- W empik go
Lina - ebook
Lina - ebook
„Ludzie zawsze pytają, dlaczego to robię.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Odpowiadam zawsze tak samo.
Jeśli musisz pytać, nie jesteś gotowy, żeby poznać odpowiedź”.
Wychowana w domu dziecka Nina wie, że ma niewiele do stracenia. Wynajmuje pokój w niebezpiecznej dzielnicy Wrocławia, żyje samotnie i ledwo wiąże koniec z końcem. Jedyną odskocznią jest dla niej ścianka wspinaczkowa oraz upragnione wyjazdy w wysokie góry. Dziewczyna postanawia dołączyć do klubu wspinaczkowego, co niespodziewanie okazuje się prawdziwą próbą charakteru.
Mikołaj od zawsze chciał zostać himalaistą tak jak jego ojciec. Gdy góry odebrały mu go na zawsze, przeżył załamanie i stoczył się na dno. Miłość do wspinaczki okazała się jednak silniejsza. Chłopak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I nie wybaczył człowiekowi, który zostawił jego ojca w górach na pewną śmierć.
Wspinaczka jest całym światem Niny i Mikołaja oraz jedyną szansą na ocalenie przed dręczącymi ich demonami. Czy życie na krawędzi przyniesie im ukojenie i pozwoli raz na zawsze rozliczyć się z trudną przeszłością?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66815-14-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
■ Zamierzam dziś złamać prawo. Obudziłem się w środku nocy i to była pierwsza rzecz, o której pomyślałem. Zrobić to.
Na placu Społecznym mijam nieruchomy diabelski młyn, najbardziej widoczny punkt wesołego miasteczka. Ten widok przypomina mi dzieciństwo i pierwszy raz, kiedy jechałem kolejką górską. Wagonik pędził po torze, nurkował i zataczał pętle, wszyscy dookoła wrzeszczeli ze strachu, a ja byłem znudzony. Bardzo znudzony. Wisząc głową w dół, wyobrażałem sobie, że zabezpieczenia nagle się podnoszą, a ja rozkładam ramiona i lecę w powietrzu jak ptak. Nie chciałem zginąć. Po prostu zawsze wierzyłem w swoją nieśmiertelność.
To się nie zmieniło.
W radiu leci The Clash. Zaciskam dłonie na kierownicy i wjeżdżam na most Grunwaldzki w rytmie The Guns of Brixton. Jest szósta rano, słońce dopiero wschodzi, oświetla wszystko bladym blaskiem. O tej porze Wrocław jest uśpiony, chodniki są puste, na ulicach niewiele samochodów. Miasto nie odgrywa żadnej roli. Miasto jest tylko scenerią, męczącym tłem. Z jakiegoś powodu ludzie myślą, że to właśnie w wielkich miastach dzieją się ważne rzeczy, ale nie mają racji. Wszystko, co naprawdę istotne, rozgrywa się poza ich granicami, z dala od zabudowań, bez świadków. Miasta są przewidywalne. Kontrolowane. Bezpieczne. Ale zdarzają się chwile, pojedyncze wyjątkowe chwile, kiedy robi się w nich całkiem ciekawie. To właśnie jedna z nich.
– But you’ll have to answer to. O-oh, the guns of Brixton.
Nie jestem sam. Z tyłu Piotrek i Damian nucą słowa refrenu. Na fotelu obok mnie przysypia Bartek z kapturem naciągniętym na oczy. Nie prosiłem ich, żeby jechali ze mną, nie potrzebowałem towarzystwa, ale się uparli.
– Boisz się, Sokół?
W lusterku wstecznym łapię zaciekawione spojrzenie Piotrka. No tak, to w pewien sposób oczywiste, że zapytał o to, z czym sam walczy. Miesiąc temu, wspinając się w Tatrach, oberwał w głowę ukruszonym kawałkiem skały. Nie stracił od razu przytomności i przez moment był przekonany, że umiera. Od tamtej pory inaczej postrzega świat, a pod swoimi tatuażami starannie skrywa cienką warstwę strachu.
– Czego miałbym się bać? – pytam.
– Nie wiem. Aresztu? Zamknięcia w psychiatryku? Wymieniać dalej?
– To tylko możliwości.
– To są te lepsze możliwości. Damian, co jeszcze grozi Sokołowi?
– Kodeks wykroczeń. Artykuł sześćdziesiąty szósty, paragraf pierwszy. – Damian recytuje beznamiętnym głosem. – Kto ze złośliwości lub swawoli, chcąc wywołać niepotrzebną czynność…
– No i po co rzucałeś studia? – przerywa mu Piotrek. – Teraz przydałby nam się prawnik.
Damian uśmiecha się kątem ust. Jeszcze niedawno miał bardzo poukładane życie. Był jednym z najlepszych studentów na roku, dostawał stypendium, po aplikacji czekała na niego ciepła posadka w kancelarii ojca. Ale pewnego dnia rzucił wszystko, bo – jak mi powiedział – chciał, żeby życie wreszcie czymś go zaskoczyło.
– Ale wiesz w ogóle, co to strach, tak? – Piotrek otwiera okno, wpuszczając trochę zanieczyszczonego powierza do samochodu. – Znasz to uczucie, Sokół? Pamiętasz, kiedy ostatnio się czegoś bałeś?
Nigdy tego nie zapomnę. Miałem dwanaście lat. W ciszy spokojnego letniego popołudnia usłyszałem najpierw dzwonek telefonu, a potem rozdzierający krzyk matki. Wtedy właśnie zrozumiałem, co znaczy prawdziwy strach. Ściskałem poręcz schodów i trząsłem się jak epileptyk, nie mogłem oddychać, nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. Dziś mija dokładnie dziesięć lat od tamtego dnia.
– Nie, nie pamiętam – mówię.
– Ej, jest szósta rano. Nie za wcześnie na takie egzystencjalne pierdolenie? – mruczy Bartek spod kaptura.
Chyba jeszcze nie do końca się obudził po wczorajszym. Bartek celebruje życie. Lubi spotykać się z ludźmi i ostro imprezować. Ja też to lubiłem, ale w przeciwieństwie do niego nie znałem umiaru. Kiedyś niszczenie samego siebie wydawało mi się oczywistym rozwiązaniem, jedyną drogą do wolności. Teraz widzę, że dróg jest znacznie więcej, można je odnaleźć, wystarczy odrobina wysiłku i determinacji.
– A jeśli naprawdę cię zamkną? – pyta Damian.
– Wszystko ma swoją cenę. – Wzruszam ramionami.
Wjeżdżam na Wystawową i parkuję auto pod dawną Wytwórnią Filmów Fabularnych. Kilka lat temu to było miejsce najlepszych koncertów we Wrocławiu. Wiele razy piłem w pobliskim parku, a później zlany potem szarpałem się w pogo pod sceną.
Ale te czasy już minęły.
Teraz przerobili to miejsce na Centrum Technologii Audiowizualnych i podobno naprawdę kręcą tam filmy.
Wyłączam radio. W samochodzie zapada cisza. Wszyscy bez słowa gapimy się na Iglicę. Strzelista stalowa konstrukcja na szerokiej podstawie przypomina mniejszą wersję wieży Eiffla. Stoi na środku długiego placu, za nią widać kopułę Hali Stulecia.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – Bartek przeciera twarz dłonią, pozbywając się resztek senności.
– Inaczej by mnie tu nie było.
Mam na sobie dres, sportową czarną kurtkę, trampki. Do tego worek z magnezją przypięty do pasa. Wyglądam, jakbym szedł na zwykły trening, i w pewnym sensie tak właśnie jest.
Wszyscy na mnie patrzą, wyczuwam napięcie. Najwyraźniej czekają, aż coś powiem. Jakieś znaczące ostatnie słowa.
– Pamiętajcie, żeby dać mi znać, co się dzieje – przypominam. – Do zobaczenia.
Bartek wyciąga zaciśniętą dłoń, zderzamy się pięściami. Potem powtarzam ten gest z każdym z nich. Nie lubię być uzależniony od czegokolwiek ani kogokolwiek, ale dla nich robię wyjątek, bo to najlepsi ludzie, jakich znam.
– Trzymaj się, Sokół – mówi Bartek.
„Trzymaj się” w kontekście tego, co chcę zrobić, to bardzo dobra rada.
Wysiadam z samochodu i ruszam w stronę Iglicy. Z każdym krokiem rośnie w moich oczach, przysłaniając wszystko inne. Na całej wysokości wieży widzę stalowe żebra – zwężające się ku górze stopnie, na których można przystanąć. To ważne. Przede mną dziewięćdziesiąt metrów wspinaczki, przyda się chwila odpoczynku. No i jeszcze jedno: nie zabrałem ze sobą żadnego sprzętu do asekuracji. Karabinki i taśmy zostały w domu zamknięte w szafie.
Jest ryzyko, jest zabawa.
Albo piargi, albo sława.
Dotykam śruby mocującej konstrukcję do podłoża.
„Cześć” – myślę.
Wdrapuję się po niej szybko i wchodzę na stalową nogę wieży. Dłonie mocno trzymają ostre krawędzie, guma na podeszwach butów piszczy w zetknięciu z gładką powierzchnią.
Ludzie zawsze pytają, dlaczego to robię.
„Dlaczego, dlaczego, dlaczego?”
Odpowiadam zawsze tak samo.
Jeśli musisz pytać, nie jesteś gotowy, żeby zrozumieć odpowiedź.
* * *
Ten dźwięk. Przeciągłe wycie syren alarmowych oznaczające kłopoty. Właśnie w ten sposób przypomina o sobie świat. Wyjąc. W kieszeni kurtki wibruje telefon. Krótki pojedynczy sygnał. Bartek daje mi znać. Wiem już, że na dole coś się dzieje, ale w tej chwili mam ważniejsze sprawy. Dłonie pieką, mięśnie ramion sztywnieją zmęczone długą pracą. Staję na wąskim stalowym żebrze na wysokości pięćdziesięciu metrów i czuję, jak Iglica odchyla się lekko pod naporem wiatru. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, żebym stracił równowagę. Oddycham szybko, po czole spływa kropla potu.
Co On by mi teraz powiedział?
Pewnie to, co zawsze. „Zachowaj zimną krew, Mikołaj, nie ulegaj emocjom”.
Wiatr wieje mocniej. Z dołu dobiega wycie syren. Zamykam oczy, wyrównuję oddech.
Spokój. Wszystko może zniknąć w ułamku sekundy, dlatego nic nie ma znaczenia. Poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji to iluzja. Zrozumiałem to w wieku dwunastu lat, stojąc na schodach i słuchając rozpaczliwych krzyków matki. Wtedy w mojej głowie nastąpiło zwarcie, przepalenie obwodów. Od tamtej pory nie boję się niczego. Strach nie ma sensu, skoro najgorsze już się wydarzyło. A więc skupienie. Pełen spokój.
Otwieram oczy, wracam na krawędź i znów zaczynam się wspinać. Syreny wciąż wyją.
* * *
Siedemdziesiąt metrów.
Sprawdzam esemes od Bartka.
Są już cztery wozy strażackie i suka. Złaź, robi się grubo.
Chowam telefon do kieszeni. Do wierzchołka Iglicy zostało tylko dwadzieścia metrów.
Ale wycie syren nie ustaje. Nie znoszę tego dźwięku, rozprasza mnie, tracę przez niego koncentrację.
Wszystkie pomysły skądś się biorą. Ten powstał z nudy. Są dni, kiedy po prostu wiesz, że musisz coś zrobić, bo inaczej eksplodujesz. Chociaż psychiatra, którego kiedyś wyznaczył mi sąd w pakiecie z nadzorem kuratora, miałby inny pogląd na tę sprawę. On szukałby przyczyn w tamtym zdarzeniu sprzed dziesięciu lat. Nieważne. Nigdy nie lubiłem tego pajaca tak niezbicie przekonanego o własnej nieomylności.
Syreny. Wciąż. Wyją.
Ktoś z przechodniów musiał mnie zauważyć. Zadzwonił na policję i opowiedział o świrze wspinającym się na Iglicę. Ten ktoś pewnie obserwuje teraz całą akcję, zaciera ręce i napawa się zamieszaniem, jakie wywołał. Nie mam do niego pretensji, chociaż zepsuł mój plan. W końcu każdy z nas chce coś przeżyć, nawet jeśli przypadnie mu tylko rola świadka.
* * *
Schodzenie nigdy nie daje tych samych emocji co wspinaczka. Zapieram się stopami o gładką powierzchnię i metr po metrze zeskakuję w dół. Szybko, mechanicznie, bezmyślnie. Adrenalina schodzi ze mnie jak resztki narkotyku – to złe, paskudne uczucie. Im jestem niżej, tym bardziej serce zwalnia, a z ciała ulatuje energia. Na jej miejscu wkrótce pojawi się pustka, której nie wypełni absolutnie nic. Żadne słowa, żadne gesty. Żadna dziewczyna i żadna chemia.
Kiedy zeskakuję na szerokie żebro na wysokości pięciu metrów, widzę wreszcie twarze mundurowych. Kiwam głową kilku strażakom stojącym u podstawy Iglicy. Szanuję ich. To odważni ludzie, którzy jako jedni z nielicznych wykonują sensowną, wartościową pracę. Szkoda, że dziś zmarnowałem ich czas. Oprócz nich jest jeszcze trzech policjantów. Krążą wokół Iglicy jak sępy. Są niewyspani i wściekli, zapewne w myślach życzą mi bolesnego upadku. Pewnego razu ich koledzy po fachu zrobili nalot na squat, na którym wtedy mieszkałem. Wykopali drzwi, wywlekli mnie i innych za fraki i rzucili na beton. Nie wiem, czego szukali, ale pamiętam uderzenia i kopnięcia. Nie miałem nawet osiemnastu lat.
– Co słychać? – pytam najbliższego policjanta, młodego blondyna z wąsem.
– Proponujemy, żeby pan spokojnie zszedł i nie uciekał – odpowiada sztucznie przyjaznym tonem.
Uśmiecham się. To bardzo miła propozycja. Oczywiście zapomniał dodać, że zaraz po zejściu mnie skują, wrzucą do radiowozu i zawiozą na komisariat, a tam już zrobią ze mną, co będą chcieli. Nie zamierzam im tego ułatwiać.
– To może wy chodźcie do mnie – proponuję. – To nie takie trudne. Może wam się udać, jeśli się postaracie.
– Śmieszy cię to? – warczy ten sam gliniarz, który najwyraźniej już nie chce być moim przyjacielem. – Zobaczymy, jak ci będzie wesoło, kiedy zejdziesz. A my się nigdzie nie wybieramy.
– Ale ja tak.
I zanim zdąży coś odpowiedzieć, zanim ktokolwiek z nich zrobi chociaż krok, zeskakuję na ziemię i zaczynam biec.Nina
■ Kod. Jaki może być kod? Potrzebuję kodu do tej pieprzonej bramy. Typowe. Planując dzisiejszy wieczór, uwzględniłam dziesiątki możliwych przeszkód i okoliczności, ale nie pomyślałam o domofonie.
Zadzieram głowę, obserwuję okna kamienicy. Tylko w kilku widać światło, reszta jest ciemna. Z zewnątrz nic na to nie wskazuje, ale w tym starym budynku dzieje się dziś coś bardzo ważnego. Coś, w czym muszę wziąć udział.
Naciągam kaptur. Deszcz z każdą chwilą pada coraz mocniej. Naciskam jedynkę, ale odpowiada mi tylko cisza. Wybieram kolejny numer. To duża kamienica, piętnaście mieszkań, w końcu ktoś mnie wpuści. Albo wróci ze spaceru i otworzy bramę, a wtedy wejdę za nim.
Ale mijają kolejne minuty i nic. Nikt nie przychodzi, domofon milczy. Starszy facet spacerujący z psem obrzuca mnie spod parasola spojrzeniem pełnym politowania. Muszę stanowić wyjątkowo żałosny widok, jakbym czekała na coś, co nigdy się nie wydarzy.
Może tak właśnie jest. Może zmienili dzień spotkania. Albo przenieśli je w inne miejsce. To właśnie ryzyko przychodzenia na zamknięte wydarzenie, na które nie mam zaproszenia. Wyciągam telefon z kieszeni i sprawdzam godzinę. Jeśli wszystko przebiega zgodnie z planem, spotkanie trwa już od dziesięciu minut. Powinnam była przyjść tu wcześniej, wyrwać się z roboty bez względu na konsekwencje. Spieprzyłam sprawę.
„Myśl, Nina, myśl. Co możesz zrobić?”
Przyglądam się uważnie fasadzie kamienicy. Zatrzymuję wzrok na wypukłościach i nierównościach, wystających gzymsach i parapetach. Na drugim piętrze zauważam uchylone okno. Dziwne. Kto zostawiałby otwarte okno w taką pogodę? Może to zwykły przypadek, a może jakiś test. Co jestem w stanie zrobić, żeby dostać się do środka?
* * *
Wspinanie się po mokrej ścianie kamienicy nie należy do łatwych zadań. Chwyty są niepewne, trampki ślizgają się po wilgotnej powierzchni. Gdybym robiła to po raz pierwszy, pewnie już dawno zleciałabym na pysk. Ale to nie jest mój pierwszy raz. A chęć znalezienia się w środku wygrywa z obawą przed upadkiem i strażą miejską.
Po kilku minutach zdrętwiałymi dłońmi łapię za ramę okienną. I wtedy słyszę szczekanie. Głośne i przejmujące, jakby kundel chciał zaalarmować cały Wrocław.
– Halo?! Co pani wyprawia?!
Patrzę w dół. Mężczyzna z psem stoi pod bramą i wytrzeszcza oczy. Nie czekając na dalszy ciąg, podciągam się na rękach, opieram stopę na parapecie i wskakuję do środka.
Ląduję niezgrabnie na klatce schodowej śmierdzącej zbutwiałym drewnem. Ramiona mam sztywne, obolałe i napięte z wysiłku, dłonie mi drżą. Po prawej stronie widzę schody, a w głębi klatki – drzwi do trzech mieszkań. Na jednych zamiast numeru wisi blaszana tabliczka. Natychmiast zapominam o bólu. Zdejmuję kaptur i podchodzę bliżej. Proste czarne litery układają się w napis: „Klub Wspinaczki CRUX”.
Drzwi są otwarte. Wchodzę do środka. Długi korytarz jest zawalony rowerami i plecakami, na końcu dostrzegam uchylone drzwi, zza których dobiegają głosy i śmiechy. Z każdym krokiem czuję coraz większe napięcie, ale jest jeszcze coś. Krucha, głęboko skrywana nadzieja. Być może wszystko, co do tej pory wydarzyło się w moim życiu, prowadziło właśnie do tej chwili.
Popycham lekko drzwi. W pokoju jest kilkanaście osób. Siedzą na składanych drewnianych krzesłach i gadają z ożywieniem. Pierwszy dostrzega mnie blady ciemnowłosy chłopak w okularach i koszulce z logo Joy Division. Marszczy brwi ze zdziwieniem i szturcha kumpla sprawdzającego coś na komórce. Ten drugi, chudy, z wydziaranymi ramionami, chowa telefon do kieszeni, obrzuca mnie przelotnym spojrzeniem, a potem kręci przecząco głową. Nie pamiętają mnie. Jasne, w końcu nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.
Ale ja pamiętam tych dwóch. Zawdzięczam im coś, choć żaden z nich nie ma o tym pojęcia.
Po raz pierwszy zobaczyłam ich miesiąc temu w schronisku nad Morskim Okiem. Siedziałam sama w kącie zatłoczonej sali, mieszałam herbatę, która już wystygła, i zbierałam się w sobie. Słaba część mnie chciała wyjść i wreszcie z tym wszystkim skończyć, a inna część – ta, w której jeszcze tliła się nadzieja – szukała powodu, żeby zostać. Jakiegokolwiek powodu. Czekałam na znak.
Wtedy drzwi zaskrzypiały i do schroniska weszło tych dwóch. Wydziarany miał rozbite czoło, krew ciekła mu po skroni, a mimo to obaj byli w świetnych humorach. Mieli ze sobą linę i sprzęt do wspinaczki. Już samo to wystarczyło, żebym zwróciła na nich uwagę. Usiedli przy sąsiednim stole, zamówili piwo i zaczęli rozmawiać. Mówili długo i głośno. Chyba nie przeszkadzało im, że słyszę każde słowo. A może po prostu nie zwrócili na mnie uwagi.
Ale teraz mnie widzą. I nie tylko oni. Atmosfera gęstnieje, rozmowy zamierają, aż wreszcie zapada kompletna cisza.
– Cześć – odzywam się.
– Witam – słyszę niski zachrypnięty głos za plecami.
Moje serce gwałtownie przyśpiesza. Znam ten głos. Należy do człowieka, który zdobył czternaście ośmiotysięczników, na kilku wyznaczając nowe drogi.
Gdyby informacja o spotkaniu z Andrzejem Rajewskim była nagłośniona, pewnie pod kamienicą kłębiłby się teraz tłum ludzi. Ale on nie chciał tłumu. Dlatego o spotkaniu wiedzieli tylko członkowie klubu. No i ci, którzy podsłuchali ich rozmowy.
Rajewski wolnym ruchem chowa paczkę papierosów do kieszeni. Zdjęcia, na których go widziałam, nie oddają mu sprawiedliwości. Jest ogromny. Żeby na niego patrzeć, muszę zadzierać głowę. Ma krótkie, przedwcześnie posiwiałe włosy. Surową twarz o ostrych rysach. Przenikliwe jasnoniebieskie oczy są zupełnie inne od wszystkich oczu, które do tej pory widziałam. Rajewski ma spojrzenie człowieka kontrolującego rzeczywistość.
– Spóźniłaś się – mówi, przeszywając mnie wzrokiem. – Spotkanie zaczęło się dziesięć minut temu.
Mam ochotę wyciągnąć rękę, dotknąć go i sprawdzić, czy naprawdę tu jest. To tak, jakby nagle zobaczyć Boga.
– Nie mogłam wejść do bramy, nikt nie otwierał… – tłumaczę się nerwowo.
– Domofon jest zepsuty. Trzeba znać kod – odzywa się jeden z chłopaków z krótko wygolonymi włosami i dredami opadającymi na plecy.
– Możesz mi go podać? – pytam.
W odpowiedzi tylko się uśmiecha, jakbym go rozbawiła.
– Zanim przejdziemy dalej, mam do was jeszcze dwa pytania – zwraca się Rajewski do reszty zebranych. – Kto z was był już powyżej czterech tysięcy metrów?
Wszystkie ręce wędrują do góry. Dostrzegam kilka dziewczyn, są mniej więcej w moim wieku, około dwudziestki. Ale wydają się starsze, bo były wyżej niż ja i widziały więcej. Czuję na sobie ich spojrzenia. Badawcze, oceniające.
– Kto z was poprowadził już drogę o trudności sześć C lub trudniejszą? – pyta dalej Rajewski.
Podnoszę rękę, podobnie jak wszyscy inni. Rajewski kiwa głową, jakby potwierdziły się jego przypuszczenia.
– W takim razie opowiedzcie mi krótko o swoich doświadczeniach – mówi. – Zacznie kolega w czarnej koszulce.
Chłopak wskazany przez Rajewskiego wstaje powoli z krzesła. Ma potargane ciemnoblond włosy, bojówki i koszulkę z napisem „Gravity is a myth”. Zdecydowanie ma też w sobie to coś. Tę bezczelną chuligańską cechę, która tak bardzo przyciąga dziewczyny, nawet jeśli wiedzą, że zostaną przeleciane i porzucone. Od razu czuję do niego silną niechęć, nad którą nie potrafię i nie chcę zapanować.
Chłopak jest wyraźnie wściekły. Zupełnie jakby Rajewski zrobił mu jakąś niewyobrażalną krzywdę.
– Nazywam się Mikołaj Sokołowski – przedstawia się, z jakiegoś powodu kładąc mocny akcent na swoje nazwisko. – Mój wykaz przejść jest opublikowany na stronie klubu, ale w razie czego mogę wysłać kopię mailem.
Unoszę brwi. Albo rozgrywa się tu coś, czego nie rozumiem, albo ten cały Sokołowski jest pieprznięty.
– Okej, więc zrób to. – Twarz Rajewskiego jest nieprzenikniona. Najwyraźniej arogancja Mikołaja nie robi na nim wrażenia. – To teraz kolega obok.
Chłopak, który nie chciał mi podać kodu do bramy, wymienia wejścia na Matterhorn, Kazbek i Mont Blanc. A po nim spowiadają się inni. Kiedy mówią, głosy im lekko drżą i w odróżnieniu od Mikołaja wyglądają na stremowanych. Przez kilka minut słucham opowieści o ich przejściach i jestem pod wrażeniem. Ci zawodnicy nie marnują czasu.
– To może teraz koleżanka – decyduje Rajewski.
Uwaga wszystkich natychmiast skupia się na mnie. Zupełnie jakbym stała przed plutonem egzekucyjnym. Skanują mnie wzrokiem, oceniają każdy szczegół. Moją twarz. Moje ubranie. Mój niepokój. Próbuję się uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy odmawiają posłuszeństwa. Nie mam w tym wprawy. Rzadko się uśmiecham.
– Cześć, nazywam się Nina Rainer. Nie należę do tego klubu.
– Więc czemu tu jesteś? – Rajewski mruży oczy.
– Bo się zgubiła i chciała zapytać o drogę. – Głos Mikołaja jest jak strzał z pistoletu.
Pokój wypełnia się cichym śmiechem. Niektórzy chrząkają znacząco i patrzą na mnie z rozbawieniem.
Moje dłonie schowane w kieszeniach bluzy zaciskają się w pięści. To odruch bezwarunkowy, przygotowanie na atak. Powoli odwracam głowę i patrzę prosto w oczy Sokołowskiego.
– Nigdy nie gubię drogi – odpowiadam spokojnie.
Uśmiecha się drwiąco.
Moje spojrzenie jest nieruchome.
„Tylko ty i ja” – myślę.
W Przechowalni nauczyłam się patrzeć ludziom prosto w oczy. Była to ważna umiejętność, dzięki której przetrwałam – nigdy nie okazałam strachu. W normalnym świecie większość osób nie potrafiła tego znieść i prędzej czy później spuszczała wzrok. Ale Mikołaj wytrzymuje moje spojrzenie.
Z oddali słyszę głos Rajewskiego:
– …dlatego nigdy nie ruszajcie w góry z kimś, kogo nie znacie. Bo od tej osoby może zależeć wasze życie. To, że jesteście z jednego klubu, jeszcze o niczym nie świadczy.
Nagle przez twarz Mikołaja przechodzi gwałtowny skurcz. Spogląda na Rajewskiego z niedowierzaniem i oburzeniem.
– Więc teraz rozejrzyjcie się po tym pokoju i zadajcie sobie pytanie, czy ufacie osobie, która siedzi obok. Zastanówcie się, czy jesteście w stanie wziąć za tego kogoś odpowiedzialność i czy ten ktoś weźmie odpowiedzialność za was. Czy wyciągnie was ze szczeliny? Czy pomoże wam, kiedy będziecie ranni? Chorzy? Nieprzytomni? Czy wy zrobicie to samo dla niego? Jeśli nie macie stuprocentowej pewności, lepiej wspinajcie się sami. Uwierzcie mi, wiem, o czym mówię.
W pokoju zapada cisza pełna napięcia. Jestem pewna, że wszyscy czekają na to samo.
Dziesięć lat temu Andrzej Rajewski zdobył szczyt Gaszerbrum II razem ze swoim najlepszym przyjacielem. Ale podczas zejścia coś poszło nie tak. Obaj byli w bardzo złym stanie i postanowili się rozdzielić. Rajewski ostatnimi siłami dotarł do obozu. Jego przyjaciel zginął, a ciała nigdy nie odnaleziono. Prawdopodobnie wpadł do szczeliny. Przez dłuższą chwilę próbuję przypomnieć sobie jego nazwisko, ale nie mogę i jest w tym coś smutnego. Nazwiska zmarłych alpinistów nie zapadają w pamięć tak mocno jak nazwiska żywych legend.
Od tamtej pory Rajewski zdobywał szczyty samotnie. Nikt oprócz niego nie wie, co tak naprawdę wydarzyło się podczas zejścia ze szczytu, choć powstało na ten temat wiele hipotez. Większość z nich obciążała go odpowiedzialnością za śmierć przyjaciela. Rajewski nigdy nie opowiedział publicznie szczegółów tej historii. Może zrobi to teraz? Nie ma tu żadnych dziennikarzy, tylko kilkanaście osób wpatrzonych w niego jak w obraz.
Ale po chwili wahania Rajewski zmienia temat. Zaczyna mówić o przygotowaniu do wyprawy w wysokie góry, o sprzęcie, treningach. Staram się słuchać, próbuję zapamiętać każde słowo, ale coś mnie rozprasza. Dźwięk buta uderzającego raz po raz o podłogę. Cichy, ale wytrącający z równowagi. Odwracam głowę do Mikołaja. Chcę zapytać, czy mógłby przestać, ale wtedy widzę jego bladą z wściekłości twarz i słowa zamierają mi na ustach.