Limonow - ebook
Limonow - ebook
Z poezji do polityki, z komunistycznej Moskwy na Manhattan, z Paryża do więziennej celi, z jednej miłości w drugą, czyli awanturnicze życie Edouarda Limonowa.
"Limonow był rzezimieszkiem na Ukrainie, idolem sowieckiego undergroundu, kloszardem, a potem służącym miliardera na Manhattanie, był modnym pisarzem w Paryżu i żołnierzem, zagubionym gdzieś na Bałkanach. A teraz, w tym kolosalnym, postkomunistycznym burdelu – jest starym, charyzmatycznym wodzem partii młodych desperados. On sam widzi w sobie herosa, choć można uznawać go za skurwiela. I tu na razie kończę swój osąd. Ale pomyślałem, że jego epickie i niebezpieczne życie o czymś opowiada. Nie tylko o nim, o Limonowie, nie tylko o Rosji, lecz o historii nas wszystkich, od zakończenia drugiej wojny światowej." (fragment książki)
Eduard Limonow – pisarz-łobuz, awangardysta i skandalista, dysydent, "enfant terrible" rosyjskiej polityki, nacjonalista. Za nielegalne posiadanie broni skazany na cztery lata więzienia. Zaintrygowany złożonością jego osobowości Emanuel Carrere napisał powieść, której wydanie zelektryzowało francuski rynek wydawniczy i odbiło się głośnym echem za granicą. Książka została wyróżniona prestiżową Prix Renaudot, sprzedaż przekroczyła 150 tys. egz., a prawa do wydania zostały sprzedane do 18 krajów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04995-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowy Jork, 1975–1980
1
Francuz, który po raz pierwszy przyjeżdża do Nowego Jorku, nie jest zaskoczony, co najwyżej dziwi go to, że miasto wygląda dokładnie tak jak na filmach. Dla Jeleny i Eduarda, dla dzieci zimnej wojny, ludzi z kraju, w którym amerykańskie filmy były zakazane, wszystkie te obrazy są czymś nowym. Para unosząca się znad wywietrzników, metalowe schody zawieszone jak pająki na fasadach domów z poczerniałej cegły, neonowe reklamy rozwieszone nad Broadwayem, horyzont oglądany z trawnika w Central Parku, nieustające ożywienie, syreny wozów policyjnych, żółte taksówki, czarni pucybuci, ludzie, którzy mówią do siebie, chodząc po ulicach, i nikt nie interweniuje, nie doprowadza ich do porządku. Ktoś, kto przyjeżdża z Moskwy, ma wrażenie, że przeszedł z filmu biało-czarnego do kolorowego.
Przez pierwsze dni przemierzają Manhattan, trzymają się za ręce, obejmują się wpół, rozglądają zachłannie wokół, unoszą wzrok, patrzą na siebie, wybuchają śmiechem i jeszcze bardziej zachłannie się całują. Kupili plan miasta w księgarni, jakiej nigdy dotąd nie widzieli. Zamiast leżeć pod kluczem, za ladą, niczym guziki w pasmanterii, książki są tu na wyciągnięcie ręki. Można je otwierać, kartkować, można je nawet czytać, bez obowiązku ich kupienia. A jeśli chodzi o plan, to jego wierność jest zdumiewająca: jeśli wskazuje, że druga ulica po prawej nazywa się St Mark’s Place — to tak właśnie jest. To niewyobrażalne w Związku Radzieckim, gdzie plany miasta, jeżeli już komuś uda się je dostać, są obowiązkowo zafałszowane — albo dlatego że pochodzą z czasów ostatniej wojny, albo dlatego że uwzględniają wielkie remonty i pokazują miasto tak, jak ma wyglądać za piętnaście lat, albo po prostu żeby zmylić gościa, zawsze mniej lub bardziej podejrzewanego o szpiegostwo. Jelena i Eduard spacerują, zachodzą do sklepów z ubraniami, na które ich nie stać, do diners, do fast foodów, do małych kin o dwóch salach, gdzie czasem można natknąć się na filmy pornograficzne — to też ich zachwyca. Jelena siedzi na fotelu obok niego, robi się wilgotna, mówi mu to, on robi jej dobrze. Gdy po seansie rozbłyskuje światło, dostrzegają wokół siebie publikę złożoną z samotników, których jęki Jeleny musiały jeszcze bardziej podniecić, i Eduard puchnie z dumy, że ma taką piękną kobietę, że wszystkie te żałosne typy mu zazdroszczą, a on nie przyszedł tu kierowany jak oni erotyczną posuchą, lecz z zamiłowania do ciekawych, egzotycznych przeżyć, jak na prawdziwego libertyna przystało.
Ona mówiła trochę po angielsku, wyjeżdżając z Moskwy, on nie znał ani słowa, czytał wyłącznie cyrylicę, ale nieco się poduczyli w ciągu dwóch miesięcy, które spędzili w Wiedniu w przejściowym ośrodku dla uchodźców, gdzie kombinowali bez przerwy, by nie znaleźć się w kolejce jadących do Izraela. Teraz mówią tym broken english, którym tak naprawdę posługuje się mnóstwo cudzoziemców w Nowym Jorku. Poza tym są piękni, młodzi, zakochani, ludzie odpowiadają na ich uśmiechy i pragną im pomóc. Gdy idą objęci zaśnieżoną ulicą Greenwich Village, wiedzą, że wyglądają jak Bob Dylan i jego dziewczyna z okładki płyty, na której jest piosenka Blowin’ in the Wind. Ta płyta była w Charkowie najcenniejszym klejnotem w kolekcji Kadika. Otaczał ją taką troską, że zapewne nawet teraz, po powrocie z fabryki Tłok, słucha jej czasem w tajemnicy przed Lidią. Czy myśli o swoim zuchwałym przyjacielu Eddym, który wybył za ocean? Oczywiście, że o nim myśli, będzie o nim myślał przez całe życie, z podziwem i z goryczą. Biedny Kadik, myśli Eduard, a im więcej myśli o Kadiku, o wszystkich, których zostawił w tyle, w Saltowie, w Charkowie, w Moskwie, tym bardziej błogosławi niebiosa, że jest tym, kim jest.
Mają dwa adresy: Tatiany Liberman, przyjaciółki i dawnej rywalki Lili Brik, i Brodskiego. Ten ostatni namiar daje się w podziemnym światku zamiast wiatyku wszystkim emigrantom jadącym do Nowego Jorku, tak jak biedni krewni z Bretanii czy z Owernii pragnący spróbować szczęścia w Paryżu dostają adres kuzyna, któremu się powiodło. Brodski, wydalony trzy lata wcześniej, stał się ulubieńcem całej intelektualnej wierchuszki Zachodu, od Octavia Paza po Susan Sontag. Wiele zrobił, by otworzyć oczy swoim nowym przyjaciołom — w większości sympatykom partii komunistycznych — na kwestię sytuacji w Rosji. Nie zaszkodziło mu nawet nagłośnione przybycie Sołżenicyna. Sołżenicyn jest raczej odpychający, Brodski zaś, choć wygląda jak profesor Nimbus^(), to król poetyckich rozmów i przyjaciel wielkich tego świata. Wywiad z nim, podobnie jak z Jorge Luisem Borgesem, stał się odrębnym rodzajem literackim. Legendarna restauracja Russian Samovar przy 52 ulicy na Manhattanie do dziś chlubi się, że był jej ojcem chrzestnym. Rosyjscy emigranci w Nowym Jorku nazywają go z szacunkiem naczalnikiem, szefem — tak jak enkawudziści, nawiasem mówiąc, nazywali Stalina.
Brodski w rozmowie telefonicznej nie przypomina sobie zbyt dobrze, kim jest Eduard — wszak przysyłają mu tylu Rosjan, którzy nawet mówią po angielsku... Ale wyznacza mu spotkanie w herbaciarni w East Village. To przytulne miejsce z przytłumionym światłem, z pretensjami do uroku Mitteleuropy, i odpowiednie na długie dyskusje o literaturze, w stylu: wolisz Dostojewskiego czy Tołstoja, Achmatową czy Cwietajewą. To ulubione rozmowy Brodskiego. Podobnie jak mieszkania starych moskiewskich intelektualistów, miejsca takie jak to są czymś, czego nasz Limonow nienawidzi, i nie polepsza sprawy odkrycie, że nie podają tam alkoholu. Na szczęście przyszła z nim Jelena. Brodski lubi ładne kobiety, ona go czaruje — wcale się do tego nie zmuszając, jak później przyzna — i zaczynają rozmawiać we dwoje, coraz bardziej odprężeni. Eduard, na stronie, obserwuje poetę. Jego rude rozczochrane włosy mocno już siwieją, Brodski dużo pali i często kaszle. Podobno ma słabe zdrowie, jest chory na serce. Trudno uwierzyć, że nie ma jeszcze czterdziestki, wygląda na piętnaście lat więcej, i choć Eduard jest niewiele od niego młodszy, czuje się jak niesforny dzieciak naprzeciw starego mędrca. Nawiasem mówiąc, przebiegłego starego mędrca, przyjaznego, znacznie bardziej dostępnego niż w Moskwie, choć pod przykrywką tej poczciwości można wyczuć łaskawość człowieka, który coś osiągnął i wie, że choć napływają falami kolejni ludzie, to jednak nowo przybyli będą musieli długo wiosłować na swojej tratwie ratunkowej, jeżeli chcą zająć jego miejsce w kabinie pierwszej klasy.
„Ameryka, wiesz, to jest dżungla — mówi, zwracając się nareszcie do Eduarda, zaprzysięgłego wroga komunałów. — Żeby tu przeżyć, trzeba mieć skórę słonia. Ja mam skórę słonia. A ty? Nie jestem pewien”.
Stary skurwiel, myśli Eduard, nie przestając uśmiechać się dobrotliwie. Czeka na ciąg dalszy: informacje, kontakty — i dostaje je, nawet nie musi pytać. Eduard musi zarabiać na życie. Ponieważ dobrze pisze, niech się spotka z Mojsze Borodaticzem, redaktorem naczelnym „Russkiego Dieła”, dziennika w języku rosyjskim, dla emigrantów. „Nie jest w jego stylu — ironizuje Brodski — wypuszczać informacje o Watergate, ale zanim nauczysz się angielskiego, jakoś cię to urządzi”. Poza tym gdy tylko nadarzy się okazja, Brodski zabierze Eduarda i Jelenę do swoich przyjaciół Libermanów, spotkają tam wielu ludzi.
To mało konkretne zaproszenie. Eduard nie może sobie odmówić przyjemności poinformowania go, że mają już kontakt z Libermanami, a nawet w przyszłym tygodniu idą do nich na party. Chwila milczenia, a potem: „Zatem się tam spotkamy” — kończy radośnie Brodski.
O party u Libermanów należałoby opowiedzieć jak o balu w zamku Vaubyessard w Pani Bovary, nie opisując wszakże każdej łyżeczki i źródła światła. Chciałbym umieć to zrobić, ale nie umiem. Powiedzmy tylko, że scena rozgrywa się w olbrzymim penthousie na Upper East Side, że na liście gości w idealnych proporcjach dawkowane są majątek, władza, uroda, sława i talent, krótko mówiąc, jesteśmy na stronach „wielki świat” w „Vogue’u”. Jelena i Eduard, których właśnie wprowadza maître d’hotel, myślą: ona — że jej celem jest znalezienie sobie miejsca w tym świecie, on — że chce cały ten świat zetrzeć na miazgę (chociaż zanim to zrobi, z ciekawością przyjrzy mu się z bliska), i odczuwa rozkosz na myśl, że ktoś z Saltowa dotarł właśnie tu. Nikt w Saltowie nie widział nigdy i nigdy nie zobaczy takiego wnętrza. Nikt spośród gości Libermanów nie ma zielonego pojęcia, czym jest Saltow. Tylko on zna oba te miejsca, w tym jego siła.
Ledwo zdążył się upoić tą pełną pychy myślą, a już spuszcza z tonu. Dostrzega pośrodku jednego z salonów nie kogo innego, tylko Rudolfa Nuriejewa — w centrum uwagi, w centrum wszystkiego, bo gdziekolwiek ten człowiek się pojawi, zawsze będzie w centrum. Co za niefart! Już myślał o sobie jak o mongolskim zdobywcy, którego sama obecność — spokojna, śniada, okrutna — uzewnętrzni wkrótce bladość wszystkich tych wyśmienicie cywilizowanych ludzi, ale natknął się na Nuriejewa, który przybywa z jeszcze większych nizin, z zapadłej i błotnistej wiochy w Baszkirii, a wstąpił na takie wyżyny, i teraz, promienny, demoniczny, jest uosobieniem barbarzyńskiego czaru. Inni próbują się do niego zbliżyć, pochwycić jego spojrzenie. Jelena najwyraźniej też chciałaby spróbować. Ale nie Eduard. On się oddala, jest zły, przechodzi do innego salonu, ukrywa się w toalecie, w której wiszą rysunki Dalego z dedykacją dla Tatiany Liberman.
A oto i ona, Tatiana. Z odrobinę tylko przesadną słowiańską wylewnością urządza powitanie dwojgu cudownym dzieciom. Jest niemłoda, lecz młodsza od Lili Brik i nieskończenie lepiej zakonserwowana. Wyemigrowawszy w dobrym momencie, stała się jedną z najsłynniejszych piękności we Francji lat dwudziestych. Była ekscentryczką z fifką i fryzurą à la Louise Brooks w czasach jazzu i Scotta Fitzgeralda. Poślubiła francuskiego artystę, owdowiała w czasie wojny i wyszła za mąż po raz drugi, za przedsiębiorczego Ukraińca Aleksa Libermana. Wyjechała z nim do Nowego Jorku, gdzie Alex został dyrektorem czasopism wydawanych przez Condé Nast, czyli „Vogue’a” i „Vanity Fair”, by wymienić tylko flagowe tytuły. Pozostając na mostku kapitańskim, Alex i jego żona od trzydziestu lat wspierają i przekreślają kariery fotografów, modelek, a nawet artystów na pierwszy rzut oka nienależących do świata mody. To nam Brodski zawdzięcza karierę — zdradza Tatiana młodemu Limonowowi. Biedak, wyjeżdżając z ZSRR, bardzo rozsądnie pogardził Izraelem, lecz przyjął, za nie wiadomo czyją kretyńską radą, zaproszenie od uniwersytetu Ann Arbor. Jeszcze chwila, a zostałby tam pogrzebany za życia wśród profesorów literatury rosyjskiej, tych, co to palą fajki i noszą robione na drutach pulowery.
Libermanowie wyrwali Brodskiego temu przerażającemu losowi, przywieźli go do Nowego Jorku i przedstawili swoim przyjaciołom. „I widzi pan, co teraz... — mówi, wskazując na poetę. — Jak zwykle przyszedł ostatni, jak zwykle ubrany w wymiętą marynarkę i wypchane spodnie, rozczochrany, ostentacyjnie rozmarzony...” Może i tak, lecz mimo to bardzo uważnie słucha, co mówi do niego jakaś wysoka, wyniosła, przepiękna dziewczyna. Jelena jest w ekstazie, szepcze mężowi do ucha, że to modelka Veruschka. Napotykając spojrzenie pani domu, poeta przesyła jej, jak gdyby dedykował elegię, uśmiech — czuły, pochlebny, lekko służalczy, jak go określa okrutny Eduard. Następnie, rozpoznając u jej boku dwoje młodych Rosjan, unosi w ich kierunku kieliszek, jakby chciał im powiedzieć: „Powodzenia, dzieciaki, jesteście w odpowiednim miejscu, rozegrajcie to dobrze”.
Oboje oczyma wyobraźni widzą, jak trafiają pod opiekuńcze skrzydła Libermanów, którzy wprowadzają ich do socjety, tak jak zrobili to z Brodskim. Perspektywa częstego i swobodnego bywania w tych patrycjuszowskich domach zaciera pierwsze wrażenie Eduarda, który przed chwilą chciał to wszystko spalić. Kontrakt modelki dla Jeleny, jego sukces wydawniczy, a ten podtatusiały Lewitin jeszcze zobaczy, kto tu rządzi.
I rzeczywiście, początkowo sprawy zdają się iść w tym kierunku. Libermanowie kochają wszystko, co rosyjskie, lubią też młodość i zuchwałość, dlatego uwielbiają Eduarda i Jelenę. Zapraszają ich na kolejne parties, nie mniej wystawne niż to pierwsze. Spotykają się tu Andy Warhol, Susan Sontag, Truman Capote, nie mówiąc już o kongresmenach wszelkiej maści. Pewnego dnia Tatiana przedstawia Jelenę wielkiemu fotografowi Richardowi Avedonowi. Ten zostawia jej wizytówkę i prosi o telefon. Innym razem — Salvadorowi Dalemu, który w angielszczyźnie niemal równie prymitywnej jak jej własna oświadcza, że oczarował go jej „uroczy szkielecik” (Jelena jest szczupła, to fakt, niemal chuda), i mówi, że ją namaluje, może razem z Grace Jones. W któryś weekend Libermanowie pakują ich na tylne siedzenie samochodu, jak gdyby byli ich dziećmi, i wiozą do swojej rezydencji w Connecticut. Zwiedzając pracownię, gdzie snobistyczna i pogrążona w depresji córka Tatiany oddaje się twórczości literackiej, Eduard zastanawia się, jakie książki mogą ujrzeć światło dzienne w otoczeniu tak spokojnym, tak wygodnym i, w jego oczach, tak martwym. Żeby pisać ciekawe rzeczy, należy mieć ciekawe przeżycia. Zaznać przeciwności, biedy, wojny... Tak myśli, lecz tego nie mówi, zachwycając się uprzejmie krajobrazem, wystrojem domu, konfiturami na śniadanie. Jelena i on są tylko dwójką młodych Rosjan, słodkimi zwierzątkami do towarzystwa, i jest zbyt wcześnie, by wyjść z tej roli. Eduard dostrzega to, odważywszy się wspomnieć o upodobaniu do zaszczytów, które ukrywa Brodski pod wizerunkiem księżycowego mędrca. Tatiana przerywa mu, unosząc brwi: powiedział o jedno słowo za dużo.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------