Linia oporu - ebook
Linia oporu - ebook
Człowiek jest grą.
Powieść, która wyprzedziła swój czas. Teraz w nowej odsłonie, po raz pierwszy jako odrębna książka.
Paweł Kostrzewa zajmuje się projektowaniem sensu życia dla milionów ludzi. W końcu i on traci poczucie sensu. Czy z fikcji, które sam produkuje, mogą się zrodzić wartości absolutne?
Jak uratować się przed nihilizmem, gdy wszystko jest płynne – świat, człowiek, język, wartości?
Bo przecież – coś musisz robić, kiedy nie musisz robić niczego. To ciężka praca – najcięższa! – wymyślać i nieustannie aktualizować repertuar sensów życia. Może być kolor bluzki. Może – miecz z bonusem do atrybutów. A może – system metafizyczny.
Ta gra nie ma reguł, a jednak gramy w nią nieustannie. Linia oporu, posługując się językiem i tradycją gier komputerowych, wprowadza nas w realia gry w człowieka.
Człowiek istnieje dzięki granicom: to jeszcze jest człowiek, a to już nie. Ograniczenia zmuszają nas do walki, do wysiłku myśli i woli. Owe linie oporu stanowią fundamenty kultury, warunek wszelkich ambicji, ideałów. Szczęścia.
Technologia je usuwa, jedną po drugiej. Technologia pozwala człowiekowi kształtować się według woli. Więc już nie biologia stanowi człowieka, lecz kultura, moda. Linie oporu tworzą się i zanikają. Raz modne jest mieć płeć i być śmiertelnym, a potem – na odwrót.
Pierwotnie Linia oporu ukazała się w 2010 r. jako część tomu Król Bólu. Nowe samodzielne wydanie zawiera wstęp autorstwa Jakuba Stokalskego, uznanego twórcy gier.
Jacek Dukaj mawia, że jego utwory nie są przewidywaniem przyszłości, tylko naturalną konsekwencją tego, jaka przyszłość mogłaby być, gdyby spełniły się wybrane założenia. W tym jednak sensie Linia oporu jest tekstem niemal profetycznym, bo jej założenia spełniają się na naszych oczach. W jej świecie zanikła wszelka konieczność życiowa. Postęp technologiczny, a w jego efekcie wzrost posiadania, umożliwia zaspokajanie bazowych potrzeb. Ludziom nie brakuje niczego do wygodnego życia. (…) Ostatecznym frontem staje się rozrywka: miliardy konsumentów potrzebują czegoś do robienia, skoro mogą robić wszystko, a nie muszą nic. Stąd więc „plaje” (seriale, filmy, opowieści, wszelka rozrywka do pasywnego przeżywania) oraz „szlaje” („shared play”, wspólnie i aktywne przeżywane). Niektórzy „gejdżują się”, modyfikując chemię mózgu, byle zadać sobie chcenie. Bo ostatnim towarem deficytowym stał się sens życia. (fragment wstępu)
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07978-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Czy wartość wszystkich rzeczy nie na tym polega, że są one fałszywe?
Czy właśnie SKŁAMYWANIE i CZYNIENIE FAŁSZEM, wkładanie sensu nie jest wartością, sensem, celem?
Czy nie powinno się wierzyć w Boga nie dlatego, że jest prawdziwy, LECZ DLATEGO, ŻE JEST FAŁSZEM?
Friedrich Nietzsche
Kreatywność nie jest żadną zewnętrzną siłą o ukrytych celach. Wszystkie ziszczone byty dzielą z Bogiem ową właściwość: ich przyczyna leży w nich samych. Wszechświat jest twórczym postępem ku temu, co nowe.
Alfred North Whitehead
.
Początek układu współrzędnych
Spójrz na dziecko – jak się bawi. Kilkuletni brzdąc wybiegł na łąkę, już rozradowany, już buźka-słoneczko, oczka-skowronki, nie zatrzyma się, smyrgnął tu, smyrgnął tam, kwiatki, motylki, psie kupy, stare puszki i żwir kolorowy – wszystko go ciekawi, wszystko go cieszy, ze wszystkiego rosną cuda, baśnie, krainy przygód i skarbów. Skacze po kamieniach, chmurach na niebie. Huśta się na gałęzi, ponad pokładem okrętu w sztormie. Śledzi mrówki, armie chitynowych robotów atakujące fortece szkła i plastiku. Spójrz. Jeśli jest sam, nie zobaczysz, ale jeśli jest z innymi dziećmi, zobaczysz i usłyszysz: ich gry, ich teatry, języki zabawy, mapy pantomimy, drugie, trzecie światy. Nie ma tu strachu i nie ma chęci zysku. Niczego nie muszą. Nakarmieni, zaspokojeni, nieśmiertelni, bezpieczni. Energia przepływa przez wiecznie podekscytowane ciałka. Budzą się i zasypiają ku nieskończoności nieodpartych cudów. Spójrz!CZĘŚĆ PIERWSZA
NIEWOLA
.
Zimny restart
Wtorek. Ale jakby sobota.
Po co tu przyszedł? Miał coś kupić. Zapomniał co.
Królestwa, potęgi otwierają się przed nim i zamykają i otwierają.
Siedzi pod fontanną pośrodku galerii handlowej, patrzy na pięknych mężczyzn, piękne kobiety. Obok wejście do salonu ciała.
Jak to jest, że do lekarzy chodzą chorzy, ale do pięknorobów – właśnie ci piękni?
To przyśpiesza, myśli sobie. I nawet tempo przyśpieszenia rośnie.
Co mianowicie przyśpiesza?
Nie potrafi wysłowić.
Zanurzony w wylew magmy ludzkiej, czuje na skórze tarcie, czuje przeskoki i zazębienia konstelacji. Iskrzą wokoło krystalicznie, elektrycznie.
Nazywa się Paweł Kostrzewa, ma dwadzieścia siedem lat, studiuje już na czwartym kierunku, i jego też nie ukończy; jest zmęczony. Miał coś osiągnąć, ale zapomniał co.
Siedzi pod fontanną, szum wody przynosi ukojenie, +20% Comfort Buff.
Głowa nisko między ramionami, ręce na kolanach, stopy do wewnątrz. Zaciska powieki.
Wtedy jednak nieustanny stukot obcasów na lustrzanych płytach staje się nie do zniesienia.
Potrząsa łepetyną. Jak to wyłączyć? Wszystko go męczy. Takie życie, taki soundtrack.
Rano: wizyta u prochowca. Które dragi brać, żeby nie musieć brać żadnych dragów?
Prochowiec zawsze nalega, by spotykać się osobiście, chociaż oczywiście przychodnia jest pokryta. Ale po najcięższy gejdż personalizowany trzeba wędrować w gnoju.
Jak się dziś czujemy? I pomimo tej szpitalnej liczby mnogiej Paweł czyni wysiłek, by odpowiedzieć maksymalnie szczerze. (Co pewien czas zadaje sobie ćwiczenie: odpowiadaj ludziom, jakby naprawdę myśleli to, co mówią).
Jak się dziś czuje? Jak się dziś czuje? Jak się czuje?
Zwija się tam na krześle u prochowca niczym w ataku nerwobóli żołądkowych. Próbuje, próbuje – ale nie umie nazwać.
Nie wie, jak się czuje.
Chciałby się czuć w jakiś nadający się do nazwania sposób. Tak albo tak.
Zaczął brać prochy na depresję, by móc sobie powiedzieć, że jest w depresji. Depresja – i wszystko jasne. Gejdż najprostszy z możliwych.
Nie jest w depresji. Jest zmęczony. Ale to nie kogito emo – to stan energetyczny.
Prochowiec i tak nie słucha jego milczenia. Wyniki badań ma w duchu i na papierze, wygłasza formułki, podpisuje.
On nie jest od psychoterapii, on tylko porównuje przypadek z wytycznymi.
Paweł notuje, by dokopać się do tych wytycznych. Tam stoi, jak się czują ci, którym zadaje się taki gejdż.
Kupił nową porcję jeszcze w osiedlowej aptece, kwadrans na spersonalizowanie dragów, sekunda na zakluczenie ich w duszy publicznej; zatem nie po to przyjechał do galerii.
Nie pamięta drogi do centrum.
Czynności często powtarzane wymazują mu się z rejestrów mózgowych. Musi sprawdzać szczoteczkę, czy mokra. Umył już zęby? Czy też to wspomnienie z wczoraj, z przedwczoraj, z miesiąca wstecz? Kolację – zjadł czy nie zjadł?
Jak odróżnić jeden posiłek od drugiego? To niemożliwe.
Mózg nie pomieści tylu powtórzeń.
Ta sama ścieżka, to samo miejsce na ROM-ie – plik nadpisuje się na plik.
Wtorek czy sobota – Paweł musi zerknąć w ducha. Rok i rok, lato i lato, Boże Narodzenie i Boże Narodzenie. „Pamiętasz, jak w lipcu siedemnastego...” Paweł kiwa głową, ale oczywiście nie pamięta. (Może sam wygejdżował).
Nawet nie rozumie, jak można tak indeksować wspomnienia: datami, godzinami. Jego pamięć nie dysponuje tą funkcją.
Kropla do kropli do kropli, strumienie nieodróżnialnych korali wodnych przelatują mu przez głowę. Woda jest tak czysta, nie pozostawia najmniejszego śladu.
Widzi siebie w witrynach i lustrach: postać poza grą. Nic się nie dzieje. Lagi i jeszcze większe lagi.
Dwaj bysie w ciężkich szarawarach usiedli obok.
Nowa ścieżka dialogowa. (Public chat).
Ściurbal, zajebuta. Yo, podziwioj. A mikrucha? Siedem cyców. Widziałeś krajca? Krajec jajec. To może by tę lizuchnę? Eee. To może tego? (I grzebią w kieszeniach przepastnych). W chuja dzidziuś. Ale szlaka! No tak, szlaka pokraka. He he. Dawaj tego tam. Budiet. No to? Tyyy, zobacz licho. Dwójka wyszła! Myślałem, że tylko demo. A! Już jest, noże, flaki, cipy, wsio.
Wstali, poszli.
Szum wody i obcasy kobiet.
One wszystkie chodzą na bardzo wysokich obcasach.
Flash, reklamy pięknorobów: stopy na nowym kośćcu, skóra jak po retuszu, ażurowe rzęsy, mangowe paznokcie, piersi na mięśniach kosmetycznych.
Kogo stać? Już prawie wszystkich, proteo ulicy. A reszta i tak naśladuje.
Paweł zadaje sobie inne ćwiczenie: niech mi się któraś spodoba. Od razu, na sucho.
Gapi się.
Co z tego, że piękne. Fraktale i równania też bywają piękne.
Żeby chociaż pół erekcji.
Nic.
Ziewa.
Może to przez te dragi.
I wziął je już dzisiaj, czy nie wziął?
Nie pamięta.
To znaczy pamięta, ale niezindeksowane. Dzisiaj? Wczoraj? Przedwczoraj? Te dragi czy inne?
Wyjmuje buteleczkę, czyta ulotkę, liczy pastylki.
(Ale, panie doktorze, czemu nie spod skóry? Bo zaraz zapomni pan, że w ogóle jest na terapii, panie Kostrzewa. Ale, panie doktorze, wszyscy są na terapiach. Pigułka, panie Kostrzewa, pigułka podnosi samoświadomość pacjenta).
Liczy.
Nie wziął.
Łyka dwie według przepisu, popija wodą z fontanny, 24h Blessing.
Zjawia się straż i wyprowadza go na ulicę, poza ducha galerii.
Pada deszcz. Dzieci wracające ze szkoły gonią się z krzykiem po niewidzialnych lasach. Walkirie spadają z nieba. Aureole Bandy Trojga przepalają mury i szkielety. Na niebie – hieroglify astronomii politycznych sąsiednich królestw.
Dzieci. Przypomina sobie: dzieciak siostry ma urodziny.
Miał mu kupić prezent, to dlatego.
Kupi jutro. Albo z domu.
Zapisuje w duchu.
W metrze rozczula go widok dwóch podpierających się laskami staruszek. Omal wybucha płaczem.
Co to za gejdż porąbany?
Skręca zaraz halsem na szerokie wody, pod nieba błękitne.
Giełda go nudzi, partii nie rozróżnia, wojen nie rozumie. Wiatr wewnętrzny królestwa spycha go ku kradzieżom, gwałtom, morderstwom.
I dopiero pojmuje, na co się umawiało tych dwóch w galerii. To taka moda: przygodny przechodzień, ten lub tamten, bez powodu, bez celu, bez sensu – wpadnie w oko i nóż mu w plecy.
Ale chłopaczków odciągnęła reklama jakiejś nowej rąbaniny w duchu.
Zabójstwo prawdziwe nie jest dość prawdziwe. Nasze stare zmysły biolo – to realizm na ćwierć gwizdka.
Metro się zatrzymuje i Paweł spostrzega, że przegapił swoją stację. Staruszki wysiadły.
Która godzina? Trzecia szesnaście.
Czy w ogóle ma dzisiaj jutro pojutrze coś do zrobienia?
Stoi na pustym peronie i próbuje, próbuje wymyślić cokolwiek.
Życie. Ale jakby nie.
Buchalteria nowa
Paweł popija na dachu kamienicy. Niebo gwiaździste nade mną, żywiec we mnie.
Budynek po lewej: szkło. (Nie szkło, ale wygląda jak szkło).
Budynek po prawej: cegła. (Nie cegła, ale).
Budynek naprzeciw: drewno. (Drewno! Nowiutkie).
Na dachu Pawła srają gołębie i zielsko kwitnie między dachówkami.
Z kominów wiatr prószy sadzą.
Deszczówka śmierdzi w rynnach.
Kamienica od pół wieku należy do trzech skłóconych braci i nie należy do nikogo. Nic z nią nie można zrobić. Ot, kloszard wywleczony z głębi PRL-u i usadzony pośrodku miasta.
Miasto zmienia się co sezon; kamienica wcale.
Dzieci malują na popękanej elewacji tagi i wulgarności.
Dom numer cztery, „Starucha”. Dwadzieścia sześć mieszkań, luksus nad luksusy, niech się drewno schowa. Tu ponadstuletnie cegłówki kruszeją w dłoniach.
Paweł podnajmuje kawalerkę od ciotki dawnego kumpla z marketingu i soctainmentu. (Dawno już wypłukanego z konstelacji). Na czynsz wydaje większość tego, co wydaje.
Bo wszystko tanieje.
Nie wszystko, ale wszystko, co można wziąć do ręki.
Doctor Who pokazuje Pawłowi przyszłość rentiera. Miesiąc temu były to 1542 dni, dzisiaj – 1873.
Prosta ekstrapolacja: za rok starczy mu już na 16 lat bez pracy. Założywszy obecny poziom życia.
Oczywiście nie wolno zakładać obecnego poziomu. Cały wic na tym, żeby chcieć więcej więcej więcej.
On nie chce. Bo po co?
Siedzi na dachu i pije do muzyki nocnego miasta, All Resists -15%. Wolna ręka splata z chwastów koszyczki, wianki, warkocze.
Soundtrack off.
Czasami wychodzi na dach Francuz spod piętnastki, inżynier snów. Gadają o cenach nieruchomości w Minas Tirith i recesji w Wonderlandzie.
Dzisiaj tylko miasto szumi w uszach.
Fluorescencyjne rekiny szybują w świetlistych kanionach między budynkami.
Paweł wyrzuca butelkę (rozbutelczy się, zanim dotknie bruku) i otwiera następną.
Był to kwadrans ciężkiej pracy.
Nie chce, nie planuje, nie pożąda – ale mózg się obraca.
Praca to jest to, co się rodzi z jego myśli, kiedy on nie myśli o pracy.
Teraz po kolei odfajkowuje rozwiązane problemy.
Udało mu się nawet wyprodukować nowy rodzaj tęsknoty: trochę cynamonu, biały włos na wietrze, powtórzona basowa nuta i oddech niewinnego chłopca.
W duchu oblicza całościowe zyski na sto-dwieście milionów. Nowe nisze konsumenckie, nowe trendy. Gejzer powinien sprzedać tę tęsknotę za dziesięć do piętnastu procent.
I dalej kalkuluje się samo. Prowizja. Smycz.
Odległy huk miasta jak kac po orgii w głowie.
Klklklklk, wiatr przesuwa dachówki.
To przyśpiesza.
Paweł siedzi w bezruchu, żywiec w garści, gapi się w niebo. Zdaje mu się, że widzi lagi szarpiące chmurami, gwiazdami, światłami ulic.
Oddycha przez nos.
Dobrze. Przecież to tylko życie. Dobrze. Zacznę raz jeszcze.
Zaczyna: Mógłbym –
Mmmmmmmmmm.
Nie ma dalszego ciągu.
Po pracy – jest zmęczony. Był zmęczony przed.
Jest zmęczony.
Pije.
Po prawej ruch lustrzany.
Balkon na trzecim piętrze ceglanej.
Mężczyzna unosi do ust filiżankę.
Paweł opuszcza butelkę.
Mężczyzna opuszcza filiżankę.
Paweł się gapi.
Mężczyzna się gapi.
Paweł kiwa głową.
Mężczyzna kiwa głową, podnosi dłoń.
W duchu się witają, wymieniają uśmiechy, przedstawiają. 10min Social Buff.
Adrian Utrałt.
Paweł.
Pan Utrałt.
Pan Kostrzewa.
On nie przejdzie na „ty”. Paweł odstawia żywca. Adrian Utrałt, 48, królestwo Nokia-Penderecki, Kraków, Glasgow, Kraków, Sydney, Burewala, przedwczoraj przeprowadzka z hotelu, ubezpieczenia duszy, AKG Ltd., płciowiec petra, proteoseksualista homo, a to siostra, a to matka, a to towarzystwo, a to konstelacje, a to powiedział, a to zrobił, a to o nim powiedziano, a w tych ludziach żyje, a ci ludzie żyją w nim, a tak się bawił na weselu siostry, a tak chorował, a tak myślał, i prawdopodobieństwo, że go polubisz – nie polubisz – polubisz – polubiłeś.
Seks.
Książki.
Muzyka.
Gry.
Jedzenie.
Już się poznali, już znajomi.
Utrałt zaprasza do serca.
Paweł myśli: Czy tak mam zacząć? Od nowego sąsiada?
Chowa Adriana Utrałta do kieszeni, zabiera żywca i schodzi z dachu.
W mieszkaniu waha się między gejdżem a gejdżem.
Wahanie to miły stan. Poleguje na łóżku. Wahający się.
Oddycha.
Oddycha.
Oddycha.
Czeka na zapomnienie. Moment oderwania pamięci długoterminowej od pamięci krótkoterminowej, konsolidację przeszłości. (Zawsze na podorędziu: inhalator z zapominajką, inhibitorem PKM-Zet).
Szum nocy w głowie. Blank.
Wyobraża sobie życie ludzkie jako przestrzeń fazową wszystkich możliwości duszy i ciała. Człowiek absolutnie wolny jest w niej nieodróżnialny od człowieka absolutnie pustego: bez właściwości, bez charakteru. Każdy czyn i każda myśl jednakowo prawdopodobne.
Równo rozsmarowany. Ot co.
Leży w bezruchu godzinę.
Drugą.
W trzeciej wstaje, idzie do łazienki, sika.
Potem kładzie się z powrotem.
Zasypia w ubraniu.
Budzi się.
Wstaje, idzie do łazienki, sika.
Kładzie się z powrotem.
Budzi się.
Sucho w gardle.
Idzie napić się wody.
Poranne słońce szeleści na firankach. Odkryto Atlantydę. Zielone pastwiska rozwijają się dywanowo.
Paweł pije wodę mineralną długimi, powolnymi łykami. Bardzo mu woda smakuje.
Zastanawia się, czy połknął wieczorem pastylki, czy nie.
Wczoraj? Przedwczoraj? Jeszcze innego dnia?
Wczoraj – czyli kiedy?
Duch sięga do kieszeni.
Dzień, w którym poznał Adriana Utrałta.
Aha.
Etyka pracy
Za dużo gier, za mało książek. Słowo pisane, myśli, idee – najlepszy nawóz.
Z drugiej strony: za dużo w fotelu.
Wyjść, upić się, zgejdżować, wypłaszczyć, wyplajać, wyszlajać jak pies.
Sporty ekstremalne – o, zalecane, zalecane!
Naprawdę, Paweł, opuszczasz się w robocie.
Kiedy ostatnio dałeś po pysku? Kiedy kotkę wyjebałeś na forgecie?
Albo chociaż występki jakieś uliczne. (Po co płacimy wam miesięczne papugowe?)
Z życiem, maładiec, z życiem! Tak Szefu się rozpędza.
Tylko pierwsza młodość za friko! Za następne trzeba płacić.
Żreć i srać, żreć i srać!
A wszystko to na tle raportu kwartalnego.
Paweł bawi się cieniami 4D i potakuje grzecznie.
To też błąd. Potakiwacze są źle widziani, potakiwacze są wczorajsi. Dzisiejsi są ekscentrycy.
Ale my siedzimy w biznesie jutra, dla nas dzisiaj to wczoraj.
Czego my chcemy? Szefu się rozpędził. My chcemy, żebyście wy nam mówili, czego chcemy!
Nie rób, co ci mówię – mów, żebym ja robił!
Zaraź mnie!
Uwiedź!
Porwij!
Zgwałć! Zgwałć!
Paweł uprzejmie nalewa Szefowi perriera.
CCO: maoryskie tatuaże, bodmody do kości, pogańskie awatary i czarne bębny na soundtracku.
(Ale – pani pierwsza, pani Krysiu. Całuję rączki. I podsuwa krzesło siwowłosej asystentce petra).
Zeszłej wiosny, pitchując projekt, tak się naczardżował, że wyskoczył przez okno, połamał ręce i nogi.
Przed laty chadzał na długie pielgrzymki do Częstochowy. Ale mu się odwidziało.
Teraz organizuje orgie przy ogniskach w noc kupały i sprowadza certyfikowane dziewice z muslimlandów. Ma to w duszy publicznej. Żyją poprzez niego nastoletni Gordonowie Gekko i proteo sadyści królestw Reagana.
Tadeusz Prażny.
Zwyczajowy uśmieszek na korytarzu firmy: Przyprażyło cię?
Otóż Paweł jest właśnie prażony.
Siedzi i myśli: A gdybym rzucił pracę. A gdybym wstał i wyszedł. A gdybym lunął mu tym perrierem w mordę.
(Pewnie by się Prażny zachwycił).
W duchu disneyowe ptaszęta rozwieszają kolorowe girlandy na ścianach gabinetu.
Wzdech.
A Szefu jedzie dalej. Kla-kla-kla, kla-kla-kla, kla! Tagi: Businesstalk, SincerelyYours.
Paweł przygląda mu się z tradycyjnie tępym wyrazem twarzy.
(Nie zmyli nikogo).
Prażny zstąpił do Gejzeru Cudów po wejściu zulusów. Spółki afrykańskie to teraz największy rejdż. Gdzie kto widział w eurolandach plus naście procent PKB gnoju, sen Balcerowicza. A zulusi żrą.
Biznes jedzie na modach jak wszystko inne.
Więc holding kreatywów, który łyknął Gejzer jeszcze w powijakach, wymyślił wpiąć się w zulusów. Przyjechał petra Masaj. Połaził, polukał, poruchał sekretarki, pożonglował kadrami, dorzucił portfolio klientów, i pojechał. Zagląda co kwartał.
A w ramach żonglerki wyrwał z innego szczepu holdingu – kogo? Prażnego.
(Który właśnie przeskoczył biurko i szczypie Pawła w policzki, mój ty ślimaczku lukrowany, ti-ti-ti).
Paweł rozpoznaje dwa gatunki biznesmenów: Rewolwerowców i Farmerów.
Inaczej niż w westernach, Rewolwerowcy przychodzą najpierw. Z nich była Pierwsza Brygada kapitalistów od warzywniaka i kantora, przemytników wódki i lewusów budowlanych.
Farmerzy przychodzą wtedy, gdy widać już, że ziemia żyzna i plon ładny. Nie ryzykują.
Pierwsi muszą być po trosze wariatami. Rzadko bywają inteligentni. Inteligencja tam przeszkadza.
Drudzy – o, to full menadżerka i Mensa, MBA i dopalacze hormonalne.
Ale Rewolwerowcy pierwszego siewu to banda oryginałów.
Paweł poznał ich kilkunastu, teraz już dziadków wypruwających się na medmody. Niektórzy to ewidentni kretyni, inni – buce i chuje o social skills poniżej zera.
Prażny to Rewolwerowiec w ciuchach Farmera.
Za późno się urodził. Ale korporacja potrafi zarządzać także zbyt późno urodzonymi. Są dla nich tytuły, funkcje i podręczniki menadżerki ekstremalnej.
Szefu wraca za biurko i wypija wodę jednym haustem. Słonie wachlują się uszami, aligatory zamykają paszcze, Afryka bierze oddech.
Tymczasem ja z ciebie pożytek będę miał! (Powiada. Kla-kla-kla).
Jesteś w niżu, Paweł, ja to rozumiem. Jakieś smęty nostalgiczne, zeitgeisty lepione na nudzie i sens życia w jelicie cienkim.
A mnie teraz potrzeba hamulcowego.
Gestem Zeusa Gromowładnego Szefu rzuca w duchu Polecenie Służbowe.
Paweł się nie uchylił.
Pójdziesz do Bartka. On daje zaraz spicz. Zespół jest pełny, dobrali już kretynów. Staniesz obok.
Mam mu zaglądać przez ramię? Będzie kwas.
A kto lepszy? Robiliście tu chwilami za układ podwójny, krążył wokół ciebie jak ślepy satelita, ty go chrzciłeś pod Gejzerem.
Ale. Nie moja rola. Z batem tak nad głową.
Prażny zeusuje ponownie, grzmot w gębie, niebo w pięściach.
Słuchasz ty mnie! Ogień w człowieku gaśnie i zapala się – ale doświadczenia przecież nie straciłeś. Masz referencje dłuższe niż DNA Pana Boga. Zobaczysz ścianę, zanim w nią walną.
I po raz drugi ciska zygzak ognisty.
Paweł gejdżuje się wazopresyną i chwyta już w lot – piorun, myśl i Polecenie, +1 Action Speed.
A! Prawnicy wykręcili ci ręce. Mam dobrze wyglądać w papierach. Że był nadzór.
Masz dobrze wyglądać w papierach. (Z twoją REPUTACJĄ!) Ale to nie pic. Mamy wieloryba na wędce.
Soundtrack: narastający łomot tam-tamów. (Nadchodzi potwór).
Wot, siurpryza. Zdegradowany przez awans. Awansowany degradacją.
W progu jeszcze dopada go ostatnia mądrość szefa: To, czego ci trzeba, Kostrzewa, to porządny nałóg.
Paweł wzrusza ramionami.
Porządny, czyli jaki?
Z wódki czy z innych naturalnych dragów wykręcisz się bez śladu po genkuracji i płukaniu neuro. Tytoń w ogóle nam nie szkodzi. Seksoholikami powinniśmy być od kołyski. Gejdż przychodzi i odchodzi. A za pracoholizm tylko pochwalą.
Nie ma lekko. Ciało, fizjologia – już nie rządzi. Trzeba samemu.
Pod rękę z tą myślą wędruje ku atraktorowi socjalnemu. (Ciasteczka i kawa, kokosy prosto z palmy, słonecznik prosto z ogródka).
Tubylcy poznają po minie.
Przyprażony?
Przyprażony.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------