Lissy - ebook
Lissy - ebook
Lissy to wstrząsająca powieść o poczuciu winy, miłości i poświęceniu.
Marlene, piękna, młoda kobieta uciekając od przeszłości zdecydowała się wyjść za Herr Wegenera, bogatego kryminalistę.
Po latach decyduje się odejść od męża, a uciekając zabiera coś bardzo wartościowego.
Podczas ucieczki dochodzi do wypadku, Marlene rozbija samochód i traci przytomność. Na ratunek zjawia się Simon Keller – tajemniczy pustelnik mieszkający wysoko w górach. Mężczyzna pochodzi z rodziny, w której od pokoleń przepisuje się Biblię, hoduje świnie, a jednej z nich nadaje zawsze imię zmarłej siostry - Lissy. Keller zajmuje się Marlene, powoli zaczyna się budować między nimi przedziwna wieź...
Tymczasem Herr Wegener rozpoczyna poszukiwania żony. Jej zniknięcie wywołało niebezpieczne skutki, uderzające w potężną organizację przestępczą. Do poszukiwań zostaje zaangażowany bezimienny zaufany człowiek. To oznacza wyrok: Marlene musi zginąć. Czy Keller zdoła ją ochronić? A czy Marlene rzeczywiście może zaufać Simonowi?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6181-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwa ciche stuknięcia i słowa: „Kto mi domek z pierników objada? O, to zuchwalstwo nie lada!”.
Marlene, dwadzieścia dwa lata, metr sześćdziesiąt wzrostu, może trochę więcej, melancholijne niebieskie oczy, pieprzyk w kąciku ust, bez wątpienia piękna i bez wątpienia przerażona, ze zdziwieniem przyglądała się swojemu odbiciu w stalowych drzwiczkach sejfu. Metal, a nie jak w bajce – marcepan. I żadnej czarownicy w pobliżu.
To strach, powiedziała sobie. Nic więcej.
Rozluźniła ramiona, wstrzymała oddech, jak jej ojciec przed pociągnięciem za spust strzelby, wypuściła powietrze i ponownie się skoncentrowała. Czarownice nie istnieją. Bajki kłamią. Liczy się tylko życie, a Marlene właśnie miała zmienić swoje na zawsze.
Kombinacja cyfr była łatwa do zapamiętania. Jeden. Trzy. Dwa. Potem cztery. Nagłe przyspieszenie tętna. Jeszcze raz cztery i gotowe. Tak proste, że ręce Marlene zrobiły wszystko same.
Chwyciła stalową gałkę, przekręciła ją i zacisnęła zęby.
Skarb.
Pliki banknotów ułożone w stosik jak drewno na opał. Pistolet, pudełko z amunicją i aksamitny woreczek. Spod nich wystawał jeszcze zeszyt, który wart był sto razy więcej niż gotówka. Notatki na jego pożółkłych stronach zawierały opisy niejednego krwawego wydarzenia i pozwoliłyby wydać kilka wyroków dożywocia, do tego niekończąca się lista pożyczkodawców i dłużników, znajomych i znajomych znajomych, zapisana drobnym pochyłym charakterem pisma Herr Wegenera. Marlene nie miała odwagi spojrzeć po raz drugi. Nie interesowały jej pistolet, naboje ani banknoty. Za to na samą myśl o aksamitnym woreczku pociły jej się dłonie. Znała jego zawartość, wiedziała, jaką ma moc. Przerażało ją to.
To nie była zwykła kradzież.
Nazwijmy rzeczy po imieniu.
To, co z duszą na ramieniu robiła młoda kobieta, było zdradą. Marlene Wegener, z domu Taufer, prawomocna małżonka Roberta Wegenera. Człowieka, któremu wszyscy się kłaniali, który przez czterdzieści dwa lata budował swoją pozycję, uciekając się do szantażu, przemytu, zasadzek i morderstw. Nikt nie żartował z takimi jak on. Nikt nie miał odwagi nawet wypowiedzieć jego imienia. Robert Wegener był dla wszystkich Herr Wegenerem.
Dla niej też.
Dla Marlene. Jego żony.
Rusz się.
Czas nagli.
Mimo to – a może właśnie dlatego, że wskazówki tak nieuchronnie przesuwały się po tarczy tykającego zegara – kiedy Marlene otworzyła aksamitny woreczek, fantazja znowu wzięła górę nad rzeczywistością. Spojrzenie młodej kobiety skrzyżowało się z niebieskim, głębokim i strasznym wzrokiem małych rogatych istot.
Koboldy.
To przecież oczywiste. Koboldy uwielbiają metal, zimno i śmierć: sejf, pistolet, pieniądze i zeszyt.
Idealne połączenie.
Koboldy gwałtownie zareagowały na intruza. Porwały światło z pokoju, uwięziły je w swoich okrutnych oczach i zamieniły w esencję nienawiści tak dzikiej, że Marlene o mało nie upuściła woreczka.
To jednak spowodowało, że wróciła do teraźniejszości. Do otwartego sejfu. Do domu nad rzeką Passirio.
Do rzeczywistości.
Aksamitny woreczek był pełen szafirów. Bury związek chemiczny, który za sprawą żartu natury zaczął świecić jak gwiazda. Cały – lub prawie cały – los Herr Wegenera trzymany w jednej ręce. Ale nie czarownicy ani kobolda. Bo, powiedziała sobie Marlene, czarownice nie istnieją, a już zwłaszcza koboldy. Za to kamienie szlachetne były prawdziwe. W dodatku stanowiły klucz do jej nowego życia. Dlatego, nie tracąc więcej czasu, zaczęła działać.
Nie słuchała już głosów z bajek i nie myślała o lawinie konsekwencji, którą wywoła. Marlene zawiązała woreczek, schowała go do wewnętrznej kieszeni kurtki puchowej, zamknęła sejf, zasłoniła go obrazem, wyprostowała się, poprawiła kosmyk spadający na oczy i wybiegła z sypialni.
Przemierzyła korytarz, po schodach zeszła do salonu, a następnie przez hol pełen luster wypadła na zewnątrz. Zbiegła po stopniach przed wejściem. Noc otoczyła ją łagodnym północnym wiatrem.
Nie zatrzymała się.
Uruchomiła szarego fiata 130 i odjechała. Dom znikał w lusterku wstecznym. Na ulicach mijała tylko zapalone latarnie. Miasto spało. Bez zastanowienia wyrzuciła obrączkę przez okno. Dotarła do komisu samochodowego. Krótki postój i dzięki kopercie pełnej pieniędzy fiat 130 zamienił się w kremowego mercedesa W114 z nową rejestracją i kompletem dokumentów, nieużywanymi oponami i pełnym bakiem.
Nie żegnając się z nikim, Marlene ruszyła drogą na zachód.
Poza pierwszymi płatkami śniegu wszystko szło zgodnie z planem. Przynajmniej do punktu kontrolnego kilka kilometrów przed Malles. To była poważna przeszkoda.
Po przejechaniu paru serpentyn Marlene zobaczyła ciężarówkę z wyłączonymi światłami i grupkę policjantów. Wyglądali, jakby umierali z zimna. Albo jakby ogromnie chciało im się spać. Albo jakby czekali na kogoś lub na coś.
Herr Wegener miał oczy i uszy wszędzie. Także wśród mundurowych.
Spróbować szczęścia czy zmienić trasę?
Gdyby nie niepokój i strach, Marlene mogłaby mimo takich nieprzewidzianych okoliczności dalej postępować zgodnie z planem. Ale niepokój, strach i coraz gęstszy śnieg spowodowały, że wcisnęła hamulec, zawróciła i skręciła w boczną drogę, czym zapoczątkowała nową serię zdarzeń.
Boczna droga doprowadziła ją do kolejnej, jeszcze węższej i bardziej krętej, która przez wioskę pogrążoną we śnie wiodła do rozwidlenia (w lewo czy w prawo? orzeł czy reszka?) i jeszcze dalej wśród śniegu, tworzącego coraz wyższe zaspy.
A kiedy samochód zaczął tracić przyczepność i wpadać w poślizgi, Marlene postanowiła mimo wszystko pojechać drogą pnącą się coraz wyżej… (Niech szlag trafi pełne błędów mapy i ich twórców).
To nieprawda.
Mapa może i okazała się niedokładna, jak wszystkie zresztą, ale czy błędna? Był rok 1974, a już dużo wcześniej człowiek postawił stopę na Księżycu. Czy mogłaby wtedy powstać błędna mapa? Marlene powinna była po prostu zatrzymać się, zaciągnąć hamulec ręczny, włączyć światło wewnątrz auta, wziąć kilka głębokich wdechów i sprawdzić uważniej. Wtedy wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Jednak Marlene się nie zatrzymała.
Do niepokoju dołączyło się niedowierzanie kogoś, kto właśnie zdał sobie sprawę, że się zgubił.
Więcej gazu, ale powoli, powiedziała sobie, i do przodu. Wcześniej czy później droga gdzieś ją doprowadzi. Wioska, schronisko, przydrożny parking. Ucieszyłaby się nawet z niewielkiej zatoczki, dzięki której miałaby dość miejsca, żeby zawrócić i stawić czoła punktowi kontrolnemu – wszystko, byleby przerwać tę nową, nieuniknioną sekwencję wydarzeń i odzyskać panowanie nad własnym losem.
A jednak nie.
Może z powodu padającego śniegu, a może dlatego, że nie mogła oderwać wzroku od mapy, Marlene nagle poczuła, że mercedes traci przyczepność, zarzuca go w lewo, obraca się wokół własnej osi i leci.
To było przerażające.
Mrok przecięty blaskiem reflektorów. Ciemny śnieg wirujący jak rój pszczół. Paszcza urwiska. Nieruchome pnie drzew widoczne przez chwilę w najdrobniejszych szczegółach.
Uderzenie.
Gwałtowne.
Skowyt bólu zagłuszony przez trzask zgniatanej karoserii. Piekielny wrzask, tym razem bardzo podobny do skrzypienia drzwi w chatce czarownicy.
To Marlene wołała Boga.
Kiedy czarna bezimienna góra pochylała się nad nią, jej krzyk zamienił się w rzężenie. Na koniec pomyślała o miłości. To miłość popchnęła ją do zdrady najniebezpieczniejszego człowieka, jakiego znała. Ta miłość miała imię.
– Klaus.
Ostatnie słowo Marlene. Potem otoczyła ją ciemność.3
Świtało.
Gdyby nie zegarki, nikt by się jednak nie zorientował. Opady śniegu zamieniły się w zamieć. Na zewnętrz nie było światła, tylko biała mgła.
W pokoju też nie było światła. Kryształowy żyrandol nic nie oświetlał, jedynie na podłodze rysował bezkształtną plamę.
Jeśli ktoś przyglądałby się jej dłużej, narażałby się na nieprzyjemne skojarzenia. Dlatego zarówno mężczyzna, jak i kobieta starali się na nią nie patrzeć.
Zbyt mocno przypominała plamę krwi.
Słychać było tylko tykanie zegara i ich oddechy.
Kobieta siedziała w fotelu, sztywna jak cynowy żołnierzyk. Ręce trzymała na skrzyżowanych udach. Jej twarz wykrzywiał grymas, który postarzał ją o jakieś dziesięć lat. Miała na sobie strój przypominający mundur. Spódnica do kolan, śnieżnobiały fartuszek. Włosy zaplecione w warkocz. Gdyby nie posępny (a może przerażony?) wyraz twarzy, byłaby piękna.
Miała na imię Helene i od ponad pięciu lat była gospodynią w domu nad Passirio. Od przynajmniej dziesięciu nie obgryzała paznokci.
Zapamiętała to z jednej z pierwszych lekcji w szkole gospodarstwa domowego w Bressanone, gdzie nauczyła się podstawowych zasad swojego zawodu. Dłonie dobrej służącej – wyjaśnili nauczyciele – są jej wizytówką. Zawsze zadbane i wypielęgnowane, nigdy brudne. Odzwyczajenie się od obgryzania paznokci było prawie jak rzucenie palenia, później jednak weszło jej w krew. Przez lata nawet nie pomyślała o powrocie do starego nałogu.
Aż do chwili, kiedy zaczęły się krzyki.
Jaki człowiek mógł wydawać z siebie takie dźwięki?
Wystarczył moment, żeby znowu wpadła. Skubała, przygryzała, a kiedy zęby docierały do żywego mięsa, Helene nerwowym ruchem opuszczała dłonie na uda i gniotła fartuszek.
A potem od nowa.
Dłonie. Usta. Paznokcie. Zęby. Delikatne ukłucie bólu.
Fartuszek.
I jeszcze raz.
Helene wymieniła ledwie jedno spojrzenie z mężczyzną opierającym się o wielki kominek, którego nikt nie używał. Jedno jedyne spojrzenie.
Bardziej niż wymowne.
Mężczyzna nazywał się Moritz. Niedawno przekroczył trzydziestkę, miał cienie pod oczami ciemne jak siniaki i pistolet w kaburze ukrytej pod marynarką od czarnego garnituru. Zazwyczaj ten strój doskonale na nim leżał. Zapłacił za niego niebotyczną cenę, ale był tego wart. Powtarzał to sobie rano, kiedy wiązał krawat albo przyczesywał włosy nabłyszczone brylantyną, a zainteresowanie kobiet, gdy szedł ulicami w centrum, tylko utwierdzało go w tym przekonaniu.
Tego ranka jednak Moritz, niezależnie od tego, czy w czarnym garniturze, czy nie, czułby się nieporadnie i niezdarnie niczym strach na wróble. To dlatego, że kiedy jego oczy odbiły się w oczach Helene, zobaczył coś, co go przeraziło. Spojrzenie, jakich widział już wiele, od kiedy dołączył do kręgu Herr Wegenera. Spojrzenie ofiary.
To nie było w porządku.
Nie było w porządku. Moritz jako prosty człowiek dzielił świat na czarny i biały. Kat czy ofiara? To oczywiste: nie ma nic lepszego od dźwięku łamanego nosa.
Moritz mierzył metr dziewięćdziesiąt, ważył dziewięćdziesiąt kilogramów i wykazywał naturalną skłonność do przemocy, ale sam nigdy nie czuł strachu. Aż do chwili, kiedy patrząc w oczy Helene, zadał sobie pytanie: jaki człowiek mógł wydawać z siebie takie dźwięki? I ile jeszcze będzie to trwało, zanim zwariuje do reszty? Ale też: co się z nami stanie?
Dlatego przestał przyglądać się gospodyni. I plamie na podłodze w pokoju.
Zbyt dużo pytań.
Moritz nienawidził pytań.
Pytaniom nie można było złamać nosa. Pytaniom nie można było wpakować kulki w serce (i drugiej w głowę, dla pewności), żeby zniknęły na zawsze.
Pytania te uznawał za ohydne żarłoczne robaki, którym potrzeba było tylko wytrwałości, żeby wygłodzone i uparte doprowadziły do ruiny nawet najsolidniejszego zamku.
Cisza.
Oto, czego chciałby Moritz.
Nie przejmować się wrzaskami i zniknąć na kilka minut. Na tyle, żeby odgonić złe myśli. Zapalić papierosa w ogrodzie. Albo wypić kieliszek koniaku.
Ale rozkazy były rozkazami. Dla takich jak Moritz to one ucinały wszelkie wątpliwości. Wyznaczały granicę między tym, co można zrobić, a tym, co zakazane.
Rozkazy rysowały wyraźną i prostą linię, a on był prostym człowiekiem. Ponadto dzięki nim nieposłuszeństwo stawało się dużo bardziej ekscytujące.
I właśnie dlatego – ponieważ chciał być uczciwy do samego końca – znalazł się w tej kłopotliwej sytuacji.
Stał nieruchomo, zesztywniały w czarnym garniturze, opierając się o nieużywany kominek. Słuchał wrzasków i czuł ciężar pistoletu ciągnący go w dół. W stronę bezkształtnej plamy na podłodze.
Helene natomiast miała bardziej skomplikowaną wizję świata. Nie widziała tylko czarnego i białego. Posłuszeństwa i wykroczeń, katów i ofiar. Istniał jeszcze cały ocean szarości. Wiedziała, jak niewiele trzeba, żeby rozkaz zamienić w radę, a rady nie były pułapkami, zawsze zostawiały jakieś wyjście. Jej obowiązki na przykład dotyczyły wyłącznie willi.
Nie jej pracodawcy.
Dom i pracodawca to były dwie różne rzeczy.
Oto droga ucieczki.
Kiedy uznała, że ma już dość tych wrzasków, Helene zerwała się z fotela i wyszła z pokoju.
Cicha jak duch.4
Świt.
Raczej poczuł go w kościach, niż zobaczył. Nie mogło być inaczej. Okna wychodzące na ogród były zasłonięte okiennicami. Tylko żyrandol, pęknięty, ale jeszcze z działającymi żarówkami, rozjaśniał pokój, w którym panował bałagan. Otwarte szafy, powyciągane szuflady, podarte ubrania i pościel, papiery, biżuteria, obrazy, książki (poza jedną) leżące na podłodze. Niewinne ofiary jego furii.
Herr Wegener, siedząc na niepościelonym łóżku stojącym na środku pokoju, zdobionego stiukami i z aksamitnymi zasłonami ze złotą lamówką w oknach, zrozumiał, że jeśli nie przestanie krzyczeć i nie zacznie racjonalnie myśleć, każde osiągnięcie, które doprowadziło go do tego, kim jest, zamieni się w stertę łajna i niepotrzebnego wysiłku.
Samokontrola przez lata stanowiła dla niego powód do dumy. Dzięki nerwom ze stali i zimnej krwi dowodził czymś, co w tajemnicy ochrzcił jako „imperium”. Imperium gotowe wybić się do skoku, a ten – taki był plan – pozwoliłby mu podnieść swoją rangę z człowieka, któremu wszyscy się kłaniają, do człowieka, przed którym trzeba uklęknąć.
Tego mroźnego ranka, mimo że usilnie starał się skorzystać ze swojej umiejętności samokontroli, w ogóle mu to nie wychodziło.
Zapewne dlatego, że Wegener nie chciał uwierzyć w to, co podpowiadały mu nerwy ze stali i zimna krew. Chociaż było to jedyne sensowne wyjaśnienie: Marlene.
Niemożliwe. Marlene nigdy by go nie zdradziła. Marlene była jego żoną. Marlene była jego ukochaną. A przede wszystkim Marlene była kobietą, a nie istniała kobieta, której udałoby się oszukać kogoś takiego jak on. Może gdzieś na świecie żyły kobiety gotowe na wszystko, ale Wegener był pewien, że Marlene się do nich nie zalicza. Nawet w żartach.
Nerwy ze stali i zimna krew nie zgadzały się z tym. Powtarzały nieustannie:
„To była ona. To była ona, ona, ona.
Marlene”.
Nerwy ze stali i zimna krew miały dowody. Na przykład w domu nie było śladów włamania. Ani przy drzwiach, ani przy oknach. Sam to sprawdził. Nikt nie wszedł ani nie wyszedł. A zatem ten, kto popełnił przestępstwo, miał klucze, wiedział, jak się poruszać po domu, i znał rutynę jego mieszkańców.
Kolejny dowód na korzyść oskarżenia: dzień i godzina kradzieży.
Noc z piątku na sobotę. Pora, kiedy Wegener wsiadał do lanci fulvia hf i wyjeżdżał z Merano razem z Georgiem, swoją prawą ręką, żeby udać się do gospody w Appiano, gdzie każdego piątkowego wieczoru spotykał się ze swoimi ludźmi.
Rozmawiał z nimi o nowych rynkach i strategiach. O problemach do rozwiązania. Powtarzano mu plotki, pogłoski. Poufne informacje. Czasem pokazywano mu nowych ludzi, żeby mógł się im przyjrzeć i zdecydować, co z nimi zrobić.
– Zależy ci na dobrze wynagradzanej pracy, chłopcze?
– Masz jaja?
– A zatem zamień dwa słowa z Herr Wegenerem.
– On może ci pomóc.
Dawniej, na początku kariery, było to dla Wegenera całkiem ekscytujące: uścisnąć rękę tym ludziom, zobaczyć, jak prężą się w jego obecności i jak łatwo ich złamać jednym słowem albo uniesioną brwią.
Właściwie to jego sługusi już zaczęli go nudzić. Teraz ich nienawidził.
Ale ta pantomima stanowiła część jego obowiązków. Jego ludzie byli prymitywni. Muskularni, niedogoleni. Kiedy wkładali marynarkę i krawat, wyglądali jak wieśniacy, którzy zaszli do miasteczka na mszę. W rzeczywistości wielu z nich pochodziło ze wsi lub nadal tam mieszkało. Mówili dialektem, który przyprawiał go o ból zębów, jedli z otwartymi ustami, potrafili wydudlić całe beczki piwa i wódki, krzycząc jak horda trolli. A on tkwił wśród nich.
Musiał to robić.
Musiał mówić tym wulgarnym i prymitywnym „dialoktem”, musiał pić więcej niż oni wszyscy razem wzięci, ponieważ tylko w ten sposób ci mężczyźni, ostrożni z natury i wychowania, mogli być pewni, że mimo krawata i marynarki, mimo lancii hf i ochroniarza przy drzwiach, mimo zdjęć w gazetach Herr Wegener był i będzie człowiekiem godnym zaufania. Jednym z nich.
Dlatego co piątek koło czwartej nad ranem Wegener wracał do domu w okropnym nastroju, z bólem głowy, cuchnący kiepskimi papierosami i alkoholem. Smród, którego nie udawało mu się zmyć nawet długim prysznicem. Nie chciał, żeby Marlene czuła ten zapach, więc tej jednej nocy w całym tygodniu zamiast obok żony spał w którejś z sypialni dla gości. I gdyby nie to, że tego feralnego piątku potrzebował czarnego zeszytu z sejfu, żeby dopisać w nim kilka nazwisk, ze zniknięcia Marlene zdałby sobie sprawę dopiero wcześnie rano.
A więc: brak śladów włamania.
A więc: piątkowa noc.
Dwie poszlaki nie wystarczały? Stalowe nerwy i zimna krew były gotowe przedstawić kolejne.
Weźmy szafiry.
Złodziej (lub złodzieje) zostawił (lub zostawili) w sejfie prawie dwadzieścia milionów lirów w gotówce i mniej więcej tyle samo w innych walutach. Ukradł (lub ukradli) tylko szafiry. Tylko. Nikt nie wiedział o szafirach. Poza Georgiem i Marlene.
Georg przez całą noc czuwał nad nim, tak jak teraz stał przy wejściu do domu i palił, szukając śladów pozostawionych przez włamywaczy. Georg był pod kontrolą. Wegener wiedział, z kim się spotykał i co mówił. Mógł skreślić go z listy podejrzanych. Kto zostawał?
Marlene, oczywiście.
To nieprawda, sprzeciwiał się Wegener. Jeszcze inni wiedzieli.
Słaba obrona.
Jasne, Konsorcjum też wiedziało o szafirach. Ale ludzie Konsorcjum nie mieli powodu, żeby je ukraść, skoro to właśnie im Herr Wegener miał przekazać woreczek z ciemnego aksamitu. Po co zawracaliby sobie głowę, żeby ukraść coś, co i tak do nich należało? To byłoby głupie posunięcie. Czy uważał, że Konsorcjum tworzyli skretyniali starcy?
Nie, wręcz przeciwnie.
Zostawała Marlene.
Marlene, Marlene, Marlene.
Nadal nie chciał tego przyznać? Dobrze. To jeszcze nie koniec poszlak. Było ich więcej.
Samochód.
Brakowało szarego fiata 130 – samochodu, który Herr Wegener podarował Marlene po tym, jak przekonał ją, żeby zrobiła prawo jazdy, ponieważ kobieta szefa musi być nowoczesna, modnie ubrana i mieć prawo jazdy. Jeśli Clyde potrzebowałby uciec w środku strzelaniny, nie wzywałby taksówki. To Bonnie wciskałaby gaz do dechy, unikając pocisków. Poza tym – na Boga! – były lata siedemdziesiąte, a nie epoka kamienia łupanego.
Fiata 130 nie było.
Dlaczego złodzieje mieliby go ukraść?
Co więcej…
Dowód najbardziej obciążający ze wszystkich. Ten, który doprowadzał go do szaleństwa.
Brakowało książki. Tej książki. Jej książki. Baśni braci Grimm. Jedynej rzeczy, którą Marlene wzięła ze sobą z domu rodziców do domu męża. Stare wydanie, zniszczona okładka, na której nie było już widać tytułu. Marlene nigdy się z nią nie rozstawała. To był jej amulet, mówiła. Odganiał koszmary. Właśnie dlatego trzymała ją na komodzie.
Gdzie była ta przeklęta książka?
Herr Wegener przewrócił cały pokój do góry nogami, szukał jej wszędzie. Zerwał nawet poszewki z poduszek i prześcieradło. Gdyby znalazł książkę, upadłyby podejrzenia wobec Marlene i wiedziałby, co dalej robić. Wiedziałby, jakie rozkazy wydać i komu. Wyciągnąłby z łóżka każdego jednego dupka, którego nazwisko miał na swojej liście płac. Polowałby na człowieka, dopóki nie odzyskałby swoich szafirów. Ależ by się wtedy zabawił! Pokawałkowałby tego sukinsyna, który miał czelność z niego zakpić.
Książka zniknęła. Razem z fiatem 130 i szafirami.
I z Marlene.
Nie było jej.
Nikt jej nie widział.
Jednak…
Jednak Marlene nigdy by nie…
I wszystko zaczynało się od nowa.
W jego głowie logika i uczucie zderzały się z przerażającą siłą. Krew go zalewała, Herr Wegener odczuwał niepowstrzymane pragnienie krzyczenia aż do zerwania strun głosowych, potrzeba była tak paląca, że nie zdołał jej powstrzymać.
Herr Wegener miał wrażenie, że otwarty sejf chichocze i kpi sobie z niego, co było jeszcze bardziej nie do zniesienia od kradzieży i zdrady Marlene.
Dlatego wrzeszczał.
Na Marlene. Na sejf. A przede wszystkim na siebie.
A kiedy krzyczał, już nie tylko Moritz, stojący obok nieużywanego kominka, nie tylko Helene, która schroniła się w kuchni, ale też Georg, który wszedł do domu, żeby się ogrzać i otrzepać ze śniegu, zadawali sobie pytanie: jaki człowiek mógł wydawać z siebie takie dźwięki?
Wystarczyło pomyśleć o szyfrze do sejfu.
To była odpowiedź.5
Szyfr.
Jeden, trzy, dwa. Dwie czwórki. Jakby powiedzieć: 13 lutego czterdziestego czwartego.
W 1944 roku Wegener miał dwanaście lat i jeszcze nie był Herr Wegenerem. Nikt zdrowy na umyśle nie nazwałby mianem „Herr” tej kruszynki, samej skóry i kości.
Tak naprawdę nie było nawet trzeciego „e” w jego nazwisku. W tamtym czasie Wegener nazywał się Robert Wegner, jak Paul Wegner, jego ojciec.
Paul Wegner (bez „e”) zaciągnął się jako ochotnik do Wehrmachtu, i nawet nie zdążył napisać listu do żony i syna, kiedy pochłonęła go wojna.
Do niemieckich okopów wpadł granat i Paul instynktownie przykrył go ciałem, ratując w ten sposób życie żołnierzy ze swojego plutonu.
To Standartenführer z koszar w San Leonardo opowiedział o tym chudziutkiemu chłopcu i jego zbolałej matce. Standartenführer był przystojnym mężczyzną.
Gładka twarz, bystre niebieskie oczy. Elegancki mundur, który wzbudzał strach i szacunek. Czarny z podwójnym srebrnym piorunem. Nosił buty do kolan, błyszczące i piękne.
Kiedy oddział honorowy stał na baczność, SS przekazała matce Roberta list i świeżo wyprasowaną flagę. A chłopcu pudełko ze swastyką odciśniętą na wierzchu.
Chłopiec zamiast butów nosił szmaty przewiązane sznurkiem. Czuł wstyd, ale przyzwyczaił się do tego. Byli biedni i nic nie mogli na to poradzić. W pudełku znajdował się Krzyż Żelazny.
To chłopiec przeczytał list, ponieważ matka była niemal całkowitą analfabetką. W liście nazwisko jego ojca zostało błędnie zapisane. O jedno „e” za dużo. Chłopiec sprawdził na odwrocie odznaczenia. Tam także. Weg-e-ner zamiast Wegner.
Ani on, ani matka początkowo nie zauważyli błędu.
Matka miała zbyt wiele łez do wypłakania, a syn myślał o ostatnich słowach swojego ojca, zanim ten wsiadł do pociągu, który powiózł go ku tak idiotycznej śmierci. „Jeśli dziewięć razy wybierzesz właściwie, nie zyskasz nic poza bólem. Za dziesiątym razem zrozumiesz, dlaczego tak zrobiłeś. I będziesz szczęśliwy”.
Nienawidził go za te słowa. A nienawiść, jak odkrył, była potężnym narzędziem samokontroli.
Dlatego głos chudziutkiego chłopca nie drżał, kiedy przed tymi wszystkimi obcymi osobami czytał list pochwalny, i to właśnie dzięki nienawiści nie wybuchnął płaczem, kiedy Standartenführer uścisnął mu dłoń.
– Jesteś synem bohatera – powiedział mężczyzna z SS. – Musisz czuć się dumny.
Nie, jego ojciec nie był bohaterem, był tylko idiotą. Martwym idiotą. Czy mogło być coś głupszego?
Nie powiedział tego, skinął głową, podziękował i ścisnął Krzyż Żelazny tak mocno, że metal przeciął mu skórę i popłynęła krew. Wyłącznie jego matka to zauważyła, ale się nie odezwała.
Matka nigdy nic nie mówiła. Umiała tylko płakać i się modlić. Modlić i płakać. Nic więcej. A on? Ściskał Krzyż Żelazny. I wpatrywał się w oficerki Standartenführera.
Musiało być w nich naprawdę ciepło.
To dzięki Krzyżowi Żelaznemu wczesnym popołudniem 13 lutego czterdziestego czwartego wartownicy go przepuścili i tylko dzięki Krzyżowi Żelaznemu urzędnik SS pozwolił mu usiąść i podał mu kawałek czekolady.
– Belgijska – oznajmił. – Najlepsza na świecie.
Jego niemiecki brzmiał pięknie, melodyjnie. Nie jak gardłowy „dialokt”, w którym Robert rozmawiał z kolegami i krewnymi. Był słodki jak miód dla uszu. Chłopiec chciał, żeby Standartenführer nigdy nie przestał mówić. Ale ten ograniczył się do krótkiej propozycji i nieufnego wyrazu twarzy, jaki wywołało milczenie chłopca.
Czekolada nadal leżała między nimi na biurku.
– Nie, dziękuję.
Standartenführer nie krył zaskoczenia.
– Nie lubisz czekolady, liebes Kind?
Dziecko.
A on nie był dzieckiem.
Już nie.
Nienawiść spotęgowała nienawiść.
To nienawiść dała mu siłę, żeby odpowiedzieć, patrząc urzędnikowi prosto w oczy, jak to robią mężczyźni.
– Lubię, oczywiście, ale mam jej już dość – oświadczył, pokazując ciemną i grubą tabliczkę, dwu- albo i trzykrotnie większą niż ta, którą poczęstował go urzędnik SS. – Dał mi ją Czarny Człowiek – wyjaśnił po chwili.
– Czarny Człowiek? – Standartenführer zaśmiał się. – Czarny Człowiek nie istnieje.
– Istnieje.
Jedno słowo.
Męska odpowiedź.
Chłopiec pokazał urzędnikowi słowa zapisane wielkimi literami na odwrocie tabliczki czekolady: Made in USA.
Standartenführer szeroko otworzył oczy.
Standartenführer zamrugał.
Standartenführer uśmiechnął się.
– Jesteś dzielnym chłopcem.