Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lilla Weneda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lilla Weneda - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 217 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LIST II

Ko­cha­ny En­dy­mio­nie po­ezji, drze­mią­cy w cie­niu ga­jów lau­ro­wych, z lek­ko­ścią i ci­szą let­niej bły­ska­wi­cy prze­dzie­ram się przez czar­ne li­ście drzew nie­śmier­tel­nych i trze­ma bły­ska­mi bu­dzę cie­bie ze snów nie­spo­koj­nych… Wstań! wstań, mój En­dy­mio­nie, ta­jem­ni­czej Muzy ko­chan­ku, i po­stąp kro­kiem ku mnie, a na­po­tkasz nowy gaj fan­ta­zji, zie­lo­ny so­sna­mi te­atr, bo oto dla cie­bie je­dy­nie, mój dro­gi, wy­bu­do­wa­łem nową sce­nę, spro­wa­dzi­łem du­chów ak­to­rów i roz­ło­ży­łem na le­śnej mu­ra­wie bie­ga­ją­ce­go po świe­cie kol­por­te­ra małe bo­gac­two. – Ode­szlij mnie z no­wym za­rob­kiem przy­jaź­ni, ze łzą, je­że­li moż­na: z po­chwa­łą, je­że­li moż­na: a będę spo­koj­ny na wiecz­ność.

Obudź się! obudź, rzym­ski w zło­tej zbroi, z ogni­stym pan­ce­rzem ry­ce­rzu! Nowe mary sto­ją przed tobą: oto jest wzgó­rze okry­te zie­lo­ną mu­ra­wą, na wzgó­rzu stoi dwa­na­ście dru­idycz­nych ka­mie­ni i trzy­na­sty tron z omszo­ne­go gra­ni­tu; oto wzgó­rze, uko­ro­no­wa­ne wień­cem dwu­na­stu bia­ło­wło­sych har­fia­rzy, ze­wsząd jak­by mo­rzem czer­wo­ne­go po­ły­sku ob­la­ne… te strasz­ne wzgó­rza zwier­cia­dło – to krew na­ro­du… Śpiew dwu­na­stu harf roz­le­ga się nad lu­dem umar­łych i wbie­ga w pu­ste, szu­mią­ce lasy so­sno­we, wo­łać no­wych na ze­mstę ry­ce­rzy. – Czy ci nie smut­no?

Oto jest ry­cerz, z dwoj­giem serc, z mie­czem je­dy­nym, z Tel­la, z Ka­sto­ra i z Po­luk­sa zło­żo­ny; ry­cerz, któ­re­go jed­na po­ło­wa jest tar­czą, a dru­ga śmier­ci że­la­zem – wódz ma­ją­cy dwie du­sze i dwa cia­ła: nie­szczę­ście na­ro­du, prze­zna­cze­nie do­wo­dzą­ce po­tę­pio­ne­mu przez Boga lu­do­wi… Wódz z dwo­ja­kim i nie śmiesz­nym już wię­cej na­zwi­skiem: oto stoi na sto­sie osta­tecz­nym jako po­sąg przy­szło­ści. – Czy go wi­dzisz? Oto wróż­ka, któ­ra za­bra­nia har­fia­rzom roz­pa­czy, a jed­nym strasz­nym i mści­wym czy­nem za­ję­ta, stą­pa po ser­cach ludz­kich, kru­szy je pod swy­mi no­ga­mi… Eu­me­ni­da Eschy­low­ska krzy­czą­ca:

"Zwy­cię­stwo! sto serc ludz­kich za zwy­cię­stwo! " – Czy się nie wzdry­gasz? Oto jest sta­ry i świę­ty czło­wiek, któ­ry przy­szedł łza­we Chry­stu­sa oli­wy za­szcze­piać na płon­kach so­sno­wych i za­mięsz­kał w czasz­ce ol­brzy­ma, a przy­ja­zne jemu śli­ma­ki przy­la­zły i śli­ną krysz­ta­ło­wą za­le­pi­ły czasz­ki już pu­stej zren­ni­ce, po­wo­je owi­nę­ły ją do­ko­ła. – Oto we wnę­trzu gro­ty ko­ścia­nej i ludz­kiej krzyż stoi, lam­pa się pali i błysz­czy ob­raz Ra­fa­elow­ski Bo­ga­Ro­dzi­cy. Wi­dzisz, jak dno zło­te ob­ra­zu pięk­nie ja­śnie­je w ciem­no­ściach pu­ste­go cze­re­pu? sły­szysz, jak szem­rze mo­dli­twa? Lecz – o, bia­da! – o, losy!… sło­wo świę­te­go star­ca miecz Ro­lan­do­wy wy­prze­dził i jesz­cze lud je­den kona z wia­rą okrop­ną roz­pa­czy w przy­szłość i ze­mstę. – Cóż, mój Ga­li­lej­czy­ku? Oto jest brat Ro­lan­da a pra­sz­czur So­bie­skie­go, czło­wiek sil­nej ręki i Mo­lie­row­skiej w do­mo­stwie sła­bo­ści; kon­tusz mu wło­żyć i buty czer­wo­ne, gdy wró­ci z pio­ru­no­wej wal­ki siar­ką cuch­ną­cy i krwią ob­la­ny po szy­ję. – Kon­tusz mu wło­żyć i żu­pan, nie­chaj pa­nu­je – bez ju­tra.

Oto na­resz­cie jest twar­da dziew­ka skan­dy­naw­ska; oto mniej­sze mrów­ki ludz­ko­ści, peł­ne kłam­stwa, wy­bie­gów, tchó­rzo­stwa w oso­bie Śla­za. – Oto jest cały skle­pik kol­por­te­ra, wy­sy­pu­ją­cy przed tobą swe fan­ta­stycz­ne fi­gur­ki, za któ­re au­tor sam gada, a cza­sem szcze­bio­ce Al­fie­re­go ję­zy­kiem. – Na cóż to wszyst­ko? – Za­praw­dę ci po­wia­dam: jam tych mar nie wo­łał – przy­szły same; przy­pro­wa­dzi­ła je z sobą bia­ła Lil­la We­ne­da; a ja, uj­rzaw­szy ten tłum lu­dzi, harf zło­tych, heł­mów, tarcz i mie­czów do­by­tych, usły­szaw­szy gło­sy zmię­sza­ne daw­no już wy­mor­do­wa­ne­go ludu, wzią­łem jed­ną z harf we­ne­dyj­skich do ręki i przy­rze­kłem du­chom po­wieść wier­ną i nagą, jaka się po­są­go­wym nie­szczę­ściom na­le­ży.

Ile razy więc zwy­cza­jem te­raź­niej­szych po­etów chcia­łem za­cząć kwi­lą­cą ser­ca dys­sek­cją lub me­lan­cho­li­zo­wa­niem sztucz­nym ob­ra­zów pro­stą le­gen­dę okra­sić, tyle razy mary zja­wio­ne krzy­cza­ły z kra­jów prze­szło­ści: "Ser­ca na­sze były zdro­we i cia­ła, w mo­wie na­szej nie było nie­spo­dzie­wa­nych »con­cet­ti «, choć cór­ki kró­lew­skie, nie wzdy­cha­ły­śmy do księ­ży­ca, choć sy­no­wie kró­lew­scy, pę­dzi­li­śmy woły na pa­szę; Osjan usły­szał na­sze­go zgo­nu hi­sto­rią, lecz nie zna­lazł w niej do­syć chmur księ­ży­co­wych, du­chów, sarn, bły­ska­wic i wia­tru wzdy­cha­ją­ce­go po mo­gi­łach, ani więc ru­szył har­fy na omszo­nym dę­bie wi­szą­cej, ale od­pę­dził nas w mgłę nie­pa­mię­ci roz­pacz­ne. – Lecz ty, mó­wi­ły da­lej mary, któ­re­go­śmy wi­dzia­ły w ciem­nym Aga­mem­no­na gro­bow­cu, ty, ja­dą­cy nie­gdyś brze­ga­mi lau­ro­we­go po­to­ku, gdzie Elek­tra kró­lew­na płót­no bie­li­ła mat­czy­ne, mów o nas pro­sto i z krzy­kiem ". Tak na­mó­wio­ny, wzią­łem pół – po­są­go­wą for­mę Eu­ry­pi­de­sa tra­ge­dii i rzu­ci­łem w nią wy­pad­ki wy­rwa­ne z naj­daw­niej­szych krań­ców prze­szło­ści; a je­że­li mi Bóg po­zwo­li, to na tej nie­co mar­mu­ro­wej pod­sta­wie oprę szer­sze, bar­dziej tę­czo­we, lecz mniej fan­ta­stycz­ne niż "Bal­la­dy­na " tra­ge­die; tyl­ko ty, Iry­dio­nie, nie opusz­czaj mnie śród zim­ne­go świa­ta słu­cha­czy, tyl­ko ty mi nie daj uczuć chło­du, któ­ry mi na czo­ło od twa­rzy ludz­kich po­wie­wa; a gdy­byś wi­dział na mnie idą­ce węże, weź w rękę har­fę Lil­li We­ne­dy i prze­mień te gady w słu­cha­czów. – Ile razy z tobą by­łem, zda­wa­ło mi się, że wszy­scy lu­dzie mają oczy Ra­fa­elow­skie, że do­syć jest jed­nym sło­wa za­ry­sem po­ka­zać im pięk­ną po­stać du­cho­wą, że dbać nie trze­ba o nie­do­wi­dze­nie, a chro­nić się tyl­ko prze­sy­tu; są­dzi­łem, że wszy­scy lu­dzie ob­da­rze­ni są pla­toń­ską i at­tyc­ką uwa­gą; że do­daw­szy do stwo­rzo­ne­go już przez po­etów świa­ta jed­ną taką po­stać, jak nim­fa uwień­czo­na ja­skół­ka­mi, któ­re pierz­cha­ją z wło­sów do­tknię­te słoń­ca pro­my­kiem, jed­ną taką po­stać, jak nim­fa uwią­za­na rącz­ka­mi za łań­cuch smut­no gwa­rzą­cych po nie­bie żu­ra­wi – moż­na te Ateń­czy­ki ob­ró­cić na nie­bo oczy­ma.

Te­raz wi­dzę, że in­nych widm, in­nych ko­lo­rów, in­nych po­trze­ba ob­ra­zów. Nie scho­dzę jed­nak z mo­jej dro­gi, a że jest pu­stą i sze­ro­ką, to przy­po­mi­na mi zło­te pu­sty­nie Suez, na któ­rych tak mi do­brze było, gdym się tyl­ko za słoń­cem i gwiaz­da­mi kie­ro­wał. Jest to wresz­cie dla mnie dro­ga ko­niecz­na, ile razy bo­wiem ze­tknę się z rze­czy­wi­sty­mi rze­cza­mi, opa­da­ją mi skrzy­dła i je­stem smut­ny, jak gdy­bym miał umrzeć; albo gniew­ny, jak w owym wier­szu o Ter­mo­pi­lach, któ­ry na koń­cu księ­gi umie­ści­łem, niby chór ostat­ni, śpie­wa­ny przez po­etę. – Na Ody­na! niech wrzesz­czą sa­mo­chwal­ce – a ja z drga­ją­cy­mi usta­mi wra­cam pod skrzy­dła two­je ochło­nąć.

A te­raz sły­szę, że mnie py­tasz, skąd się w mo­jej my­śli bia­ła po­stać Lil­li We­ne­dy zja­wi­ła – po­słu­chaj. Przed pię­cią laty miesz­ka­łem nad je­zio­rem Szwaj­ca­rii, bli­sko mia­stecz­ka Vil­le­neu­ve, daw­ne­go Aven­cium. Mia­stecz­ko to, po­ło­żo­ne na zie­lo­nej rów­ni­nie w koń­cu je­zio­ra, nie­da­le­ko zam­ku Chil­lon i skał He­lo­izy, cza­ro­wa­ło mię swo­ją wiej­ską i spo­koj­ną pięk­no­ścią; na ja­snych i wod­ni­stych łą­kach zbu­do­wa­ne, uśmie­cha się wio­sen­ną zie­le­nią spod czar­nych gór, któ­re, po­dob­ne rzym­skie­mu le­gio­no­wi, sto­ją groź­ne, na­chy­lo­ne, go­to­we spaść i roz­pro­szyć – co? – kil­ka ma­łych dom­ków bia­ło od­bi­tych w je­zio­rze, mały ko­ścio­łek z pi­ra­mi­dal­ną wie­życz­ką i rzęd ciem­nych drzew kasz­ta­no­wych, któ­re je­sie­nią, owie­szo­ne mnó­stwem chło­piąt tłu­ką­cych z ko­ron owo­ce, ru­mie­nią się hożą czer­wo­no­ścią we­so­łych twa­rzy niby ja­bło­nie sa­dów na­szych, mnó­stwem owo­ców spło­nio­ne. Ta­kim jest dzi­siaj to mia­stecz­ko – lecz nie­gdyś, przed wie­ka­mi, na tym sa­mym miej­scu od­by­wa­ła się okrop­na ja­kaś ofia­ra; mu­sia­ło być po­świę­ce­nie się, roz­pacz, szczęk bro­ni, miecz ka­tow­ski uci­na­ją­cy gło­wę star­ca i sło­wo S. P. Q. R. błysz­czą­ce na rzym­skich cho­rą­gwiach. – Czas wszyst­ko uci­szył. Z ca­łej owej hi­sto­rii zo­stał tyl­ko je­den gro­bo­wiec z na­stę­pu­ją­cym na­pi­sem:

JU­LIA AL­PI­NU­LA

TU LEŻĘ

NIE­SZCZĘ­ŚLI­WE­GO OJCA NIE­SZCZĘ­ŚLI­WA CÓR­KA,

BO­GÓW AWEN­TYŃ­SKICH KA­PŁAN­KA.

WY­PRO­SIĆ OJCA OD ŚMIER­CI NIE MO­GŁAM.

NIE­SZCZĘ­ŚLI­WIE UMRZEĆ W LO­SACH JEGO BYŁO.

ŻY­ŁAM LAT XXIII.

Mój Iry­dio­nie, ta mło­da dzie­wi­ca, ta czy­sta ka­płan­ka, co żyła tyl­ko lat 23, skar­żą­ca się tak ci­cho – a tak prze­raź­li­wie – z prze­szło­ści: ona to za­mie­ni­ła się w Lil­lę We­ne­dę; chcia­łem kwiat łącz­ny prze­nieść do Pol­ski: nio­słem go ze świę­tym uczu­ciem, aby nie strą­cić zeń rosy, list­ka nie uła­mać.

Ta mara srebr­nej bia­ło­ści, któ­ra na dziw­nej zie­le­ni łąk szwaj­car­skich, na odła­mie ska­ły, sta­wa­ła przede mną: te­raz zmar­twych­wstaw­szy nad Go­płem opo­wie­dzia­ła swe­go po­świę­ce­nia się hi­sto­rią; ci­cha, czy­sta, bia­ła i spo­koj­na, ale głę­bo­ko w ser­ce, na­wet przez ojca wła­sne­go, ra­nio­na.

Daw­niej jesz­cze, ja­dąc przez piń­skie bło­ta, wi­dzia­łem mnó­stwo li­lii wod­nych i mnó­stwo chło­pów wy­chu­dłych od gło­du; mię­dzy chło­pa­mi a ne­nu­fa­rem li­tew­skim taki był zwią­zek, że chłop­stwo ja­dło kwia­tów ło­dy­gi, nie ma­jąc chle­ba; ło­dy­gi te bo­wiem rdzeń mają słod­ką, gąb­cza­stą, któ­ra za po­karm słu­żyć może. Co z tego piń­skie­go wspo­mnie­nia do tra­ge­dii wnik­nę­ło – zo­ba­czysz.

A te­raz, kie­dym ci się wy­spo­wia­dał, usiądź na ułam­ku ja­kiej daw­nej ru­iny albo pod cie­niem Wir­gi­lo­we­go lau­ru i niech cię gwa­rzą­ca moja prze­szłość oto­czy – usiądź nad krysz­ta­ło­wą jaką i smęt­ną wodą, abyś z książ­ką moją mógł to zro­bić, co za­my­ślo­na z bia­łą różą w ręku dziew­czy­na; to jest, obe­rwać ją liść po li­ściu, rzu­cić w wodę pły­ną­cą i py­tać się losu list­ków o los czło­wie­ka; a znisz­czyw­szy tak cia­ło Lil­li We­ne­dy, od­twórz ją na nowo w my­śli swo­jej więk­szym bla­skiem odzia­ną i pięk­niej­szą sto razy i niech ta po­stać do nas oboj­gu na­le­ży, niech bę­dzie jako łań­cuch łą­czą­cy dwóch We­ne­dów ręce, na­wet w śmier­ci go­dzi­nie. – A tych dwóch wo­dzów! czy ty my­ślisz, Iry­dio­nie, że two­rząc ów mit jed­no­ści i przy­jaź­ni nie łu­dzi­łem się słod­ką na­dzie­ją że kie­dyś – i nas tak we wspo­mnie­niach lu­dzie po­wią­żą i na jed­nym sto­sie po­sta­wią… ty mnie wten­czas umar­łe­go bę­dziesz trzy­mał na pier­siach i mó­wił mi do ucha sło­wa na­dziei i zmar­twych­wsta­nia, al­bo­wiem za ży­cia sły­sza­łem je od cie­bie je­dy­nie.

Pa­ryż, dnia 2 kwiet­nia 1840 r.

PRO­LOG

Ob­szer­na gro­ta wróż­ki wy­ko­pa­na w zie­mi; w ścia­nach okrą­głe dziu­ry, przez któ­re wi­dać roz­le­głe pola i da­le­ki kra­jo­braz – świa­tło za­cho­dzą­ce­go słoń­ca.

Roza We­ne­da i Lil­la We­ne­da.

LIL­LA WE­NE­DA

O, sio­stro moja, jak ty za­du­ma­na!

Idź, spójrz na wal­kę, za­cza­ruj zwy­cię­stwo.

ROZA WE­NE­DA

Na nic nie przy­da się tu czar sza­ta­na.

Prze­kleń­stwo! prze­kleń­stwo! prze­kleń­stwo!

Oj­czy­zna na­sza kona i na wie­ki,

Wi­dzę umar­łą…

I ty umar­ła… ja ci za­mknę po­wie­ki,

Zim­ne­go pia­sku w usta na­sy­pię, a w gar­dło

Prze­kleństw, któ­re ty z sobą po­nie­siesz w da­le­ki

Kraj – na tam­ten świat – o nie­szczę­śli­wa!

LIL­LA WE­NE­DA

Mó­wisz i wi­cher się zry­wa,

I pła­cze nade mną bied­ną.

Więc ja mam umrzeć? – o, Boże!

ROZA WE­NE­DA

Ci­cho! czy Bóg cie­bie jed­ną

Stwo­rzył? Cze­mu tru­dzisz Boga?

Tam krew na­sza i krew wro­ga

Zro­bi­ła stru­mień i łoże,

I Go­pło za­czer­wie­ni­ła:

Bę­dziesz ty jak płacz­ka wyła

Nad sobą – gdy ry­ce­rze ko­na­ją?

Sły­chać dźwięk harf.

O! cyt – har­fy na­sze gra­ją.

Sły­szysz ich gło­sy po­nu­re,

Pła­czą­ce i roz­stro­jo­ne?

Har­fia­rze wcho­dzą na górę…

Wszyst­ko stra­co­ne!

LIL­LA WE­NE­DA

Za har­fia­rza­mi tu wej­dą ry­ce­rze

I nas za­bi­ją, i wy­tną har­fia­rzy.

ROZA WE­NE­DA

Co? a z chmu­ra­mi przy­mie­rze?

A pio­run po­sęp­ny, zło­ty,

Co stoi jak­by na stra­ży

U wej­ścia gro­ty?

Co? a sza­tań­ski mój głos

Po­dob­ny zim­nym szty­le­tom.

A zmar­twych­wsta­nie dane prze­ze mnie szkie­le­tom?

A mój smu­tek! a mój los!

I ty nie ufasz w tę straż?

I ty się lę­kasz, o, kra­śna.

LIL­LA WE­NE­DA

Ty mó­wisz – lecz two­ja twarz

Jak księ­życ smut­na, choć ja­sna,

Jak księ­życ, umar­łych słoń­ce.

Gdzie nasi bra­cia obroń­ce,

Czy wiesz, co z nimi się sta­ło?

ROZA WE­NE­DA

Wnę­trze gro­ty za­ję­cza­ło,

Sły­sza­łaś od­po­wiedź skał. -

Wyjdź i wpro­wadź har­fia­rzy, ja ogień roz­pa­lę.

Wcho­dzi dwu­na­stu star­ców ze zło­ty­mi har­fa­mi.

Pro­szę was, przy ciem­nej ska­le

Po­staw­cie te har­fy rzę­dem

I po­wiedź­cie, co sta­ło się z We­ne­dów lu­dem.

LIL­LA WE­NE­DA

Czy mój oj­ciec i bra­cia moi ja­kim cu­dem

Wy­rwa­li się od śmier­ci?

HAR­FIARZ

Star­ce, z ta­kim pę­dem

Szli­śmy na górę, że nam w pier­siach głos za­mie­ra.

LIL­LA WE­NE­DA

O! wy nie chce­cie mó­wić.

HAR­FIARZ

Nie­ste­ty! Nie­ste­ty!

LIL­LA WE­NE­DA

O! bra­cia moi – o! mój dro­gi oj­cze, gdzie ty?

Ci lu­dzie mil­czą – mój oj­ciec umie­ra!

O! wy nie ma­cie li­to­ści.

HAR­FIARZ

Jak żą­dasz,

Aby­śmy z trwo­gi już przy­szli do sie­bie?

LIL­LA WE­NE­DA

Star­cze! Ty na mnie, star­cze, tak spo­glą­dasz

Jak na sie­ro­tę.

HAR­FIARZ

Na zie­mi i w nie­bie

Lud nasz prze­klę­ty! – o! bia­da nam! bia­da!

Twój oj­ciec wzię­ty – ry­ce­rzy gro­ma­da

Oto­czy­ła go, z har­fą jego zło­tą.

Wi­dzie­li­śmy to i bla­dzi zgry­zo­tą

Rwa­li­śmy wło­sy. – Bra­cia twoi wzię­ci.

LIL­LA WE­NE­DA

Więc nie umar­li? – o! mów­cie mi jesz­cze!

Więc nie umar­li?…

ROZA WE­NE­DA

Nie – ale prze­klę­ci!

LIL­LA WE­NE­DA

O! nie mów tego! o! nie mów przez li­tość!

Ja bra­ci mo­ich, ojca mego zba­wię.

O! po­bło­go­sław ty mi, sio­stro moja,

Ty smut­na by­łaś mi we­so­łej mat­ką.

I wy mi, sta­rzy lu­dzie, bło­go­sław­cie,

Ale nie pro­ście Boga o nic dla mnie,

Tyl­ko o ro­zum i prze­bie­głe ser­ce,

Abym zba­wi­ła tych, co są w kaj­da­nach.

O! bądź­cie zdro­wi! nie troszcz­cie się o mnie;

Za mną jest każ­dy kwiat i każ­dy go­łąb,

Co bia­ły jak ja swą mnie sio­strą mnie­ma,

I ten jest za mną, co nad go­łę­bia­mi

W nie­ba błę­ki­cie jesz­cze wy­żej lata:

A gdy mię na­zbyt przy­ci­śnie nie­szczę­ście,

Go­tów ode­brać go­łę­bio­wi skrzy­dła

I mnie dać skrzy­dła, bym od lu­dzi po­szła.

Je­śli nie zba­wię ojca, umrę mło­dą -

A wten­czas płacz­cie wy bied­nej dziew­czy­ny.

Wy­cho­dzi.

ROZA WE­NE­DA

Nie czas ża­ło­wać róż, gdy pło­ną lasy. -

Cóż wy my­śli­cie, har­fia­rze?

HAR­FIA­RZE

Wszyst­ko stra­co­ne!

ROZA WE­NE­DA

Na jad węża, co w tej cza­rze

Kar­mi pło­mie­nie czer­wo­ne:

Za­kli­nam się wam, o sta­rzy,

Że ko­ści z po­bo­jo­wi­ska

Wsta­ną i będą wal­czyć w takt pie­śniom Har­fia­rzy!

HAR­FIA­RZE

Wsta­ną i zgi­ną raz dru­gi…

ROZA WE­NE­DA

I trze­ci raz jesz­cze zgi­ną,

I przej­dą po nich za­po­mnie­nia płu­gi,

I sto­kro­cie się roz­wi­ną

Na krwa­wym umar­łych ste­pie;

I cóż! – Czy pła­kać?!

HAR­FIARZ

Słu­chaj, tam wro­ny za­czy­na­ją kra­kać

I wil­cy gry­zą śpią­ce na oszcze­pie

Cia­ła ry­ce­rzy.

ROZA WE­NE­DA

Za trzy dni sto pio­ru­nów ude­rzy,

Ty­sią­ce się pod­nie­sie pra­wic;

Bę­dzie okrop­na wal­ka przy świe­tle bły­ska­wic.

Żywi się po­mie­sza­ją z umar­łe­mi

I nikt ich nie roz­bro­ni.

Wy umar­łych po­zna­cie po za­pa­chu zie­mi,

Po ogni­stym śla­dzie koni;

Lecz ci, co oko w oko spój­rzą, nie po­zna­ją.

HAR­FIARZ

O! cud! – Har­fy na­sze gra­ją

Ry­cer­ski śpiew.

ROZA WE­NE­DA

Te har­fy uczu­ły krew

I drżą…

HAR­FIARZ

O! chodź­my tą pie­śnią jak skrą

Oży­wić ludy po sio­łach.

ROZA WE­NE­DA

Dę­bo­we wień­ce na czo­łach,

A w ręku har­fy zło­ci­ste;

W pier­siach ser­ca bursz­ty­no­we,

Jak słoń­ca zło­te i czy­ste;

A w ustach pie­śni gro­bo­we,

Co bu­dzą na­ro­dów lwy:

To są har­fia­rze! to wy!

HAR­FIARZ

Wla­łaś nam ogień do łez…

ROZA WE­NE­DA

Ogień, nim we łzach osty­gnie,

Dwa­na­ście lu­dów po­dźwi­gnie;

Za trzy dni wszyst­kie­mu kres,

Wal­ka i zgon!

HAR­FIARZ

Na­sze har­fy to­bie w ton

Od­gra­ły smut­nie.

ROZA WE­NE­DA

Ucisz­cie wy rę­ka­mi roz­pła­ka­ne lut­nie,

Broń­cie, by mię­dzy lu­dzi ta pieśń nie wy­bie­gła,

Broń­cie, by gro­bu du­sza ludu nie spo­strze­gła,

Broń­cie, by lud nad sobą nie usły­szał pła­czu;

Je­śli nie obro­ni­cie tego – po­tę­pie­ni!

HAR­FIARZ

Więc za trzy dni noc pło­mie­ni?…

ROZA WE­NE­DA

I noc okrop­no­ści mści­wa,

I wiek ha­ra­czu…

Pół ry­ce­rzy od pio­ru­nów zgi­nie, pół od mie­cza.

Wódz dwie gło­wy mieć bę­dzie, jed­na czło­wie­cza,

Dru­gą gło­wę tru­pią wódz mieć bę­dzie.

Ja ostat­nia zo­sta­nę żywa;

Ostat­nia z czer­wo­ną po­chod­nią:

I za­ko­cham się w ry­ce­rzy po­pio­łach,

I po­pio­ły mnie za­płod­nią,

A swa­ta­mi będą dęby z pło­mie­niem na czo­łach,

A ło­żem ślub­nym bę­dzie stos ry­ce­rzy.

Kto ko­na­jąc we mnie uwie­rzy.

Sko­na spo­koj­ny:

Ja go ze­msz­czę le­piej od ognia i woj­ny,

Le­piej niż sto ty­się­cy wro­ga,

Le­piej od Boga…

HAR­FIARZ

Idź­my: wróż­kę szał po­ry­wa.

Wy­cho­dzą.

ROZA WE­NE­DA

O! wróż­ka! wróż­ka ludu nie­szczę­śli­wa!

Ona ma ser­ce. – Lecz noc już – już ciem­no!

Chodź­my umar­łych pa­lić… Du­chy! ze mną. -

Wy­cho­dzi.AKT PIERW­SZY

Sce­na I

Pole nad Go­płem.

Lech, Gwi­no­na, Sy­goń, Gryf, wcho­dzą zbroj­ni.

LECH

Za­pa­lić ognie na po­bo­jo­wi­sku

I tu mi wzię­te przy­pro­wa­dzić jeń­ce.

Wcho­dzą Der­wid z har­fą zło­tą w ręku, Le­lum i Po­le­lum w łań­cu­chach.

SY­GOŃ

Z ręki mu zło­tej har­fy nie wy­dar­to.

Jest to We­ne­dów król z dwo­ma sy­na­mi.

LECH

do Der­wi­da

Cóż my­ślisz, star­cze, o lu­dach za­chod­nich?

Wczo­ra ty by­łeś pa­nem tej kra­iny,

Dzi­siaj do cie­bie nie na­le­ży gło­wa,

Któ­ra rzą­dzi­ła wczo­raj tymi ludy.

Sza­ty na so­bie te­raz po­roz­dzie­raj,

Okup się, star­cze, łzy bry­lan­to­wy­mi,

Bo ci cze­ka­nem łeb roz­trza­skam siwy. -

do Le­lum i Po­le­lum

Cóż to szcze­ka­cie jak psy łań­cu­cha­mi?

Cóż to, niedź­wie­dzie, uczcie się po­ko­ry!

Gdzie mój kat? – Ten mi czło­wiek plu­nął w oczy.

Że ja ma­leń­ki, to on mną po­gar­dza,

A wiem, że mego mie­cza nie udźwi­gnie. -

Gwi­no­no, pa­trzaj, jaki to lud ro­sły.

Ja ko­mar i krew z nie­go wy­ce­dzi­łem,

I wy­ci­sną­łem w ręku jak cy­try­nę.

Jak się Czech do­wie, to nie bę­dzie wie­rzył.

Po­szlę mu tego star­ca w po­da­run­ku

I tych dwu mło­dych po­szlę kró­le­wi­ców,

Nie­chaj po­ro­bi z nich obu­dwu psia­rzy.

GWI­NO­NA

Ja chcę usły­szeć ich glos. Każ, niech mó­wią.

LECH

Psy – ła­twiej zmu­sić ich, aby ję­cze­li.

GWI­NO­NA

Ta har­fa musi być za­cza­ro­wa­na.

LECH

Na Boga! praw­dę mó­wisz, moja lwi­co,

Ta har­fa musi być za­cza­ro­wa­na -

Sta­ry! czy w har­fie two­jej sie­dzi dia­beł,

Że tak o nią dbasz?… Na Boga! to mru­ki!

My tu przed nimi jak na nit­ce wró­ble,

A oni pa­trzą z góry jak na fry­gi.

Gry­fie, od­pro­wadź ich do Rzym­skiej wie­ży,

Jak się wy­gło­dzą, to głos od­zy­ska­ją.

Der­wid, Le­lum, Po­le­lum wy­cho­dzą pod stra­żą.

To głu­cho­nie­my ja­kiś lud, Gwi­no­no,

I głu­cho­nie­my król. – Na koń! hej, na koń!

Ufun­du­je­my na tru­pach kró­le­stwo.

Wy­cho­dzą wszy­scy.

Sce­na II

Cela pu­stel­ni­ka, po­dob­na kształ­tem do wnę­trza czasz­ki ol­brzy­miej.

W głę­bi ob­raz N. Pan­ny na dnie zło­tym.

Świę­ty Gwal­bert i Ślaz.

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Spla­mi­łeś moje oczy, mo­ści Śla­zie;

Wla­złem za two­ją po­ra­dą na so­snę -

Spla­mi­łeś moje oczy krwi wi­do­kiem.

To spra­wa dia­bla; przy­by­łem na­wra­cać,

A ja­cyś lu­dzie przy­by­li wy­ci­nać:

Wy­cię­li prę­dzej, niż ja na­wró­ci­łem;

Za to się trze­ba aż do krwi bi­czo­wać

Mnie, jako panu, to­bie, jako słu­dze,

A obu jako słu­gom Pana Boga.

ŚLAZ

Et fit vo­lun­tas tua.

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Tak, tak, Śla­zie,

Et fit vo­lun­tas Tego, co na nie­bie.

A jed­nak szko­da, że ten lud wy­cię­to,

Bo lud był do­bry, choć nie­chrze­ści­jań­ski.

ŚLAZ

Do­mi­ne, wszy­scy więc po­szli do pie­kła?

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Zie­mia przed krzy­żem krwią czer­wo­ną ście­kła,

Z tej krwi wy­buch­nie pło­mień w kształ­cie krzy­ża.

Śmierć kru­szy cia­ła, lecz wiecz­ność przy­bli­ża.

Na­ro­dy będą wkrót­ce oku­pio­ne;

Wi­dzia­łeś, Śla­zie, ko­me­ty czer­wo­ne

Z dłu­gi­mi chwo­sty – co tu wró­żą zmia­nę,

Ko­me­ty, co jak wiedź­my roz­czo­chra­ne

Go­ni­ły za mną aż do Je­ru­za­lem,

Gro­żąc mi chło­stą, krzy­żem albo pa­lem.

Cóż mi zro­bi­ły?! – Kie­dy bę­dzie trze­ba,

Te strasz­ne gwiaz­dy pal­cem ze­trę z nie­ba.

Bóg swe­mu słu­dze za wiek dłu­gi tru­dów

Prze­ra­ża­ją­cych da go­dzi­nę cu­dów.

Cóż mi ten mo­carz, co tu krwa­wi lasy?

Nowy fa­ra­on, wej­dę z nim w za­pa­sy,

Zła­mię i różdż­kę ogni­stą otru­pię;

A po­tem jed­ną łzą go­rą­cą ku­pię

Ży­wot dla nie­go wiecz­ny i zba­wie­nie.

ŚLAZ

Do­mi­ne, z cze­go, pro­szę, są pro­mie­nie,

Któ­re ty no­sisz na gło­wie?

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Są ze mnie,

Z mo­jej we­wnętrz­nej wie­dzy, i z anio­ła,

Co w cie­le moim pali się ta­jem­nie.

ŚLAZ

My­śla­łem, że te pło­mie­ni­ste koła

Są z wło­sów?

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Ergo nie by­ły­by z du­szy?

ŚLAZ

Do­mi­ne, a kot kie­dy się na­pu­szy,

To mu tak iskry z wło­sów wy­la­tu­ją.

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Są lu­dzie głu­pi jak ty, co się tru­ją

Po­rów­ny­wa­niem dwóch na­tur w stwo­rze­niu.

ŚLAZ

Do­mi­ne, wia­ra jest w moim wąt­pie­niu.

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Wąt­pie­nie z dia­bła jest.

ŚLAZ

Więc mię on szu­ka.

ŚWIĘ­TY GWAL­BERT

Obacz no, Śla­zie, ktoś do cha­ty stu­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: