- W empik go
Lilla Weneda - ebook
Lilla Weneda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 217 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kochany Endymionie poezji, drzemiący w cieniu gajów laurowych, z lekkością i ciszą letniej błyskawicy przedzieram się przez czarne liście drzew nieśmiertelnych i trzema błyskami budzę ciebie ze snów niespokojnych… Wstań! wstań, mój Endymionie, tajemniczej Muzy kochanku, i postąp krokiem ku mnie, a napotkasz nowy gaj fantazji, zielony sosnami teatr, bo oto dla ciebie jedynie, mój drogi, wybudowałem nową scenę, sprowadziłem duchów aktorów i rozłożyłem na leśnej murawie biegającego po świecie kolportera małe bogactwo. – Odeszlij mnie z nowym zarobkiem przyjaźni, ze łzą, jeżeli można: z pochwałą, jeżeli można: a będę spokojny na wieczność.
Obudź się! obudź, rzymski w złotej zbroi, z ognistym pancerzem rycerzu! Nowe mary stoją przed tobą: oto jest wzgórze okryte zieloną murawą, na wzgórzu stoi dwanaście druidycznych kamieni i trzynasty tron z omszonego granitu; oto wzgórze, ukoronowane wieńcem dwunastu białowłosych harfiarzy, zewsząd jakby morzem czerwonego połysku oblane… te straszne wzgórza zwierciadło – to krew narodu… Śpiew dwunastu harf rozlega się nad ludem umarłych i wbiega w puste, szumiące lasy sosnowe, wołać nowych na zemstę rycerzy. – Czy ci nie smutno?
Oto jest rycerz, z dwojgiem serc, z mieczem jedynym, z Tella, z Kastora i z Poluksa złożony; rycerz, którego jedna połowa jest tarczą, a druga śmierci żelazem – wódz mający dwie dusze i dwa ciała: nieszczęście narodu, przeznaczenie dowodzące potępionemu przez Boga ludowi… Wódz z dwojakim i nie śmiesznym już więcej nazwiskiem: oto stoi na stosie ostatecznym jako posąg przyszłości. – Czy go widzisz? Oto wróżka, która zabrania harfiarzom rozpaczy, a jednym strasznym i mściwym czynem zajęta, stąpa po sercach ludzkich, kruszy je pod swymi nogami… Eumenida Eschylowska krzycząca:
"Zwycięstwo! sto serc ludzkich za zwycięstwo! " – Czy się nie wzdrygasz? Oto jest stary i święty człowiek, który przyszedł łzawe Chrystusa oliwy zaszczepiać na płonkach sosnowych i zamięszkał w czaszce olbrzyma, a przyjazne jemu ślimaki przylazły i śliną kryształową zalepiły czaszki już pustej zrennice, powoje owinęły ją dokoła. – Oto we wnętrzu groty kościanej i ludzkiej krzyż stoi, lampa się pali i błyszczy obraz Rafaelowski BogaRodzicy. Widzisz, jak dno złote obrazu pięknie jaśnieje w ciemnościach pustego czerepu? słyszysz, jak szemrze modlitwa? Lecz – o, biada! – o, losy!… słowo świętego starca miecz Rolandowy wyprzedził i jeszcze lud jeden kona z wiarą okropną rozpaczy w przyszłość i zemstę. – Cóż, mój Galilejczyku? Oto jest brat Rolanda a praszczur Sobieskiego, człowiek silnej ręki i Molierowskiej w domostwie słabości; kontusz mu włożyć i buty czerwone, gdy wróci z piorunowej walki siarką cuchnący i krwią oblany po szyję. – Kontusz mu włożyć i żupan, niechaj panuje – bez jutra.
Oto nareszcie jest twarda dziewka skandynawska; oto mniejsze mrówki ludzkości, pełne kłamstwa, wybiegów, tchórzostwa w osobie Ślaza. – Oto jest cały sklepik kolportera, wysypujący przed tobą swe fantastyczne figurki, za które autor sam gada, a czasem szczebioce Alfierego językiem. – Na cóż to wszystko? – Zaprawdę ci powiadam: jam tych mar nie wołał – przyszły same; przyprowadziła je z sobą biała Lilla Weneda; a ja, ujrzawszy ten tłum ludzi, harf złotych, hełmów, tarcz i mieczów dobytych, usłyszawszy głosy zmięszane dawno już wymordowanego ludu, wziąłem jedną z harf wenedyjskich do ręki i przyrzekłem duchom powieść wierną i nagą, jaka się posągowym nieszczęściom należy.
Ile razy więc zwyczajem teraźniejszych poetów chciałem zacząć kwilącą serca dyssekcją lub melancholizowaniem sztucznym obrazów prostą legendę okrasić, tyle razy mary zjawione krzyczały z krajów przeszłości: "Serca nasze były zdrowe i ciała, w mowie naszej nie było niespodziewanych »concetti «, choć córki królewskie, nie wzdychałyśmy do księżyca, choć synowie królewscy, pędziliśmy woły na paszę; Osjan usłyszał naszego zgonu historią, lecz nie znalazł w niej dosyć chmur księżycowych, duchów, sarn, błyskawic i wiatru wzdychającego po mogiłach, ani więc ruszył harfy na omszonym dębie wiszącej, ale odpędził nas w mgłę niepamięci rozpaczne. – Lecz ty, mówiły dalej mary, któregośmy widziały w ciemnym Agamemnona grobowcu, ty, jadący niegdyś brzegami laurowego potoku, gdzie Elektra królewna płótno bieliła matczyne, mów o nas prosto i z krzykiem ". Tak namówiony, wziąłem pół – posągową formę Eurypidesa tragedii i rzuciłem w nią wypadki wyrwane z najdawniejszych krańców przeszłości; a jeżeli mi Bóg pozwoli, to na tej nieco marmurowej podstawie oprę szersze, bardziej tęczowe, lecz mniej fantastyczne niż "Balladyna " tragedie; tylko ty, Irydionie, nie opuszczaj mnie śród zimnego świata słuchaczy, tylko ty mi nie daj uczuć chłodu, który mi na czoło od twarzy ludzkich powiewa; a gdybyś widział na mnie idące węże, weź w rękę harfę Lilli Wenedy i przemień te gady w słuchaczów. – Ile razy z tobą byłem, zdawało mi się, że wszyscy ludzie mają oczy Rafaelowskie, że dosyć jest jednym słowa zarysem pokazać im piękną postać duchową, że dbać nie trzeba o niedowidzenie, a chronić się tylko przesytu; sądziłem, że wszyscy ludzie obdarzeni są platońską i attycką uwagą; że dodawszy do stworzonego już przez poetów świata jedną taką postać, jak nimfa uwieńczona jaskółkami, które pierzchają z włosów dotknięte słońca promykiem, jedną taką postać, jak nimfa uwiązana rączkami za łańcuch smutno gwarzących po niebie żurawi – można te Ateńczyki obrócić na niebo oczyma.
Teraz widzę, że innych widm, innych kolorów, innych potrzeba obrazów. Nie schodzę jednak z mojej drogi, a że jest pustą i szeroką, to przypomina mi złote pustynie Suez, na których tak mi dobrze było, gdym się tylko za słońcem i gwiazdami kierował. Jest to wreszcie dla mnie droga konieczna, ile razy bowiem zetknę się z rzeczywistymi rzeczami, opadają mi skrzydła i jestem smutny, jak gdybym miał umrzeć; albo gniewny, jak w owym wierszu o Termopilach, który na końcu księgi umieściłem, niby chór ostatni, śpiewany przez poetę. – Na Odyna! niech wrzeszczą samochwalce – a ja z drgającymi ustami wracam pod skrzydła twoje ochłonąć.
A teraz słyszę, że mnie pytasz, skąd się w mojej myśli biała postać Lilli Wenedy zjawiła – posłuchaj. Przed pięcią laty mieszkałem nad jeziorem Szwajcarii, blisko miasteczka Villeneuve, dawnego Avencium. Miasteczko to, położone na zielonej równinie w końcu jeziora, niedaleko zamku Chillon i skał Heloizy, czarowało mię swoją wiejską i spokojną pięknością; na jasnych i wodnistych łąkach zbudowane, uśmiecha się wiosenną zielenią spod czarnych gór, które, podobne rzymskiemu legionowi, stoją groźne, nachylone, gotowe spaść i rozproszyć – co? – kilka małych domków biało odbitych w jeziorze, mały kościołek z piramidalną wieżyczką i rzęd ciemnych drzew kasztanowych, które jesienią, owieszone mnóstwem chłopiąt tłukących z koron owoce, rumienią się hożą czerwonością wesołych twarzy niby jabłonie sadów naszych, mnóstwem owoców spłonione. Takim jest dzisiaj to miasteczko – lecz niegdyś, przed wiekami, na tym samym miejscu odbywała się okropna jakaś ofiara; musiało być poświęcenie się, rozpacz, szczęk broni, miecz katowski ucinający głowę starca i słowo S. P. Q. R. błyszczące na rzymskich chorągwiach. – Czas wszystko uciszył. Z całej owej historii został tylko jeden grobowiec z następującym napisem:
JULIA ALPINULA
TU LEŻĘ
NIESZCZĘŚLIWEGO OJCA NIESZCZĘŚLIWA CÓRKA,
BOGÓW AWENTYŃSKICH KAPŁANKA.
WYPROSIĆ OJCA OD ŚMIERCI NIE MOGŁAM.
NIESZCZĘŚLIWIE UMRZEĆ W LOSACH JEGO BYŁO.
ŻYŁAM LAT XXIII.
Mój Irydionie, ta młoda dziewica, ta czysta kapłanka, co żyła tylko lat 23, skarżąca się tak cicho – a tak przeraźliwie – z przeszłości: ona to zamieniła się w Lillę Wenedę; chciałem kwiat łączny przenieść do Polski: niosłem go ze świętym uczuciem, aby nie strącić zeń rosy, listka nie ułamać.
Ta mara srebrnej białości, która na dziwnej zieleni łąk szwajcarskich, na odłamie skały, stawała przede mną: teraz zmartwychwstawszy nad Gopłem opowiedziała swego poświęcenia się historią; cicha, czysta, biała i spokojna, ale głęboko w serce, nawet przez ojca własnego, raniona.
Dawniej jeszcze, jadąc przez pińskie błota, widziałem mnóstwo lilii wodnych i mnóstwo chłopów wychudłych od głodu; między chłopami a nenufarem litewskim taki był związek, że chłopstwo jadło kwiatów łodygi, nie mając chleba; łodygi te bowiem rdzeń mają słodką, gąbczastą, która za pokarm służyć może. Co z tego pińskiego wspomnienia do tragedii wniknęło – zobaczysz.
A teraz, kiedym ci się wyspowiadał, usiądź na ułamku jakiej dawnej ruiny albo pod cieniem Wirgilowego lauru i niech cię gwarząca moja przeszłość otoczy – usiądź nad kryształową jaką i smętną wodą, abyś z książką moją mógł to zrobić, co zamyślona z białą różą w ręku dziewczyna; to jest, oberwać ją liść po liściu, rzucić w wodę płynącą i pytać się losu listków o los człowieka; a zniszczywszy tak ciało Lilli Wenedy, odtwórz ją na nowo w myśli swojej większym blaskiem odzianą i piękniejszą sto razy i niech ta postać do nas obojgu należy, niech będzie jako łańcuch łączący dwóch Wenedów ręce, nawet w śmierci godzinie. – A tych dwóch wodzów! czy ty myślisz, Irydionie, że tworząc ów mit jedności i przyjaźni nie łudziłem się słodką nadzieją że kiedyś – i nas tak we wspomnieniach ludzie powiążą i na jednym stosie postawią… ty mnie wtenczas umarłego będziesz trzymał na piersiach i mówił mi do ucha słowa nadziei i zmartwychwstania, albowiem za życia słyszałem je od ciebie jedynie.
Paryż, dnia 2 kwietnia 1840 r.
PROLOG
Obszerna grota wróżki wykopana w ziemi; w ścianach okrągłe dziury, przez które widać rozległe pola i daleki krajobraz – światło zachodzącego słońca.
Roza Weneda i Lilla Weneda.
LILLA WENEDA
O, siostro moja, jak ty zadumana!
Idź, spójrz na walkę, zaczaruj zwycięstwo.
ROZA WENEDA
Na nic nie przyda się tu czar szatana.
Przekleństwo! przekleństwo! przekleństwo!
Ojczyzna nasza kona i na wieki,
Widzę umarłą…
I ty umarła… ja ci zamknę powieki,
Zimnego piasku w usta nasypię, a w gardło
Przekleństw, które ty z sobą poniesiesz w daleki
Kraj – na tamten świat – o nieszczęśliwa!
LILLA WENEDA
Mówisz i wicher się zrywa,
I płacze nade mną biedną.
Więc ja mam umrzeć? – o, Boże!
ROZA WENEDA
Cicho! czy Bóg ciebie jedną
Stworzył? Czemu trudzisz Boga?
Tam krew nasza i krew wroga
Zrobiła strumień i łoże,
I Gopło zaczerwieniła:
Będziesz ty jak płaczka wyła
Nad sobą – gdy rycerze konają?
Słychać dźwięk harf.
O! cyt – harfy nasze grają.
Słyszysz ich głosy ponure,
Płaczące i rozstrojone?
Harfiarze wchodzą na górę…
Wszystko stracone!
LILLA WENEDA
Za harfiarzami tu wejdą rycerze
I nas zabiją, i wytną harfiarzy.
ROZA WENEDA
Co? a z chmurami przymierze?
A piorun posępny, złoty,
Co stoi jakby na straży
U wejścia groty?
Co? a szatański mój głos
Podobny zimnym sztyletom.
A zmartwychwstanie dane przeze mnie szkieletom?
A mój smutek! a mój los!
I ty nie ufasz w tę straż?
I ty się lękasz, o, kraśna.
LILLA WENEDA
Ty mówisz – lecz twoja twarz
Jak księżyc smutna, choć jasna,
Jak księżyc, umarłych słońce.
Gdzie nasi bracia obrońce,
Czy wiesz, co z nimi się stało?
ROZA WENEDA
Wnętrze groty zajęczało,
Słyszałaś odpowiedź skał. -
Wyjdź i wprowadź harfiarzy, ja ogień rozpalę.
Wchodzi dwunastu starców ze złotymi harfami.
Proszę was, przy ciemnej skale
Postawcie te harfy rzędem
I powiedźcie, co stało się z Wenedów ludem.
LILLA WENEDA
Czy mój ojciec i bracia moi jakim cudem
Wyrwali się od śmierci?
HARFIARZ
Starce, z takim pędem
Szliśmy na górę, że nam w piersiach głos zamiera.
LILLA WENEDA
O! wy nie chcecie mówić.
HARFIARZ
Niestety! Niestety!
LILLA WENEDA
O! bracia moi – o! mój drogi ojcze, gdzie ty?
Ci ludzie milczą – mój ojciec umiera!
O! wy nie macie litości.
HARFIARZ
Jak żądasz,
Abyśmy z trwogi już przyszli do siebie?
LILLA WENEDA
Starcze! Ty na mnie, starcze, tak spoglądasz
Jak na sierotę.
HARFIARZ
Na ziemi i w niebie
Lud nasz przeklęty! – o! biada nam! biada!
Twój ojciec wzięty – rycerzy gromada
Otoczyła go, z harfą jego złotą.
Widzieliśmy to i bladzi zgryzotą
Rwaliśmy włosy. – Bracia twoi wzięci.
LILLA WENEDA
Więc nie umarli? – o! mówcie mi jeszcze!
Więc nie umarli?…
ROZA WENEDA
Nie – ale przeklęci!
LILLA WENEDA
O! nie mów tego! o! nie mów przez litość!
Ja braci moich, ojca mego zbawię.
O! pobłogosław ty mi, siostro moja,
Ty smutna byłaś mi wesołej matką.
I wy mi, starzy ludzie, błogosławcie,
Ale nie proście Boga o nic dla mnie,
Tylko o rozum i przebiegłe serce,
Abym zbawiła tych, co są w kajdanach.
O! bądźcie zdrowi! nie troszczcie się o mnie;
Za mną jest każdy kwiat i każdy gołąb,
Co biały jak ja swą mnie siostrą mniema,
I ten jest za mną, co nad gołębiami
W nieba błękicie jeszcze wyżej lata:
A gdy mię nazbyt przyciśnie nieszczęście,
Gotów odebrać gołębiowi skrzydła
I mnie dać skrzydła, bym od ludzi poszła.
Jeśli nie zbawię ojca, umrę młodą -
A wtenczas płaczcie wy biednej dziewczyny.
Wychodzi.
ROZA WENEDA
Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. -
Cóż wy myślicie, harfiarze?
HARFIARZE
Wszystko stracone!
ROZA WENEDA
Na jad węża, co w tej czarze
Karmi płomienie czerwone:
Zaklinam się wam, o starzy,
Że kości z pobojowiska
Wstaną i będą walczyć w takt pieśniom Harfiarzy!
HARFIARZE
Wstaną i zginą raz drugi…
ROZA WENEDA
I trzeci raz jeszcze zginą,
I przejdą po nich zapomnienia pługi,
I stokrocie się rozwiną
Na krwawym umarłych stepie;
I cóż! – Czy płakać?!
HARFIARZ
Słuchaj, tam wrony zaczynają krakać
I wilcy gryzą śpiące na oszczepie
Ciała rycerzy.
ROZA WENEDA
Za trzy dni sto piorunów uderzy,
Tysiące się podniesie prawic;
Będzie okropna walka przy świetle błyskawic.
Żywi się pomieszają z umarłemi
I nikt ich nie rozbroni.
Wy umarłych poznacie po zapachu ziemi,
Po ognistym śladzie koni;
Lecz ci, co oko w oko spójrzą, nie poznają.
HARFIARZ
O! cud! – Harfy nasze grają
Rycerski śpiew.
ROZA WENEDA
Te harfy uczuły krew
I drżą…
HARFIARZ
O! chodźmy tą pieśnią jak skrą
Ożywić ludy po siołach.
ROZA WENEDA
Dębowe wieńce na czołach,
A w ręku harfy złociste;
W piersiach serca bursztynowe,
Jak słońca złote i czyste;
A w ustach pieśni grobowe,
Co budzą narodów lwy:
To są harfiarze! to wy!
HARFIARZ
Wlałaś nam ogień do łez…
ROZA WENEDA
Ogień, nim we łzach ostygnie,
Dwanaście ludów podźwignie;
Za trzy dni wszystkiemu kres,
Walka i zgon!
HARFIARZ
Nasze harfy tobie w ton
Odgrały smutnie.
ROZA WENEDA
Uciszcie wy rękami rozpłakane lutnie,
Brońcie, by między ludzi ta pieśń nie wybiegła,
Brońcie, by grobu dusza ludu nie spostrzegła,
Brońcie, by lud nad sobą nie usłyszał płaczu;
Jeśli nie obronicie tego – potępieni!
HARFIARZ
Więc za trzy dni noc płomieni?…
ROZA WENEDA
I noc okropności mściwa,
I wiek haraczu…
Pół rycerzy od piorunów zginie, pół od miecza.
Wódz dwie głowy mieć będzie, jedna człowiecza,
Drugą głowę trupią wódz mieć będzie.
Ja ostatnia zostanę żywa;
Ostatnia z czerwoną pochodnią:
I zakocham się w rycerzy popiołach,
I popioły mnie zapłodnią,
A swatami będą dęby z płomieniem na czołach,
A łożem ślubnym będzie stos rycerzy.
Kto konając we mnie uwierzy.
Skona spokojny:
Ja go zemszczę lepiej od ognia i wojny,
Lepiej niż sto tysięcy wroga,
Lepiej od Boga…
HARFIARZ
Idźmy: wróżkę szał porywa.
Wychodzą.
ROZA WENEDA
O! wróżka! wróżka ludu nieszczęśliwa!
Ona ma serce. – Lecz noc już – już ciemno!
Chodźmy umarłych palić… Duchy! ze mną. -
Wychodzi.AKT PIERWSZY
Scena I
Pole nad Gopłem.
Lech, Gwinona, Sygoń, Gryf, wchodzą zbrojni.
LECH
Zapalić ognie na pobojowisku
I tu mi wzięte przyprowadzić jeńce.
Wchodzą Derwid z harfą złotą w ręku, Lelum i Polelum w łańcuchach.
SYGOŃ
Z ręki mu złotej harfy nie wydarto.
Jest to Wenedów król z dwoma synami.
LECH
do Derwida
Cóż myślisz, starcze, o ludach zachodnich?
Wczora ty byłeś panem tej krainy,
Dzisiaj do ciebie nie należy głowa,
Która rządziła wczoraj tymi ludy.
Szaty na sobie teraz porozdzieraj,
Okup się, starcze, łzy brylantowymi,
Bo ci czekanem łeb roztrzaskam siwy. -
do Lelum i Polelum
Cóż to szczekacie jak psy łańcuchami?
Cóż to, niedźwiedzie, uczcie się pokory!
Gdzie mój kat? – Ten mi człowiek plunął w oczy.
Że ja maleńki, to on mną pogardza,
A wiem, że mego miecza nie udźwignie. -
Gwinono, patrzaj, jaki to lud rosły.
Ja komar i krew z niego wycedziłem,
I wycisnąłem w ręku jak cytrynę.
Jak się Czech dowie, to nie będzie wierzył.
Poszlę mu tego starca w podarunku
I tych dwu młodych poszlę królewiców,
Niechaj porobi z nich obudwu psiarzy.
GWINONA
Ja chcę usłyszeć ich glos. Każ, niech mówią.
LECH
Psy – łatwiej zmusić ich, aby jęczeli.
GWINONA
Ta harfa musi być zaczarowana.
LECH
Na Boga! prawdę mówisz, moja lwico,
Ta harfa musi być zaczarowana -
Stary! czy w harfie twojej siedzi diabeł,
Że tak o nią dbasz?… Na Boga! to mruki!
My tu przed nimi jak na nitce wróble,
A oni patrzą z góry jak na frygi.
Gryfie, odprowadź ich do Rzymskiej wieży,
Jak się wygłodzą, to głos odzyskają.
Derwid, Lelum, Polelum wychodzą pod strażą.
To głuchoniemy jakiś lud, Gwinono,
I głuchoniemy król. – Na koń! hej, na koń!
Ufundujemy na trupach królestwo.
Wychodzą wszyscy.
Scena II
Cela pustelnika, podobna kształtem do wnętrza czaszki olbrzymiej.
W głębi obraz N. Panny na dnie złotym.
Święty Gwalbert i Ślaz.
ŚWIĘTY GWALBERT
Splamiłeś moje oczy, mości Ślazie;
Wlazłem za twoją poradą na sosnę -
Splamiłeś moje oczy krwi widokiem.
To sprawa diabla; przybyłem nawracać,
A jacyś ludzie przybyli wycinać:
Wycięli prędzej, niż ja nawróciłem;
Za to się trzeba aż do krwi biczować
Mnie, jako panu, tobie, jako słudze,
A obu jako sługom Pana Boga.
ŚLAZ
Et fit voluntas tua.
ŚWIĘTY GWALBERT
Tak, tak, Ślazie,
Et fit voluntas Tego, co na niebie.
A jednak szkoda, że ten lud wycięto,
Bo lud był dobry, choć niechrześcijański.
ŚLAZ
Domine, wszyscy więc poszli do piekła?
ŚWIĘTY GWALBERT
Ziemia przed krzyżem krwią czerwoną ściekła,
Z tej krwi wybuchnie płomień w kształcie krzyża.
Śmierć kruszy ciała, lecz wieczność przybliża.
Narody będą wkrótce okupione;
Widziałeś, Ślazie, komety czerwone
Z długimi chwosty – co tu wróżą zmianę,
Komety, co jak wiedźmy rozczochrane
Goniły za mną aż do Jeruzalem,
Grożąc mi chłostą, krzyżem albo palem.
Cóż mi zrobiły?! – Kiedy będzie trzeba,
Te straszne gwiazdy palcem zetrę z nieba.
Bóg swemu słudze za wiek długi trudów
Przerażających da godzinę cudów.
Cóż mi ten mocarz, co tu krwawi lasy?
Nowy faraon, wejdę z nim w zapasy,
Złamię i różdżkę ognistą otrupię;
A potem jedną łzą gorącą kupię
Żywot dla niego wieczny i zbawienie.
ŚLAZ
Domine, z czego, proszę, są promienie,
Które ty nosisz na głowie?
ŚWIĘTY GWALBERT
Są ze mnie,
Z mojej wewnętrznej wiedzy, i z anioła,
Co w ciele moim pali się tajemnie.
ŚLAZ
Myślałem, że te płomieniste koła
Są z włosów?
ŚWIĘTY GWALBERT
Ergo nie byłyby z duszy?
ŚLAZ
Domine, a kot kiedy się napuszy,
To mu tak iskry z włosów wylatują.
ŚWIĘTY GWALBERT
Są ludzie głupi jak ty, co się trują
Porównywaniem dwóch natur w stworzeniu.
ŚLAZ
Domine, wiara jest w moim wątpieniu.
ŚWIĘTY GWALBERT
Wątpienie z diabła jest.
ŚLAZ
Więc mię on szuka.
ŚWIĘTY GWALBERT
Obacz no, Ślazie, ktoś do chaty stuka.