- W empik go
Licytanci: szkice z życia - ebook
Licytanci: szkice z życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 213 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień powszedni, nie Sobota i nie święto.
Godzina siódma rano.
Na ulicach "czarnej" publiczności mało, pojazdów nie wiele. Kilka kucharek i młodszych śpieszy po sprawunki. Słychać urywane zdania śmiech, czasem westchnienie. Jedna drugiej radzi, opowiada, zwierza się z tajemnic serca i koszyka. Parę dorożek… dąży wolnym kłusem na dworzec kolei Nadwiślańskiej. Dorożkarze siedzą, skurczywszy nogi półbokiem, przy pomieszczonych na kozłach kufrach, kuszach i tobołkach. Podróżni przecierają zaspane oczy.
W głębi ulicy dudnią furgony piekarskie i rzeźnicze. Woń świeżego pieczywa przesyca chłodną atmosferę poranka.
Skrzypnęły zasuwy i wrzeciądze.
Tu i owdzie otwierają sklepy. Sklepikarze przecierają zamglone nocnym oparem szyby wystaw, ziewając głośno. Na rogach ulic pojawiają się czerwone czapki. Posłańcy przychodzą na "stacye". Gromadki murarzy, stojąc przy rozpoczętych budowlach, przypatrują się obojętnie zawieszonemu w górze rusztowaniu. Tam, na wyżynach, codzienny kawałek chleba, lub… śmierć niekiedy. Kilku tragarzy, przewiązanych parcianą taśmą, kilku traczy z piłami i siekierami, kilkanaście kobiet wiejskich z blaszankami mleka.
Wszystko zaczyna pracować, lub czeka na pracę i zarobek.
Przed narożną kamienicą stoi chłopak cukierniczy z miotelką kogucich piór w ręce. Zwrócony do "zakładu" tyłem, patrzy przed siebie z sentymentem błogiej bezkarności. Właściciel-chlobodawca śpi jeszcze.
Gapi się, poświstując przez zęby. Wydobył z zacukrzonej kieszeni makaronikowe ciastko, obejrzał, ugryzł, podparł się pod boki, i czeka na pierwszego gościa.
Cukiernia – nie cukiernia.
Pokostowane ściany brudne. Na pólkach kilkanaście słoików szklanych, napełnionych do połowy kolorowemi cukierkami: osmarzane migdały, skórka pomarańczowa, korzeń tataraku, "słodkie drzewo", lukrecya, makagigi. Na platerowanych krążkach i blachach "ciastka z jabłkami po trzy kopiejki sztuka", jak świadczy napis, wykaligrafowany na zatłuszczonym kawałku brystolu, "babki śmietankowe", "paluszki z rodzynkami", "ptysie wydymane z lukrem"'. W kącie, obok bufetu z butelkami wódek, na obitym mosiężną blachą stoliku buchający parą samowar.
Na brudnych ścianach kilka okopconych dymem tytuniowym oleodruków, lustro w odrapanej z pozłoty gipsowej ramie, wagowy zegar, dwa kalendarze "do zdzierania", chrześcijański i żydowski, i ogłoszenia w dwóch językach: " Szklanka herbaty 3 'kop., kawa biała 5 kop., czarna 21/2, kop. ". Tanio!
Cztery kryte ceratą stoliki, kilka "wiedeńskich" krzesełek, wisząca zapstrzona lampa, wieszadła na rzeczy, rozrzucone po stolikach trzcinowe ramki z dziennikami, – oto wszystko.
W drugim, sąsiednim pokoju stoi bilard, zaplamiony, ze śladami niewprawności graczów na pocerowanem zielonem suknie. W rogu wiązka kijów bilardowych ze "steinkelerem", opartych o ścianę, niby tyczki od chmielu. W oknach szare w brunatne pasy rolety i zardzewiały wentylator.
Samowar syknął głośniej.
Chłopak apatycznie zawrócił do wnętrza. Poprawił wrzący imbryk, strzepnął na chybił trafił miotełką po słoikach i ciastkach, wsparł się o "ladę" i ziewał.
Z ulicy dolatywał szmer głosów, urywane, gardlane dźwięki i szepty:
– A łycytacye!…. a upadłoszcz!…. a syndyk!….
Po chwili do cukierni wsypało się z harmidrem kilkanaście różnego wieku osobistości. Dobrzy znajomi widać, choć różnili się zewnętrznym wyglądem i odzieżą, mówili sobie po imieniu.
– Dzień dobry, Izrael!
– Dzień dobry, Haskiel!
– Wie geec? Szmul!
Zasiedli przy stolikach–mówiąc
– Mały! herbaty!
I rozmawiali w dalszym ciągu – wykrzykując co chwila:
– A fünfe! a dreihundert, sechs und zwanzig! a kerbel!
Cukiernią trząsł szwargot, klosze z cukierkami brzęczały. Chłopak krzątał się około samowara.
Jeden z gości, najporządniej ubrany, któremu inni zdawali się ulegać, ujrzawszy wchodzącego roznosiciela gazet, powstał żywo i wyrwawszy mu z rąk najświeższy numer "Warszawskiego Dniewnika'', zaczął z niezwykłem ożywieniem wodzić gorączkowym wzrokiem po ostatniej stronnicy pisma.
Towarzysze otoczyli go kołem.
Zapanowało milczenie, przerywane charakterystycznem, niecierpliwem chrząkaniem.
Dowódca czytał urzędowe ogłoszenia mających się odbyć licytacyi: "Komisarz sądowy… i t… d. "
Słuchano, uśmiechając się, mlaszcząc mięsistemi wargami.
Chwilami rozbrzmiewało żądanie:
– Głośniej! głośniej! Lub:
– Still! still! noch a mal! noch a mal!
Niektórzy robili notatki, szwargocąc półgłosem do siebte:
– Wspólne-gass. Numero sechzen a Mebel… Bugaj numero acht und zwanzig, pierzynkes, gardebe… A biżuterye, upadłoszcz…
I tym podobnie.
Robiło się znów gwarniej.
Szwargot wzrastał, przeradzając się w głuche huczenie, twarze wyrażały głębokie zadowolenie, z piersi wybiegały radosne okrzyki:
– A güte Geszeft! Mach a spółke! Gib a odstępne!
Niekiedy rozmowa przechodziła w kłótnię.
Przyskakiwano z zapalczywością do siebie, krzyczano, wygrażano sobie pięściami, plując bez ceremonii na podłogę.
Ale po chwili następowała zgoiła, kłótnia cichła, ręce po przyjacielsku wyciągały się na znak pojednania.
Dzielono się upatrzonym interesem, zawierano umowy, tworzono spółki, popijając z cmokiem wystudzoną herbatę.
Wreszcie przywódca złożył gazetę i spojrzał na zegarek:
– Schon! schon! – rozkazał. –
– Acht und halbe! Towarzysze, jak na komendę, powstali z krzeseł i po kilku zaczęli wysuwać się na ulicę, rozchodząc się w różnych kierunkach po mieście.
W cukierni zrobiło się znów pusto.
Chłopak, sprzątając opróżniona szklanki, ziewał ospale i mruczał;
– Licytanci.
* * *
Tego dnia kilka rodzin straciło resztkę mienia, pożegnało łzą gorzką ostatnią sukienkę.
A jednak był to dzień dobry dla niektórych… Ktoś przecie zarobić musi, gdy inni tracą..II. "ZA DROGO."
Dobry chłop z tego Karola. Złoty humor na zawołanie i serce słote. Przeszedł w życiu dużo, a jednak nie zgoryczał. Najsmutniejszy fakt bierze z humorystycznej strony. Wszyscy też do niego, jak w dym, po radę, czy pomoc… Pomódz, nie zawsze pomoże, bo i u niego krucho, ale doradzić, doradzi, a przynajmniej pocieszy.
Miałem zmartwienie. Zażyrowałem weksel, wypadło zapłacić. Nie spodziewałem się tego, pieniędzy nie miałem; wierzyciel, po dłuższej zwłoce, odstąpił wyrok żydowi, nałożywszy areszt na moje kawalerskie grafiki. Wyznaczono licytacyę, nie widziałem sposobu wybrnięcia.
Przyszedł mi na myśl Karol. Idę do niego. Trzeba trafu – spotykam go na ulicy.
Musiałem mieć bardzo strapioną minę, bo, ujrzawszy mnie – spytał na, wstępie:
– Cóżeś taki smutny? Czy ci się stróż kłaniać przestał?
Nie rozumiałem tego pytania, lecz nie mając ochoty do żartów, opowiedziałem pokrótce, w czem rzecz.
Roześmiał się swym basowym, bezdźwięcznym głosem.
– Głupstwo, mój kochany. Myślałem, że ci się stróż przestał kłaniać.
Pociągnął mnie do najbliższej cukierni, kazał dać kawy i zaczął mówić:
– Głupstwo! Nie w takich tarapatach bywałem. Od tego się nie umiera. Podobnych przygód miałem… no… co tu gadać!…. bez liku; i gorzej jeszcze bywało… Stróż mi się już nie kłaniał..
– Wyjeżdżasz, ciągle z tym stróżem! Nic nie rozumiem – przerwałem nieco urażony.
– No, no! – podchwycił żywo – nie sądź, że kpię. Chcesz, to ci powiem wypadek z własnego życia. Może ci się to na co przyda.
Twarz Karola straciła na chwilę zwykły wesoły swój wyraz. – W oczach przesunęło mu się jakieś bolesne wspomnienie.
Skinąłem głową na znak zgody.
Na ustach Karola zaigrał znów uśmiech sarkastyczny. Popił kawy.
– Posłuchaj tedy – zaczął, zniżając głos. – Przedewszystkiem muszę ci wyjaśnić, dlaczego, jak powiadasz, wyjeżdżam ze stróżem. Stróż, mój kochany, to figura! Dopóki jesteś u niego w łaskach, póki jesteś dobrze widzianym, pół biedy. Możesz być z gospodarzem na bakier, z rządcą drzeć koty – nic to! Ale z chwilą, gdy ci się już sam stróż zaprzestaje kłaniać, zdechł pies! Straciłeś na opinii zupełnie, innemi słowy, nie jesteś wart marnego dychacza… Gorzka to chwila… Miałem taką.
Zamyślił się. Po chwili, zapaliwszy papierosa – mówił: