Liczby ostatnie - ebook
Liczby ostatnie - ebook
Powieść Liczby ostatnie Jarosława Maślanka jest rozpisaną na kilkadziesiąt lat historią, w której bohater przeprowadza czytelnika przez cywilizację na skraju upadku. Wydarzenia te obejmują historię pokolenia mierzącego się z lawinowo narastającymi zmianami klimatycznymi i polityczno-ekonomicznymi oraz historię jednostki tracącej podmiotowość w zagarniającym wolność cyberpaństwie. Maślanek w swojej piątej książce opisuje napięcie między naturą a cywilizacją, tym samym prognozując dystopijne przesilenie.
Autor nominowany do EU Prize for Literature 2019 ostrzega przed konsekwencjami zmian kiełkującymi w przetrzebionej tajemniczą zarazą ludzkości, kiedy historia skręca w kierunku, w którym nie chcemy podążać, a problemy, przed którymi stajemy (właściwie już – tkwimy po uszy) za nic mają administracyjne granice.
Spis treści
Liczby pierwsze
Do siebie, ale boso
Dziennik odosobnienia
WON!
Dziennik odosobnienia
Psia krew
Dziennik odosobnienia
Granica na marne
Dziennik odosobnienia
Generał Trumienko
Dziennik odosobnienia
Kopiec Zasłużonych
Dziennik odosobnienia
Liczby ostatnie
Nota o Autorz
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-181-3 |
Rozmiar pliku: | 997 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze (odkąd pamiętam) byłem tym, który liczy. Zaczęło się od liczenia do stu, gdy nauczyłem się liczyć do dziesięciu. Leżałem obok ojca, który usypiał, szczęśliwy, że powtórzyłem liczby od jednego do dyszki, a w myślach pędziłem już ku dziewięćdziesięciu dziewięciu.
– Co jest po dziewięćdziesiąt i dziewięć? – szturchnąłem tatę. Obudził się.
– Co jest po dziewięćdziesiąt i dziewięć? Jaka liczba?
– Sto – wymamrotał.
– Sto i jeden, sto i dwa, sto i trzy…DO SIEBIE, ALE BOSO
Uciekaliśmy; zza kurtyny deszczu wprost w chmurę zapachów z wietnamskiej restauracji, wypełniających studnię podwórka aż po obserwujące nas z wysokości czwartego piętra okna. Kucharz obojętnie patrzył, jak przemykamy obok; z podwyższenia schodków dodawał do buchającej z wnętrza pary dym z papierosa, popiół strzepywał w kałużę, palcem jak metronomem odmierzając każdego z nas – raz, dwa, trzy, cztery. Byliśmy dla niego, jestem teraz pewien, przezroczyści jak mgła unosząca się z wentylatorów baru, mniej realni niż dopalający się w ręku papieros. I dla mnie, teraz, u progu, z niknącym TIK i głuchym TAK, czekającym za drzwiami, zaglądającym w okno, zaburzającym stukot serca, też stajemy się przezroczyści; obraz pędzącej na rowerach czwórki migocze, zanika, szatkowany kratownicą pamięci. Wyraźniejszy jest wietnamski kucharz, który odmuchuje nas dymem – niesprane plamy na ubraniu, czarne włosy, obojętna twarz.
Ten w środku, przed Chudsonem i Grubelem, a za Niną, to ja, Kurdebenek. Chcę ją dogonić (odmierzając takt obrotami: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy), co się oczywiście nie uda; zawsze nas wyprzedzała. Ode mnie niższa, od Grubela słabsza (z Chudsonem nie było jej co porównywać, był najniższy i najchudszy), Nina rywalizowała z nami i przeważnie wygrywała. My rywalizowaliśmy o Ninę. Teraz też pierwsza wyrwała się spalinom spod spożywczego, upstrzyła chodnik paczką po chipsach i zakomenderowała ucieczkę przed burzą. Ruszyliśmy jak na rozkaz, w kałużę zalewającą przystanek, między pasażerami, mamrotanymi zza masek wyzwiskami, pod nadjeżdżający autobus, klaksonem wypędzający nas z trajektorii zderzenia. Jak zwykle się udało, jak zawsze uniknęliśmy śmierci, trwałego kalectwa, połamania kości, urazów wewnętrznych. Wpatrzeni w Ninę jak w przywódczynię, która zawsze wyprowadzi z tarapatów. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że to jeden z ostatnich wspólnych wypadów. Wkrótce zaczynały się wakacje, banda Niny miała przestać istnieć. Na razie liczyły się śmiech, mokre ubrania, fontanny spod kół rowerów, chwile wyszarpnięte przyszłości.
W paczce zawsze jest największy, w naszej był nim Grubel. Największy, najbardziej masywny, najsilniejszy. I z poczuciem humoru cechującym tych, co to potrafią wybekać alfabet, najdalej nasikać i zacharczeć smarkami tak głośno, że ptaki podrywają się z drzew, wichurę zaś skwitować stwierdzeniem „Uwielbiam, jak piździ”. Grubel popłakał się kiedyś w kinie; na durnym filmie animowanym, na który zaciągnął nas Chudson, że podobno miało być z krwią i flakami, a były smęty o miłości i walce o godność; siedzieliśmy z palcami oblepionymi popcornem, ze spodniami zalanymi colą i generalnie się nudziliśmy, Nina najbardziej. Wychodziła do toalety chyba z pięć razy, zaczepiała nas, komentowała, śmiała się, uciszana przez rodziców szkrabów z foteli obok. A Grubel ryczał; próbował to ukryć głośnym rechotem, pociąganiem nosem, że niby katar i te sprawy, ale gdy ekran rozświetliła jaśniejsza scena, zauważyłem łzy spływające po policzku. Udałem, że nie widzę, dałem mu kuksańca, zasyczał, ramieniem starł wilgoć spod oczu. Uczył się najlepiej z naszej czwórki; wszędzie taszczył ze sobą plecak, w którym trzymał czytaną właśnie książkę. Niewiele wiedzieliśmy o tym, co się działo w jego mieszkaniu na końcu korytarza. Może dlatego, że leżało najdalej od wyjścia, łatwiej było skryć tajemnice, a może tajemnic tych nie było, a Grubel był, jaki był, bo taki po prostu był i jego rodzina nic do tego nie miała. Każdy potrzebuje tajemnic, on był naszą, wewnętrzną; ogłuszającą aktywnością przykrywał coś, do czego nie mieliśmy dostępu, dzięki czemu nie tylko mogliśmy wyróżniać się spośród rówieśników lepszymi lub gorszymi tajemniątkami (baza w piwnicy), ale i między nami było coś, co nas spajało. Grubel swoją wagą trzymał nas razem, Nina próbowała nadać pęd i kierunek, ja z Chudsonem lecieliśmy z nimi nie wiadomo dokąd.
Ledwo pamiętam dwupokojowe mieszkanie Grubela; jego ojciec i mama pracowali w szpitalu czy na uczelni, nigdy do końca tego nie wyjaśnił. Nawet na urodziny nie chodziliśmy do niego, tylko do McDonalda, w którym rezerwowany był stolik.
Nasza czwórka mieszkała w bloku, na pierwszym piętrze (osiem schodów do półpiętra, dziewięć, licząc ze stąpnięciem na podłogę półpiętra, dwadzieścia trzy pręty w poręczy, dwadzieścia pięć, licząc obie podpórki, czyli szesnaście lub osiemnaście schodów i czterdzieści sześć bądź pięćdziesiąt prętów od piwnicy do naszej klatki). Mieszkania połączono otwartym na zarośnięte podwórko korytarzem; budynek, oplatający gęstwinę zarośli ze śmietnikiem pośrodku, sam ściśnięty był ulicami ze zgruchotanymi torami tramwajowymi – wyspa między arteriami.
Zziajani, staliśmy przed wejściem do klatki, rowery między nogami straciły równowagę i oparły się o uda; wstążki pary unosiły się z ramion, włosów, z ust.
Nina pierwsza oswobodziła rower, uniosła go i wtachała po kilku stopniach, nogą przytrzymując drzwi, wprowadziła w ciemność korytarza. Zanim w niej zniknęła, dołączyliśmy, zostawiając wilgotną mgłę, zapach błota i wietnamszczyzny, witając woń kurzu, moczu, piwnicznej grzybni. Nina mijała odrapane ściany, palcami strącając łuski farby, krusząc butami zalegające na podłodze. Ustawiła rower pod malutkim okienkiem, z którego, gdy jesienią z drzew zostawały kontury, a tło się oddalało, widać było wejście na zaplecze restauracji. Teraz liście oklejały szybkę, zielonym mrokiem wypełniając krótki korytarz, ciemnością przysłaniając schody na pierwsze piętro i drzwi do piwnicy.
Nina wyjęła z plecaka kluczyk, pogmerała i zazgrzytała nim w zamku, potem popchnęła drzwi, odsuwając ciemność, pozwalając, by nikła poświata padła na kilka prowadzących w głąb stopni. Odwróciła się do nas.
– Co się tak grzebiecie, ciamajdy? Idziecie czy nie?
Zeszła, my za nią, po śladach małych stóp, zostawionych w nigdy niesprzątanym kurzu.
Piwnica była naszą „bazą” (dziesięć schodów od drzwi do dna), w której ukrywaliśmy się drugi rok. Przyzwyczailiśmy się do smrodu kocich siuśków, kurzu wymieszanego ze szczurzymi bobkami, lepkich pajęczyn. W zależności od pomysłu przesiadywaliśmy w boksie rodziny któregoś z nas. Tamtego dnia jako przystań miała zadebiutować piwnica Wypadkowej, sąsiadki z parteru. Klucz miała Nina. Wykradła go, gdy w ramach przedwakacyjnego dorabiania wyprowadzała psa starej. Drzwi, sklecone z drewnianych dech poprzetykanych pajęczynami i ciemną przestrzenią, przez którą ledwo dało się wyśledzić tajemnice, znajdowały się na końcu katakumb, najniżej, najdalej, na wprost nas. Chwilę staliśmy przed nimi; włam do cudzej piwnicy to nie to samo, co do własnej. Nina otworzyła kłódkę, która spadła w pierzynę kurzu i brudu. Odsunęła ją stopą, rozwarła wejście, namacała na ścianie włącznik i rozświetliła niewielkie pomieszczenie, zawalone gratami po sufit; sterty mebli poukładane jedne na drugich, połamane krzesła, półki ledwo mieszczące pochłonięte pajęczynami weki, pod ścianą kanapa z plamami niewiadomego pochodzenia. Grubel przysiadł na niej, testując wytrzymałość sprężyn, Chudson wskoczył obok, chwycił go za ramiona i zaczął bujać, mebel skrzypiał, jęczał, gotów się poddać.
– Cicho! – zakomenderowała Nina. – Wydasz nas, durna pało!
– Wyluzuj – odpowiedział Chudson, ale klapnął przy Grubelu, który już się wpatrywał w ekran komórki rzucający zimne światło na jego twarz.
Szperałem wśród klamotów. Obok miejsca, w którym kiedyś składowano węgiel, a które odkąd doprowadzili do bloku gaz, było puste, zauważyłem wielki baniak z czerwonym płynem.
– Zobaczcie, ile soku!
– Co ty? To wino, frajerze! – doskoczyła do naczynia Nina. – A tam stara trzyma butelki.
Sięgnęła do półki nad węglowym miałem, ściągnęła jedną flaszkę, przytrzymała ją nogami i próbowała odkorkować.
– To kradzież! – syknąłem niepewnie. Jeżeli Nina coś postanowiła, byłem ostatnią osobą, z której zdaniem się liczyła. – Weź jej powiedz. Zapuszkują nas – wydukałem do Chudsona.
– I tak już mamy przechlapane.
Kiedy po raz kolejny nie udało się jej wyciągnąć korka i wyglądało, że się podda, Nina odwróciła się, zamachnęła, i utłukła butelce szyjkę. Piwnicę wypełnił owocowy zapach, wymieszany z czymś, co kojarzyło się z octem.
– Kto pierwszy? – zarechotała. – Żartowałam, cieniasy. – Przystawiła stłuczoną końcówkę do ust, przełknęła, oczy jej się zaszkliły.
– Daj. – Chudson wyciągnął rękę, do której Nina wsunęła butlę. Zachłysnął się, zaczął kasłać, zgiął wpół, z ust pociekła stróżka zaczerwienionej winem śliny.
– Za… za… szybko…
– Frajer. Przyznaj się, nigdy nie piłeś. – Nina przekazała butelkę Grubelowi, który łyknął, nie odrywając wzroku od komórki, i podał mnie.
Stałem, jakbym znalazł się tam przez przypadek, wpadł z innego czasu i przestrzeni, wrzucony w wir wydarzeń, które mnie nie dotyczyły.
– No, dalej. Pietrasz się?! – Nina popchnęła skulonego Chudsona, który odkasłując napój, oparł się bokiem o czerwonocegłą ścianę.
Uniosłem butelkę, czułem pod wargami poszczerbione szkło, gdy płyn wsączał się przez usta do gardła, które nie chciało go przepuścić, wnikał we mnie, oszukiwał, że jest dobry, smaczny; chciałem go zwrócić. Zmusiłem się, żeby przełknąć resztki tego, co już się wlało, policzyłem do dziewięciu, oddałem flaszkę Ninie, która upiła łyk.
Chudson, próbując zmazać wstyd, zdecydowanie uniósł butelkę, kaszel powstrzymał kosztem kilku wyciśniętych z oczu łez.
– Brawo! Jesteście superbohaterami! Jestem z was dumna. – Już chwiejnie, Nina podeszła do Grubela. – Masz?
Odłożył telefon, chwycił plecak i wyjął książkę wielkości dużego zeszytu. Nina sięgnęła po nią, Grubel się odsunął, przytulając album do piersi.
– Dobra, pokazuj. – Nina przysiadła, Chudson po drugiej stronie, ja kucnąłem w kolanach Niny. – Odsuń się. Pomyślą, że jesteśmy parą! – Odepchnęła moją głowę, która dotykała jej skóry.
Klęknąłem niezgrabnie, tak, by widzieć, co będzie prezentował Grubel. Inicjację w necie mieliśmy za sobą, oglądaliśmy najbardziej hardkorowe numery, ale Grubel powiedział, że ma coś, czego w sieci nie znajdziemy. Zgodnie stwierdziliśmy, że to niemożliwe, bo tam jest wszystko. Myliliśmy się. Podwędził rodzicom książkę z czarno-białymi zdjęciami anomalii medycznych. W ciszy zakłócanej szelestem przerzucanych kartek i świszczącymi oddechami coraz bardziej pijanych dzieciaków, oglądaliśmy naturę w jej najbardziej bezwzględnym wydaniu.
– Ja pierdolę – szepnęła Nina.
Chudsonowi się odbiło i zwymiotował w węglowy miał.
Kiedy skończyliśmy, liczby w głowie milczały.
– Nie ma tego w necie – przyznał Chudson.
Ciszę przerwało piknięcie komórki Grubela. Zanim na nią zerknął, schował książkę do plecaka. Spojrzał na ekran, ja próbowałem durnymi żartami obłaskawić to, co widziałem. Grubel wstał gwałtownie, kanapa po jego stronie odetchnęła, Nina zapadła się po swojej; z komórką oświetlającą twarz Grubel chwycił prawie pustą butelkę i rzucił nią o napełniony balon, który pękł, rozsypał się i chlusnął winem. Echo tysiąckrotnie powieliło hałas tłuczonego szła, sąsiedzi zostali zaalarmowani.
Oczywiście nakryli nas, zanim zdążyliśmy uciec z piwnicy, która stała się pułapką z jedynym wyjściem prowadzącym wprost na zaniepokojonych mieszkańców. Pijani, mokrzy od wina, z włamem na karku i atlasem ludzkich anomalii, mieliśmy przechlapane.
Zastanawiałem się, kto wsypał Grubela, kto zakablował, że to on stłukł baniak Wypadkowej, i wreszcie kto powiedział, że jego sprawką było wykradzenie kluczy z domu sąsiadki i włamanie do jej piwnicy. Że on podprowadził atlas anomalii z biblioteczki rodziców, było jasne; reszta zarzutów przywarła do niego dzięki któremuś z nas. Ja odpadałem; na moją zdradę Grubel musiał jeszcze poczekać. Zostali Chudson i Nina. Nina miała więcej powodów, by puścić parę, ona ukradła klucze, otworzyła drzwi do piwnicy Wypadkowej, odkorkowała butelkę domowego wina sąsiadki. Zależało jej, by uniknąć podejrzeń, tym bardziej że w szkole już miała kłopoty, oceny za zachowanie pikowały. A Chudson? Jego rodzice chyba nie do końca oswoili się z tym, że rodzina Grubela mieszka po sąsiedzku, nie do końca akceptowali, że syn koleguje się z ich synem, nie do końca przyjaźnie przyjmowali jego odwiedziny. Nigdy nie powiedzieli nic, co chłopak mógłby odczuć jako nieżyczliwe, żadnym słowem ani gestem nie dali do zrozumienia, że są przeciwni znajomości, jednak gdy byliśmy u nich, czułem, że Grubela traktują inaczej niż mnie i Ninę; nie pytali go, jak minęły wakacje, gdy właśnie z nich wróciliśmy, nie wyciągali opinii o filmie, który obejrzeliśmy, o wyniki gry, w której rywalizowaliśmy, natomiast nas, owszem, pytali, pytaniami nieoczekującymi odpowiedzi, które zwykli zadawać starzy przyjaciół chcący być mili dla kolegów i koleżanek dziecka, skoro już pałętają im się po mieszkaniu. Nigdy nie zwracali się do Grubela po imieniu, nie używali też jego ksywki.
– A ty co zjesz? – pytała mama Chudsona, kiedy ja i Nina wydukaliśmy nasze menu (kanapka z serem, kanapka z serem).
Ojciec nie pytał Grubela o nic. Na dobrą sprawę, naszego przyjaciela mogłoby nie być, a skoro już był, oddychał, mówił, pachniał, brudził – trzeba go tolerować.
Może więc, jeżeli wszystko się zmieniało (mimo że o tym nie wiedzieliśmy), Chudson też zmianom podlegał? To, że jego rodzice się poddali, zauważyliśmy jakiś czas temu, gdy zaczęli, chociaż wcześniej tego nie robili, wywieszać państwowe flagi (z czasem dwie – na balkonie i przed drzwiami wejściowymi), oplatać je łańcuszkami i medalikami, chodzić w pierwszym szeregu na manifestacjach poparcia, kolportować wśród sąsiadów przedwyborcze i przedreferendalne ulotki, a także powyborcze biuletyny wyjaśniające co bardziej kontrowersyjne posunięcia tych, którzy objęli władzę. Jeśli rodzice Chudsona zachłysnęli się zmianami, on też mógł, w jakimś dziecięcym zakresie, się zmienić. Może zakapował Grubela, dodał obciążające kłamstwa, może zdradził przyjaciela, którego przyjaźń coraz bardziej ciążyła?
Nie dowiedziałem się, kto z nas to zrobił, stało się to mało istotne; wszyscy zdradzaliśmy i byliśmy zdradzani, po wielokroć.
Grubel został ukarany, nie pamiętam jak; paczka zaczęła się rozpadać.
Dzieciństwo wylało się nam z latami wielkiej zmiany, kolejnej. Nasi rodzice wspominali, jak żyło się przed poprzednią – dwa kanały w TV, zero netu, komórek, zero podróży za granicę, zdarzało się i wojsko na ulicy. Ich rodzice, czyli nasi dziadkowie, pamiętali za to wojnę lub lata po niej. I też wspominali je jak najgorszy koszmar, jaki może się człowiekowi przytrafić. Więc my, żeby ojczyźnianemu narzekactwu stało się zadość, powinniśmy zapamiętać w ten sposób okres po zarazie. Cóż, dla mnie były to lata rządów Bandy Niny, gdy podwórko i okolice w obrębie torów tramwajowych były wystarczającym wszechświatem. I żadna „Zet”, jak wszyscy nazywali zarazę, nie mogła tego zmienić. Zmienili to dorośli ze swoim obcym krajem. Świat, stykający się z naszym w niewielu punktach, rozrastał się, aż zostaliśmy przez niego wchłonięci. Ekspansja trwała, nieznana nam rzeczywistość wylała się z mieszkań, zaanektowała korytarz, blok i dzielnicę. Dotarła do szkoły. Wszędzie pojawiły się obce konstelacje, kolizje stały się nieuniknione; obliczona na wieczność wojna miała rozbić podwórkową Bandę Niny.
Nasza przyjaźń nie przekładała się na przyjaźń rodziców, ich znajomość nie wykraczała poza chłodną uprzejmość; gdy czasami spotykali się na korytarzu i wymieniali kilka zdań, pozostawali jedynie „sąsiadami”, z różniącymi się od siebie poglądami, jednak nie na tyle rozpoznanymi, by poświęcać im pozostałą część wieczoru.
Potrzebny był impuls, żeby to, co do tej pory zagłaskiwano uprzejmą obojętnością, zastąpiła śmiertelna cisza. Nasz świat się skończył podczas urodzinowej imprezy Chudsona; bezgłośnym, nieefektownym, choć opatrzonym wykrzyknikiem, puff!
Urodziny Chudsona tradycyjnie odbyły się w jego mieszkaniu, przylegającym jedną ścianą do mojego, drugą do pokoju Niny; jego mama zrobiła najgorszy tort czekoladowy na świecie, który jak zwykle smakował tylko mnie.
Wszystko, co najważniejsze, odbyło się za drzwiami, na korytarzu; byliśmy w samym oku cyklonu, a postarano się, by powiew tylko zmierzwił nam włosy (choć wichura urywała już głowy). Nie słyszeliśmy słów, czuliśmy je, siedząc w ciszy nad paskudnym ciastem, ze sprezentowanymi przyjacielowi podarkami. Podniesione do intensywnego szeptu głosy dorosłych połykały kolejne lata naszego wspólnego dzieciństwa... Ostatnie wspólnie spędzone urodziny.
Zaczęło się jak co roku, zebraliśmy się przed mieszkaniem Chudsona, z paczkami w rękach – ja, Nina i Grubel. Umówiliśmy się, że kupimy rozszerzenia do jego ulubionej gry, każde z nas po jednej części. Chudson otworzył drzwi, przez chwilę wpatrywał się w nas bez uśmiechu, jakby bronił wejścia; szczuplutkie ciałko ledwo zasłaniało stół w pokoju, na którego blacie stał najgorszy tort czekoladowy na świecie.
– No, co jest? – zapytała Nina. – Wszystkiego najlepszego, bucu.
Podała reklamówkę, to samo zrobiłem ja i Grubel. Bez uścisków, całusów i tym podobnych czułości, które skończyły się, odkąd przy tego typu okazjach przestali asystować rodzice. Chudson odebrał prezenty; nie podziękował, nadal się nie uśmiechał, nie przesunął się, żeby nas wpuścić; odwrócił i poszedł do pokoju. Na korytarz wyszła jego mama – cień Chudsona, zwiastujący, jak będzie mógł wyglądać jako dorosły; wysoka, z tych kołyszących się nad niższymi, jakby się zastanawiała, czy to odpowiedni moment, by uderzyć „z główki”, teraz też stanęła nad nami, nie patrząc na syna człapiącego z prezentami i spuszczoną głową.
– Dzień dobry, dzieciaki, zapraszam. – Trochę się przesunęła, niebezpiecznie zbliżając się do wystających ze ściany, gotowych przytrzymać ją za kark wieszaków.
– Nie wiedziałam, że przyjdziesz – odezwała się, kołysząc nad Grubelem. – Sebastian! – zwróciła się do syna. – Nie mówiłeś, że będzie was czworo!
Zamiast wejść, zatrzymaliśmy się. Zawsze było nas czworo. Nina, Kurdebenek, Grubel i Chudson; zawsze, na każdych urodzinach u każdego z nas, w innych konfiguracjach prezentowych, ale liczebnie niezmiennie. No chyba że któreś chorowało, wtedy zanosiliśmy mu kawałek urodzinowego tortu. Mieszkaliśmy obok siebie, na tym samym piętrze, na klatce ze wspólnym korytarzem. Dlaczego Grubel miałby nie przyjść? Spojrzałem na niego; tak samo nic z tego nie rozumiał. Uniósł głowę i wpatrywał się w wiszącą w świetle lampy mamę Chudsona. Ona, bez śladu uśmiechu, wskazała pokój.
– Znacie drogę.
Weszliśmy; na stole trzy talerze, trzy zestawy sztućców, trzy krzesła, okrojony zapas przekąsek.
– Myślałam, że Sebastian powiedział, że przyjęcie będzie dla trzech osób. Nie przygotowałam nic dla ciebie. – Znów pochyliła się nad Grubelem.
Do pokoju wszedł ojciec Chudsona. Nie tak chudy i nie tak wysoki jak matka, mimo to ubranie wisiało na jego pozbawionym tkanki tłuszczowej ciele.
– O – powiedział tylko. – Zrobił się tłumek.
Chudson siedział przy stole, wpatrywał w okno, z prezentami u stóp, z ramionami przygiętymi zbyt dużym jak na niego ciężarem.
– Sebastian zaprosił trochę ponadplanową ilość gości, nie mamy przygotowanych tylu przekąsek.
– Zawsze wystarczało – cicho, jak na siebie, powiedziała Nina.
– Zawsze było kiedyś, teraz jest teraz – oznajmiła matka Chudsona ze swojego podsufitu.
Grubel odwrócił się i wyszedł z mieszkania; w skarpetkach, nie założył butów, które stały obok naszych w przedpokoju.
– No, zaczynamy – zakomenderowała matka. – Siadajcie – zagoniła nas chochlami rąk do stołu.
– Podobają ci się prezenty? – zapytała Chudsona. – Chyba dostałeś to, co chciałeś?
Chudson nie odpowiedział, wpatrywał się w firankę, delikatnie poruszaną przeciągiem.
– Zostawmy ich. – Ojciec wyszedł pierwszy, matka za nim, zamykając za sobą drzwi pokoju.
Zanim kliknął zamek, Chudson stanął przy oknie, plecami do nas, odsunął firankę i zapatrzył się w szybę albo w to, co było za nią. Może wypatrywał Grubela?
– Nie mogłem mu powiedzieć. Wam też.
– Nigdy tak nie było.
– Ale teraz będzie. Zawsze.
Jego ramiona zadrżały. Szloch albo wzdrygnięcie mające zrzucić ciężar przyjaźni. Kiedy się odwrócił, oczy miał suche.
– Jecie?
Usiadł przy stole, sięgnął po chipsy.
Jakoś nikt nie miał ochoty, wyparowała też chęć śmiechu.
Patrzyłem na Ninę, na Chudsona nie mogłem. Ona spojrzała na mnie, kącikami ust wykrzywionymi do dołu dała znać, że też nie rozumie, o co chodzi.
– Nie złożycie mi życzeń? – zapytał Chudson, spoglądając znad najgorszego tortu czekoladowego na świecie.
– A co, może mamy ci życzyć wszystkiego najlepszego? Zdrowia, szczęścia i życia bez przyjaciół? – zapytała Nina.
Kiedy wstała, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi wejściowych. Któreś z rodziców Chudsona otworzyło. Rozpoznałem głos mojego ojca.
– Możemy porozmawiać? Na zewnątrz, nie tu.
Nina spojrzała na mnie, uchyliła drzwi pokoju. W wejściu stali mój ojciec i moja matka, przed nimi ojciec i matka Chudsona. Różnica wzrostu była uderzająca.
– Spotkałem Pawła, jak wracał do siebie. Chcieliśmy z wami porozmawiać.
– O czym? – spytała matka Chudsona.
– Jego rodzice mają za dużo klasy, żeby tu przyjść – dodał mój ojciec.
Chudson podszedł do drzwi i je zamknął, zanim jego starzy wyszli z mieszkania. Mimo odizolowania, słyszeliśmy głośne szepty, które szeptami przestawały być.
Nina i Chudson wrócili do stołu, nikt nie sięgnął po tort. Ja bawiłem się plastikowym nożykiem, którym zdrapywałem naskórek z nadgarstka. Serwetką starłem krople krwi, które pojawiły się na skórze, przyłożyłem ją do ranki i patrzyłem, jak przesiąka czerwienią. Chudson znów stał przy oknie, oddzielił się od nas firanką, oplatającą go jak całun. Za szybą zaskrzypiał podjeżdżający do przystanku pod blokiem autobus, tramwaj zachrobotał szynami, synchronizując hałas z odgłosem ruszającego autobusu. Kłótnia na klatce dobiegła końca, drzwi otworzyły się i zamknęły. Zapadła cisza.
– Ja idę. Zostajesz? – zapytała Nina.
– Nie.
Zostawiliśmy Chudsona za firanką, z zamgloną szybą robiącą za towarzysza urodzinowej imprezy.
Kiedy zakładaliśmy buty, podeszła matka Chudsona i bez słowa wręczyła mi paczkę z prezentem od Grubela.
– Bez wszystkich dodatków gra będzie do bani – zaprotestowałem, ale ona wyszła.
– Nie zapomnijcie butów – rzucił z kuchni ojciec Chudsona.
Wyszliśmy, nie mając pojęcia, dlaczego jeden z nas okazał się nie nasz.
Staliśmy z Niną przed mieszkaniem Chudsona, ja z butami Grubela w ręku, ona z reklamówką z prezentem i patrzyliśmy na siebie, milcząc.
– Co za cholera? – odezwała się. – O co chodzi? Dlaczego akurat Grubel? Zrobił coś?
– Nie wiem, starzy nic nie mówili. W szkole też chyba nic nie było, co?
– No nie.
Wpatrywaliśmy się w drzwi, nagle tak obce. Kawałek sklejki, który od dzieciństwa traktowaliśmy jak równy naszym, teraz zimny, niedostępny, oddzielał od przyjaciela.
– Oddasz mu to? – Nina podała prezent.
– Nie pójdziesz ze mną?
– No nie.
– Daj spokój, sam tam nie pójdę.
– Idź, nie marudź, ty się z nim bardziej kumplujesz.
– Jak jest problem, to zawsze mnie wypychasz.
– Idź, podasz przez drzwi. – Odwróciła się, przeszła parę kroków i stanęła przed swoim mieszkaniem. – Nie musisz o nic pytać.
Zostałem sam na balkonie, który jeszcze pół godziny wcześniej łączył nasze domy, dzieciństwo, przestrzenie, a teraz jak linia frontu, rozdzielał wrogie armie.
Właśnie spadł deszcz, drzewa strącały zbyt dużo kropel na zabłocony beton, który nie nadążał wchłaniać wody. Podszedłem do ciągnącej się wzdłuż piętra barierki, oparłem ręce na zimnym metalu, śliskim, chropawym zadziorami złuszczonej farby.
Podwórko stało się zielonym potworem, we wnętrzu którego chciałem być; oczekiwałem, że gęstwina liści mnie skryje, gałęzie oplotą, wyrwą z balkonu i wepchną pod korzenie drzew, gdzie skryję się przed historią, która mutowała w niepokojącą formę.
Zgrzytnięciami zębów odliczyłem do dwudziestu trzech. Zaciągnąłem się powietrzem. Było parne, ciepłe, z nutami wietnamskich przypraw, ulicznego smogu. Z pełnymi płucami zastukałem w drzwi Grubela. Wcześniej tego nie robiliśmy, po prostu wchodziliśmy do domu każdego z naszej czwórki bez zapowiedzi.
Otworzył jego ojciec. Niski, krągły, z ciemną czupryną, brodą i gęstymi brwiami przysłaniającymi okulary. Spojrzałem prosto w węgliki oczu, podając prezent i buty. Od progu poczułem specyficzną woń przygotowywanych potraw (jak zapach starych skarpetek, mawiała Nina), którymi przesiąkaliśmy od maleńkości, a których żadne z nas nie dojadało (przy wtórze śmiechów jego rodziców). Ojciec Grubela odebrał rzeczy, zmierzwił mi włosy.
– Zapamiętaj ten dzień – powiedział. – Mógłbym powiedzieć, żebyś się nie przejmował, ale nie, musisz, musicie się tym przejąć.
I zamknął drzwi.
No więc zapamiętałem. Deszcz, mgłę, ciepło, woń przypraw, Chudsona za firanką, Grubela wychodzącego boso z mieszkania, Ninę radzącą, żebym o nic nie pytał. I siebie, szukającego drogi powrotnej do domu, który był przede mną.
Zapamiętałem też inne dni tego roku.
Nauczyciel wuefu, który na jednej z ostatnich lekcji przed wakacjami stał się wymagającym nauczycielem życia. Wskazani przez niego kapitanowie dobierali na przemian zawodników do drużyn. Każdy z wybieranych pamięta, jak to jest być pomijanym, mimo że jesteś przeświadczony o własnej wartości, niezbędności wręcz. Tkwisz w topniejącej grupie (doliczyłem do stu pięćdziesięciu strzyknięć stawem lewego kciuka), zbliżasz się do określenia „nieudacznik”, ze zdziwieniem przyglądasz się tym (o wiele przecież od ciebie gorszym graczom), którzy zasilają stojące naprzeciw siebie, gotowe do rozegrania meczu grupy, a kolejna runda losowania mija. I ulga, gdy w końcu dostajesz angaż. Grubel, ofiara zaistniałej tego dnia nieparzystości, sterczący na środku sali, obok nauczyciela.
– Możesz usiąść, wejdziesz, jak będzie zmiana.
Rejwach, rwetes, gwizd i gra.
Grubel podchodzi do przeciwległej ściany hali, sięga po piłkę do kosza i zaczyna rzucać za trzy punkty. Najpierw ja, potem inni, zamiast grać, przyglądamy się, jak raz za razem trafia.
Nauczyciel zbliża się do niego, łapie wracającą do chłopaka piłkę.
– Dobra, możesz iść do domu – słyszymy.
– Nie chcę.
– Możesz iść. Nie wpiszę ci nieobecności.
– Nie jestem chory.
Mężczyzna pochyla się nad nim, szepcze, Grubel wyrywa mu piłkę i rzuca w naszym kierunku. Potem wychodzi z sali; drzwi zamyka tak, że nie można ocenić, czy nimi trzaska czy je mocniej przymyka.
Na lekcji historii nikt nie uważa, słuchamy sąsiadów z ławki albo komórek, których zakaz używania notorycznie omijaliśmy. Nauczycielka wywołuje Ninę. Ta nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, którego nie potrafię sobie teraz przypomnieć (pamiętam za to, że odliczyłem sześć po cztery włączenia/wyłączenia schowanego pod ławką długopisu). Nina tkwi obok Grubela, z którym siedziała wtedy w ławce, ja schowany za jej plecami, przy mnie Chudson. Następnym pytanym jest Grubel, też nie w temacie. Dostaje jedynkę, Nina – polecenie poprawki na następnej lekcji.
– Dlaczego Paweł dostał pałę, a ja poprawkę? – Nina znów wstaje. – Przecież nie odpowiedzieliśmy na to samo pytanie…
Grubel próbuje ściągnąć ją za rękę, skłonić, by usiadła.
– Fałszywie pojmowana poprawność nie może skłaniać do traktowania ulgowo kogoś tylko z tego powodu, że on albo jego rodzice są trochę inni – odpowiada nauczycielka. – Na szczęście okres, kiedy panowały takie zasady, mamy za sobą. Usiądź. Paweł, jak będzie chciał, poprawi ocenę przy najbliższej okazji.
Widzę, jak Nina, dziwnie przekrzywiona w stronę Grubela, klapie na krzesło. Chciała zadać kolejne pytanie, sprowokować dyskusję, ale przyjaciel szepcze jej coś do ucha, Nina rezygnuje, flaczeje.
Kobieta podchodzi do pierwszego rzędu, zawisa nad nim; mówi do całej klasy, a jakby do Grubela, do naszej czwórki szczególnie.
– Za dużo było wydarzeń, które skruszyły monolit naszego społeczeństwa. Do was należy przyszłość, od was zależy, jak ojczyzna będzie wyglądać za kilkadziesiąt lat, jakiej historii będą się uczyć wasze dzieci. Naprawę musimy zacząć wszyscy, teraz.
Patrzy na Grubela, chłodno, nie pozwalając mięśniom twarzy na wyrażenie jakichkolwiek uczuć.
– Pawle, jak chcesz poprawić ocenę, napisz na następną lekcję pracę, w której wskażesz cechy powodujące, że naród opiera się zewnętrznym i wewnętrznym zagrożeniom, w szczególności politycznym, ekonomicznym i moralnym. Skorzystaj ze słownika, zwróć uwagę na pojęcia: jednolitość, wspólnota, tradycja.
Grubel nie napisał pracy, oceny nie poprawił.
Od tamtej pory rzadziej chodził z twarzą zatopioną w niebieskiej poświacie komórki, przestał udzielać się na portalach, komentować na swoich profilach wpisy, które parę miesięcy wcześniej nie pojawiały się w ogóle, parę tygodni temu sporadycznie, a w ostatnich dniach – masowo. Najpierw na nie odpowiadał; wściekle, frazami zakończonymi wykrzyknikami. Potem szybko przeszedł do wulgaryzmów, dając odpór anonimowym, później już nawet podpisanym, zaczepkom. Po kilku dniach jego konta zniknęły.
Wracaliśmy do domu „obraźliwą piątką”, tramwajem, który nazwaliśmy tak, ponieważ potrafił wybudzać o piątej rano pierwszym przebiegającym pod oknami kursem. Pojazd powodował już wtedy raczej niespotykany hurgot, skutecznie zagłuszający rozmowę (w takcie: raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy). Jechaliśmy bez Niny i Chudsona; siedzieliśmy w pustej kabinie motorniczego, oddzieleni od kilku gibiących się z boku na bok osób resztkami taśmy pamiętającymi jeszcze czasy „Zet”. Za oknami na niebie ciemno, blask z biurowców, wciąż pracujących. Obaj mieliśmy bluzy z kapturami naciągniętymi na głowy, twarze obejmował błękit ekranów. Nie przeszkadzaliśmy sobie. Wiało tym wiatrem, od którego najwyższe wieżowce wydawały się chwiać; do hałasu żelastwa dochodził świst z nieszczelnych okien i tłuczenie gałęzi o boki tramwaju. Przestrzeń tunelu, do niedawna tworzona nad pojazdem przez drzewa z miejskiego parku, nie wiadomo kiedy znacznie się skurczyła. Łomotanie konarów oderwało mnie od telefonu. Napotkałem spojrzeniem martwy wzrok Grubela; oczy skierowane na mnie, mnie nie widziały, rękę z aparatem opuścił na kolano, nabita sylwetka sflaczała.
– Co jest, stary? – próbowałem przekrzyczeć terkot kół.
Grubel nie reagował.
– Hej, wake up! – pomachałem smartfonem przed jego kapturem. Nadal nic.
Nachyliłem się, by klepnąć go w ramię, i spojrzałem na ekran telefonu. Dostrzegłem robaczki komunikatu z wieloma wykrzyknikami, emotikony fucka i śmierci. I, czego nie byłem pewny, albo nie chciałem mieć tej pewności, co później pewnością się jednak stało, w podpisie postać prezentującą narodową flagę. Flagę, która do niedawna świętowała na ulicach święta narodowe, od jakiegoś czasu zaczęła uświetniać święto nienawiści.
Sięgnąłem po jego telefon. Grubel się ocknął, gdy dotknąłem aparatu; wyszarpnął go, wyłączył, schował do plecaka.
– Co jest, stary? – powtórzyłem, wciąż pochylony.
– Nic.
– Jak nic, jak coś jest, widziałem. – Wskazałem głową na plecak.
– Daj mi spokój. – Raczej się domyśliłem słów, niż je usłyszałem.
Dojechaliśmy do przystanku, bez pożegnalnych gestów rozeszliśmy się do mieszkań, z głową pełną myśli usnąłem zbyt późno, by zdążyć następnego dnia na pierwszą lekcję.
Hejtowało wielu. Wtedy jeszcze się buntowałem przeciw temu, że akurat Grubela to dotknęło. Nie rozumiałem, jak w niewielkich, wciąż dziecięcych ciałach, może zmieścić się tyle zła. A ono jest przecież w każdym, wystarczy pozwolić, by wypełzło z głębi i skruszyło cieniutką, oddzielającą je od świata powłokę.
Po lekcjach siedzieliśmy przed drzwiami do klatki, przez uchylone okienko wdychaliśmy zapach wietnamszczyzny. Grubel dał się namówić, po raz ostatni, na wyjście; wcisnął się między mnie a Chudsona. Nina poszła na chwilę do mieszkania. Kiedy rozmowy się skończyły, opowieści o nowych prankach z netu wyczerpały, zagłębiliśmy się w niebieskawe światło. Echo zamilkło na czas uruchomienia aplikacji, za chwilę rozbrzmiało na nowo, zwielokrotnionymi głosami dobywającymi się z naszych osobistych kokonów. Kątem oka dostrzegłem, że Chudson trzyma nie swoją, poobijaną, z pękniętą szybką, komórkę, a aparat Niny. Nachyliłem się do niego i zapytałem, co robi. Szturchnął mnie łokciem, zabolało; głową wskazał na Grubela. Wklepał komunikat, wysłał. Grubel oderwał się od oglądanego filmiku, odczytał wiadomość od rzekomej Niny. Poczerwieniał, spłoszonym wzrokiem wpatrywał w ekran, wygasił go i z tym samym wyrazem zalęknienia na twarzy spojrzał na nas, jakby chciał się zorientować, czy zauważyliśmy jego reakcję. Obaj wgapialiśmy się w swoje telefony, Chudson zachichotał tak, żebym słyszał tylko ja. Po chwili wróciła Nina, przysiadła, Chudson podłożył jej komórkę na schodku. Grubel, z nogami podkulonymi, złączonymi w kolanach, udawał, że szuka czegoś w sieci.
– Co jest? Co tak cicho? – zapytała Nina. – Kto puścił bąka?
Roześmiałem się ja i Chudson, trochę za głośno. Grubel się podniósł, powiedział, że musi znikać. I zniknął z naszego życia.
– Grubel staje się Świrusem – rzucił Chudson.
Nie widzieliśmy Świrusa od dawna, teraz nie mam już nawet pewności, że widziałem go kiedykolwiek. Sąsiad, mieszkał piętro wyżej, nigdy nie wychodził. Matka mówiła, że kiedyś był normalny, ale od czasów „Zet” zamknął się w domu na amen. Wszystko zamawiał przez internet, z dostawą pod drzwi. Raz w tygodniu zajeżdżał do niego kurier z kartonami, wyładowywał je na klatce i znikał. Obserwowaliśmy ze schodów jak, poprzedzone szelestem odklejanej taśmy, uchylają się drzwi Świrusa, jak para rąk w gumowych rękawicach wciąga pakunki do wnętrza. Po chwili ta sama para wystawiała na klatkę opróżnione pudła i przepełnione śmieciami worki. Odbierała je taka jedna z ostatniej klasy, której Świrus płacił za pomoc. I tyle go było widać, odkąd pamiętałem. Raz z Chudsonem postanowiliśmy zmusić go do wyjścia, chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda. Gdy kurier się wycofał, wybiegliśmy z korytarza i odsunęliśmy pakunki na przeciwległy koniec klatki. Drzwi się uchyliły, ale nie zobaczyliśmy rękawic; po chwili Świrus zamknął się na dobre. Tkwiliśmy tak z godzinę, dwie, licząc dziecięcą miarą, on być może oparty od wewnątrz o drzwi, czekał, aż odpuścimy. Znudziło się nam; pudła zostały, gdzie je przesunęliśmy. Kiedy wyjeżdżaliśmy rowerami z osiedla, minęliśmy wezwaną pomocnicę sąsiada.
– Świrus dawno nie żyje – powiedziałem, obserwując milczącą Ninę.
– Ta, to kto odbiera żarcie?
– Twój stary, robi z niego twoje śniadanie.
– Pieprz się! – Chudson popchnął mnie na ścianę.
Nina wciąż patrzyła za odchodzącym Grubelem, zdziwiona albo już nie.
– Co go ugryzło?
– Ty – powiedział Chudson i zaśmiał się.
– Wal się. Spadam – podniosła się i wyszła z klatki. Usłyszeliśmy, jak odpina zabezpieczenie roweru i odjeżdża.
– Co mu napisałeś?
Chudson wstał, patrzył przez uchylone okienko, dając się owijać zapachom z baru.
– Takie tam. Nieźle się zjarał, co?
Spojrzał z górnego schodka, z wysokości swojej wiedzy.
– Sam chciałbyś dostać takiego mesa od Niny.
– Ja? Co ja mam do niej?
– Masz, masz. To widać. I nie jaraj cegły.
– Nie jaram.
– Jarasz, jarasz. Ale mesa dostał Grubel, nie ty. I teraz myśli, że od niej.
– Trzeba było dać mu spokój. Już za dużo tego.
– Musi się przyzwyczaić.
– A jak się nie przyzwyczai?
– Jego problem – Chudson zszedł po schodach. – I jego starych.
Drzwi się zatrzasnęły, zostałem na klatce do wygaśnięcia echa.
Wszystko się skończyło (albo zaczęło) dnia, w którym Niny i Chudsona nie było w szkole, na jednej z ostatnich lekcji tuż przed wakacjami. Chudsona wysłano do babci, jak co roku rodzice fundowali sobie dwa miesiące urlopu od syna. Nina zwichnęła nadgarstek, kiedy jej rower nieoczekiwanie stanął dęba. Na pierwszą lekcję ja i Grubel dotarliśmy ostatni. Wszyscy już siedzieli na miejscach, my szliśmy na koniec sali, gdzie było terytorium Bandy Niny – dwie ławki w kącie przy oknie, obok plastikowego kościotrupa, przy zwisającym z parapetu kwiatku i regale z książkami oraz segregatorami. W tym roku męczyłem się przy jednym blacie z Chudsonem, przed nami – Nina z Grubelem. Dziś, skoro dwojga z nas nie było, powinniśmy siedzieć razem. Zawsze tak robiliśmy. Było to logiczne, normalne, zgodne z tradycją, niepodlegające dyskusji. Zająłem miejsce i patrzyłem na Grubela, który przechodził przez klasę jak przez gęste bagnisko, grzęznąc w spojrzeniach dzieciaków, przepychając się wśród szeptów, przygnieciony internetowym hejtem, który w ostatnich tygodniach odkładał się na jego plecach. Ile obelg wyszło spod palców kolegów i koleżanek z klasy? Jak wiele przekleństw rozbrzmiewało w głowach, kiedy kroczył, opancerzony gniewem, spojrzeniem zmrużonych oczu wychodząc na spotkanie sieciowym anonimom, zaczerwienionymi policzkami dając odpór żartom? Patrzyłem na przyjaciela, który przyjacielem być przestawał, którego przyjaźń została zabrana przez dorosłych i rówieśników, a spędzone z nim lata dzieciństwa pogrzebane wstydem i strachem przed ostracyzmem. Jego kroki i zgrzytnięcia moich zębów (piętnaście, szesnaście); pochyliłem się (siedemnaście), uniosłem plecak i położyłem na wolnym krześle obok siebie (osiemnaście, dziewiętnaście). Grubel spojrzał na mnie; nie dostrzegłem w jego oczach zdziwienia, był w nich gniew. Spuściłem wzrok, przytrzymywałem tornister, na wypadek gdyby chciał siłą go usunąć i usiąść obok (dwadzieścia, dwadzieścia jeden). Nie zrobił tego. Poszedł do ostatniej ławki. Usłyszałem, jak odsuwa krzesło, wyjmuje książkę i zeszyt, trzeszczy pełnym kredek piórnikiem. Zero; czułem się zerem, byłem zerem, nie musiałem liczyć; zero to zero. Przez całą lekcję paliły mnie plecy, wierciłem się, czekając na cios Grubela. Biczował jego wzrok, moje policzki płonęły, w głowie łupało. Nic nie zapamiętałem z zajęć. Wyczekiwałem dzwonka jak zwiastuna śmierci. Kwadrans, piętnaście minut, i będę mógł umrzeć, zamiast spojrzeć w oczy dzieciństwu. Dziesięć minut. Chrzęst upychanych do plecaka przyborów, szelest zamykanej książki. Pięć minut. Odgłos dartego papieru, wyrywanej kartki z zeszytu, skrobania długopisu na cienkim podkładzie. Dwie minuty. Zanim dzwonek rozsadził myśli, Grubel wstał. Nauczyciel z oburzeniem chciał go usadzić z powrotem, dwiema minutami przybić do krzesła, groźbą uwagi zatrzymać w klasie. Kartka, z wystrzępionymi brzegami, pokryta niechlujnym pismem, wylądowała przede mną. Nie odważyłem się jej odwrócić. Grubel wyszedł, zostawiając zdumione dzieciaki i wściekle sapiącego, pozbawionego autorytetu nauczyciela. Dopiero gdy wybrzmiał dzwonek, zerknąłem na wiadomość. „Dzięki”.
Grubel nie wrócił już do szkoły, ani przed wakacjami, ani po nich. Nie spotykałem go też w bloku, na klatce. Za każdym razem, gdy wracałem do mieszkania, korytarz się wydłużał, jego drzwi oddalały. W którejś z bardziej odległych wersji przeszłości, zamknięty za nimi był jeden z najwcześniejszych obrazów, jakie pamiętam z dzieciństwa. Bawimy się z Grubelem na podłodze w jego mieszkaniu, układamy klocki, rozjeżdżamy je ciężarówkami, rozwalamy zbudowane z nich miasto w takt dźwięków dochodzących z telewizora, w którym leciały dziwne, oglądane przez brata bajki. Brata-nie brata, bo z czasem, jeszcze w dzieciństwie, ale i później, jego postać zlała się z moim przyjacielem. We wspomnieniach, we mgle spowijającej najwcześniejsze lata życia byli tą samą osobą, która jednocześnie bawiła się ze mną na dywanie u stóp telewizora i siedziała przed ekranem, w milczeniu chłonąc monotonny głos bajek, w których dorośli mówią, pokazują, objaśniają coś, czego nie rozumiem. Moja matka, wtedy na urlopie wychowawczym, opiekowała się Grubelem; nie brała za to od jego rodziców zapłaty, po prostu przychodziliśmy po śniadaniu do jego mieszkania, gdzie bawiliśmy się, aż któryś z rodziców wrócił z pracy. Nie szliśmy do nas, ze względu na brata Grubela, przyssanego do ekranu najpierw telewizora, potem komputera. Pamięć, nikła nić łącząca z dzieciństwem, podpowiada, że trwało to, aż dostałem się do przedszkola. Z Grubelem wymyślaliśmy różne zabawy, czasami chcieliśmy wyjść na podwórko, gdzie słyszeliśmy inne dzieci, ale musieliśmy siedzieć w mieszkaniu, którego jego brat nigdy nie opuszczał. Na zewnątrz wybiegaliśmy, nadal pilnowani przez moją mamę, dopiero po powrocie rodziców Grubela, kiedy ktoś inny mógł zostać z chłopcem. Do tej pory pamiętam sączące się z głośników ględzenie. Filmy nam się nie podobały. Nie były głośne, nikt w nich się nie śmiał, nie śpiewał. Z kolorów zapamiętałem niebieski, szary, czarny, biały; i wpatrzoną w ekran twarz brata Grubela. Chłopak był łysy, nie miał brwi ani rzęs. I nigdy się nie odzywał, nie słyszałem jego głosu, nie wydał przy mnie żadnego dźwięku. Grubel nie pozwalał go zaczepiać, nie próbowaliśmy wciągać go do zabaw. Zawsze przebywał z nami, ale równie dobrze mogłoby go nie być. Reagował tylko, gdy podawano posiłki. Ostatni raz, kiedy mama się nami opiekowała, Grubel był ciężko chory. Zabrano go do szpitala; przez całe wakacje nie wiedziałem, co się z nim dzieje, mama powtarzała, że jest leczony i że wkrótce wróci. We wrześniu, kiedy poszedłem do przedszkola, pojawił się u nas z rodzicami. Przywitaliśmy się, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć zabawę, ale wkrótce nasza przyjaźń wróciła na dawne tory, niepotrzebna była instrukcja obsługi czy jakieś nowe gadżety, świat kręcił się po staremu. Brata Grubela nigdy już nie zobaczyłem, po pół roku o nim zapomniałem. Teraz to Grubel przychodził do mnie, wkrótce dołączył do mojej grupy w przedszkolu. W następne wakacje zapytałem mamę, co się stało z tym dziwnym chłopcem, a ona odpowiedziała, że Paweł nigdy nie miał brata. Musiał mi się przyśnić, wyjaśniłem sobie, i tak zostało na wiele lat. Tylko raz próbowałem wypytać o niego mojego przyjaciela. Siedzieliśmy na schodkach piwnicy; nie wiedziałem, jak skierować rozmowę na tory, które zaprowadziłyby do odpowiedzi, czy łysy chłopak przed telewizorem w jego pokoju był moim snem, czy wspomnieniem.
Dziennik odosobnieniaNOTA O AUTORZE
Jarosław Maślanek – prozaik, dziennikarz, zadebiutował powieścią Haszyszopenki (WAB, 2008). Wydał także powieści: Apokalypsis ‘89 (WAB, 2010), Ferma ciał (FORMA, 2015) oraz Góra miłości (WAB, 2018). Jego opowiadania ukazały się m.in. w miesięczniku „ZNAK”, antologiach Autor przychodzi wieczorem (2012) i 2017. Antologia współczesnych polskich opowiadań oraz 2020. Antologia współczesnych polskich opowiadań.
Uczestnik Europejskiego Festiwalu Debiutu Prozatorskiego w Kilonii (2009). Powieść Góra miłości była nominowana do EU Prize for Literature 2019.
Tworzy i mieszka w Warszawie, pochodzi z poindustrialnych, zagubionych w kozienickiej puszczy Pionek.