Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Licho Przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Licho Przeszłości - ebook

Przyjaźń, która nie zna granic, ślepa miłość, która daje siłę i pozornie niewinna przeszłość. Ludzie mieszkający od lat w swoim sąsiedztwie, jedni nadają życiu kolorów, inni poznali sekrety, które mogą wywrócić wszystko do góry nogami. Z pozoru beztroskie życie dwojga najlepszych przyjaciół zamieni się w koszmar, kiedy pojawi się demon z przeszłości, który nie cofnie się przed niczym, aby zabawić się ich kosztem. Jak zmieni się życie jednego z bohaterów, kiedy do drzwi zapuka śmierć? Ktoś jednak zna rozwiązanie ich problemów... Ale czy na pewno?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-961831-5-6
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1.

Robert siedział w swoim samochodzie w wąskiej uliczce, dwie dzielnice od biurowca, w którym pracował. Zastanawiał się, co on tutaj, u diaska, robi i w jakim celu Adam kazał mu tu przyjechać. Nie znał tej części miasta, zwłaszcza, że nie słynęła z dobrej opinii. Uważnie przyglądał się, jak strugi deszczu ściekają po szybach niczym miniaturowe rwące rzeki. Jego wzrok padł na chwilę na graffiti namalowane na rogu budynku – krasnal z wielką czapką, spodniami wiszącymi w kroku i z kopcącym blantem, zwisającym z pełnych sarkastycznego uśmiechu ust. „Kto, u diabła, wymyśla te debilne bazgroły?” – pomyślał. Był zdenerwowany, bo nieprzewidziane opady deszczu w subtropikalnym klimacie zawsze psuły mu nastrój. Pamiętał te okolice jeszcze z czasów studiów i wiedział, że jest tu wiele ciekawych miejsc, knajpek, barów. Robert lubił przedmieścia, na których mieszkał od lat, ale zawsze myślał, że jak się dorobi, to zamieszka w jakimś apartamencie w centrum miasta. Był raczej zamkniętym w sobie facetem, wydawało mu się czasem, że jest wręcz nudziarzem. Chociaż nie korzystałby w pełni z udogodnień centrum miasta, mieszkanie tam wydawało mu się jednak wygodniejsze. Szybciej dojechałby do pracy, mógłby wyjść do kina, kiedy by chciał, zamawiać pizzę i chińszczyznę o każdej porze dnia i nocy – nie mógł tego robić na przedmieściach.

Jego żona Alice uwielbiała peryferia, ciszę i spokój, przesiadywanie na werandzie w ciepłe wiosenne poranki i letnie wieczory przy winie z sąsiadami. Robert doskonale wiedział, że kupno domu było dobrym rozwiązaniem, de facto, czuł się w nim jak w niebie, zwłaszcza u boku ukochanej żony. „Dobrze, że dziewczyny namówiły nas na podjęcie takiej decyzji” – pomyślał. Kiedy Victoria, żona Adama, skończyła studia, wybrali się we czwórkę na wakacje do Hiszpanii. Wtedy też przyszedł im do głowy pomysł, że ­powinni zamieszkać gdzieś blisko siebie. Jakiś czas później pewien biznesmen, deweloper, korzystający z usług firmy MORC Finances, w której pracowali Robert i Adam, miał ­akurat na sprzedaż kilka nieruchomości. Domy, które ich zainteresowały, znajdowały się naprzeciwko siebie na przedmieściach miasta, przy krótkiej spokojnej ulicy. Wzdłuż niej mieściło się zaledwie sześć podobnych do siebie budynków. Alice i Victoria dowiedziały się o tym na wspólnej kolacji, którą ich mężowie urządzili z okazji walentynek. Były zachwycone i od razu zgodziły się na zakup niewielkich posiadłości. Najważniejsze było dla nich to, aby mogły widywać się codziennie. Od lat stanowili zgraną rodzinkę.

Robert podskoczył jak oparzony, kiedy Adam zapukał w szybę.

– Dzięki, że przyjechałeś, samochód nie chciał mi odpalić – powiedział Adam, lekko dysząc ze zmęczenia. Mimo parasola miał przemoczony lewy rękaw marynarki, a neseser ociekał wodą. Nogawki spodni nasiąkły wilgocią, zmieniając swój kolor. Wyglądało na to, że szedł w deszczu dłuższą chwilę.

– Nie ma problemu. Co tu robisz? – zapytał Robert.

– Załatwiałem coś po drodze z pracy, ale ten grat odmówił posłuszeństwa. Muszę wreszcie zainwestować w nowy samochód.

– Tutaj? Miałeś jakieś spotkanie z klientem? Może lepiej wymień olej i zacznij dbać o obecny samochód, wtedy nie będziesz musiał co dwa lata kupować nowego…

– Powiedzmy, że miałem spotkanie. Byłbym jednak wdzięczny, gdybyś nie wspominał o tym dziewczynom, w ogóle nikomu. Jakby ktoś pytał, samochód padł mi już pod firmą, OK? – poprosił Roberta, rzucając w jego kierunku tajemniczy uśmieszek.

– Jasne. Mogę wiedzieć dlaczego?

– Zaufaj mi, to nic ważnego.

Osiedle, gdzie znajdowały się ich domy, powstało dwadzieścia lat temu. Przy cichej i spokojnej Sunrise Street postawiono osiemnaście niewielkich posiadłości przy trzech uliczkach: Cherry Avenue, Almond Avenue i Oakwood Avenue. Adam śmiał się, że osiedle zaprojektował jakiś pijany ogrodnik. Pierwotnie było otulone ubogim pasmem twardolistnego lasu i sąsiadowało z innymi stosunkowo młodymi osiedlami domków-­klonów. Domy przy ­Sunrise Street początkowo również wyglądały jak klony, ale z biegiem lat właściciele przekształcali je wedle własnych upodobań. Dziś już niczym nie przypominały sobowtórów, i dobrze, bo nie wyglądało to wcale tak pięknie. Za każdym razem, kiedy Adam widział osiedle zbudowane z identycznych domków, śpiewał piosenkę zespołu Walk off the Earth z czołówki ulubionego serialu Weeds:

Little boxes on the hillside

Little boxes made of ticky tacky

Little boxes on the hillside

Little boxes all the same

There’s a pink one and a green one

And a blue one and a yellow one

And they’re all made out of ticky tacky

And they all look just the same…

Tradycyjnie nucił ją pod nosem, kiedy mijali sąsiednie osiedle, a Ro­ber­towi znowu utkwił w głowie ten cholerny earworm.

Robert właśnie skręcił w Oakwood Avenue, gdzie po każdej stronie znajdowały się trzy domy. Adam i Victoria mieli z jednej strony za sąsiadów Emily i Edwarda Scottów, którzy wprowadzili się kilka tygodni temu. Edward z racji wykonywanego zawodu pilota rzadko bywał w domu. Po drugiej stronie mieszkał Daniel Green, młody lekarz urolog, który większość czasu spędzał w szpitalu lub prywatnej przychodni.

Alice i Robert sąsiadowali z przeuroczą i spokojną parą Gabrielle i Henrym Andersonami, u których nigdy nic ciekawego się nie działo, odkąd ich syn i córka wyjechali na studia do Nowego Jorku. Dwa razy do roku w trakcie odwiedzin dzieci ich dom promieniuje dziwną aurą świąt Bożego Narodzenia. Po drugiej stronie, naprzeciwko Emily i Edwarda, mieszkał stary wdowiec, Maximilian Nowicky. Niewiele o nim wiedzieli. Wszystkich zastanawiało, czym się zajmował, skoro stać go było na tak piękny dom w tej okolicy, choć sam wyglądał na biedaka. W weekendy opiekował się swoim wnuczkiem, dwunastoletnim Arthurem. ­Chłopak urodził się z lekkim autyzmem i był ­niemową, ale z daleka można go było uznać za całkiem zdrowe dziecko. Czasami bawił się przed domem ze swoim żółwiem, a dziadek pilnował go z ganku. Często też przesiadywali razem, grając w szachy lub karty, albo dziadek godzinami opowiadał coś wnukowi, a on słuchał uważnie z wielkim uśmiechem na buzi. Pan Nowicky rzadko z kimś rozmawiał, zawsze jednak kiwał głową na powitanie sąsiadom i przechodniom.

Robert zaparkował na swoim podjeździe, zgasił silnik i zwrócił się do Adama:

– Jeśli chciałbyś pogadać, to wiesz, że możesz na mnie liczyć? – Robert nie uwierzył w opowieść Adama odnoście do spotkania z klientem. Chciał zmusić kumpla do szczerości. Zbyt dobrze go znał.

– Wiem i wzajemnie brachu – odparł Adam, po czym chwycił swój mokry neseser i ociekającą z deszczu parasol i wysiadł z samochodu, unikając konfrontacji.

Robert wszedł do domu, zdjął buty i płaszcz i – jak zwykł to robić – przywitał się z ukochaną żoną, całując ją w usta. Lubił swoje życie – bezdzietne, spokojne, z żoną pracującą głównie z domu.

– Jak minął dzień? – spytała Alice, która siedziała przy kuchennym stole, pijąc herbatę i czytając magazyn o wnętrzach domów.

– Dobrze. Byłbym wcześniej, ale musiałem się wrócić po Adama. Zadzwonił, że samochód nie chce mu odpalić.

– Dobrze mieć takiego kumpla jak ty. Victoria narzeka, że wraca do domu coraz później – powiedziała Alice, nie spuszczając z oczu fragmentu artykułu o stylistyce mebli holenderskich.

– To wszystko przez Toby’ego, który odszedł z pracy. Ma przez niego masę roboty – odpowiedział, chcąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.

– Może byś mu pomógł? Victorii przydałaby się większa pomoc w domu i przy Tommym. Ona jest zbyt dumna, aby poprosić o nią mnie czy swoją matkę. Zresztą zależy jej, aby Adam miał silne więzi z synem.

– Pogadam z nim, ale nie mogę nic obiecać. Adam nie lubi, kiedy ktoś miesza się w jego pracę – odparł Robert i poszedł na górę przebrać się w coś wygodniejszego. Dopóki nie wiedział, czemu Adam zaniedbuje domowe obowiązki, nie chciał rozmawiać na ten temat.

Po wspólnej kolacji zasiedli przed telewizorem, aby obejrzeć wiadomości. Potem zwykle czytali książki i dyskutowali, a późnym wieczorem chodzili z psami na długi spacer. Tego wieczoru niestety wciąż padało, a Alice nie przepadała za przechadzkami w deszczu. Zwłaszcza że Mellow i Moomoo ­nasiąkali wodą lepiej niż gąbki, a po wejściu do domu wpadali jak na wojnę między nimi a ozdobnymi poduszkami na narożniku w salonie.

– Pójdę się już położyć. Wypuszczę psy do ogrodu. Pamiętaj, proszę, żeby je za pięć minut zawołać, nie chcę mieć rano pobojowiska w salonie.

– Oczywiście, kochanie – odrzekł Robert.

Alice poszła na górę, a Robert nalał sobie szklaneczkę whisky i zasiadł w swoim fotelu, nerwowo stukając palcami po kolanie. Zastanawiał się, czemu, u diabła, Adam ma nagle tyle pracy. Na dodatek musiał zmyślić jakiegoś Toby’ego, żeby go kryć. Dlaczego nie chciał powiedzieć, o co chodzi?

Po kilku minutach Robert wstał, podszedł do drzwi, które wychodziły na ogród, otworzył je i głośno zagwizdał. Po chwili oba psy wleciały do salonu i rzuciły się na narożnik. On sam wyszedł na zewnątrz i usiadł pod daszkiem w wiklinowym fotelu. „Co ty kombinujesz?” – pomyślał. „Może wpadł na jakiś szalony pomysł i organizuje rocznicę ślubu. W końcu mają swoją dziesiątą rocznicę niespełna miesiąc po naszej. Jednak wtedy na pewno powiedziałby mi o tym i poprosił o pomoc w przygotowaniach. Dobrze wie, że nigdy bym go nie wydał, nawet Alice. Coś mi tu śmierdzi”.

Adama i Roberta łączyła niezwykła więź porozumienia. W każdej sytuacji jeden z nich brał na siebie winę drugiego i czego by o sobie nie usłyszeli, przytakiwali. Zwykle wszystko się potem wyjaśniało, do tej pory nie mieli między sobą tajemnic. Nagle przez głowę przeszła mu niezbyt przyjemna myśl, że może Adam wpadł w jakieś tarapaty. Na studiach zdarzało mu się wplątywać w kłopoty, ale zwykle były to dość niewinne sytuacje. Victoria wydobyła z niego wszystko, co najlepsze, i spełniła jego marzenia o stworzeniu domu, atrakcyjnej żonie i synku, którego będzie mógł wychować na porządnego faceta. Chciał dać Tommy’emu przykład ojca, którego sam nigdy nie miał. Robert nie wiedział, w co wierzyć, ale czuł, że coś jest na rzeczy, w końcu znali się z Adamem jak łyse konie.Rozdział 2.

Dom Alice i Roberta Collinsów nie wyróżniał się niczym szczególnym w sąsiedztwie: poddasze, czerwona cegła i ciemnobrązowa dachówka. Wyjątek ­stanowiła wielka drewniana weranda od frontu. Miała ona dla Alice szczególne znaczenie. Kiedyś miała być miejscem zabaw jej dzieci. Taki był zamysł, gdy po kupnie domu zaprojektowała ją osobiście i zleciła fachowcom jej wykonanie. Obecnie stanowiła centrum jej życia codziennego. Prawie każdego dnia weranda służyła jej za miejsce pracy, kącik do picia porannej kawy, przestrzeń dla spotkań towarzyskich i, co najważniejsze, cosobotnich pogawędek przy śniadaniu z dziewczynami z sąsiedztwa.

– Gdyby jeszcze kilka miesięcy temu ktoś mi powiedział, że będę mieszkać na takim nudnym zadupiu, wyśmiałabym go – rzuciła Emily, która niedawno dołączyła do ich grona. – Ale powiem szczerze, że dzięki wam, dziewczęta, to miejsce zyskało dla mnie zupełnie inną wartość.

Emily skończyła niedawno czterdzieści pięć lat, a przez ostatnie dwadzieścia lat była stewardesą w jednej z arabskich firm lotniczych. Tak też poznała swojego męża Edwarda, pilota samolotu, na którego pokładzie pracował. Przez poważną kontuzję kolana musiała zrezygnować z pracy. W sumie jedyne, co w niej kochała, to podróże w ­nieznane i to, że czasami trafiali na pokład razem z mężem, co sprawiało, że czuli się trochę jak w podróży poślubnej.

– Jak to jest żyć na walizkach? – spytała Gabrielle. Niewinna, grzeczna, ułożona i małomówna sąsiadka, najstarsza z grona. Trzymała w ręku kubek z kawą i zamierzała właśnie sięgnąć po kolejny kawałek ciasta, który upiekła zeszłego wieczoru. Drożdżówka z owocami leśnymi, za którą dziewczyny przepadały. Co sobotę raczyła swoje koleżanki jakimś wypiekiem domowej roboty. Lubiła również rozpieszczać tym swoje dzieci, ale one już od dawna tu nie mieszkały. Sprawiało jej przyjemność, kiedy przyjaciółki chwaliły ją, jak wspaniale wyglądają jej wypieki i jak cudownie smakują!

– Wiesz, trzeba to lubić, inaczej można zwariować. Praca pilota i ­ste­wardesy jest bardzo trudna. Oboje z mężem kochamy podróże, nigdy nie planowaliśmy założenia rodziny czy kupna domu. Gdyby nie przeklęta kontuzja, to do śmierci szlajałbym się z Edwardem po świecie!

– Musisz mieć tysiące przygód do opowiedzenia! Tęsknisz za tym? – Victoria siedziała z pięciomiesięcznym niemowlakiem na rękach i karmiła go piersią. Ostatnio sama zatęskniła za życiem beztroskiej nastolatki. Miała cichą ­nadzieję, że ktoś podziela jej tęsknotę za tym, co już nie wróci.

– Nie ujęłabym tego jako tęsknoty. Staram się przyjmować z podniesionym czołem to, co życie mi funduje. Nie zastanawiam się nad tym zbytnio. Dziś dostrzegam to, czego kiedyś nie doceniałam, kubek gorącej kawy, papierosek, który wreszcie mogę dokończyć w spokoju. Z mężem widujemy się z taką samą częstotliwością, a jedyne, co się nie zmieniło, to to, że seks uprawiamy w tym samym łóżku – odpowiedziała Emily ze szczerym uśmiechem. Mówiła zawsze tak, jakby niczym się kompletnie nie przejmowała i znała odpowiedź na każde pytanie. Przynajmniej tak czasem odczuwały dziewczyny, kiedy z nią rozmawiały. Nawet najnudniejszą historię potrafiła opowiedzieć tak, że wszyscy chętnie jej słuchali. Nie miała też oporu przed ­komplementowaniem czy krytyką. Pewność siebie i asertywność były jej ­cechą ­wrodzoną i wielkim atutem.

Gabrielle aż się zarumieniła na słowo seks. Nie była może jakąś dewotką, ale nie umiała rozmawiać z nikim o sprawach intymnych. Za każdym razem, gdy któraś z dziewczyn poruszała temat seksu, ona milczała i wpadała w zażenowanie, choć nie miała wyraźnego powodu. Gabrielle od trzydziestu dwóch lat była żoną Henry’ego, nie miała do opowiedzenia żadnych pikantnych historyjek. Zarówno ona, jak i jej mąż zostali wychowani w dość pobożnych rodzinach i wyznawali raczej tradycyjne wartości. Miała dwójkę dorosłych już dzieci, które uciekły w świat za marzeniami, a ona nie mogła się doczekać wnucząt. Od ośmiu lat spotykała się na pogaduszki z Alice i Victorią. Była dla nich trochę jak przyjaciółka, trochę jak ciotka. To do niej uciekały po porady w sprawie gotowania. Victoria myślała nawet, że w razie potrzeby prędzej zostawiłaby swojego synka Thomasa z nią niż z własną matką.

– Mój mąż jest zadowolony z tego, że jest jak jest. Ważne, że mamy siebie nawzajem, on jednak nie jest tak silny psychicznie jak ja. Szczerze mówiąc, nie wiem, co ja z nim pocznę, kiedy wyślą go na emeryturę. Oby pozwolili mu latać do śmierci! – stwierdziła Emily.

Alice od samego początku zachwycała się nową sąsiadką, uwielbiała jej opowieści i to, jakie ma wyluzowane, a jednocześnie trzeźwe podejście do życia. Twardo stąpała po ziemi i jako jedyna rozumiała, co oznacza życie bez dzieci. Wydawało się jej, że to bratnia dusza, tylko z szaloną ­osobowością. ­Przeciwieństwo jej samej, czyli opanowanej i spokojnej. Alice wiedziała, czego chce od życia, co może osiągnąć, i przyjmowała wszystko z uśmiechem na twarzy.Rozdział 3.

– Jest niedziela, czy naprawdę musiał iść do biura? Kretyn myśli, że wierzę w każde jego słowo, że nagle ma tyle pracy. – Victoria z całych sił starała się, żeby nie zacząć rzucać talerzami w obecności Alice.

– Robert mówił, że dostał sprawy ważnego klienta po jakimś ­Tobym. Podobno odszedł z pracy i zostawił po sobie wielki syf – powiedziała Alice.

Przyglądała się, jak jej przyjaciółka siedzi na sofie. Miała na sobie dziwaczny stanik, z którego wystawały buteleczki laktatora, a ten wydawał dźwięki małego odkurzacza, odciągając mleko. Jej synek leżał grzecznie w bujaku, przyglądając się wiszącym nad jego główką grzechotkom. Jego oczka wpatrywały się w nie z zaciekawieniem, a rączki i nóżki wierzgały we wszystkie strony. Kiedy rączki trafiały w zabawki, a te wydawały dźwięki, mały przez chwilę wpadał w bezruch i robił wielkie oczy, jakby nie wiedział, co to znowu za dziwactwo.

– Gówno mnie to obchodzi. Mamy małe dziecko! Powinien powiedzieć szefowi, żeby zwalił tę robotę na kogoś innego! Od urodzenia ­Thomasa ma nawał pracy. Założę się, że sam bierze na siebie więcej, żeby nie musieć zmieniać pieluch! – Victoria odłożyła buczące urządzenie i wstawiła jedną z butelek do lodówki. Zarzucając na siebie bluzkę, przez przypadek strąciła na ­podłogę kubek po kawie. Na szczęście był pusty i się nie rozbił, ale uderzenie wystraszyło Thomasa, który zaczął głośno płakać.

– Daj spokój, Adam jest świetnym ojcem, sama mówiłaś – powiedziała Alice i sięgnąwszy po kubek, postawiła go na swoim miejscu.

– Owszem, ale w niedziele miał pomagać mi w domu, żebym mogła odpocząć po ciężkiej harówce przez cały tydzień. Mówię ci, macierzyński to nie urlop. Kto, do chuja, nazwał ten czas urlopem? Powinien dostać w mordę! Albo w jaja, bo to na pewno był facet! – Victoria próbowała uspokoić ­płaczącego synka, jednocześnie zmieniając mu pieluchę.

Kupka z łatwością przemieściła się z pieluchy aż po same pachy. ­Tommy usiłował przekręcić się na brzuszek, co nie pomagało w zmianie pampersa. Po chwili jego zawartość znalazła się na dłoniach Victorii i obiciu kanapy. W całym salonie rozprzestrzenił się cudny zapach niemowlęcej kupki. Dobrze, że jak każda matka, Victoria nie odczuwała tego zapachu jako smrodu, była bowiem bardzo wrażliwa na wszelkie zapachy. Dzisiaj była wyjątkowo zdenerwowana, bo maluch nie ­dawał im spać. Od kilku dni mylił noc z dniem, przez co oboje z Adamem byli niewyspani i wyczerpani.

– Pamiętaj, że masz mnie. Jestem po drugiej stronie ulicy, wystarczy głośno krzyknąć i cię usłyszę. Nawet w negliżu przybiegnę na ratunek! – Alice wstała prędko, chwyciła malca pod pachy i podniosła, aby w powietrzu Victoria mogła zdjąć z dziecka wszystkie ubranka, po czym chwyciła go i poszła do kuchennego zlewu umyć mu plecy i pupę.

Alice uwielbiała tego małego berbecia. Była dumną matką chrzestną dziecka swojej najlepszej przyjaciółki. Nie mogła się doczekać, aż Victoria będzie miała pełne ręce roboty albo wróci do pracy i zacznie w końcu zostawiać Thomasa pod jej opieką. Już wyobrażała sobie, jak bawi się na werandzie lub gania się z psami po ogrodzie, kiedy jego mama robi porządki w domu.

– Najgorsze jest to, że muszę ze wszystkim radzić sobie sama. Własnej matki nie mogę poprosić o pomoc. Całe życie mi powtarzała, że jako ­samotna matka ciężko jej było mnie wychować i musiała sobie radzić sama, bo jej rodzice nie mieli ochoty zajmować się bękartem – powiedziała Victoria.

Alice znała sytuację przyjaciółki i jej trudną relację z matką. Martha – matka Victorii – była dobrą kobietą, miała ciężkie życie i kochała córkę całym sercem. Codziennie dzwoniła zapytać, jak się miewają. Nie widywała się z nią często, bo ciągle podróżowała z Paulem – ojczymem Victorii. Alice nie do końca rozumiała, dlaczego Victoria nie widzi tego, że jej matka robiła co mogła, aby dobrze ją wychować. Co więcej, świetnie sobie poradziła, bo jej córka to mądra, samowystarczalna i pewna siebie kobieta. Martha ma prawo do własnego szczęścia po tym wszystkim, przez co przeszła. Wreszcie znalazła faceta, który ją pokochał, docenił i o nią zadbał. Pokochał też Victorię jak własne ­dziecko. Nie chciała tego jednak komentować. Zdarzyło jej się usłyszeć, że skoro sama nie ma dzieci, to nie ma pojęcia, jak to jest, i nie powinna się w tym temacie wypowiadać.

– Szkoda, że matka Adama nie żyje, wielka strata. Nie mogła się ­doczekać wnuka, pewnie byłaby tu na każde moje zawołanie, złota kobieta… – dodała Victoria.

– To fakt, Robert też za nią przepadał. Szkoda, że nie poznałam jej lepiej.

– Już nie wiem, kto miał gorzej. Moja matka jako nastolatka z brzuchem i bez ojca dziecka czy matka Adama z mężem pijakiem i hazardzistą, który jedyne, co umiał dobrze robić, to zaliczać swoje stażystki.

– Szczęście, że Adam wyrósł na człowieka honoru.

Adam był najlepszym przyjacielem męża Alice, ona sama od początku nawiązała z nim wyjątkowo przyjacielską relację.

– To prawda, jako mężczyzna i mąż jest idealny. Daje jednak ciała, jeśli chodzi o dziecko, boi się je nawet wykąpać.

– Nauczy się powoli. Faceci czasem wolą podkulić ogon i uciec od obowiązków. Nie wiadomo jednak, czy ze strachu, że zrobią coś źle, czy dlatego, że wolą, aby wyręczyła ich w tym kobieta. Może potrzebuje trochę czasu, żeby przywyknąć do tego, że jest ojcem i jest wam potrzebny bardziej niż do tej pory.

Alice pomyślała o swoim mężu, byłby wspaniałym ojcem. Pamiętała, jak ubolewał, że nie mogą mieć dzieci. Z czasem oboje się pogodzili ze swoim losem i potrafili swobodnie rozmawiać o tym z ludźmi. Wiedząc, że nigdy nie będą mogli mieć potomstwa, postanowili cieszyć się ­wspólnym życiem. Byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, rzadko się kłócili i w większości kwestii mieli podobne poglądy. Spędzali ze sobą dużo czasu, nie musieli zamieniać nawet słowa, żeby czuć się dobrze w swoim towarzystwie. ­Alice codziennie dziękowała losowi za takiego męża. Dwa lata temu adoptowali dwoje szczeniąt ­porzuconych pod bramą schroniska. Psa nazwali Marshmallow, kojarząc jego wygląd ze słodką pianką, choć zwykle wołali na niego Mellow, był mieszańcem labradora i miał piękną jasną sierść, suczka nosiła imię Moomoo, w skrócie Moo – była mieszanką nie wiadomo jakiej rasy, ale przez umaszczenie wyglądała trochę jak słodki cielaczek. Robert uwielbiał psy, mocno przeżył stratę swojego owczarka, którego adoptował, będąc na studiach. Marshmallow i Moomoo od początku ­zajmowali w jego życiu ważne miejsce, traktował je czasem jak swoje dzieci.

– Tak, szkoda tylko, że zanim się nauczy, to zdążę zrobić mu krzywdę. Obawiam się, że cała moja cierpliwość skumulowała się w łożysku i opuściła mnie na dobre przy porodzie.

Alice uśmiechnęła się z politowaniem. Widziała, jak ciężko Victoria przechodziła czas rozregulowania hormonalnego, i szczerze jej współczuła. Baby blues nie ułatwiał jej życia. Pocieszała ją tym, że szybko wróciła do swojej figury i świetnie wyglądała, choć dziś przypominała bardziej strach na wróble.Rozdział 4.

Dokładnie za tydzień Alice i Robert mieli obchodzić swoją dziesiątą rocznicę ślubu. Wyprawiali z tej okazji przyjęcie w domu, zamówili catering i dekoratorkę. Nie było ich stać na huczne wesele, ale rocznice zawsze spędzali na najwyższym poziomie, na jaki mogli sobie pozwolić. Alice miała ­nadzieję, że w ten ważny majowy weekend pogoda dopisze i będą mogli rozłożyć stoły oraz dekoracje w ogrodzie. Dziś deszcz pokrzyżował jej plany, zamierzała zasadzić różowe i fioletowe bratki. W tym roku postanowiła, że kwiaty przed domem będą w takich właśnie barwach. Uznała, że idealnie dopasują się do ­różowych piwonii, które zasadziła wzdłuż werandy na jesieni. Do tej pory Alice łudziła się, że zakwitną w sam raz na przyjęcie, ale teraz już wiedziała, że potrzebują na to więcej czasu. Zaprosili wszystkich sąsiadów z Oakwood Avenue, rodziców i dwoje znajomych z firmy Roberta.

Alice stała nad kuchennym blatem, pijąc poranną kawę z mlekiem migdałowym. Często bywała sama w domu, lubiła wtedy rozmyślać o tym, jak było kiedyś, choć niektóre wspomnienia już zaczęły się zacierać w pamięci. Robert wyszedł do pracy, kiedy jeszcze spała, miał jakieś ważne spotkanie z klientem. Był dobrym prawnikiem, a firma go doceniała. Razem z Adamem dbali o legalność interesów klientów i firmy już od kilku dobrych lat. Kiedy poznała Roberta, chciał bronić niewinnych w sądzie, ale Adam załatwił mu dobrą posadę w korporacji, w której sam pracował. Dzięki temu stać ich teraz było na spłatę kredytu za ten piękny dom. Choć to Robert wyraźnie był głową ich małej rodziny, pozwalał, aby to Alice zajmowała się finansami domowymi.

Alice wychowywała się w domu pełnym miłości i szacunku, w którym jej rodzice od lat byli ze sobą szczęśliwi, starając się zapewnić swoim dzieciom wszystko to, co najlepsze. Miała również starszego o pięć lat brata – Davida. Ten po studiach ulotnił się do Kanady i poślubił kobietę, która urodziła mu trójkę dzieci. Raz do roku wysyłał siostrze kartkę urodzinową. Na swój ślub nie raczył zaprosić nikogo z rodziny. Rodzice szybko wybaczyli mu ten wybryk, tłumacząc, że był młody i zakochany, a poza tym nie chciał narażać nikogo na koszt podróży. Zresztą na ich ślubie byli obecni wyłącznie oni sami i świadkowie. W każde święta Bożego Narodzenia brat przylatywał ze swoją żoną i gromadką dzieci do rodzinnego domu. Wtedy też widywali się przez jedno krótkie popołudnie i prowadzili mało znaczące grzecznościowe rozmowy.

Alice ukończyła szkołę marketingu i promocji, zaraz po studiach ojciec załatwił jej staż w firmie reklamowej swojego kolegi. Szybko sprawdziła się w roli asystentki głównego szefa do spraw marketingu i po niecałym roku zaproponowano jej etat, który odrzuciła. Jej ukrytą pasją było ­projektowanie, głównie ogrodów, kochała grzebać przy kwiatach. Po zakończeniu ­potrzebnych kursów założyła własną działalność, zostając ­projektantką wnętrz i ogrodów. Alice kochała swoją pracę, zwłaszcza że większość zadań wykonywała w domu przy komputerze. Złościło ją nawet, kiedy kilka razy w tygodniu musiała ­podjechać do miasta na spotkania, zakupy, do banku czy urzędu.

Dziś myśli Alice krążyły wokół dnia, w którym poznała Roberta. Było to na jednej z imprez studenckich. Wtedy była studentką trzeciego roku i kończyła pisać pracę licencjacką. Tego popołudnia wybrała się ze znajomymi na koncert nieopodal swojej uczelni. W ciepłą ­majową środę tłumy studentów grillowały między budynkami. Na placu twórczym – jak go nazywali jej znajomi – stała prowizoryczna muszla koncertowa, gdzie różnorakie występy, kabarety i inscenizacje studenckie odbywały się każdego ciepłego wieczoru. Robert wypatrzył ją z daleka, wysoka, szczupła szatynka o brązowych oczach stała z piwem w ręku i rozmawiała z koleżanką. Jako jedna z niewielu wokół wciąż ­wyglądała na trzeźwą, w przeciwieństwie do jej towarzyszki, która ledwo trzymała pion. Niby nie wyróżniała się z tłumu niczym szczególnym. Miała na sobie granatową, zwiewną sukienkę przed kolano, ciemnobrązowe botki na niewysokim obcasie i czarną skórzaną kurtkę. Jej ciemne, gęste włosy opadały niesfornie na oczy, co chwila odgarniała je z czoła. Wyglądała jak przeciętna urocza dziewczyna, jednak dla Roberta była zjawiskowa.

Kiedy wreszcie odważył się zaczepić rozmowę, Alice spojrzała w jego wielkie brązowe oczy i dostrzegła piękny uśmiech. W tamtej chwili nie była jeszcze świadoma, że należała już do niego. Ona opowiadała mu o sobie, on jej uważnie słuchał. Po chwili wiedział już, że to kobieta, z którą chciałby się zestarzeć. Wdzięczny był swojej przyszywanej kuzynce, że go tu zaprosiła, choć wcale nie miał ochoty przychodzić w takie miejsce. Studia i szalone czasy imprez miał już za sobą. Po prawie trzygodzinnej rozmowie Alice powiedziała, że musi już wracać, bo jej koleżance najwyraźniej urwał się film. Robert poprosił o jej numer telefonu, a ona z chęcią wpisała mu go w telefonie. Chwyciła pijaną koleżankę pod ramię i oddaliła się w stronę jednego z akademików.

– Zaraz się zrzygam – stwierdziła pijana dziewczyna.

– Uwierz mi, ja też. – Alice miała ochotę zwymiotować, ale bynajmniej nie z upojenia alkoholowego. To było podniecenie, przez ­które nogi się pod nią uginały. – Ależ się obie nawaliłyśmy – zażartowała.

Tego wieczoru Alice nie poznała Victorii, która zginęła gdzieś w tłumie, szalejąc z nowo poznanym chłopakiem. Spotkały się dopiero dwa miesiące po koncercie, na dwudziestych szóstych urodzinach Adama. Ten wieczór zapoczątkował ich niezwykłą przyjaźń.

Na tym samym koncercie Adam stał pochłonięty słuchaniem rockowej ballady amatorskiego zespołu grupy studenckiej o nazwie, której nikt nie zapamiętał. Co chwila ukradkiem spoglądał na jakąś studentkę, zastanawiając się, jak wyglądałaby bez ubrania. Na jego twarzy pojawiał się wtedy dziwny, ledwo widoczny uśmiech. Jego myśli uparcie krążyły wokół dziewczyny, w której zakochał się już dawno temu, a która siedziała na ramionach potężnego osiłka i wymachiwała rękoma w rytm muzyki. Victoria właśnie rozładowywała stres przed nadchodzącą letnią sesją egzaminacyjną, zimową ledwo ­zaliczyła. Mama namówiła ją do studiowania pedagogiki. Uwielbiała to, choć nigdy nie przyznała tego swojej lekko apodyktycznej matce. Jej nowo poznany chłopak nosił ją na swoich silnych ramionach niczym piórko, z dumą prezentując swoje muskularne ciało przed innymi samcami. Dla Victorii był tylko kilkudniową przygodą, bo jak twierdziła, nie dorastał jej intelektem do pięt. Sama była wesołą i atrakcyjną blondynką o zielonych oczach i nie miała najmniejszego problemu w znajdowaniu sobie partnerów.

Adam poznał Victorię sześć lat wcześniej, kiedy na pierwszym roku studiów prawniczych Robert przyprowadził go na święta Bożego Naro­dzenia do swojego rodzinnego domu. Victoria miała wtedy czternaście lat, była pyzatą, śliczną i nieśmiałą nastolatką. Jej ojczym – brat matki Roberta – poślubił jej matkę kilka miesięcy wcześniej. To były jej drugie święta u przyszywanej rodziny. Victoria czuła się tu lepiej niż u siebie w domu, gdzie jej dziadkowie wstydzili się jej istnienia. Rok wcześniej poznała Roberta, oboje byli jedynakami, porzuconymi przez swoich ojców. Matka Victorii zaszła w ciążę jeszcze jako nastolatka podczas wakacji za granicą, biologiczny ojciec nie przyznał się do dziecka. Natomiast dziadkowie nie interesowali się nią zbytnio, wstydząc się za córkę, sami ­wychowani w bogobojnej rodzinie. Za to nowa rodzina przyjęła ją z otwartymi rękoma i traktowała jak jedną z nich. Matka Roberta, Amelia, była ciepłą i życzliwą osobą. Cieszyła się, że będzie miała tylu gości przy wigilijnym stole. Cały rok zajmowała się chorym ojcem, który do niedawna pomagał jej wychowywać syna po tym, jak mąż zostawił ją ciężarną i uciekł, Bóg wie gdzie, z inną kobietą. U dziadka Roberta pojawiły się objawy demencji zaraz po tym, jak zmarła jego żona. Robert kończył wtedy ogólniak i choć babcia go bardzo kochała, był związany głównie z dziadkiem, który był dla niego poniekąd ojcem.

– Mamo, dziadku, poznajcie mojego przyjaciela i współlokatora Adama – wykrzyknął Robert, wchodząc do domu.

– Witajcie chłopcy! – Amelia rzuciła się w pośpiechu, by przytulić syna, którego nie widziała od kilku tygodni; nie zastanawiając się, uściskała również Adama. – Wchodźcie, proszę! Zaraz siadamy do stołu.

Dziadek Roberta siedział przykryty kocem w swoim bujanym fotelu pod oknem w salonie, nie usłyszał, kiedy weszli do pokoju. Miał na sobie stary garnitur, koszulę w kratkę i starannie zawiązany krawat. Mimo swojego wieku zawsze dbał o to, aby w święta wyglądać porządnie.

– Dziadku, to mój przyjaciel Adam, opowiadałem ci o nim ostatnio.

– Bardzo mi miło pana poznać, wiele o panu słyszałem – powiedział Adam, wyciągając rękę w geście przywitania.

– Jestem Charles – odpowiedział cicho starzec, uścisnął rękę Adama i uś­miechnął się. Nagle odwrócił głowę w stronę okna. – Spójrzcie, gdzie kretyn zaparkował! – krzyknął z oburzeniem. – To mój podjazd!

– Spokojnie, dziadku, to samochód Adama – wyjaśnił Robert.

Dziadek odchrząknął z niesmakiem, skierował wzrok na Adama i powiedział:

– Dlaczego nie spędzasz świąt ze swoją rodziną? – Chociaż nie miał nic przeciwko, aby Adam spędził z nimi święta, było to dla niego dziwne, że woli przebywać z obcymi ludźmi niż z własną rodziną.

– Rodzice się rozwodzą, nie mam ochoty słuchać ich kłótni. Nasłu­chałem się przez całe życie. Każde z nich chce, żebym spędził święta u niego, a ­rozdwoić się nie mogę, więc wybrałem najlepszą opcję – propozycję, którą dostałem od Roberta, aby przyjechać do was. Pana córka nie miała nic przeciwko – odrzekł Adam. Nie był zażenowany ­niegrzecznym pytaniem dziadka, Robert ostrzegł go, że przez swoją chorobę nie miał hamulców.

– Cześć Robercie!

Nagle doszedł ich donośny głos zza pleców.

– Pamiętasz moją żonę Marthę i jej córkę Victorię? – zapytał Poul.

– Witaj, wujku. Oczywiście, że pamiętam. Cieszę się, że znowu możemy razem spędzić święta. Adamie poznaj mojego wuja Poula, jego żonę Marthę i córkę Victorię, która od niedawna jest moją młodszą kuzynką. Moi mili, poznajcie mojego przyjaciela Adama.

Wuj uścisnął mocno rękę Adama, Martha skinęła głową z wielkim uśmiechem na twarzy. Victoria miała gdzieś wszystkich naokoło, rzuciła „cześć”, odwróciła się na pięcie i zniknęła w korytarzu.

– Nie miejcie jej za złe, ma dopiero czternaście lat, a już przeżywa pierwsze zawody miłosne… – rzekła lekko zażenowana Martha.

Adam stał, jakby piorun w niego strzelił, nie mógł wydusić słowa. Strzała Amora przeszyła jego serce. Miał dwadzieścia lat, a to była jeszcze nastolatka, choć wyglądała na dużo starszą. Przez resztę wieczoru musiał uważać, aby nikt się nie zorientował, jakie emocje nim targają. Ukradkiem przyglądał się dziewczynie, która siedziała naburmuszona przy stole i kręciła puklem swoich prostych i długich blond włosów, ignorując przy tym całe towarzystwo.

W takim gronie spotykali się przy wigilijnym stole aż do momentu, kiedy Robert przyprowadził pierwszą dziewczynę, którą traktował poważnie – Alice. To były ich najlepsze święta w życiu. Alice zaczęła studia magisterskie, od kilku miesięcy przyjaźniła się z Victorią, miała fantastycznego faceta, za którym szalała bez opamiętania, którego kochała, i to z wzajemnością. Cieszyła się, że nie musi spędzać świąt w domu, bo jej brat przyjechał właśnie po raz pierwszy ze swoją ciężarną żoną. Chciała mu pokazać, jak bardzo zabolało ją to, że nie była zaproszona na ich ślub. Postanowiła więc, że nie wróci do domu na święta.

Dla Victorii był to równie ważny wieczór, ­ponieważ oznajmiła, że zaręczyła się z Adamem. Choć znali się od lat, byli ze sobą zaledwie pół roku, stąd zdziwienie na twarzach domowników. Na ­szczęście ­wszyscy przepadali za jej wybrankiem. Adam tydzień przed świętami wręczył Victorii pierścionek zaręczynowy. Była jego pierwszą prawdziwą miłością i zamierzał szybko ją usidlić. Victoria zakochała się w Adamie dzień po pamiętnym koncercie, kiedy to obudziła się ledwo żywa w mieszkaniu chłopaków, w łóżku Roberta.

– Żyjesz, siostra?

Victoria bardzo lubiła, kiedy Robert nazywał ją siostrą, czuła się wtedy jak kochane i zaopiekowane dziecko.

– Co ja tutaj robię? – zapytała zmieszana.

– Nic nie pamiętasz? Dobrze, że Adam nie spuścił cię z oka. Kto wie, gdzie wylądowałabyś z tym wielkoludem. Twoi znajomi gdzieś się ulotnili, a ty nie byłaś w stanie powiedzieć, który pokój zajmujesz w akademiku. Postanowiliśmy więc nie zostawiać cię na pastwę głupawego wikinga, z którym szalałaś. Kiedy poszedł się odlać w krzaki, Adam przerzucił cię przez ramię i uciekliśmy do nas – opowiedział Robert.

Victoria nigdy nikomu nie była tak wdzięczna. Poczuła, jak wiele razy wcześniej, że ma w Robercie prawdziwego brata. Jednak pierwszy raz zauważyła że Adam to nie tylko jego przygłupi kumpel, który co Wigilię wpatruje się w nią jak w święty obrazek, ale facet, na którego warto zwrócić uwagę. W pośpiechu wypiła mocną kawę na kaca, odwróciła się w stronę Adama i powiedziała:

– Czuję, że jestem ci coś winna. Może dasz się zaprosić na obiad w ramach podziękowania? – zapytała lekko zawstydzona.

Adam stał jak wryty, nie miał pojęcia, czy to zapowiedź czegoś wielkiego, czy tylko zwykłe spotkanie dwojga znajomych. Robert śmiał się po cichu, widząc, jak Adam cierpi męki i nie potrafi nawet odpowiedzieć na pytanie.

– Idź się ogarnąć, Adam przyjdzie po ciebie o czwartej. Będzie czekał pod głównym wejściem do twojego akademika – odpowiedział za niego.

– OK, świetnie. Do zobaczenia. – Victoria uściskała Roberta i mrugnęła do wciąż zamrożonego Adama.

– Chyba czas się ustatkować i wyprowadzić z tej nory – odrzekł Robert.

– Zdecydowanie! – odparł wreszcie Adam.

Victoria często wspominała historię, jak poznała swojego męża, lubiła ją opowiadać. Wydawała jej się nader romantyczna – Adam, rycerz na białym koniu, wyrwał ją ze szponów bestialskiego bezmózga na sterydach. W trzecią rocznicę pamiętnego koncertu Robert i Alice wzięli skromny ślub cywilny. Miesiąc później w czerwcowy weekend Victoria i Adam wyprawili huczne wesele na dwieście osób.Rozdział 5.

Rocznica Roberta i Alice wypadała w piątek, a przyjęcie wyprawiali w sobotę. Chcieli mieć czas w niedzielę na wytrzeźwienie i spakowanie walizek. Robert przygotował dla Alice niespodziankę w postaci tygodniowego pobytu na Karaibach. Musiał się nieźle natrudzić, aby jego żona nie odkryła, co planuje. Zawsze chciała tam pojechać, ale do tej pory nie było ich na to stać. Robert odkładał pieniądze od dwóch lat, tak aby Alice nie zauważyła, że coś znika ze wspólnego konta w banku. Całym przyjęciem zajęła się Alice, Robert wiedział, że będzie dopracowane w najmniejszych szczegółach. W nic się nie wtrącał i zgadzał się na wszystko, widział, ile to dla niej znaczy.

Robert przyjechał do biura całkowicie zamyślony, nie potrafił się tego dnia na niczym skupić. Z jednej strony myślał, jak dopiąć wszystko na ostatni guzik w pracy, aby nie musiał o niej myśleć na wczasach. Z drugiej strony zastanawiał się, co dzieje się z jego przyjacielem. Adam siedział przy swoim biurku i rozmawiał z kimś przez telefon, a kiedy zobaczył Roberta w progu, natychmiast przerwał rozmowę.

– …rozumiem, w takim razie proszę o przesłanie umowy, sprawdzę ją i prześlę poprawioną wersję. Przepraszam, ale muszę kończyć. Czekam na maila, pozdrawiam. – Odłożył słuchawkę.

– Można? – zapytał Robert.

– Nie pytaj. Siadaj i gadaj – odparł Adam.

Robert zamknął za sobą drzwi i usiadł naprzeciwko Adama.

– O co chodzi z tymi nadgodzinami? Niedziele w pracy? – zapytał wprost, chcąc szybko poznać prawdę. Już od kilku dni zabierał się do podjęcia tej rozmowy, odwlekał ją chyba dlatego, że nie chciał znać prawdziwej przyczyny dziwnych ostatnio zachowań Adama.

– Dzięki za Toby’ego, mnie już zabrakło pomysłów, jak się tłumaczyć.

– Co się dzieje? Mogę cię kryć, ale wolałbym wiedzieć, że w słusznej sprawie…

– Szczerze mówiąc, nie byłem na to gotowy, że dziecko daje tak w dupę. Od kilku tygodni nie śpię. Uwierz lub nie, ale nie wyrabiam się z robotą, bo o dziesiątej padam na pysk. Zamykam się tu i robię sobie sjesty, śpiąc na tej twardej jak kamień podłodze…

– OK, to rozumiem, ale wiesz… Victoria też potrzebuje snu.

– Jasne, obiecuję się poprawić, he, he – powiedział jak na spowiedzi Adam.

– Co robiłeś i gdzie był twój samochód? Nie powiesz mi, że tam skąd cię odebrałem, bo byłeś cały przemoczony. – Robertowi nie było do śmiechu. Adam może i nie kłamał z tymi sjestami, ale miał wrażenie, że coś innego było na rzeczy. Wyczuwał kłamstwo kumpla na odległość.

– Byłem na rehabilitacji łokcia w tym nowym centrum dla sportowców. Chciałem wrócić na piechotę do biura, żeby się z tobą zabrać do domu, ale w tym deszczu zaraz zmókł mi but i cholernie mnie obtarł, więc poprosiłem, żebyś podjechał gdzieś blisko. Jeszcze boli mnie pięta po pęcherzu.

– Myślałem, że już zakończyłeś rehabilitację.

– Owszem, ale ostatnio łokieć znów zaczął boleć, więc postanowiłem, że skonsultuję się ze specjalistą.

– Świetnie, a jaka jest prawdziwa wersja wydarzeń? – Robert rzucił w Adama wściekłym spojrzeniem.

Adam wiedział, że przyjaciel umie przejrzeć go na wylot, a on nie ­potrafił go okłamać. Nie chciał tego robić, bo kochał go jak brata i w ogień by za nim skoczył. Robert nie zasługiwał na nieszczerość, w każdej sytuacji stał murem za Adamem, który wiedział, jak bardzo jego przyjaciel nie lubi, gdy ktoś go oszukuje. Ostatnie, czego by chciał, to stracić w jego oczach.

– To wszystko prawda, co mówię – przerwał na chwilę. – Może tylko dodam, że moją nową rehabilitantką jest Nadia.

Robert aż cały zesztywniał. Zatkało go, a serce zaczęło mu bić jak młot. Chwilę patrzyli na siebie wrogo, po czym odrzekł:

– Myślałem, że zamknęliśmy ten rozdział życia.

– Oczywiście. To był przypadek, nie wiedziałem, że tam pracuje. W ogóle nic o niej nie wiedziałem, dopóki nie zobaczyłem jej w progu gabinetu ­kilka tygodni temu. Wtedy, po rehabilitacji, skoczyliśmy na kawę do pobliskiej kawiarni i tam padł mi samochód.

Robert wpatrywał się w Adama, jakby chciał mu wzrokiem wywiercić dziurę w głowie. Nie wiedział jednak, co ma mu powiedzieć, bo nie miał nic miłego na myśli.

– Bardzo się zmieniła. Wiedziałeś, że ­urodziła się w Nowym Jorku? ­Pamiętałem tylko, że jest pół Ukrainką, pół Rosjanką. Skończyła fizjoterapię, teraz robi jakąś specjalizację czy kurs na uniwersytecie w Los Angeles. Tu jest od prawie roku. Kto by pomyślał, nie? Jej rodzice zginęli kilka lat temu w wybuchu gazu w swoim domu, kiedy ona akurat była na wczasach. Bardzo to przeżyła. Dziś ma męża, są akurat w ­separacji, ale zamierzają do siebie wrócić i założyć rodzinę…

– Gówno mnie to obchodzi! Skończ z tą dziwką albo ja to za ciebie zrobię. – Robert nie mógł tego dłużej słuchać, wstał i skierował się do drzwi.

Adam nawet nie odważył się odpyskować, dawno nie widział go tak wściekłego i w głębi duszy dobrze wiedział, że ma powody. Robert z impetem trzasnął drzwiami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: