- W empik go
Liście na wietrze. Wspomnienia dziewczynki deportowanej na Wschód 1940–1946 - ebook
Liście na wietrze. Wspomnienia dziewczynki deportowanej na Wschód 1940–1946 - ebook
Bolesna opowieść dziewczynki rzuconej w sam środek wirów wojennych. Autorka trafiła na zesłanie do posiołka pod Archangielskiem jako niespełna siedmiolatka z rodzicami i czwórką rodzeństwa. Zostali wywiezieni 10 lutego 1940 z Osady Ostrowskiej pod Beresteczkiem, gdzie ojciec otrzymał ziemię za udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Książka opowiada o życiu na Wołyniu tuż przed wybuchem II wojny światowej, dramatycznym doświadczeniu wywózki, próbach przetrwania i pobycie w domach dziecka w Rosji.
Spis treści
WPROWADZENIE
Agnieszka Knyt
MOJA RODZINA
10 LUTEGO 1940
NIEKOŃCZĄCA SIĘ PODRÓŻ
KOTŁAS
POSIOŁOK OBIL
PRACA PONAD SIŁY
NADZIEJA
W CZEREWKOWSKIM SOWCHOZIE
KOTŁAS PO RAZ DRUGI
TIESOWAJA
SOLWYCZEGODSK
JEDZIEMY NAD KLAŹMĘ
CZKAŁOWSKAJA
„CZY CHCESZ WRÓCIĆ DO POLSKI?”
NARESZCIE POLSKA
„NASZ DOM”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-15-3 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zajęcie wschodnich terenów II RP przez Sowietów jesienią 1939 było dopiero początkiem tragedii dla mieszkańców Kresów. Od pierwszych dni zaczęły się prześladowania, jednak to nie wystarczało agresorom, by mieć gwarancję, że te ziemie zostaną ostatecznie oczyszczone z „elementów niepewnych”. Zdecydowano o wysiedleniu z Kresów dużej części obywateli polskich, a ich majątek – bezprawnie – miał być skonfiskowany i przekazany kołchozom i sowchozom, na potrzeby oświaty i służby zdrowia.
Pierwsza masowa deportacja Polaków rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 – wywieziono wówczas na Wschód 140 tysięcy osób – rodziny osadników wojskowych oraz pracowników służby leśnej. Wyrwani ze snu, musieli się błyskawicznie spakować i przy trzaskającym mrozie wywieziono ich w nieznane. Tę drogę przeszła Felicja Konarska – wówczas mająca niespełna sześć lat dziewczynka, wraz ze swoją rodziną.
Jej wspomnienia trafiły do Archiwum Wschodniego Ośrodka KARTA na początku lat 90. Dopiero wtedy było możliwe otwarte mówienie o wschodniej historii wojennego pokolenia, które zostało pozbawione nie tylko swojej „małej ojczyzny”, nie mogąc wrócić po wojnie na Kresy, ale też musiało, w komunistycznym państwie, całe dziesięciolecia milczeć.
Zbiory Archiwum Wschodniego przez lata się powiększały i stanowią dziś największą tego rodzaju kolekcję w Polsce. Wybraliśmy z nich do publikacji wspomnienia Felicji Konarskiej, która potrafiła uchwycić istotę zesłańczego losu. W syberyjską tajgę trafiła jako dziecko, które musiało bardzo szybko dojrzeć, wykorzystując swój wyjątkowy zmysł obserwacji, a przede wszystkim autorefleksji. Choć droga Autorki była typowa dla tysięcy deportowanych dzieci, to jej opowieść jest wypełniona indywidualnym doświadczeniem i emocjami, jakie trudno byłoby znieść nawet dojrzałym ludziom. Jednak, dzięki swemu sprytowi i niepokornej naturze, przetrwała.
„Jesteśmy bezsilni jak liście na wietrze. Czyś ty widział, żeby zerwany liść wrócił na drzewo?” – mówiła w zapomnianym przez świat posiołku syberyjskim matka Felicji do jej ojca, tracąc nadzieję na powrót do domu. Na Wołyń nie udało się wrócić. Jednak rodzina nie poddała się temu „wiatrowi”. I mimo że już bez ojca, który na zawsze pozostał na Wschodzie, zrobiła wszystko, by przyjechać do innej już Polski i zacząć żyć na nowo.
Warszawa, luty 2021
Agnieszka KnytMOJA RODZINA
Pochodzę z rodziny osadnika wojskowego i byłego legionisty Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tato czuł się obywatelem Wołynia, choć z pochodzenia był góralem z domieszką krwi greckiej. Urodził się w biednej nowosądeckiej wsi Skomielna Czarna.
Był zdolny, ba, utalentowany nawet, ale biedny. Uciekł z domu. Trafił do armii austriackiej, z której przedostał się do Legionów, do legendarnego Wodza, o którym mówiło się, że jest tym, co wskrzesi Polskę po przeszło stuletniej niewoli. Potem były okopy, rany, wszy i głód. Tato z Legionami wyzwalał Polskę spod zaborów, z Legionami szedł na Kijów w 1920 roku. Z rąk Naczelnika dostał Krzyż Walecznych i ziemię pod słynnym Beresteczkiem w osadzie wojskowej Ostrów. Był osadnikiem wojskowym i obywatelem Wołynia. Tam osiadł, żył i pracował. Wołyń – to jego ojczyzna.
W cudownym beresteckim kościele poznał mamę. Spodobali się sobie: mama – Stefania Zawadzka, obywatelka na Białym Ługu i tato – Walenty Tais, prosty góral. Mama była piękna i młoda, ale dziaduniowie uważali, że już najwyższy czas iść pannie za mąż. Miała bowiem dwadzieścia sześć lat. Pozostawała jedyną niezamężną córką. Jej siostry – starsza Marcelina i młodsza Anastazja – od wielu lat były zamężne. Stefania nie podporządkowała się woli rodziców. Była dumna i uparta, jak jej ojciec, a nasz dziadunio. Jak na tamte czasy nie należała do potulnych panien. Miała swoje zdanie i o swoim losie decydować zamierzała sama.
Początkowo zakochał się w niej deputatczyk¹, jak go nazwał dziadunio. Miał wszystko: majątek, wykształcenie i szacunek u ludzi, ale jednej najważniejszej rzeczy mu brakowało – nie był Polakiem. Dziadunio wydawał córki za Polaków, był bowiem zdania, że jego wnuki nie będą chrzczone w cerkwi. Miał swój honor i dumę. I choć na co dzień posługiwał się językiem ukraińskim (wynikało to z tego, że otoczeni byli Ukraińcami – służba i najmici to także Ukraińcy), ale wnukowie musieli być Polakami. Swoje dzieci dziadunio uczył i wychowywał po polsku. A to, że w pobliżu nie było polskich szkół, nie miało znaczenia. Dziadunia stać było, by do córek mieć pannę nauczycielkę w domu. W domu zatem uczyły się dziewczynki od a do z.
Długi czas dziadunio nie zwracał uwagi na Iwasia – deputatczyka wpatrującego się w Stefanię. Nie słyszał również jej westchnień i szeptów z siostrami. Przed kościołem Iwasiu niby to przypadkiem spotykał dziadunia i córki wysiadających z bryczki. Wtedy przed dziaduniem czapeczka Iwasia leciała do ziemi w niskim ukłonie. Stefunia rumieniła się i szybko oddychała ze szczęścia. Iwasiu wchodził do kościoła, stawał przy dziaduniowej ławce i ukradkiem spoglądał na panienkę. Spojrzenia ich mówiły więcej, niżby wyraziły słowa. Dziadunio pojął, że sprawa robi się poważna. Wezwał córkę i spytał surowo:
– Stefuniu, a czemuż to czapeczka tego deputatczyka leci do ziemi, jak mnie widzi? Co on robi w kościele, czyżby się przechrzcił?
Spuściła oczy i nie odpowiedziała. Dziadunio dorzucił:
– Powiedz mu, że nie ma tu czego szukać – wstał i wyszedł.
Rozpłakała się Stefania. Chciała prosić za miłym, lecz nie odważyła się. Miała szesnaście lat i serce pełne nadziei, ale z ojcem nie było dyskusji. Popłakała i przebolała swoją miłość. Ustały „przypadkowe” spotkania i czapeczka ani przed Stefanią, ani przed dziaduniem nie „leciała” już w dół.
Skoro dziewczyna „wolę bożą” czuje, trzeba zatem wydać ją za mąż. Obydwoje z babunią obmyślili, że najlepszym kandydatem na męża będzie wdowiec, obywatel szanowany i bogaty, a to, że ma córki w wieku Stefuni, jest gruby i o pół głowy niższy, nie miało znaczenia. Zaczął wdowiec przyjeżdżać dwukółką do dziadunia. Najpierw z rzadka, potem coraz częściej i częściej. Stefania drżała. Po każdym wyjeździe wdowca bała się, że ojciec wezwie ją i powie o małżeństwie, oddychała z ulgą, gdy do rozmowy nie dochodziło.
Dziadunio wypytywał babunię, co córka myśli o „starym” (wszyscy go tak nazywali) i martwił się, że zawzięta. Każda próba rozmowy babuni z nią kończyła się stanowczym „nie”. Przeraził się dziadunio, że wiek już panna ma, że ho, ho (osiemnaście lat) i ludzie na języki wezmą. Wezwał córkę i zakomunikował jej, by szykowała się do spowiedzi i przejrzała wyprawę, a to „pleśnią zajdzie”. Stefunia odważnie podniosła oczy, spojrzała na ojca i powiedziała, że owszem, pójdzie do spowiedzi, ale będzie to jej ostatnia spowiedź w życiu. Dziadunio wpadł w złość, rzucał się, ciskał i... pojechali „młodzi” do spowiedzi.
Spowiedź, rzecz święta, aliści niebawem zajechała księżowska kolaska na dziaduniowy dziedziniec. We dworku zrobiło się cicho, bo ksiądz ani nie uszczypnął Tekluni, ani nie pogłaskał główek młodszych dzieci. Prosto pobiegł do dziaduniowego gabinetu. Słychać było wzburzone głosy: „Dziewczyńska fanaberia i fochy” – krzyczał dziadunio, a ksiądz swoje, że sakrament nie może być zniewoleniem, że to jawny gwałt. Głośno krzyczeli zacietrzewieni. W końcu ksiądz wybiegł jak furiat, wskoczył do kolaski i dobrze przyłożył Bogu ducha winnemu Siwkowi, smacznie jedzącemu obrok.
Babunia przeżegnała się i weszła do dziadunia.
Ksiądz był młody, nieurodziwy, lecz duszpasterz doskonały. Mówiło się, że chodzi z sercem na dłoni. Dbał i nie pozwalał krzywdzić swoich parafianek. Mało tego, o dobrą przyszłość dziewcząt zabiegał więcej niż rodzony ojciec. Gromił z ambony „pogański” zwyczaj wydawania córek za tych, co się ojcom podobają i przypochlebić potrafią.
Lecz na co dzień szaławiła i żartowniś z niego był wielki. Nieraz, jadąc przez wieś swoim tłustym Siwkiem, pokrzykiwał do dziewczyn rwących czereśnie w dziaduniowym sadzie:
– Szczęść Boże.
A one chórem odpowiadały:
– Daj Panie Boże.
– Hej, mołodycie, idę potrzymać wam drabiny, żeby która nie spadła.
Zatrzymywał konia i robił ruch, jakby szykował się do skoku. Dziewczyny, piszcząc i chichocząc w kułaki, owijały się szerokaśnymi spódnicami i ściskały je kolanami. Co bardziej płochliwe zeskakiwały z drabin i chowały się w grzędach. „Starsza” wynosiła księdzu łubiankę czereśni na drogę i ksiądz, śmiejąc się z udanego dowcipu, jechał dalej.
Babunia zawołała córkę i dziadunio, nie patrząc na zapłakaną dziewczynę, powiedział łagodnie, że skoro taka jej wola, to niech nie idzie za „starego”, gospodarka i tu duża, i przydadzą się ręce do roboty, bo chłopcy jeszcze mali. Chciała Stefania wyjechać, uczyć się, ale i na to dziadunio nie wyraził zgody. Została więc i pracowała. Nikt więcej o zamążpójściu nie wspominał. Lata uciekały szybko, coraz szybciej. Tylko czasami, kiedy zbliżało się Boże Narodzenie, dziadunio wzdychał i mówił niby do siebie: „Ho, ho, jak ten czas leci, tak niedawno byłaś tyci – pokazywał ręką, jaka to była «tyci» – a to już tyle lat, tyle lat...”. Stefunia urodziła się w samo Boże Narodzenie – 26 grudnia.
I tak minęło osiem lat, aż tu zjawił się ułan i po tylu latach zdołał poruszyć serce panny. Była zakochana i z własnej nieprzymuszonej woli wyszła za mąż.
Zamieszkali w Beresteczku w wynajętym domu „Na Piaskach”. Tam przyszli na świat moi bracia: Euzebiusz, Eugeniusz, Emilian. Moja siostra Maria Magdalena i ja, Felicja Elżbieta, urodziłyśmy się już na osadzie w Ostrowie.
Dom „Na Piaskach” stawał się za mały. Tato na osadzie budował nowy dom, stodołę, oborę, stajnię i inne zabudowania gospodarcze. Uprawiał ziemię, zakładał pasiekę i sad. Cały majątek obsadził czereśniami i lipami. Sad otoczył płotem, wkopał żywopłot z grabinki i leszczyny. Aleję wjazdową wysadził lipami i akacjami. Drzewa to była jego miłość. Pracował szybko i sprawnie, chciał, aby mama przyjechała na gotowe, aby była panią na swoim. Potrzebni byli parobkowie i dziewczyna do dzieci.
Rodzice byli zamożni, bogaci nawet, ale ciężko na to pracowali. Ja myślałam (kiedy trochę podrosłam i zaczęłam myśleć), że to wszystko, co mieliśmy, było „zawsze”. Tato, jak większość górali, był wybitnie zdolny manualnie. Potrafił zrobić wszystko, co gdzie zobaczył lub sobie wymyślił. Uwielbiał kwiaty, więc zakładał przepiękne klomby, za które dostawał honorowe wyróżnienia. Rzeźbił, toteż miałyśmy z siostrą najpiękniejsze mebelki w naszym pokoiku. Był mądry i światły. Prenumerował „Plon” i różne inne pisma i gazety. Do naszych gości zaliczali się ludzie, którzy o niebo wyżej stali od taty pod względem wykształcenia. Przychodzili sąsiedzi – osadnicy zasięgać rad w wielu sprawach; przyjeżdżał kapitan Passendorfer – zwierzchnik osadników; do bardzo częstych gości należał pan kapitan Rzehak, profesor gimnazjum. Podczas manewrów wojskowych przebywali u nas wyżsi oficerowie. Zdanie mojego taty, jako wielkiego społecznika, było ważne i ważkie.
Z jego inicjatywy powstała piękna szkoła w Ostrowie (jest do dziś). Tato przyczynił się do budowy mleczarni w Pleszowej i tworzył kółka samokształceniowe. U nas, jako u pierwszych osadników, pojawiło się radio – najpierw na słuchawki, a potem „głośnikowe”. Przez szesnaście lat gospodarowania moich rodziców mieliśmy wszystkie maszyny, jakie wówczas znano i potrzebowano w gospodarce: kierat, młockarnię, wialnię, siewnik, wszelkie pługi, kultywatory, brony itd. Nasza pasieka należała do największych w promieniu wielu kilometrów. Nasz piękny, obszerny, nowy dom był na ukończeniu. Gospodarka, jeżeli nie była największa, to na pewno najwspanialej prosperująca. Były czasy, że mieliśmy ponad dwadzieścia sztuk bydła, w tym po kilkanaście dojnych krów. Oczywiście byli służący i parobkowie, ale rodzice nie opuszczali rąk bezczynnie, żeby mieć, trzeba było dobrze wszystkiego dopilnować i być z ludźmi. Moja mama nie pracowała w polu, ale nigdy nie kładła się spać pierwsza, a wstawała najwcześniej. Miała pełne ręce roboty. Była nas piątka małych dzieci i olbrzymia gospodarka. Było co robić i czego doglądać. Tato nie przepił ani nie zmarnował ziemi, którą otrzymał od Naczelnika za walkę o niepodległość, ulepszył ją i doprowadził do rozkwitu.
Jako dzieci osadnika wojskowego mieliśmy przywileje, bowiem szkoły stały dla nas otworem i tato mawiał: „Nie martwię się, za co posyłać dzieci do szkoły, lecz myślę o tym, aby chciały się uczyć”.
Mama była świetną gospodynią i doskonałą panią. Umiała i potrafiła pogodzić te dwie role ze sobą. Na wystawach dostawała nagrody za najdorodniejsze bydło i najlepsze masło.
Tato miał szeroki gest. Moi wujowie wyrzucali mu, że brał furę zboża i jechał do Spały na dożynki i spotkanie z Komendantem. Tak robił, lecz nie było to z uszczerbkiem dla nas. Z domu rodzinnego niczego nie dostał, nie było co dzielić, a tego, co mu się należało, zrzekł się na korzyść matki. Wszystko, co miał, zawdzięczał ukochanemu Marszałkowi, który potrafił docenić poświęcenie i przelaną krew. Marszałek Piłsudski był jego Wodzem, Miłością, Idolem. Tej miłości do Komendanta nauczył nas, dzieci. „Dziadka” kochaliśmy bezkrytycznie, jak tylko dzieci potrafią kochać. Żaden z „wodzów” po wojnie nie cieszył się taką czcią i szacunkiem jak Marszałek. Kiedy nas wywożono, portret Naczelnika z tatowego biurka pojechał z nami na Sybir.
Przed wojną niczego nam nie brakowało. Pamiętam, jak mama mówiła do sąsiedzkich dzieci: „Zróbcie masło, to dam wam po osełce”. Nam nie chciało się robić masła, bo wszystkiego mieliśmy w bród.
Jeszcze nie chodziłam do szkoły, więc długo z wieczora nie szłam spać, lubiłam z mamą „piec” ciasteczka i robić porządki. Rano spałam tak długo, jak chciałam. Wstawałam około południa i byłam zła, że nikt na moje wołanie nie odpowiada. O tej porze wszyscy pracowali, nikogo nie było w domu, prócz mnie – „pańskiego dziecka”. Rodzeństwo od rana było w szkole, tato razem z „ludźmi” w polu lub w obejściu, a mama z dziewczynami w ogrodzie. Tylko ja spałam. Wychodziłam na ganek w swojej długiej do ziemi koszulince i patrzyłam, jak przed stodołą, z dala od domu, tato wiruje miód. Dzieci sąsiadów z kubeczkami na paluszkach stoją przy płocie nieopodal i czekają, aż tato da im miodu. Byłam „ważna”, bo to „mój” miód się wirował. Podchodziłam do dzieci i ze złością szeptałam (żeby tato nie słyszał): „Wynoście się stąd, to mój tato wiruje miód” – ale tato nie żałował dzieciom miodu, każdemu nalewał do kubeczka.
Mieliśmy olbrzymią pasiekę. Kwitł i owocował przeszło dwuhektarowy sad, w którym rosły wszystkie drzewa owocowe, jakie wówczas znano w Polsce. Cały majątek obsadzony był lipami i czereśniami. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni coś kwitło i rozsiewało aromat. Najwcześniej jabłonie, wiśnie, grusze i czereśnie, później krzewy agrestu i porzeczek, po nich kwitł bez, roznosił swój cudowny zapach wokół domu, zaglądał w zawsze otwarte okna. Kończył się bez, to znów wybuchały białymi jak śnieg kwiatami akacje. Wtedy bracia mówili: „Kwitną akacje, czas na wakacje”. Po akacjach – lipy, a na polach delikatnie różowa gryka, koniczyna, złocisty rzepak i łąki – a wszystko zdrowe i czyste. Jakże więc można było nie mieć pasieki?
Moje cudowne dzieciństwo płynęło miodem i mlekiem. Ten okres kojarzy mi się wyłącznie ze słońcem, cudownym aromatem kwiatów i złocistym miodem. Nasi mądrzy i dobrzy rodzice otoczyli nas miłością i dobrobytem. W naszym domu nie bito dzieci bez „rozumu i pamięci”, jak mówiła mama. Tato żadnej z nas nigdy nie uderzył. Karał synów, ale mądrze i sprawiedliwie. Mówiło się, że dobrze jest „podpędzić” rozum nieco wyżej, bo zbyt często spada w dół. Kiedy napsociłam i bałam się klęczenia, tuliłam się do mamy i pytałam: „Nie trzeba rozumu podpędzić, nie trzeba?” i tym rozbrajałam mamę. Moi bracia bywali szaleni. Potrafili niemal do upadłego zajeździć konie, ślizgać się na rzece ledwo ściętej lodem. Skakali do zdradliwego Styru, nie bacząc na wiry i wgłębienia.
Pamiętam, jak płynęliśmy łodzią i mamę z zamyślenia wyrwały głosy moich braci, którzy wołali: „Mamo, który prędzej do Bozi” i... skryły ich fale Styru. Sparaliżowana przerażeniem mama, zanim zdołała zawołać o pomoc, ujrzała ich, jak siedzieli z szeroko rozdziawionymi od śmiechu gębami na drugim brzegu rzeki.
Emil „połykał” książki, ale nie wychodziło to na dobre mnie i Marysi, a także jemu, gdyż po przeczytaniu nowej książki stawał się jej głównym bohaterem. My natomiast byłyśmy brankami, niewolnicami lub bladymi twarzami. Kiedyś całą trójką ganialiśmy się po stodole. Emil był Apaczem, łapał blade twarze, by je oskalpować i palił tatową fajkę, która później miała być fajką pokoju. Gonił nas, wymachiwał tomahawkiem, a my uciekałyśmy i kryłyśmy się gdzie się dało z przeraźliwym wrzaskiem, jakby już nas obdzierano ze skóry. Tato wpadł do stodoły i „czerwonoskóry” wcisnął zapaloną fajkę w snopy. Ze stodoły byliśmy przepędzeni, ale w zbożu została fajka. Cud lub przypadek, że zgasła. Wydało się to dopiero wtedy, gdy tato chciał zapalić. Oczywiście Emil dostał lanie, a my klęczałyśmy na ziarnach.
Mama uczyła nas dobroci i godności. Zawsze podkreślała, że nikomu i niczemu krzywdy robić nie wolno.
W takiej rodzinie przyszłam na świat, w najpiękniejszym miesiącu – drugiego maja. Kochano mnie bardzo i rozpieszczano, chyba w myśl powiedzenia, że najmłodsze dziecko kocha się najbardziej. Rozpieszczali mnie wszyscy: rodzice, rodzeństwo, dziewczyny i parobkowie. Nazywano mnie „pańskim dzieckiem”, a ponieważ podobało mi się to, więc sama się tak nazywałam. W piękny ciepły dzień (przed wojną dni zawsze były piękne i słoneczne) przyszedł tato i przyniósł na moje urodziny horoskop od pani Rzehakowej. Posadził mnie na kolanach i przeczytał z dumą, że „kto urodził się w maju przed wielkim świętem, będzie piękny i szczęśliwy i wyrośnie na pociechę światu”. Wszyscy mnie całowali i głaskali po jasnych włoskach oraz przytakiwali: „To prawda, to prawda”, a Hanka, mamina pomoc, huśtała mnie i mówiła: „Jakaż ona choroszeńka, jakaż myłeńka”. Byłam szczęśliwa i dumna, obsypana prezentami i dobrymi życzeniami. Od mojego kochanego Euzebiusza dostałam najpiękniejszą chorągiewkę na święto Konstytucji 3 Maja. Czyż nie urodziłam się przed wielkim świętem?
Niedługo potem zmieniło się wszystko... Wybuchła wojna. Nastało przerażenie. Byłam głodna i opuszczona, samotna, niezrozumiana, bezsilna i poniżona. Byłam posądzana i zastraszana. Trapiły mnie choroby i smutek. Chciałam żyć – żebrałam i kradłam. Chciałam się uczyć – nie wróciłam do mamy. W tułaczce zgubił się mój cudowny miesiąc maj, z metryki wyleciała moja ojczyzna. Przestałam wierzyć w horoskopy.10 LUTEGO 1940
Na razie skutków wojny nie odczuwałam. Nie byłam głodna, niewiele zmieniło się w moim otoczeniu. Czasami płakałam (więcej ze złości niż z przerażenia), bo wieczorami zamiast wygodnie spać w swoim łóżeczku, wyprowadzała nas mama pod płot w gęste zarośla. Ścieliła tam koce, przykrywała kołdrami (bez poszew, żeby nie rzucała się w oczy biel pościeli) i kazała zachowywać się cicho. Ukrywała nas przed Ukraińcami, którzy już wtedy napadali i mordowali Polaków. Z drugiej strony płotu mieszkał dzierżawca ukraiński, mama mogła przypuszczać, że bandyci nie domyślą się, że właśnie tam nas ukrywa. Ten dzierżawca był porządnym człowiekiem, o czym przekonaliśmy się nie raz.
Potem przychodzili do nas ludzie i zabierali nasz dobytek, jak swój. Przeważnie byli to ci, którzy kiedyś u nas służyli lub pracowali, oczywiście Ukraińcy. Widziałam, jak mama stała z załamanymi rękami i w milczeniu patrzyła na grabież swego dorobku życiowego.
Przyszedł również nasz dawny służący i wybierał co ładniejsze sztuki bydła dla siebie. Kiedy służył u nas, byłam maleńka i on bardzo mnie lubił, nosił na rękach i śpiewał śliczne ukraińskie dumki. Do roboty nie palił się. Mama popędzała go, a on mówił: „Idit’ wy, pani, korowy pasty, a ja budu dytynu bawyty”². Mama śmiała się i mówiła, że jak on będzie panem, a mama sługą, tak właśnie będzie. Parobek niechętnie oddawał mnie dziewczynie i szedł wolno do roboty. Teraz przyszedł i przypomniał mamine słowa. Mama spytała: „A czy to, co mam, zabrałam komuś? Czy miałeś krzywdę?”.
Jednak pojawił się strach. Osadnicy zaczynali obawiać się o swoje rodziny, myśleli o obronie. Tato i inni osadnicy wychodzili w nocy na warty, pilnowali poczty i innych obiektów. Ja się nie bałam. W domu był „wszystkomogący” tato i to było najważniejsze. Przy tacie nic złego nie mogło nam się stać. Nie wiedziałam, co to jest zagrożenie. Cieszyłam się, że Euzebiusz jesienią nie pojechał do szkoły. Wyobrażałam sobie, jak będzie mnie wozić na koniach, na sankach i będę się miała z kim bawić. Bardzo go kochałam.
Słyszałam, jak osadnicy mówili, że kierownik ostrowskiej szkoły, pan Buciewicz, cierpi głód z rodziną, a potem, że jest więziony i maltretowany przez Ukraińców, że ma powykręcane ręce i nogi, że więziono wielu Polaków, lecz ja ciągle nie bałam się, jeszcze tego nie rozumiałam. Byli rodzice, byliśmy wszyscy w domu i to było najważniejsze. Wszystko inne wydawało się mniej istotne.
Nastała zima, a wraz z nią Boże Narodzenie. Była choinka i dużo radości. Czekały na nas napieczone i nagotowane przysmaki. Tylko tato niczego nie upolował. Nie miał już broni.
Bracia moi szaleli na koniach i na nartach. Nie przypominam sobie smutku na ich twarzach z powodu niechodzenia do szkoły. Dorośli trwali w ciągłym napięciu, byli smutni i zadumani. Sąsiedzi wpadali do nas potajemnie, w nocy. Mężczyźni radzili o czymś i potem rozchodzili się pojedynczo. Pełna dumy cieszyłam się, że tato jest ten „najważniejszy”, bo to do nas przychodzono na narady.
I oto nastała sobota 10 lutego 1940. Spaliśmy jeszcze, gdy nagle ktoś zaczął łomotać do drzwi i krzyczeć: „Otkroj”³. Było może po szóstej. Tato wyjrzał przez okno i zobaczył kilku żołnierzy sowieckich i kilka par sań, woźniców jednak nie rozpoznał. Mama otworzyła drzwi i do mieszkania wszedł oficer enkawudzista. Pamiętam tylko jego sylwetkę, nie potrafię opisać, jak wyglądał, wiem, że był Rosjaninem. Kilku żołnierzy na koniach otoczyło dom i podwórze. Obie z siostrą byłyśmy zaciekawione, co się dzieje.
Oficer zapytał, czy w domu jest broń. Rodzice zaprzeczyli. Mimo to kazał żołnierzom robić rewizję. Mama zapewniła, że broni w domu nie ma. Faktycznie nie było, tato oddał ją organizacji, chyba w Łucku, która przygotowywała obronę Polaków przed Ukraińcami. Zaprzestano więc rewizji. Okazało się, że dwaj bracia, Euzebiusz i Emil, poszli wcześnie jeździć na nartach. Oficer polecił poszukać ich i przyprowadzić. Natomiast tacie kazał usiąść z rękami na stole i nie ruszać się. Sam też przy nim usiadł. Powiedział, że mamy dwie godziny na spakowanie rzeczy i należy się spieszyć, przy czym trzeba brać żywność, ciepłą odzież, piły, topory, słowem – wszystkie narzędzia, które przydadzą się do pracy w lesie. Do mamy zwracał się bardzo grzecznie, można by określić – elegancko. Niemal każde zdanie zaczynał lub kończył słowem „madam”. Głośno wyraził swój podziw dla maminego rosyjskiego. Spytał, gdzie tak pięknie nauczyła się mówić po rosyjsku. Odpowiedziała, że z dziada pradziada tutaj mieszkają, że to przecież był zabór rosyjski. Przełknął tę odpowiedź i nie odzywał się dłuższy czas. Mama odważyła się i spytała, dokąd nas wiozą i po co; dodała, że pewnie na Sybir, ale oficer zaprzeczył. Wtedy mama kazała Emilowi nakarmić bydło i rzucić słomy pod nogi, by nie przemarzło. Enkawudzista pozwolił mu pójść z żołnierzem do obory. Radził szybciej się pakować i brać ciepłe ubrania.
Mama wrzucała do kufra to, co jej nawinęło się pod rękę. Oficer wstawał od stołu, podchodził do mamy i starannie układał rzeczy, mówił przy tym, że jeżeli będą ułożone, a nie rzucone byle jak, to więcej rzeczy się zmieści. Głośno zachwycał się też kufrem. Mama powiedziała mu, że w nim składana była wyprawa dla niej, od urodzenia do wyjścia za mąż. Kufer istotnie był duży i kuty, aby go unieść, trzeba było dobrych kilku siłaczy.
Mimo nie najgorszej atmosfery nikt z przybyłych nie powiedział, dokąd nas wiozą. Od oficera począwszy, a na woźnicach kończąc, wszyscy mówili: „W drugoj rajon”⁴. Podejrzewam, że jedni bali się drugich.
Poprzedniego dnia tato przygotował karmę dla pszczół. Poprosił więc oficera, by mógł ją zanieść do uli, bo zima jest sroga i pszczoły mogą umrzeć z głodu, zanim wrócimy. Oczywiście oficer poszedł z tatą do sadu. Nawet tam, gdy byli sami, nie zdradził się ani jednym słowem, że tutaj już nie wrócimy, że ten drugoj rajon to Sybir. Jakże mógł ten bezduszny człowiek patrzeć na to, że w takiej chwili tato ratuje pszczoły, zamiast brać wszystko, by chronić dzieci przed niechybnym głodem i śmiercią?
Na strychu stały cztery banie z miodem, ale wzięliśmy tylko dwie, po cóż więcej, skoro niedługo wrócimy? W domu nie mieliśmy upieczonego chleba. Była sobota i chleb „rósł” w dzieży, a ciasto w niecce. Przepadaliśmy za ciastem drożdżowym, mama je piekła każdej soboty. Wydawało mi się, że nie ma nic lepszego nad drożdżowe ciasto z owocami. Z podniecenia prawie nie jedliśmy śniadania.
W ciągu tych dwóch godzin mama spakowała to, co jej wpadło w ręce, i przewieziono nas do Ostrowa. Przed wyjściem mama przysiadła, a oficer uśmiechnął się i powiedział, że to ruski zwyczaj i dobrze, że mama go zna, bo przyniesie „szczęście”.
Gdy otworzyliśmy drzwi, by usiąść w saniach, wiatr omal nas nie wepchnął do środka z powrotem. Szalała straszliwa zamieć. Śniegiem kręciło, że świata nie było widać, olbrzymi mróz zapierał dech w piersiach. Oczy mi się załzawiły i od razu zrobiło mi się zimno i smutno.
Zajechaliśmy do domu popa w Ostrowie (pop wraz z rodziną w lecie, jeszcze przed inwazją sowiecką, uciekł w głąb Polski). Mama rozpaliła pod płytą i zrobiła nam coś gorącego do zjedzenia, a przy otwartych drzwiczkach ogrzewaliśmy ręce i nogi.
Nagle usłyszeliśmy szczekanie psa. Z miejsca poznaliśmy głos naszego kochanego Negra. Jak nas znalazł, skąd się tutaj wziął? Przed wyjazdem tato przywiązał go, bo rzucał się i szczekał na żołnierzy, a tato nie chciał, aby go któryś zastrzelił. Wszyscy wybiegliśmy, rzuciliśmy się z płaczem i krzykiem na psa. Tuliliśmy mokry łeb przyjaciela, całowaliśmy go i płakaliśmy razem z nim. Na szyi nie miał paska. Widocznie zerwał go, gdy wyjechaliśmy. Dobre psie serce. Prawdziwy przyjaciel, odnalazł nas mimo zawieruchy. Negro miał dwanaście lat. Był rówieśnikiem Emila, podobnie jak sad i pasieka.
*
Z Emilem łączyła się dziwna przepowiednia, która (z małymi wyjątkami) spełniła się prawie dokładnie. Kiedyś tato usłyszał ją od „Czarnej Pani”. Pojawiła się ona w życiu taty po raz pierwszy w 1916 czy 1917 roku. Ciężko ranny leżał w szpitalu polowym i nagle, jakby spod szafki, wyszła ubrana na czarno dama. Usiadła na łóżku. Zaproponowała mu grę w karty. Tato ją ograł. Rozwścieczyła się i goniła za nim z nożem, a tato uciekał ile sił w nogach i chował się w nieznanej studni. Przy „skoku” do studni spadał z łóżka, a „Czarna Pani” znikała. Nie zdradzał się przed siostrami, co go trapi, ale prosił je, by mu nie dawały długo spać. Wzruszały ramionami i odchodziły do innych rannych, a tato wpadał w malignę i znów wyłaniała się „Czarna Pani”. Powtarzało się to zawsze wtedy, gdy męczyła go wysoka gorączka. W 1920 roku pod Kijowem znów się pojawiła. Powiedziała mu, że nie wróci w swoje strony, że zamieszka na Wołyniu. Znów grali w karty. Prosiła go, aby choć raz pozwolił jej wygrać, ale tato zawsze ją ogrywał, więc go znów goniła i rzucała nożem.
Po wojnie 1920 roku zapomniał o niej. Zjawiła się ponownie, gdy rodzice byli już małżeństwem i mieszkali w Beresteczku w wynajętym domu „Na Piaskach”. Tato kończył budowę domu w osadzie, urządzał gospodarkę, a mama z dwoma synkami ciągle przebywała w Beresteczku. Tato zachorował i znalazł się w szpitalu. Mama spodziewała się trzeciego dziecka. Przyszła do taty i dowiedziała się od niego, że będzie mieć syna. Zdziwiła się, wtedy tato opowiedział wszystko o „Czarnej Pani”. Mówił, że go odwiedza i opowiada, co się dzieje w gospodarstwie, który z parobków dobrze pracuje, który kradnie, jakie zwierzęta chorują itd. Ostatnio powiedziała, że urodzi mu się syn, a na imię będzie miał Emil. Ona się nim zaopiekuje, ale tylko wtedy, jeżeli będzie mieszkał na zachodzie Polski i uprawiał pięć hektarów ziemi. Mama uznała, że tato bredzi, więc poradziła, by zastrzelił „Czarną Panią”. Podczas następnej maminej wizyty w szpitalu tato był niespokojny i powiedział do mamy, że nie mógł się doczekać, kiedy przyjdzie, bo „Czarna Pani” bardzo się na nią rozgniewała. Powiedziała: „Co twoja żona cierpi do mnie, ja jej niczego złego nie zrobiłam, niech mnie zostawi w spokoju”. Mama nie na żarty się wystraszyła i nigdy więcej na temat „Czarnej Pani” nic tacie nie mówiła, a trzeciemu dziecku dano na imię Emil. (Po powrocie do Polski z zesłania Emil był na Dolnym Śląsku i gospodarował na paru hektarach ziemi, a gdy tylko wyjechał na wschód Polski – zginął tragicznie na polowaniu pod Przemyślem.)
Negro wychowywał się z Emilem. Razem zasypiali, gdy Emil był malutki, razem jedli z jednej miseczki. Emil podnosił miseczkę wysoko nad główkę, a pies (oczywiście był wtedy dorosłym psem) skakał i chwytał, ile mógł i zjadał. Mama, widząc to, wołała: „Nie jedz tego, zostaw dla pieska, synciu”, ale Emil uciekał z miseczką i zjadał, co mógł, zanim pies mu nie zabrał. Kiedy Emil wpadł pod lód, dzięki Negrowi uratowano go. Rozumieli się i kochali jak bracia, jak przyjaciele.
*
Teraz pies ziajał gorącym oddechem na kolanach Emila. Emil objął go, całował i płakał. Zresztą, płakaliśmy wszyscy. Negro każdego z nas lizał, kto się nachylił, by pogłaskać go czy przytulić jego pysk. Skamlał i drżał. Emila lizał po rękach, po twarzy i obaj płakali. Wszedł striełok⁵ i kazał wyrzucić psa, bo trzeba jechać dalej. Pies warczał i jeżył sierść, żołnierz bał się podejść, więc zdenerwował się i powiedział, że zastrzeli psa, jeżeli go nie wyrzucimy. Wyrzucić Negra... Tym razem Emil uwiązał go na postronku. Nie patrzyliśmy na rozpaczającego psa, tylko Emil klęczał i przyciskał czoło do jego grzbietu. Pojechaliśmy dalej do Tesłuchowa, choć serca się krajały. Rozpaczliwy skowyt Negra do dziś pozostał w mojej pamięci.
Niestety, zamieć nie ustawała. Po wyjściu z ciepłego domu popa wydawało się, że jeszcze bardziej nasilają się mróz i zawieja. Po prostu świata nie było widać, śnieg dostawał się za kołnierze, do rękawiczek, do butów. Jadąc, myśleliśmy wszyscy o psie, a jego głośne, chwytające za serce, jakby ludzkie – „o-jej, o-jej” – dolatywało do nas skroś zamieci i zawiei. Skarżyłyśmy się z siostrą, że jest nam zimno. Mama otulała nas swoimi futrami. Mnie samą owinęła w obszerne futro z wilków, bo już kasłałam, byłam słabego zdrowia i mama bardzo się bała, abym nie dostała zapalenia płuc. Na poboczach drogi stali Ukraińcy i patrzyli na nas wrogo i z przerażeniem. Może niejeden z nich myślał, że ich czeka to samo...
W pewnym momencie zobaczyliśmy służącego Wołodkę, który na widok taty zerwał czapkę z głowy i uśmiechał się z zażenowaniem. Tato lubił go, bo był to dobry i mądry chłopiec. Tato powiedział: „Żegnaj, Wołodka, a pilnuj koni, wrócimy tutaj”.
Nic na to nie odpowiedział, lecz przestał się uśmiechać i tak jak inni patrzył ponuro. Usłyszeliśmy szum i wrzawę, to kilku Ukraińców przeklinało nas, a inni ich uciszali.
Nam znów zachciało się jeść. Nagle mama przypomniała sobie, że w kominie wędziły się dwie szynki, o których zapomniała i jakby to była największa strata, rozpłakała się gorzko, aż obejrzał się woźnica. Tuliła nas do siebie i przez łzy mówiła: „Tam chleb pewno już wyszedł z dzieży, a moje dzieci są głodne, tyle godzin straciliśmy w chacie popa”.
Wjechaliśmy na wybrukowaną drogę (chlubę wszystkich osadników, bo sami ją zbudowali) i tutaj dopiero zobaczyliśmy, jaki panował tłok. Trzeba by malarza, aby to odtworzyć. Ze wszystkich osad dookoła jechali osadnicy. Był to niesamowity widok. Wszyscy – i ludzie, i konie – wyglądali jak białe zjawy zasypane śniegiem. O zmierzchu robiło to jeszcze większe wrażenie.
Naszego woźnicę coś nurtowało przez cały czas, bo gdy tylko znalazł sposobność (żołnierze zostali w tyle), nachylił się do mamy i spytał, dlaczego nie wzięła zegara ściennego, on by go kupił i dobrze zapłacił. Mama zapytała, dlaczego w domu o to nie poprosił. Odpowiedział, że bał się enkawudzisty. Dodał jeszcze, że wiozą nas na Sybir, on to wie. Mama żachnęła się i niemal krzyknęła.
– Czemu, żeś człowieku nie powiedział tego wcześniej? Moje dzieci poumierają z głodu, a tam tyle dobra zostało!
Chwycił mamę za rękę i szepnął:
– Tychisze, pani, ne hubit’ mene i mojich ditej⁶ – odsunął się i zgarbił, bo enkawudzista coś zauważył i zbliżał się.
Zegar był bardzo stary i piękny (mama dostała go w posagu od swojej babki), inkrustowany złotem, wydzwaniał kuranty i godziny. Nie tylko zegar poszedł na zatracenie, a cały życiowy dorobek. W tej karawanie ośnieżonej i niezwykłej prócz płaczu niemowląt panowały powaga i smutek, jak na pogrzebie. Najżałośniej słychać było płacz dzieciątka pani Piskorskiej i jej samej. Trzymała swoje zawiniątko w objęciach i jakby klęczała na saniach, kołysała je i przemawiała:
– Jak mam ci pomóc, malutki, wiem, że jesteś głodny i mokry, jest ci zimno. Jak mam cię przewinąć, czym nakarmić, o Boże nasz, Boże!
Dziecko zanosiło się płaczem coraz boleśniej. Ten widok, jej i dziecka, poruszył mnie, zaczęłam także płakać cichutko.
Nagle nasze sanie podskoczyły na zamarzłej grudzie, uderzyły w słup telegraficzny i złamały się. Mój brat Euzebiusz upadł tak nieszczęśliwie, że lewa noga utknęła w przełomie płozy, była ściśnięta jak w kleszczach, a konie ciągnęły go po lodowatych koleinach. Brat krzyczał z bólu. Podbiegł tato i z pomocą innych wyjął go. Kolano miał potłuczone, sine i podrapane, a podudzie poszarpane. Noga nie była złamana, ale chyba zwichnięta, a kolano po prostu puchło w oczach. Brat jęczał z bólu i nie mógł się ruszać. Jeden z żołnierzy pomagał układać go na saniach, a słysząc jego jęki, krzyknął tak, że chyba i enkawudzista słyszał:
– A bud’ on proklat i sam Stalin, zaczem on triewożyt spokojnych ludiej?⁷
Ale enkawudzista był zajęty. Stał nad saniami państwa Januszów i usiłował pomóc jęczącej z bólu pani Januszowej. Miała atak migreny, a on pomimo dobrych chęci niczym nie mógł jej pomóc i uśmierzyć bólu. Stał i jak syn głaskał jej olbrzymi zawój na głowie. Pani Januszowa często na posiołku⁸ wspominała z „sercem ludzkim enkawudzistę”.
Nasze konie wyprzęgnięto, nas ścieśniono na drugich saniach i już mieliśmy ruszać, gdy tato podszedł do koni, przytulił twarz do ich drogich łbów, całował je i płakał. To było moje pierwsze ciężkie przeżycie. Nigdy dotąd nie widziałam, aby tato płakał. W moich oczach był uosobieniem wszechwiedzy, wszechmocy, siły i rozumu. Wierzyłam, że nic nie może mi się stać, gdy tato jest z nami. Potem mama mówiła, że widziała go płaczącego, gdy umarł Komendant i gdy przepadła Polska.
Już nic naszego nie było z nami: pies, konie, sanie – wszystko zostało po drodze.
Euzebiusz dostał gorączki, całą drogę jęczał i trzęsła nim febra. Mama siedziała przy nim i dotykała jego rozpalonej twarzy. Obie z siostrą siedziałyśmy cicho jak myszki, podświadomie wyczuwałyśmy powagę sytuacji. W Tesłuchowie zawieziono nas do pięknej, bardzo dużej szkoły. Na ścianach wisiały haftowane i wyszywane przez uczennice makatki. W całej szkole wisiały lub stały na półkach i oknach kwiaty. Rozmieściliśmy się na podłodze w klasach i dostaliśmy coś gorącego do zjedzenia. Przychodziły do nas bliższe i dalsze sąsiadki, witały się z mamą i płakały. Oczywiście ja z siostrą też, bo płakała mama. Pilnowali nas żołnierze i ze szkoły nie wolno było wychodzić dalej niż na dziedziniec.
Wieczorem zobaczyłam młodzież gimnazjalną. Patrzyłam na nich rozszerzonymi oczami. Wydali mi się piękni i wspaniali. Dziewczęta i chłopcy siedzieli na ławkach, byli w mundurkach, pokazywali sobie, jakie kto wziął książki, dyskutowali z iskrą w oczach. Byłam szczęśliwa, że wśród nich znajduje się mój kochany brat. Siedział w ławce, a na drugiej trzymał zabandażowaną, spuchniętą nogę. Ktoś dał mu laskę. Był blady, cierpiał, ale dołączył do kolegów. Stałam i patrzyłam na nich, oczywiście nie wiedziałam, o czym mówią, ale byłam dumna.
Gimnazjaliści zorganizowali się natychmiast. Roztoczyli opiekę nad maluchami. Prowadzali nas do ubikacji, pomagali matkom myć dzieci, przynosili wodę, sprzątali sale. Znajdowali zgubionych i przyprowadzali do rodziców. Słowem, porządek wzięli w swoje ręce. Tak naprawdę tam nie można się było zgubić, bo na zewnątrz stali, szczękając zębami i „zabijając” ręce, wartownicy i nie wypuszczali małych dzieci ze szkoły. Litościwe Polki dawały im chleb i kiełbasę. Oni zjadali to natychmiast, oglądając się, by ich starszyna nie widział. Im też było smutno i zimno. Marysia i ja także nosiłyśmy jedzenie naszym „stróżom”. Dziękowali i w zamian dawali nam podłe cukierki.
W nocy rozpłakałam się, bo bolały mnie (a właściwie swędziały) nogi. Byłam uczulona, nie mogłam przebywać zbyt długo w obuwiu. Mama drapała mi stopy grzebieniem, dmuchała na nie, ale nie mogłam usnąć i nie dałam usnąć mamie.
W klasach zrobiło się mokro i brudno od rozniesionego butami śniegu. Parowały palta, kożuchy i buty. Duchota była nie do wytrzymania, toteż słyszało się wyłącznie wielki płacz. Tam, gdzie dzieci posnęły, umęczone matki starały się zaprowadzić jako taki porządek. Wczesnym rankiem budził nas znowu spazmatyczny płacz chorych i głodnych niemowlaków. Matki także płakały. Wiele straciło pokarm, a niemowlęta były głodne. To była gehenna. Starsi chłopcy i dziewczęta biegali i przynosili wrzątek. Mama dała nam chleba z masłem i miodem. Przeraziłam się, że nie ma z nami taty, ale dowiedziałam się, że na zmianę z innymi dyżurował przy rzeczach, bo niestety rodacy już kradli jedni u drugich. Jakoś nie mogłam tego pojąć.
Ubrałyśmy się z siostrą i poszłyśmy pobawić się na podwórzu. Ale zabawa nam nie szła. Byłyśmy brudne, niewyspane i smutne. Mróz nie zelżał ani na jotę, więc szybko wróciłyśmy do mamy, której od zaduchu i zmęczenia „pękała” głowa.
Pobyt w szkole przedłużał się. Nie mogliśmy się od nikogo dowiedzieć, ile ten przymusowy „popas” może potrwać. Ani żołnierze, ani oficerowie nic nam nie mogli powiedzieć. Z ulgą więc ładowaliśmy się na podstawione sanie. Było nam już wszystko jedno, dokąd powiozą, byleby nie przebywać w szkole.
Zawieziono nas do Werby. Koczowaliśmy tym razem w parterowej szkole. Chyba z tydzień czekaliśmy na podstawienie pociągów. Zaczęły pojawiać się wszy. Wyjęłam sobie z głowy i spytałam mamę, co to za robak. Organizowano niby gorące posiłki, ale nie były one do zjedzenia. Pocieszałyśmy się naszym miodem i serem. Masło już się skończyło, a chlebem dzieliły się z nami sąsiadki.
Wreszcie przyszli żołnierze i kazali nam zbierać rzeczy. Pociągi już podstawione. Obie z Marynią ożywiłyśmy się trochę. Wzięłyśmy nasze tobołki i poszłyśmy za rodzicami. Euzebiusz kulał i podpierał się laską. Natychmiast zmarzłyśmy. Ręce i nogi drętwiały z zimna. Czekając na „nasz” wagon, nawet nie mogłyśmy płakać, tak nam było zimno. Choć było po połowie lutego, zimno i mróz nie ustępowały. Jakiś litościwy striełok podnosił nas i wsadzał do oblodzonego bydlęcego wagonu, wołając:
– Topi pieczku, topi pieczku.⁹
Ja to zrozumiałam jakby – „tu pi piecku” – co napawało mnie otuchą, że tutaj jest ciepło. Nie wiem, czemu tak myślałam. Jakaż zgroza ogarnęła mnie, gdy zobaczyłam nagie prycze i oblodzony, obsypany śniegiem otwór pełniący rolę ubikacji. Coś się we mnie załamywało, coś mi mówiło, że to już koniec z moim cudownym dzieciństwem. Wydawało mi się, że nad nami zawisł koszmar. Byłam zbyt mała, żeby uzmysłowić sobie to, co nas spotkało. Stałam i prawie zamarzłam.
BESTSELLERY
- EBOOK26,90 zł 44,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- 18,90 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Dowody na istnienieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura faktuDlaczego Kanada ściąga dziś z pomników i banknotów swoich dawnych bohaterów? Jak to możliwe, że odbierano tam dzieci rodzicom? Czyja ręka temu błogosławiła? Co ukryto pod mozaiką kulturową?28,69 zł28,69 zł
- Wydawnictwo: Dowody na istnienieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura faktuMariusz Szczygieł – laureat Europejskiej Nagrody Literackiej i Dziennikarz Roku 2013 – opowiada prawdziwe historie o „nie ma”. Nie ma kogoś. Nie ma czegoś. Nie ma przeszłości. Nie ma pamięci. Nie ma miłości. Nie ma życia. Nie ...31,42 złEBOOK31,42 zł
- 29,90 zł 55,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.