadzwyczaj uprzejmie się ukłonił. Wyglądał na jakie dwadzieścia pięć lat; jego długie blond włosy przesycone kwasem sterczały w sztywnych kosmykach, niewielkie ciemne oczki mrugały życzliwie, cała twarz podwiązana czarną chustką, jakby od bólu zębów, uśmiechała się słodko.
– Pozwoli pan, że się przedstawię – zaczął łagodnym i przymilnym głosem – jestem myśliwy tutejszy – Włodzimierz… Usłyszawszy o pańskim przybyciu i dowiedziawszy się, że pan był łaskaw wybrać się nad brzeg naszego stawu, postanowiłem, jeżeli pan nie będzie miał nic przeciwko temu, zaproponować panu moje usługi.
Myśliwy Włodzimierz mówił kubek w kubek jak młody, prowincjonalny aktor, grywający role pierwszych amantów. Zgodziłem się na jego propozycję i nie zdążyliśmy jeszcze zajść do Lgowa, a już znałem całą jego historię. Był to uwolniony od poddaństwa sługa dworski; w najwcześniejszej młodości uczono go muzyki, potem służył jako lokaj, umiał czytać i pisać, o ile mogłem wywnioskować, czytywał jakieś książczyny, a teraz żył, jak wielu ludzi w Rosji, nie mając ani grosza, bez stałego zajęcia, żywiąc się chyba manną niebieską. Mówił w sposób nadzwyczaj wyszukany i wyraźnie popisywał się eleganckimi manierami; musiał być także strasznym kobieciarzem i według wszelkiego prawdopodobieństwa miał powodzenie: dziewczęta rosyjskie lubią krasomóstwo. Dał mi do zrozumienia między innymi, że odwiedza czasem mieszkających w sąsiedztwie ziemian, bywa nieraz gościem i w mieście, grywa w preferansa i zna nawet mieszkańców stolicy. Był mistrzem uśmiechów, których miał niezwykłą rozmaitość; do twarzy było mu zwłaszcza z dyskretnym, opanowanym uśmiechem, igrającym na jego wargach, kiedy słuchał z uwagą, co mówią inni. Wysłuchiwał swego rozmówcę, zgadzał się z nim całkowicie, nie tracił wszakże poczucia godności własnej, jakby chciał dać do zrozumienia, że i on może w razie czego, wypowiedzieć swoje zdanie. Jermołaj, jako człowiek niezbyt dobrze wychowany i wcale nie substelny, zaczął go od razu „tykać”. Trzeba było widzieć, z jakim uśmieszkiem Włodzimierz mówił do niego „pan”…
– Dlaczego podwiązuje pan twarz chustką? – zapytałem go. – Zęby pana bolą?
– Nie – odpowiedział – są to raczej zgubne skutki nieostrożności. Miałem przyjaciela, dobry to był człowiek, ale nie myśliwy, jak to się zdarza. Otóż pewnego razu powiada mi: „Kochany przyjacielu, weź mnie z sobą na polowanie, ciekaw jestem się dowiedzieć, na czym polega ta zabawa.” Ja, oczywiście, nie chciałem odmawiać przyjacielowi: postarałem się dla niego ze swej strony o strzelbę i zabrałem go na polowanie. No więc zapolowaliśmy jak należy, wreszcie przyszło nam do głowy odpocząć. Usiadłem pod drzewem, on zaś naprzeciwko mnie i ze swej strony zaczął robić strzelbą egzercycje, przy czym celował we mnie. Prosiłem go, żeby przestał, ale on w swym niedoświadczeniu nie posłuchał mnie. Huknął strzał i zostałem pozbawiony podbródka oraz wskazującego palca prawej ręki.
Tymczasem zeszliśmy do Lgowa. I Włodzimierz, i Jermołaj oświadczyli stanowczo, że bez łódki nie można polować.
– Sęczek ma płaskodenkę – rzekł Włodzimierz – ale nie wiem, gdzie ją schował. Trzeba do niego lecieć.