- W empik go
Linia Maginota - ebook
Linia Maginota - ebook
Komu zależy na destabilizacji polskiej gospodarki? Czy kryzysy, które dotykają nasz kraj są wynikiem wad tkwiących w nas samych? Może to seria przypadków, efekt działania sił chaosu, wkradającego się we wszystkie tworzone przez ludzi struktury? A jeśli ktoś, ukryty na zapleczu wszystkich ważnych wydarzeń gospodarczych, obserwuje nas uważnie i pociąga za odpowiednie sznurki?
Te pytania wkrótce pojawią się w głowach trójki budowlańców, którzy przyjęli niewłaściwe zlecenie w niewłaściwym czasie… Ich życie w jednym z małych, pogrążonych w marazmie miast na Dolnym Śląsku zmieni się z dnia na dzień, a niebezpieczeństwo, grożące im ze strony gotowych na wszystko przestępców, zmusi do podjęcia radykalnych kroków. Kto w ostatecznym rozliczeniu okaże się wrogiem, a kto sprzymierzeńcem?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-446-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbigniew podniósł kołnierz brudnego płaszcza. Zima była już tylko dalekim wspomnieniem, jednak przypuszczała czasem desperackie ataki, takie jak trzymający od kilku dni przymrozek. Do upragnionej pory, kiedy o tak późnej godzinie mógłby chodzić lżej ubrany, było jeszcze dość daleko. W nocy wciąż bywało bardzo zimno, ale udało mu się przetrwać najniższe temperatury i wiedział już, że teraz będzie z górki. Jakoś dociągnie do końca tego roku. Jego plany rzadko obejmowały szersze ramy czasowe.
Rzucił okiem przez witrynę osiedlowego dyskontu i szacował swoje szanse na uzbieranie całej potrzebnej kwoty na bazie tego źródełka. Sytuacja przedstawiała się nieszczególnie dobrze. Zbliżała się godzina zamknięcia sklepu, w środku zostało niewielu kupujących. Skoncentrował się na analizie mijających go twarzy. Był w tym coraz lepszy. Matka z dwójką dzieci, nie warto nawet próbować. Grupa młodych dziewczyn. Czasem się udaje, ale istniało ryzyko posądzenia o próbę napaści seksualnej. Już to przeżywał. Dalej… Jakiś gość w ciuchach roboczych.
Szanse pół na pół, ocenił odruchowo Zbigniew.
– Przepraszam, mogę o coś… – zaczął natychmiast po nawiązaniu trwającego ułamek sekundy kontaktu wzrokowego.
– Spierdalaj, Rumunie – warknął robotnik i minął go bez zwalniania kroku, poprawiając ściągnięte gumką, długie włosy.
– Miłego wieczoru, kierowniku, co złego to nie ja – tłumaczył się do pleców odchodzącego Zbigniew, obrzucając go jednak w myślach najgorszymi inwektywami.
Z naprzeciwka szedł młody mężczyzna z rzadką brodą. Głowę miał pochyloną, a skrytą w półmroku nadchodzącego wieczora twarz oświetlało blade światło wyświetlacza telefonu. Zbigniew zrobił skruszoną minę. Głowę pochylił w przód i lekko w bok, przygarbił plecy. Niepewnie wystąpił krok naprzód.
– Przepraszam bardzo, nie poratowałby pan może drobniakiem? Brakuje mi do bułki.
Chłopak zerknął na niego i wrócił spojrzeniem do ekranu komórki. Przeszukał wolną ręką kieszeń ciasnych spodni i wyciągnął ku niemu pięćdziesięciogroszówkę.
– Jasne, proszę.
– Dziękuję serdecznie. Miłego wieczoru!
Na takich zawsze można liczyć, pomyślał Zbigniew. Suwają paluchami po tych ekranikach i świata nie widzą. Pozostali klienci w sklepie nie rokowali wystarczających nadziei.
Do najbliższej z kilku galerii handlowych w mieście miał około piętnastu minut marszu. Zapiął ostatni guzik płaszcza i ruszył w tamtym kierunku. Wiedział, że wygląda lepiej niż ewentualni konkurenci. Kilka dni temu wykąpał się i ogolił, a tych parchatych, schroniskowych szmaciarzy, którzy zawsze stali pod głównym wejściem, każdy obchodził szerokim łukiem, żeby nie czuć smrodu. Czasem miewał zatargi w tamtym rejonie, ale w oczach weteranów ulicy wciąż zaliczał się do młodzieży i był w całkiem dobrej formie fizycznej, więc do tej pory jakoś sobie radził. Wszystko zależało od tego, ilu ich tam dzisiaj będzie. Może spotka kogoś znajomego, z kim można połączyć siły? Wtedy oczyszczą sobie jedno wejście z konkurencji i w mig zarobią potrzebną sumę pieniędzy. Pod galerią zawsze sprzyja szczęście. Zupełnie jakby blask bijący z tej świątyni sukcesu w jakimś stopniu oświetlał także tych, którzy nie mają tam wstępu.
Szedł szybko, mijając kolejne kwartały wysokich, poniemieckich kamienic. Zbliżał się do czterdziestki, chociaż wyglądał na więcej. Ćwierć wieku przyjaźni z alkoholem niemal całkowicie pozbawiło go uzębienia. Coś tam jeszcze się ostało, niemniej jednak w kwestiach kulinarnych od dawna preferował zupy i miękki chleb z pasztetem. Buty, za duże o przeszło dwa numery, lekko ocierały piętę. Lepiej za duże niż za małe, myślał, przymierzając je kilka tygodni temu pod zdewastowanym kontenerem z odzieżą dla potrzebujących. Starał się jednak unikać dłuższych marszów.
Zbigniew dotarł na miejsce szybciej, niż zakładał. Światła neonów na wysokiej ścianie frontowej galerii prezentowały się imponująco, jak zawsze. Kilka razy nawet był w środku, ale zawsze kończyło się to stanowczym wyproszeniem przez ochronę obiektu. Nawet kiedy był świeżo wykąpany. Po prostu nie wyglądał na zwyczajnego klienta i zwracał na siebie uwagę. Zresztą oprócz kibli nie było tam nic, co mogłoby go interesować. Półki pełne przedmiotów z całkiem innego, obcego mu świata i jeden o wiele zbyt drogi spożywczak. Mimo że wychodzący z galerii ludzie tłumaczyli się często używaniem plastikowych kart, a nie gotówki, zbieranie szło tu zazwyczaj sprawnie.
Z odległości kilkudziesięciu metrów zlustrował główne wejście i ujrzał coś, co pozbawiło go nadziei. Jaskółę wypuścili już ze schowka. Razem ze swoimi koleżkami stali przy głównym wejściu i okazjonalnie nagabywali kogoś o drobne. Zbigniew sypnął kiedyś Jaskółę na psach. Chodziło o jakiś drobiazg, ale od tego czasu unikał jak ognia zarówno jego samego, jak i jego popleczników. Wiedział aż za dobrze, jak skończyłoby się dla niego takie spotkanie, ale liczył, że narwany Jaskóła w pudle coś przeskrobie i posiedzi dłużej, więc może trochę ochłonie. Kurwa…
Załamany, ruszył w kierunku swojego, oddalonego o dobre pół godziny drogi piechotą, mieszkania. Wiedział już, że do zamknięcia tanich sklepów nie naskłada nawet na butelkę nalewki. Mniejsza ilość nie wchodziła w grę. Gorączkowo poszukiwał rozwiązań. Od wczorajszego wieczora nic nie pił. Jeśli sytuacja się nie zmieni, będzie to oznaczało ciężką noc. Da radę, ale następnego dnia rano musi być pierwszym klientem i osuszyć wypełnioną różowawym płynem szklaną butelkę właściwie tuż po odejściu od kasy. Po prostu musi. A to znaczy, że jeszcze dzisiaj powinien zorganizować sobie brakujące niecałe dwa złote.
Mijając mały sklepik, spontanicznie zaczepił wychodzącą z niego starszą kobietę. Doświadczenie podpowiedziało mu, jaki początek rozmowy zadziała najskuteczniej.
– Szczęść Boże szanownej pani. Nie została może złotóweczka po zakupach?
Kobieta zatrzymała się i ściskając sporych rozmiarów torebkę w obu dłoniach, zlustrowała go wzrokiem.
– Nie wstyd panu? Jak pan śmiesz się imieniem boskim posługiwać, ha? Młody, mógłby pracować, ale mu tylko wódka w głowie! Znam takich! Wiesz pan, ile ja mam emerytury?
Co za stara szmata, przeszło przez myśl Zbigniewowi. Zmusił się jednak do udawanego oburzenia. Jeszcze nie wszystko stracone.
– Proszę pani, ale ja na jedzenie potrzebuję. A pracę mam, oddam pani pieniądze, przysięgam. Jutro mam dostać. Szef nie płaci.
– Przestań mi tu pan łgać. Widać po twarzy, żeś cham i motłoch. – Miała charakterystyczny, przesiedleńczy akcent, przez co w uszach Zbigniewa zabrzmiało coś na kształt „lgać” i „motloch”. Zasrana kresowa czy inna ruska, pomyślał z pogardą.
Srebrna toyota minęła ich i pojechała w dół jednokierunkowej uliczki, przy której był sklepik. Stanęła na czerwonym świetle, nieco dalej. Zbigniew rozejrzał się dookoła. Nie było tu ani kamer monitoringu miejskiego, ani żadnych świadków. Zresztą nawet gdyby kamera była gdzieś w okolicy, to z doświadczenia wiedział, że przy tym świetle nic się nie nagra. Raz już się wywinął.
Uliczka tonęła w ciemności rozproszonej jedynie słabym, bladożółtym blaskiem ulicznych latarni. Kobiecina na pewno nie ma już sokolego wzroku i ledwo go widzi. Krótką chwilę rozważał wszystkie za i przeciw, po czym mocno pchnął niższą od siebie o dwie głowy ofiarę, jednocześnie wyrywając jej torebkę, po czym rzucił się biegiem przez ulicę. Starsza pani upadła, uderzając plecami o okalający wejście do kamienicy betonowy murek. Pozbawiło ją to tchu na dość długo. W tym czasie Zbigniew zdążył przebiec na drugą stronę ulicy i wspiąć się prawie na samą górę zakrzewionej skarpy po przeciwnej stronie drogi. Dopiero wówczas za jego plecami rozległ się wzywający pomocy krzyk. Gdy dotarł na górę i przeskoczył przez oddzielającą skarpę od chodnika niską barierkę, puścił się sprintem wzdłuż znajdującej się na szczycie wzniesienia ulicy. Na szczęście była teraz opustoszała, a po obydwu stronach na przestrzeni kilkuset metrów rosły tylko wysokie krzewy i topole. Zanim dotarł do najbliższych zabudowań, rozejrzał się ostrożnie, po czym w świetle ulicznej latarni przetrząsnął zawartość torebki. Z dużej portmonetki wysypał wszystkie drobne, na oko kilkanaście złotych. W przegródce na banknoty znalazł jeszcze dziesięciozłotówkę. Poza tym nic godnego uwagi. Wpakował zdobycz do obszernej kieszeni płaszcza, a pozostałe przedmioty rzucił jak najdalej w gęste, przydrożne zarośla. Przebiegł truchtem kwartał domków jednorodzinnych, w którym właśnie się znajdował, i skierował się w stronę swojego lokum. Otarta pięta dawała mu się mocno we znaki, ale nie miało to teraz znaczenia. Zadziwiała go jego słaba kondycja, chociaż właściwie nie palił dużo. Ból w prawym boku, powyżej brzucha, dokuczał mu od jakiegoś czasu. Teraz, przy wysiłku, lekko się nasilił. Ani chybi to zasługa picia, był o tym absolutnie przekonany.
Od niewielkiego, pozbawionego kuchni i łazienki pokoiku, w którym mieszkał, dzieliło go jeszcze około kilometra. Przy wjeździe na osiedle od niedawna stał dyskont spożywczy, bliźniak tego, spod którego niedawno odszedł z poczuciem porażki. Zdąży przed zamknięciem. Musiał tylko przejść poboczem kilkusetmetrowy odcinek biegnącej między polami drogi pomiędzy miastem a na siłę przyłączoną do niego dzielnicą. Tu od urodzenia był jego dom, choć wówczas miała jeszcze status osobnej, podmiejskiej wsi. Mocą niezrozumiałych i całkowicie nieinteresujących Zbigniewa decyzji administracyjnych obecnie leżała w granicach miasta. Pamiątką po tamtych czasach były tragicznej jakości drogi dojazdowe, wiodące przez pola uprawne i niewielkie brzozowe zagajniki, w morzu których dzielnica wydawała się niewielką, liczącą kilka tysięcy mieszkańców wyspą.
Zbigniew zgrzał się od biegu. Pomimo chłodu zdjął płaszcz, przewiesił go sobie przez przedramię i ruszył szybko nieoświetloną drogą. Nie przeszedł jeszcze połowy dystansu, gdy za sobą usłyszał szum silnika. Obejrzał się i zobaczył światła samochodu. Na dachu nie było policyjnego „koguta”. Auto minęło go i zwolniło nagle, po czym kilkanaście metrów przed nim zatrzymało się. Do czerwonych świateł pozycyjnych i stopu dołączyły białe światła cofania, gdy kierowca wrzucił bieg wsteczny i powoli jadąc do tyłu, zrównał się z osłupiałym Zbigniewem. Jak mnie ktoś jeszcze podwiezie pod dom, to będzie to mój najlepszy dzień w życiu, pomyślał.
Gdy bok srebrnego auta znalazł się na jego wysokości, szyba od strony pasażera opuściła się.
– Jadę w tamtą stronę. Wsiadaj – usłyszał głos niewidocznego kierowcy.
Nie mogąc powstrzymać uśmiechu satysfakcji, Zbigniew zajął miejsce w pachnącym, nowoczesnym aucie. Gdy zapadł się w miękką, skórzaną tapicerkę, która pokrywała fotele, poczuł się jak król. Kupię sobie jakieś porządniejsze papierosy, pomyślał i rzucił okiem na swojego dobroczyńcę. Auto ruszyło.
– Mam takie pytanie…– zaczął nagle kierowca, nie odrywając wzroku od drogi.
Zbigniew widział tylko jego niknący w mroku profil.
– Buduję dom niedaleko stąd. Muszę jutro mieć wykopany rów pod przyłącze kanalizacyjne, a wykonawcy mi nawalili. Może byś pomógł? Zapłacę pięćdziesiąt. To jest pracy może na dwie, trzy godziny.
Chociaż pieniądze były rozsądne, Zbigniewowi nieszczególnie uśmiechało się machanie łopatą w narastającym chłodzie. Dzisiaj był już zarobiony. Musiał tylko zrobić zakupy.
– Wie pan, nie bardzo. Matka staruszka czeka na leki, które wiozę.
– Dobra, zapłacę stówę. Więcej nie mogę. We dwóch uwiniemy się w dwie godziny.
– Dwie stówy – usłyszał swój głos Zbigniew. Często mówił szybciej, niż myślał.
Kierowca przez chwilę milczał, ale po chwili odparł:
– Okay, trudno. Muszę mieć to gotowe jutro. Jak nie będzie, stracę więcej niż dwie stówy.
A chuj mnie to obchodzi, pomyślał Zbigniew, bylebyś zapłacił tyle, ile trzeba.
– Podrzuci mnie pan po robocie na jakąś stację benzynową?
– Jasne.
Zbigniew rozparł się wygodnie w fotelu pasażera. Na jakiś czas ma z głowy żebranie na chłodzie. A na stacji kupi sobie później coś lepszego, żeby uczcić ten fantastyczny dzień. Jakiś naprawdę świąteczny napój.
Auto przemknęło przez dzielnicę, w której mieściła się odrapana kamienica, a w niej jego skromne, ogrzewane spalanymi w starym piecu kaflowym śmieciami mieszkanie, i otoczył ich rzadki las samosiejek. Niedaleko powstawało nowe osiedle domków. Zbigniew wiedział to, bo już od dawna rozważał nocne wizyty i przejęcie narzędzi ze słabo zabezpieczonych bud. Przy okazji rozejrzę się nieco na później, pomyślał.
– Pracujesz gdzieś? – nie odrywając wzroku od drogi, spytał kierowca.
– Nie, na tę chwilę akurat nie.
– Ile razy próbowałeś znaleźć pracę?
Co to za pajac, przemknęło przez myśl Zbigniewowi. Na szczęście i na takich miał już wypracowaną metodę.
– Długo już, proszę pana. Mam trochę problemów, nie ukrywam. Zwolnili mnie parę lat temu i tak jakoś się nie poukładało wszystko.
– Ile lat przepracowałeś?
– Prawie piętnaście, ale większość na czarno. Wie pan, jak to jest. Cieszyłem się, że jest robota, to i o umowę się nie pytałem. – Było to jego stałe kłamstwo, odpowiedź na to pytanie tak wyuczona jak nagranie na automatycznej sekretarce informujące o nieobecności i jej ewentualnych przyczynach. Rozpił się w podstawówce, później kleiło się coraz gorzej, ale był urodzonym optymistą i zupełnie się tym nie przejmował. Od tamtego momentu przepracował łącznie trzy niepełne lata, przeważnie w okresach po tydzień lub dwa. Znał lepsze sposoby na zarabianie pieniędzy. Wcale nie łatwiejsze, ale lepsze. Nie znosił słuchać ględzenia ludzi i być zależnym od kogokolwiek. Robił to, co chciał robić, i kropka.
– Masz dzieci? – drążył dalej mężczyzna.
Zbigniew zawahał się.
– Mam. Córkę, ale nie mieszka ze mną. – To była akurat prawda. Tak rzadko mówił o tym komukolwiek, że właściwie zdążył już zapomnieć. Nigdy nie widział dziecka na oczy. Musiała mieć teraz około dziesięciu lat. Parę razy poruchał i niby ma coś płacić? Kpina. Sąd miał jednak inne zdanie, przez co Zbigniew musiał kiedyś odsiedzieć krótki wyrok za uchylanie się od alimentów i wykonać jakieś śmieszne prace społeczne. Lepsze to niż dzielić się pieniędzmi z jej matką, która krótko po pierwszej rozprawie wyniosła się do innego miasta.
– Dlatego mam depresję, wie pan? – Modne słowo, taki goguś na pewno załapie. Może jeszcze dorzuci grosza z litości i skończy z tą natrętną gadką?
– Ale radzę sobie jakoś. Chciałbym się zmienić, wie pan, dla dziecka. Ten kraj nie daje żadnych szans takim jak ja. Robię, co mogę.
Kierowca w milczeniu kiwnął głową. Auto zwolniło i skręciło w niewielką przecinkę w młodym, brzozowym lasku. Przejechali powoli kilkanaście metrów nierówną, pełną kolein, leśną drogą, po czym auto zjechało lekko na bok. Silnik zgasł.
– Dalej robi się cholernie nierówno, bo latem rozjeździli drogę maszynami. Musimy przejść kawałek pieszo – rzekł przepraszająco kierowca.
Zbigniew poirytował się. Oby naprawdę kawałek, bo już się dziś nałaziłem, pomyślał.
Wysiadł, zarzucił na siebie płaszcz i ruszył po wciąż lekko zamarzniętej ziemi w ślad za właścicielem toyoty. Księżyc zbliżał się do trzeciej kwadry, jednak było pochmurno. Zbigniew wytężał słaby wzrok, ale plecy mężczyzny co chwila znikały mu z oczu, zlewając się z ciemnym tłem.
Po kilkunastu krokach, ten zwolnił i zrównał się z nim. Szli teraz obok siebie. Co jakiś czas pod butami chrupały płytkie, zamarznięte kałuże, wypełniające koleiny w leśnej drodze.
Nagle Zbigniewowi przyszło do głowy, że jego zleceniodawca wcale nie ma tu budowy, tylko zaproponuje jakąś formę seksu. Kurwa mać, pomyślał przestraszony. Wszystko się zgadza. Po co innego by mnie tu w ciemny las wyciągał? Mogli objechać autem naokoło. Ani chybi pedał.
Z drugiej strony zależy co i za ile zaproponuje. Nie ma rzeczy nie do zrobienia za odpowiednią kwotę. Kto się niby dowie? Chwila niesmaku i obrzydzenia do siebie, żeby potem żyć jak panisko przez nawet miesiąc, to cena, którą może mógłby zaakceptować.
– Nie jesteś zbyt rozmowny, co? – Głos nieznajomego wyrwał Zbigniewa z tych rozważań.
– Nie. W sumie chyba nie jestem.
Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał najpierw za siebie, później na Zbigniewa. Białka jego oczu odbijały światło skrytego częściowo za chmurami księżyca, ale rysy twarzy ginęły w mroku.
– Widziałem, jak zabrałeś torebkę tej kobiecie.
Zbigniew zaczął odruchowo kręcić głową, jeszcze zanim całkowicie zrozumiał sens słów, które właśnie usłyszał z ust stojącego naprzeciwko człowieka. Zaprzeczać, przede wszystkim zawsze zaprzeczać. Próbował dopasować jakieś fragmenty tej układanki, gdy tamten odezwał się ponownie:
– Stałem wtedy na światłach i widziałem cię w lusterkach. Poznałem po płaszczu.
Zbigniew spojrzał w dół na wyjęty z tego samego kontenera co buty bordowy płaszcz, który miał na sobie. Pasował idealnie i podnosił jego poczucie własnej wartości, a teraz okazało się, że przez ten głupi ciuch wpadł w niezłe gówno. To dopiero pech.
Musi być sposób, żeby się wykręcić, pomyślał, gdy nagle poczuł kilka szybko po sobie następujących uderzeń w brzuch i klatkę piersiową. Bolały jak cholera. Pod wpływem niesionej przez ciosy energii cofnął się o krok, jednak wciąż stał. Bywał już bity, ale to było coś innego. Przyłożył wychłodzone ręce do brzucha i poczuł ciepłą wilgoć. Gdy w bladej, księżycowej łunie spojrzał na wnętrza dłoni, ujrzał ciemne plamy. Nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa i upadł na kolana. Przyciskając dłonie do tułowia, patrzył bezradnie, jak kierowca toyoty zawija odbijający światło przedmiot w szeleszczącą, przeźroczystą folię. Gdy skończył, kilka razy uderzył piętą o zmrożone błoto, po czym ubraną w rękawicę dłonią przeszukał po kolei kieszenie klęczącego Zbigniewa. Wyjął wszystkie pieniądze. Te, które Zbigniew ukradł starszej kobiecie oraz te zebrane wcześniej, w ciągu dnia. Mężczyzna oglądał je przez chwilę w słabym świetle, po czym wsypał do kieszeni własnej, puchowej kurtki i odwrócił się, bez słowa kierując się z powrotem w stronę auta.
Zbigniew nie mógł już dłużej utrzymać raptownie rosnącego ciężaru ciała i runął do przodu, boleśnie uderzając twarzą w pokrywający jedną z kałuż lód. Zaczął powoli czołgać się w kierunku, z którego przyszli. Próbował krzyknąć, jednak każdy wdech stanowił ogromny wysiłek, a każdy wydech – ulgę. Nie mógł wiedzieć, że jego wątroba oraz jedno z płuc zostały przebite. Ani tego, że rany wywołały odmę zamkniętą, zwiększającą ciśnienie w klatce piersiowej z każdym, coraz płytszym haustem. W jego zdegenerowanej piciem, ale niezwykle pobudzonej na skutek szoku sieci neuronowej przewalały się różne myśli. Chciał poznać powód, dla którego umiera, bo tego, że już po nim, był absolutnie pewien. Pojawiły się rozmaite wyrzuty sumienia. Dotarł w końcu do momentu, gdy po kolejnym wydechu nie był w stanie ponownie zaczerpnąć powietrza. Ciemność wokół zgęstniała i objęła go.