- promocja
- W empik go
List na początek życia - ebook
List na początek życia - ebook
Mia po próbie samobójczej trafia do szpitala psychiatrycznego, w którym próbuje się odnaleźć. Codzienne krzyki, kłótnie oraz przepychanki pacjentów doprowadzają dziewczynę do szału. Nie potrafi wrócić do równowagi w ponurym miejscu, gdzie każdy błaga o śmierć. Panuje tam wszechobecny chaos, który jest idealnym uzupełnieniem tego, co toczy się w jej głowie. Poznaje jednak Vanessę - przywiązaną do łóżka pacjentkę. I wtedy wszystko się zmienia.. Dziewczyny początkowo nie potrafią się porozumieć, jednak ostatecznie się okazuje, że łączy je o wiele więcej, niż myślą. Nowo poznana koleżanka skrywa mroczne tajemnice, z którymi codziennie się zmaga. Wzajemna pomoc i wsparcie pomagają im przetrwać najtrudniejsze momenty, ale największą rolę odegra w tym "List na początek życia".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 456 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor: Justyna Kroc
Redakcja: Justyna Szymkiewicz
Wstęp
Najbardziej na świecie chciałabym się po prostu obudzić szczęśliwa i nie zawracać sobie głowy rzeczami, na które nie mam wpływu.
W życiu głowę zaprzątają nam liczne problemy. Nie tylko własne, także te naszych najbliższych, rodziny, przyjaciół, następnie całego świata, choroby czy wojny. I chociaż nie muszą dotykać nas osobiście, to odczuwamy to wszystko, co się dzieje wokół. Każdy trochę inaczej, jesteśmy inni i w różny sposób patrzymy na życie. Wychowaliśmy się w czasach, gdzie dbanie o zdrowie psychiczne nie było na pierwszym miejscu, przez co może być nam trudniej się zrozumieć, odnaleźć. Ale warto, dla siebie. Warto się sobą zaopiekować, zajrzeć głębiej w swoją głowę, zobaczyć, co tak naprawdę nas gryzie i trapi, czego się boimy i jak sobie z tym radzić. W niektórych sytuacjach możemy starać się sami sobie pomóc poprzez pracę z własnymi myślami. Autoterapia to terapeutyczny sposób pracy samemu ze sobą. Każdy z nas nieustannie prowadzi w głowie monolog, komentujemy, co się dzieje wokół i oceniamy, co dany czynnik, zachowanie czy sytuacja dla nas znaczą. Dzięki ciągłemu monitorowaniu rzeczywistości wiemy, jak reagować na konkretne bodźce z otoczenia. Niestety zdarza się i tak, że cały ten proces ulegnie zaburzeniu. Na przykład gdy interpretujemy wydarzenia w sposób przesadny, tylko i wyłącznie negatywny, reagujemy niestosownym do sytuacji poczuciem lęku, smutkiem czy nawet gniewem. Spróbujmy teraz zrobić naszą własną autoterapię.
Witam,
nie wiem, od czego zacząć, już tak długo układałam to sobie w głowie, a teraz nagle mam pustkę. Nie mam pojęcia, co jest najważniejsze, co mogłabym przekazać. Na wstępie chciałabym napisać, żebyście się za to nie winili, to nie wasza wina, to ja nie dałam sobie rady ze sobą, z życiem, z funkcjonowaniem w społeczeństwie. Podjęłam decyzję, by uciec przed lękiem, schować się. Mam nadzieję, że w bezpieczniejszym miejscu, gdzie nic mi nie będzie grozić, gdzie poczuję szczęście, a ten straszny niepokój skończy mnie prześladować.
Nie uciekam od was. Uciekam z tego świata. Od braku zrozumienia, natrętnych myśli, tej strasznej pustki, która zżera mnie od środka. Uciekam, żeby w końcu odpocząć od swojej głowy, od mętliku myśli, które się w niej tworzą. Żegnam się z wami, już nie będzie odwrotu. Czasu nie cofniemy. Ale dobrze to przemyślałam, tak będzie dla mnie najlepiej. Czuję się tak źle, że nie ma sensu dłużej się nad sobą znęcać.
Jeśli to czytacie, to mnie już z wami nie ma. Być może moja dusza już opuściła ciało i opływa wszechświat, zawsze tak to sobie wyobrażałam. Dziękuję wam za wszystko, co kiedykolwiek zrobiliście w moim dwudziestoczteroletnim życiu, za każdy moment, chwilę, które wydłużyły moje istnienie chociaż o jeden dzień, gdy nie myślałam o samobójstwie.
Kocham was wszystkich, wspierajcie się i żyjcie w zdrowiu. Do zobaczenia gdzieś tam, w innym świecie, jeśli w ogóle istnieje.
Trzymajcie się
MiaRozdział 1 – Witam w moim świecie
Mia
Czemu tak fatalnie się czuję? Może ty mnie zrozumiesz?
Może pomożesz, może naprawisz, a nie tylko współczujesz.
Jak się mam podnieść, gdy nie mam już siły?
Przygniotły mnie emocje, one mnie zniszczyły.
Skruszona przed światem zanikam w przyszłości.
Otulona płaczem uciekam w dno nicości.
Tylko czy nadejdą lepsze czasy, czy stłumię emocje?
Czy dam radę przeżyć i dotrwać do końca? W życiu zaskoczyć nas może wiele momentów – pozytywnie czy też negatywnie. Część z nich możemy uznać za przepiękne, wręcz idealne, przez które moglibyśmy skakać ze szczęścia. Niestety, są też te smutne, czasami bardzo smutne, które zapamiętamy do końca życia, przypominające się nam w środku nocy, gdy nie możemy usnąć po powrocie z łazienki. Chwile wywołujące w nas największe emocje, gdy zaczynamy myśleć o sensie życia, zapadają w człowieku głęboko i przez cały czas idą z nami. Nieważne, czy są niczym różowe zachody słońca u babci na wsi, czy też przypominają widokiem skłóconą rodzinę z przerażonymi dziećmi, jaką mijasz na spacerze w parku.
Zastanawialiście się przypadkiem, czy w waszym życiu jeden moment był jednocześnie najweselszy i najsmutniejszy?
***
Witam wszystkich w moim świecie. W sumie to zaczynałam tak każdy swój list samobójczy, a było ich wiele. Jestem Mia. Witam w świecie osoby wysoko wrażliwej, z niską samooceną, zmagającą się ze stanami depresyjnymi i lękowymi, która w głowie, aby dalej żyć, wymyśla własne scenariusze i zmyślonych przyjaciół. Wydaje się to dość żałosne, być może takie właśnie jest i dlatego powstanie to, co właśnie piszę. Możliwe, że chcę ułożyć sobie wszystko w głowie i się wygadać. Od małego jestem wycofana, nie przepadam za ludźmi, za to dużo, bardzo dużo obserwuję – otoczenie, zachowania ludzi, ich relacje – i po prostu te wszystkie przemyślenia nie mieszczą się mi w głowie, więc muszę przelać je na papier. Opowiem wam o tym, co czuję i co robię, żeby nie stracić tak szybko zmysłów.
Nie wiem, od jakiego momentu mojego życia zacząć. Może od najsmutniejszego i najweselszego jednocześnie. To ten, o którym do tej pory myślę, że na zawsze będzie wzbudzał we mnie skrajne emocje – gdy obudziłam się na SOR-ze w jednym ze szpitalnych łóżek. Targały mną skrajne emocje, z jednej strony chciałam stamtąd uciec z krzykiem, z drugiej zaś cieszyłam się, że byłam właśnie tam, że obudziłam się żywa…
Pobyt pamiętam słabo, być może wpłynęły na to leki lub stres, który temu towarzyszył. W każdym razie wyrzuciłam to z pamięci jak traumę, której chciałam uniknąć, a którą niestety sama sobie zgotowałam. Wiem tylko, że cały czas płakałam, miałam wrażenie, że ratownik wepchnął mi do gardła niekończącą się rurkę, po czym zaczęło się płukanie żołądka. Poczułam przeraźliwy chłód w środku, który po chwili rozprowadził się po moim ciele. Z całego chaosu panującego wtedy na sali szpitalnej zarejestrowałam jego słowa, które słyszę do tej pory niczym prześladującą mantrę: ,,I na co ci to było?”. Pomimo że panował tam harmider, że docierały do mnie różne rozmowy personelu szpitalnego z pacjentami, te słowa słyszałam głośno i wyraźnie. Bardzo długo miałam straszne wyrzuty sumienia.
Zapewne chcielibyście wiedzieć, czemu podjęłam taką decyzję? Dlaczego chciałam ze sobą skończyć? Na pewno złożyło się na to wiele czynników. Krótko mówiąc, rzeczywistość przycisnęła mnie do takiego stopnia, że nie potrafiłam pójść dalej. Nie byłam w stanie zrobić kroku do przodu, wydawało mi się to wtedy niewykonalne. Każdy daje radę, a ja nie? No właśnie, nie każdy, ale o tym się tyle nie mówi…
Gdy obudziłam się na sali szpitalnej, poczułam straszny mętlik w głowie, początkowo musiałam sobie przypomnieć, gdzie się w ogóle znajduję i co się stało poprzedniej nocy. Kiedy wstałam, lekko zakręciło mi się w głowie. Podeszłam do stoiska w rogu sali, gdzie znajdowali się rozmawiający lekarze. Miałam wrażenie, że każdy krzywo na mnie patrzy, być może tak było, w końcu nowa pacjentka i to po próbie samobójczej (która dołożyła im tylko pracy), a może moje lęki i obawy same to sobie dopowiedziały. Często czułam się obserwowana, cały czas powtarzałam sobie, że przecież to nie prawda. Ale lęk w mojej głowie był tak stanowczy i pewny, że ciężko było mi zmienić myślenie.
– Kiedy będę mogła wrócić do domu? – zapytałam.
To pierwsze, co przyszło mi wtedy do głowy, nie zdawałam sobie sprawy, jak długa droga może mnie jeszcze czekać.
– Chwila, zaraz powinien przyjść pani lekarz prowadzący, ma w tej chwili obchód – odparła zamyślona ratowniczka medyczna siedząca przed komputerem. – Jak tylko wróci, poproszę, żeby do pani podszedł. – Uśmiechnęła się, lecz w jej spojrzeniu widać było lekkie zakłopotanie.
– Dziękuję… – odpowiedziałam szybko z wymuszonym uśmiechem. Często tak robiłam, chowałam za tym swój niepokój.
Zdarzało się, że ludzie mnie pytali, czemu jestem taka smutna lub czy się czegoś boję. Niestety nie ważne, jak się będziesz zachowywać, oczy w dużej mierze zdradzają twoje odczucia. Tak samo gdy się kłamie. Są zapewne tacy wyćwiczeni mitomani, którzy potrafią to robić bez mrugnięcia okiem, jednak ja nie mam tej umiejętności, totalnie nie potrafię kłamać.
Po mniej więcej kwadransie zawitała do mojego łóżka lekarka, bardzo szczupła kobieta, niemalże wychudzona. Zza rękawów fartucha wystawały kościsto-żylaste dłonie. Wyglądała na około pięćdziesiąt lat, ale być może trochę ją postarzyłam przez jej wyniszczoną skórę.
– Dzień dobry – zaczęła. – Nazywam się Alicja Piątkowska i jestem pani lekarzem prowadzącym – powiedziała spokojnym, ale stanowczym głosem.
Jej wzrok przeszywał na wskroś. Chyba nie była zbyt zadowolona, że jestem jej pacjentką…
_Dobra, już się nie domyślam. Dziewczyno, przestań tyle myśleć._
– Dzień dobry – odpowiedziałam.
Na pierwszy rzut oka nie wzbudziła mojego zaufania, wydawała się taka obojętna, jakby mówiła z wyższością, bez jakichkolwiek pozytywnych emocji.
– Aktualnie pani wyniki są dobre…
Kontynuowała w lekarskim języku, którego do końca nie rozumiałam, cały czas nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Tak, to dobrze… – odpowiedziałam niepewnie, nie do końca wiedząc, o czym mówi. – Wiadomo, kiedy będę mogła opuścić szpital?
Przerażały mnie szpitale, chciałam jak najszybciej udać się do domu. Dobijała mnie też ciągła niepewność, co dalej ze mną będzie. Kiedy będę mogła wrócić do domu i schować się w objęciach własnego łóżka? Czy z moim „wybrykiem” wiążą się jakieś konsekwencje? Wiedziałam, że odjebałam, że za daleko to wszystko poszło, stanowczo za daleko… Najłagodniej mówiąc. Jednak w głębi duszy liczyłam na łagodne potraktowanie mojej sprawy.
– Nie za szybko. – Kobieta skróciła moje nadzieje. – Będzie pani musiała tu na trochę zostać, żebyśmy sprawdzili, czy leki, które pani zażyła, nie wpłyną w jakikolwiek sposób na organizm – tłumaczyła. – Na pewno do jutra, muszą minąć przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, by się upewnić, że pani zdrowiu nic nie zagraża – powiedziała, nie spuszczając ze mnie oceniającego wzroku.
– Dobrze… – westchnęłam cicho. – Później będę mogła już wrócić do domu?
Widziałam, że coś jest nie tak, czułam to w kościach. Nie chciała mi wszystkiego powiedzieć, musiałam wręcz wyciągać od niej informacje.
– Nie, drogie dziecko, później zabiorą panią do szpitala psychiatrycznego, gdzie stwierdzą, czy zostanie pani u nich czy nie – odpowiedziała już lekko poirytowana.
– Rozumiem.
Ściskało mnie z nerwów w gardle, nie wiedziałam, co więcej powiedzieć, po prostu się bałam. Lekarka powiedziała to z takim wyrzutem, aż zaczęłam się zastanawiać, czym ją tak zdenerwowałam. Od razu przypomniało mi się, czemu tak unikam ludzi i nie lubię przebywać w ich towarzystwie.
_Dlaczego ta kobieta tak chce pokazać wyższość?_, chodziło mi po głowie. W końcu zadręczające myśli to był mój konik, mój słaby punkt…
Większość dnia spędziłam w łóżku, patrząc w sufit.
_Jeszcze trochę i zwariuję._
Dzień był wyjątkowo tłoczny, po szpitalu kręcili się studenci medycyny. Poruszali się po całej sali, podążając za swoimi lekarzami, niczym zwierzątka za swoim właścicielem, chcące obserwować z zaangażowaniem każdy jego ruch.
W końcu się zmotywowałam i po raz kolejny podeszłam do miejsca, gdzie kumulowali się lekarze, pielęgniarki i ratownicy medyczni, było ich tam jak mrówek. Małymi krokami zbliżał się wieczór, a tym samym okres dwudziestu czterech godzin, który miałam spędzić na SOR-ze. Chciałam zapytać, czy wiadomo, kiedy zawiozą mnie do szpitala psychiatrycznego. Nikt nie informował mnie, co i jak, sama musiałam się zebrać, chodzić za nimi i dopytywać po raz kolejny. W zasadzie to normalne, ale stresowały mnie rozmowy z ludźmi, zwłaszcza że byłam tam totalnie sama.
Musiałam się szybko wziąć w garść. Nie mogłam się rozkleić, okazać słabości.
_Dobra, wdech, wydech i idę…_
– Dzień dobry, czy wiadomo już, kiedy będę odwieziona do szpitala psychiatrycznego? – zapytałam. Starałam się brzmieć stanowczo, chociaż głos lekko mi drżał, ukazując prawdziwe emocje.
– Dzień dobry, na razie nie wiadomo – ucięła szybko moja lekarka prowadząca. – Zależy, kiedy będzie wolna karetka. Proszę się położyć i czekać – dodała bez większego zainteresowania moją osobą, nie poświęciła chociaż chwili, żeby na mnie spojrzeć. Bezustannie przesuwała wzrokiem po stosie dokumentów, które trzymała w dłoni.
Jeden ze stojących obok ratowników zwrócił uwagę na naszą rozmowę, widziałam, że kątem oka obserwował, po czym zrobił krok w naszą stronę, zbliżając się do biurka lekarki.
– Możemy tę panią odwieźć – zaczął niepewnie. – Odwozimy niedługo jednego pacjenta do innego szpitala, przy okazji możemy podjechać do psychiatrycznego. – Zerkał raz na mnie, raz na lekarkę.
– Super by było – odparłam, patrząc kątem oka na zbierający się za plecami ratownika tłum studentów. – Kiedy moglibyśmy pojechać?
– My tylko przyprowadzimy pacjenta i będziemy gotowi, wypis już jest? – Mężczyzna skierował pytanie w stronę lekarki, której wyraz twarzy szybko spochmurniał.
– Tak – odburknęła cicho, jakby trochę sama do siebie. – Tylko podpiszę – dodała, wchodząc za stoisko z dokumentami.
– Pójdę po pacjenta i przyjdziemy po panią później. – Skierował się w stronę drzwi.
Stanęłam nad lekarką, która szukała na szybko wypisu oraz odpowiednich dokumentów, które miała przekazać razem z pacjentem do szpitala psychiatrycznego. Zaczynała wyglądać na coraz bardziej poirytowaną, najwidoczniej chciała mieć wszystko pod kontrolą.
Po chwili podeszli do niej stażyści medycyny, którzy przyszli o coś zapytać. Od niechcenia odpowiedziała im na pytania, przerywając na chwilę poszukiwanie wypisu.
Gdy studenci odeszli, kobieta, nie zerkając na mnie, powiedziała:
– Trzeba było się brać za naukę. – Domyśliłam się, że było to skierowane do mnie. – A nie za piguły – dodała szybko pod nosem już bardziej do siebie.
Mimo że bardzo dobrze usłyszałam ten komentarz, zaczęłam się zastanawiać, czy on faktycznie na pewno padł, ponieważ brzmiał tak abstrakcyjnie. Nie chciałam brać tego do siebie, jednak emocje wzięły górę. Do oczu napłynęły mi łzy, odwróciłam wzrok, po czym delikatnie je przetarłam, nie chcąc, aby lekarka to zauważyła. Za dużo rzeczy brałam do siebie, wszystkim się przejmowałam. Spotkałam po prostu w szpitalu na SOR-ze hejtera pod postacią lekarki prowadzącej. Nie oczekiwałam po ludziach empatii, ale chociaż trochę profesjonalizmu, którego najwidoczniej tutaj zabrakło. W tamtym momencie nie mogłam się doczekać powrotu do domu, marzyłam, żeby się schować pod kocem i pójść spać na bardzo długo. Przez ułamek sekundy poczuć się bezpiecznie.
Oczekiwanie na ratownika nie trwało na szczęście długo, mniej więcej po kwadransie przyszedł, po czym zaprowadził mnie do karetki. Na zewnątrz było bardzo zimno, od razu przeszyły mnie dreszcze, w końcu był środek stycznia. Posadzili mnie zestresowaną przy starszym mężczyźnie, nie wiedziałam, co mnie czekało. Z przodu siedziało dwóch ratowników, którzy całą drogę o czymś rozmawiali. Wyglądałam przez przednią szybę karetki, styczniowy wieczór wyglądał dość mroźnie. Pomimo ozdób, które pozostały jeszcze po świętach, miasto nie wyglądało przytulnie, a nawet wręcz przeciwnie. Przypominało o tym, że skończył się wolny czas, nadszedł za to nowy rok, nowe postanowienia i obowiązki.
Droga była dość długa, starszy mężczyzna wysiadł przy jednym ze szpitali w centrum, natomiast karetka pojechała dalej na obrzeża miasta. Ratownicy nawet na chwilę nie przestawali mówić, denerwowały mnie ich radosne rozmowy.
– Czemu wieziemy cię do szpitala psychiatrycznego? – zapytał jeden z mężczyzn, odwracając się przy tym w moją stronę.
– A nie macie tam napisane? – odpowiedziałam pytaniem.
– Coś tam mamy… – odparł. – Czemu wzięłaś tyle leków? – Nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Nie chcę o tym mówić – ucięłam szybko.
Nie chciałam z nimi o tym rozmawiać i udawać zadowolonej, nie potrafiłam przecież kłamać, a czułam się jak gówno.
– Nie ma się co przejmować – odezwał się drugi ratownik, który prowadził karetkę. – Życie nie jest takie złe, zawsze trzeba próbować – dopowiedział na siłę, widząc w lusterku moją zestresowaną minę. – I co dalej? Zostajesz tam na dłużej?
– Nie mam pojęcia… Mam nadzieję, że nie…
Po kilkunastu minutach dotarliśmy pod szpital psychiatryczny. Panowała totalna ciemność, budynek był otoczony ogromnym parkiem, który nocą wyglądał przerażająco. Zza drzew ukazał się duży gmach, z którego docierały tylko pojedyncze światła. Myślałam, że na miejscu bez problemu porozmawiam z lekarzem i wypuszczą mnie do domu, niestety się przeliczyłam… Naprawdę odwaliłam i sama nie wiem, czego oczekiwałam. Tak, mogłam myśleć wcześniej…
Czekałam, aż przyjdzie lekarz, który podejmie decyzję, co dalej ze mną. Gdy dotarł, zaczęliśmy rozmowę. Był bardzo młody, wyglądał, jakby dopiero co skończył studia.
– Jak się pani czuje? – zapytał, cały czas notując coś w laptopie przy dużym, drewnianym biurku.
– Dobrze, już dobrze się czuję.
Starałam się przekonać lekarza do czegoś, w co sama nie do końca wierzyłam, więc jak on miał to zrobić… Marzyłam o powrocie do domu, przez co desperacja pchała mnie do takich kroków.
_Dziewczyno, daruj sobie, naprawdę._
– Czemu wzięła pani te wszystkie leki? Czy chciała się pani zabić? – zadawał kolejne pytania z grobową miną, obserwując, jak bardzo przerażona siedzę na krześle.
W pokoju była także pielęgniarka, która cały czas się mi przyglądała.
– Wtedy tak o tym myślałam, ale później od razu żałowałam, dlatego zgłosiłam się na SOR. Nie chciałam umrzeć, miałam chwilę słabości, której teraz bardzo żałuję – odpowiedziałam, wyglądając na coraz bardziej zdesperowaną. Stres robił swoje, przez co oczy zaczęły mi się szklić, nie mogłam tego powstrzymać.
– Rozumiem, jednak z jakiegoś powodu podjęła pani tę decyzję – drążył mężczyzna.
– Czułam wtedy duży niepokój i depresję, ale przede wszystkim lęk. Leki, które do tej pory brałam, chyba słabo mi pomagały – tłumaczyłam, mając nadzieję na cud.
– Będziemy musieli zostawić panią w szpitalu na obserwację – powiedział stanowczym tonem.
– Nie, proszę… Będę się leczyła, pójdę na terapię, ja chcę żyć, miałam słabszy moment, już tego więcej nie zrobię – mówiłam spanikowana.
Łzy płynęły mi po policzkach, przez co stawałam się mniej wiarygodna i niestabilna emocjonalnie w oczach lekarza.
– Niestety musimy podjąć względem pani taką decyzję. – dopowiedział spokojnie.
– A jeśli się nie zgodzę? Nie możecie podejmować decyzji bez mojej zgody, jestem dorosłą osobą, nic nie mam zdiagnozowanego, już mówiłam, że nie chcę umierać.
Nie potrafiłam się uspokoić, zaczęłam ryczeć jak małe dziecko. Nerwy totalnie rozłożyły mnie na łopatki. Co tylko pogorszyło moją sytuację…
– Niestety jest pani dla siebie zagrożeniem i musimy panią zatrzymać na obserwację, przynajmniej na tydzień – tłumaczył. – Proszę podpisać dokumenty, że zgadza się pani na pobyt w szpitalu. – Pewnym ruchem podsunął w moją stronę plik kartek.
– A jeśli nie, a jeśli ja bardzo nie chcę?
Zachowywałam się jak dziecko, ale naprawdę nie chciałam tam trafić, bałam się, co mnie spotka. Nie zdawałam sobie sprawy, że mogą mnie zatrzymać siłą. Zaczęłam nerwowo wiercić się na krześle.
– Dla pani dobra radzę podpisać – odezwała się pielęgniarka, która do tej pory tylko obserwowała naszą rozmowę. – Tak czy siak pani tutaj zostanie, to tylko tydzień – dodała cicho. – A jeśli się pani nie zgodzi, będą konsekwencje sądowe i zabierzemy panią siłą.
Chciała dobrze, poczułam od niej chęć pomocy. Przekonała mnie tym, że była miła i dobrze jej patrzyło z oczu. Czasami wyczuwa się takie emocje w drugim człowieku.
– Podpiszę zgodę – oznajmiłam po dłuższej chwili z płaczem.
Wtedy bardzo dużo płakałam. Zresztą ja ogólnie dużo płakałam. Nie było chyba dnia, w którym przynajmniej raz bym tego nie zrobiła.
Dopiero podczas pobytu w szpitalu dowiedziałam się, co by się stało, gdybym nie podpisała tej zgody, ponieważ byli tam też tacy, którzy odmówili. Byłam sobie w tamtym momencie bardzo wdzięczna za tę decyzję, bo mogłam otrzymać pismo z sądu i, co gorsza, odsiadkę w pasach. Siłą zabraliby mnie na oddział, gdzie co najmniej dwadzieścia cztery godziny spędziłabym przywiązana do łóżka, pielęgniarki by mnie karmiły i zmieniały pampersy. Nie wstałabym przez cały dzień… Cieszyłam się, że podpisałam te papiery. Nie wiem, kto zesłał mi tę pielęgniarkę, ale dziękuję. W tamtym stanie nie wytrzymałabym, leżąc i patrząc w ścianę, bez możliwości zmieniania pozycji. Po prostu nie wyobrażałam sobie, z jakim przeżyciem by się to wiązało.
Wiedziałam, co zrobiłam, ale nie byłam świadoma, że mogą mnie przez to pozbawić aż w takim stopniu wolności, nie próbując nawet postawić diagnozy psychiatrycznej. Tylko fizyczne podejście – chce się zabić, zwiążmy ją, to tego nie zrobi. Czy oni sądzili, że to dobre podejście? Czasami może potrzebne, ale ja nie byłam agresywna. Może wyglądałam na lekko odklejoną od rzeczywistości, ale to wszystko przez ten ogromny lęk przed nieznanym. Czułam, że ten szpital psychiatryczny to takie więzienie, w którym muszę odbyć odsiadkę za to, że chciałam zabić. Zabić siebie. To strasznie przykre.
Cała zapłakana podpisałam dokumenty, następnie przeglądałam z pielęgniarką torbę z moimi rzeczami, którą na SOR przywiozła mi moja siostra.
Przyszedł mężczyzna, który miał zaprowadzić mnie na oddział. Wyszliśmy na zewnątrz, szedł pierwszy z kluczami w ręku, ja z torbą za nim, ledwo mogłam nadążyć za jego szybkim krokiem. Panowała całkowita ciemność. Drogę oświetlały nam tylko pojedyncze lampy stojące przy budynku. Miałam wrażenie, że idziemy naokoło albo po prostu droga mi się dłużyła. Padał śnieg. Ogromne kłęby płatków opadały na moje włosy, wiedziałam, że jak dojdziemy do odpowiedniego budynku, będą całe mokre. Nie widać było za dużo, tylko wydeptaną dróżkę i ogromny, zalesiony teren za płotem. Mężczyzna otwierał, po czym zamykał wszystko na klucz, gdy wchodziliśmy do budynków. Czułam się jak w więzieniu. Jak osadzona, oceniona po wyroku sędziego.
W końcu weszliśmy na odpowiedni korytarz. Pan, który mnie przyprowadził, zamknął za nami duże drzwi na kilka zamków. Pożegnałam wtedy swoją wolność na tydzień, przynajmniej tak wtedy myślałam. Korytarz był jasny, jednak potrzebował gruntownego remontu, był bardzo zaniedbany. Nie wiem w sumie, czego się spodziewałam po szpitalu psychiatrycznym. Miałam zostać tam na siedem dni, więc stwierdziłam, że dam radę. Zresztą nie było innej opcji…
Oczywiście cały czas leciały mi łzy, nie potrafiłam się uspokoić, nie wiedząc, co mnie czeka. Minęliśmy kilka osób, które przyglądały się mi z zaciekawieniem, byli to pacjenci. Dorośli, ale w przeróżnym wieku, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Wyglądali niby normalnie, jak każdy przeciętny człowiek, jednak czułam lekki niepokój, ale nie chciałam się od początku uprzedzać. Budzili w jakimś stopniu moją ciekawość.
Zostałam zaprowadzona do pokoju, nazwijmy go, lekarskiego, w którym znajdowały się szafki z lekami i różne przybory kojarzące się z obecnością lekarza. Był w trochę lepszym stanie niż sam szpital. Mężczyzna, który mnie przyprowadził, wyszedł, pozostawiając mnie z pielęgniarzem, który na moje oko był po trzydziestce. Ogólnie był bardzo miły, wydawało się, jakby chciał mi pomóc, bo zwracał się do mnie ze współczuciem. Doceniłam to wtedy bardzo, był jedną z nielicznych osób z personelu medycznego, które mogły się pochwalić empatią. Wyglądał na spokojnego i chyba to spowodowało u mnie chwilowe rozluźnienie.
Pielęgniarz musiał przejrzeć ze mną ponownie wszystkie rzeczy z torby. Po swojemu sprawdzić, czy czasem nie mam tam nic, czym mogłabym zrobić sobie krzywdę.
– To tak, na pewno wyjmujemy sznurówki z butów i ten sznurek z dresów pani wyjmie – powiedział pewny głosem.
– Jasne – odpowiedziałam, siadając na łóżku lekarskim i powoli wyciągając sznurówki z butów.
Poczułam się trochę spokojniej i przestałam chociaż na chwilę płakać. Dobrze, że miałam akurat te dresy, które mi nie spadały, bo inaczej, nie daj boże, musiałabym cały czas je trzymać…
– Wszystkie ładowarki też musi pani oddać – wymieniał dalej, przeglądając moją torbę i segregując rzeczy na te, które wyniesie i które może mi zostawić.
– A co z ładowaniem telefonu? – zapytałam lekko zdezorientowana.
– U nas to wygląda tak, że na noc, około godziny dwudziestej, zostawiamy telefon do ładowania i rano można odbierać, musi wtedy starczyć na cały dzień. I tak codziennie. Jest już po kolacji, zaraz będziemy zbierać telefony, to odda pani do ładowania. – tłumaczył ze spokojem.
– Okej, w porządku.
Nie byłam z tego punktu zbytnio zadowolona. Liczyłam, że posłucham muzyki lub poprzeglądam internet, jak nie będę mogła spać, a tu pozostanie mi leżenie, patrzenie w ścianę i myślenie o całym moim życiu… Pewnie przypomną się mi niezręczne momenty, które często towarzyszą mi przed zaśnięciem.
_Najgorzej. Ale dobra, dziewczyno, nie myśl już o tym, bo wtedy na pewno będzie ci się przypominało. Chyba za późno…_
Bałam się, że nakręcę się do tego stopnia, że ciężko będzie się mi uspokoić. Nie chciałam, aby trafiło do mojej głowy, w jakim się znalazłam położeniu.
– Biżuterię też musi pani oddać – dodał, zerkając w moją stronę.
Szybkim ruchem zdjęłam łańcuszek i moją ulubioną bransoletkę.
Mężczyzna włożył do torby wszystkie odebrane mi rzeczy, po czym przykleił do niej kartkę z moim imieniem i nazwiskiem. Po zmierzeniu ciśnienia oraz pulsu rzucił, żebym poszła za nim, to odprowadzi mnie do łóżka.
Wyszliśmy z pomieszczenia. Szliśmy długim holem, po którego bokach rozkładały się sale. Co poniektórzy pacjenci chodzili po nim, część wyglądała z zaciekawieniem zza drzwi. Pielęgniarz wskazał mi skromne łóżko postawione w rogu korytarza.
– Tutaj będzie pani dzisiaj spała. Niestety mamy zapełnione sale i nie mogę nigdzie indziej pani umieścić – tłumaczył się mężczyzna. – Możliwe, że w najbliższych dniach w którejś sali zwolni się łóżko, proszę się nie martwić – powiedział lekko zawstydzony, jakby było mu trochę głupio za to, jak działa polska ochrona zdrowia.
Ta opcja stanowczo mnie przeraziła, nie mogłam sobie tego wyobrazić. Przecież tyle obcych ludzi cały czas kręciło się koło mojego łóżka…
– Yym, dam radę – odpowiedziałam, chociaż w głębi duszy bałam się pierwszej nocy w szpitalu psychiatrycznym, do tego na korytarzu.
Wokół nas chodzili pacjenci, wpatrując się bezwstydnie. Ale nikt nic nie mówił. Ja też starałam się unikać kontaktu wzrokowego, nie wiedziałam, co to za osoby i czemu tak jak ja są na oddziale zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym. Zostały pewnie zamknięte z jednego z dwóch powodów: zagrażali sobie lub innym. Miałam nadzieję, że tych drugich było tutaj jednak mniej. Chciałam w spokoju przeżyć tę noc.
– Może spróbujmy znaleźć lepsze miejsce na korytarzu – zaproponował pielęgniarz, wytrącając mnie z rozmyślań. – Przesuniemy je w bardziej dyskretne miejsce. – Wskazał ruchem ręki na łóżko. Rozejrzał się po pacjentach, którzy cały czas krążyli po korytarzu i nie spuszczali z nas ani na chwilę wzroku. – Myślę, że tu może być trochę mało komfortowo dla pani.
– Dzięki.
Uśmiechnęłam się, nie liczyłam na wiele, jednak miło, że pomyślał o mnie w „ludzki sposób”. Byłam mu wdzięczna za taki empatyczny gest.
– Dobrze, to spróbujmy może przesunąć tam, za jadalnią jest trochę miejsca i pacjenci tam się tak nie kręcą – zaproponował.
Przeciągnęliśmy wspólnie łóżko. Na szczęście było na kółkach, więc to trochę ułatwiło sprawę. Mijaliśmy slalomem rozproszonych pacjentów spacerujących lub po prostu stojących na środku korytarza.
– Jakby pani czegoś potrzebowała czy miała pytania, to śmiało – powiedział po zablokowaniu mi wszystkich kółek mojej karocy.
– Hmmm, okej, dziękuję – odpowiedziałam cicho i usiadłam na łóżku, bo co mi w sumie pozostało.
Zaczęłam rozkładać pozostawione mi rzeczy w rogu łóżka. Rozejrzałam się po korytarzu, nie zamierzałam dzisiaj wychodzić z ciepłego posłania, czułam się lekko przytłoczona wydarzeniami ostatnich dni, chciałam przespać ten cały tydzień w szpitalu. Tak by było najłatwiej. Sen lekiem na wszystko. To trochę nie do końca dobre podejście, ale jednocześnie było to moje ulubione motto życiowe. Z którego, nieskromnie mówiąc, do tej pory bardzo często korzystałam.
Położyłam się i przykryłam cienką kołdrą. Teraz z mojej mało tajemniczej skrytki obserwowałam cały szpital. Pacjenci byli rozproszeni po całym holu, robili wrażenie skołowanych, nie do końca wiedzących, co się dzieje wokół. Oczywiście nie wszyscy, ale było kilka takich osób. Chodzili wzdłuż i później zawracali drugą stroną. Patrzyli w podłogę i chodzili… Gdy byli przy moim łóżku, patrzyli się na mnie, a poza tym wpatrzeni pod nogi pokonywali po raz któryś raz korytarz. Wyglądali na bardzo zagubionych. Niektórzy, moim zdaniem bardziej świadomi, wychodzili tylko do łazienki lub stołówki i wracali z powrotem do łóżka.
Pielęgniarki i pielęgniarze praktycznie nie wyłaniali się ze swojego pokoju, później zauważyłam, że siedzieli w skrytce, którą nie obejmowały kamery, i rozmawiali lub przysypiali, zwłaszcza na nocnych zmianach. Zapomniałam wspomnieć, że wszędzie oprócz toalet i łazienek były kamery. Gdy tylko nie wychodziliśmy (my, czyli pacjenci) dłużej z któregoś pomieszczenia, wchodzili bezczelnie bez pukania. Patrzyli, co robimy, i wychodzili. Mnie wchodzili często, jak sikałam, zwłaszcza w nocy. Czułam się zażenowana. Siedziałam na toalecie, oni wchodzili, spoglądali i wychodzili. Nie ważne, czy mężczyzna, czy kobieta. Niestety podczas pobytu wypadła mi miesiączka, więc zdarzało mi się posiedzieć dłużej na toalecie. Wiedziałam, że wejdą, więc gdy słyszałam kroki, czekałam, aż to zrobią, i dopiero później zmieniałam tampon. Zachowywali się tak głównie na początku pobytu, z czasem trochę wyluzowali, już tak nie kontrolowali. Rozumiałam, że teoretycznie mogłam coś sobie zrobić w tej toalecie, ale czułam, że to bardzo narusza moją prywatność. Ale cóż, nie chciałam narzekać, tylko zacisnąć zęby, przyzwyczaić się, jak działa to miejsce, i odczekać ten cholerny tydzień…
***
– Ładowarki! Zapraszam wszystkich! – rozległ się donośny krzyk pielęgniarza wchodzącego właśnie na korytarz. Zaglądał także do niektórych salek i dodatkowo powtarzał komunikat konkretnym osobom.
Ludzie zaczęli się wyłaniać z pokojów. Niektórzy powoli i nieufnie, inni wręcz wybiegając, żeby ustawić się na samym początku kolejki. Zaczął się rumor, przepychanie, ale nie wyniknęło z tego jakieś większe zamieszanie. Gdy kolejka powoli się zamykała, podeszłam do pokoju, w którym był pielęgniarz z całym stosem ładowarek. Telefony były wszędzie. Podłączyłam swój i wyszłam. Ruszyłam szybkim krokiem do łóżka, czułam na sobie wzrok ludzi, nie dziwiłam się, nowa osoba zawitała w ich progi.
Gdy na dużym zegarku na środku jadalni była już północ, a część ludzi nadal krążyła zamyślona po korytarzu, zdecydowałam, że pójdę zapytać o nich do pokoju lekarskiego. Czułam się jak nowe zwierzę w zoo, ten mało popularny gatunek, który jest wystawiony i każdy przechodzień musi podejść, by go zobaczyć. Chciałam po tych wszystkich stresujących sytuacjach mieć chociaż odrobinę prywatności, na chwilę się ukryć przed całym światem, a było wręcz odwrotnie. Zewsząd dobiegały do mnie dźwięki, z którymi ciężko było wytrzymać. Kroki, kroki, wszędzie te kroki, tupanie koło mojej głowy doprowadzało mnie do szału. Pacjenci rozmawiali między sobą, często także mówili sami do siebie, co budziło we mnie dodatkowy niepokój.
Nie mogłam już wysiedzieć w łóżku. Wstałam z łóżka i ruszyłam. Gdy dotarłam do pomieszczenia, w którym przesiadywał personel medyczny, początkowo myślałam, że nikogo tam nie ma. Pielęgniarz siedział schowany w pokoju obok, najwidoczniej przysypiał.
– Mam jedno pytanie… – zaczęłam niepewnie. – Obowiązuje tutaj jakaś godzina nocna? Oni w ogóle chodzą spać? Nie chcę, żeby to zabrzmiało źle, ale ja nie usnę, jak będą mi cały czas chodzili nad głową – powiedziałam zawstydzona, ale jednocześnie trochę poirytowana nową sytuacją.
– Chodzą, chodzą – zaśmiał się pielęgniarz. – Zaraz ich pognam do łóżek.
– Dzięki – odpowiedziałam i szybko wyszłam z pokoju, prawie zderzając się z jednym mężczyzną.
Był bardzo wysoki, sięgałam mu mniej więcej pod pachę, dodatkowo szczupły, wręcz wychudzony. Wytrwale królował na korytarzu wśród spacerowiczów. Spojrzał na mnie z wyrzutem i pewnego rodzaju oceną. Jego wzrok mówił: „I co? Czujesz się spełniona, że na nas nakablowałaś?”. Tak, tak się wtedy czułam…
Gdy wróciłam do łóżka, mój organizm w końcu się zbuntował i padł. Zmęczenie po całym dniu zderzyło się z ogromną ścianą stresu. Może byłam dorosła, ale czułam się jak dziecko pośród tych wszystkich czynności, jak zagubione dziecko, które musi wiedzieć, jak się zachować w nowych sytuacjach. I najzwyczajniej w świecie tego nie potrafiłam. Było to dla mnie duże wyzwanie. Nawet gdy większość pacjentów pochowała się do pokoi, nie potrafiłam długo usnąć. Leżałam strasznie zmęczona. Nie wiem, kiedy odpłynęłam.
Odkąd pamiętam, miałam bardzo lekki sen, każdy najmniejszy odgłos mnie rozbudzał. Spałam niczym pies, który cały czas czuwa, żeby w razie niebezpieczeństwa być gotowym do obrony. Tej nocy miałam specyficzny sen, który doskonale pamiętałam od razu po przebudzeniu. Pojawiła się w nim postać, od razu rozpoznałam w niej matkę, była podenerwowana, chodziła w kółko, jakby czegoś szukała, być może na kogoś czekała. Mijał czas, ale nikt nie nadchodził. Powoli do pokoju wlała się fala szarości, a wraz z nią druga postać, początkowo nie mogłam jej poznać. Po chwili zaczęła się kłócić i szarpać z matką. Chciałam pójść, pomóc matce, ale nie potrafiłam się podnieść z miejsca. Z całych sił chciałam się wyrwać, ruszyć nogą, ręką, ale nic… Jakby coś mocno mnie trzymało i nie chciało puścić. Po pewnym czasie zaczęłam rozpoznawać drugą osobę, był to niestety mój ojciec. Szala wygranej przechodziła na jego stronę, matka już ledwo dawała radę, było jej bardzo ciężko. W moim ciele szalały ogromne emocje, nie mogłam ich uspokoić… Gdy ojciec miał zrobić ostatnie uderzenie, które miało dobić już konającą matkę, wtedy się obudziłam. Byłam cała zlana potem, sen wzbudził we mnie wstrząsające emocje…
Nad ranem dobiegł do mnie donośny krzyk pani kucharki:
– Śniadanie! Zapraszam na śniadanie! – powtarzała.
Domyślałam się, że nie będzie to normalny dzień, za dużo nieznanego. Jednak z innej strony byłam bardzo ciekawa nowego miejsca, a zwłaszcza tych wszystkich ludzi…Rozdział 2 – Szpital Psychiatryczny, czyli to tajemnicze miejsce, o którym się nie mówi, pełne obłąkanych ludzi, takich jak ja …
Mia
Choć jesteśmy różni, każdy ma swój świat,
to nas jednak łączy, w głowie „czegoś” brak.
Nie można powiedzieć, że jesteśmy dziwni,
lecz po prostu inni, trochę wyjątkowi.
Każdy tu przez życie idzie swoim torem,
niektórzy na skróty, niektórzy slalomem.
Choć ta droga jest tu wyboista,
swoim tempem, na swój sposób
pniemy się, by minąć zgliszcza.
Chociaż nasze zachowanie różni się od normy,
Żyjemy, jak potrafimy, staramy się być dobrzy…
Poranki nie należą do najłatwiejszych, przynajmniej w moim odczuciu. Zaczyna się dzień, jednak wiążą się z tym kolejne obowiązki i wyzwania, którym trzeba stawić czoło. Tutaj mogłam odpocząć od normalnego życia, zagłębić się w swoją psychikę i uspokoić. Teoretycznie. Łatwiej jest jednak, gdy wiesz, co cię czeka…
Do ciemnego korytarza powoli wbiegała fala dziennego światła, ukazując biel pomieszczenia. Za oknem panował mroźny styczniowy poranek, przez kraty w oknach zaczęły wpadać mgliste promienie słońca. Pomimo iż panowała zima, słońce nie próżnowało, od rana zakradało się do okien budynków. Na szybach układały się różnorakie wzory stworzone przez mróz. Cały szpital psychiatryczny ogarnął dzień, nowy dzień, którego znaczenie w tym miejscu zanikało. Nakładał się na kolejny i tak w kółko, nikt nie przywiązywał do niego uwagi, bo każdy wyglądał tak samo… Śniadanie, później kolejka po leki, obiad, ewentualne odwiedziny członków rodziny, kolacja. Tak dzień w dzień. Noc w noc. Wszystko grało jak w zegarku.
– Śniadanie! – zawołała kobieta, gdy na zegarku wybiła ósma rano. Głos był na tyle głośny, że zapewne bez problemu dotarł do najgłębszych zakątków szpitala.
Powoli zaczęłam się zwlekać z łóżka. Czułam zmęczenie, ciężko było mi wstać, co dla przeciętnej dwudziestoczterolatki nie powinno być wyzwaniem. Szło to wręcz dość topornie. Tej nocy praktycznie wcale nie zmrużyłam oka, ponownie śniła mi się rodzina. Ostatnio sny związane z tą tematyką dość często mnie prześladowały. Koszmar utkwił mi w pamięci do takiego stopnia, że nawet po przebudzeniu przez chwilę myślałam, czy to się wydarzyło naprawdę. To był jeden z tych snów, z których marzysz się obudzić, ale nie potrafisz, nie ważne, jak się starasz, jak mocno próbujesz. Tkwisz w nim niczym przywiązany do łóżka.
Tłum ludzi ruszył w stronę jadalni. Podążyłam za nimi.
_Dzisiaj będzie dobry dzień_, próbowałam sobie wmówić.
Do pomieszczenia wpływały przyjazne promienie słońca, ukazując tych wszystkich zaspanych ludzi. Ustawiłam się za nimi w kolejce do okienka, gdzie wydawali posiłki. W zasadzie byłam bardzo głodna, na SOR-ze mało co jadłam, liczyłam, że tutaj jedzenie będzie choć trochę lepsze. Stoliki przy stołówce bardzo szybko się zapełniały. Nie wiem, ilu tu było pacjentów, ale mniej więcej około dwudziestu. O ile wszyscy wyszli jeść. Mała salka wypełniona była po brzegi. Część z nich stała w kolejce, pozostali siedzieli przy stolikach. Ta stołówka różniła się jednak od innych, tych, które można spotkać w szkole czy pracy, brakowało tam rumoru, głosów czy rozmów. Panowała niekomfortowa, bezwzględna oraz śmiertelna cisza, która obezwładniała całe pomieszczenie.
Gdy nadeszła moja kolej, wzięłam przygotowany talerz, który podała mi pani z kuchni. Na nim były dwie kromki chleba, kawałek masła w kostce, dwa plasterki szynki i sera oraz pół pomidora, do tego podawali herbatę. Jak się później mogłam zorientować, było to tutejsze przeciętne śniadanie, czasami pomidor zamieniali na ogórka kiszonego lub zamiast herbaty dostawaliśmy mocno rozwodnioną kawę.
Kiedy odbierałam posiłek, chwilę się zawahałam.
– A mogę poprosić jakieś sztućce? – zapytałam.
– Tam. – Kobieta wskazała ruchem głowy stojący obok pojemnik z łyżkami.
– A jakiś widelec albo nóż? – rzuciłam w zasadzie głupio, ale od razu nasunęło mi się to pytanie, więc odruchowo je zadałam.
– Noża pani chce? No taaa, i co jeszcze? – Zaśmiała się.
W zasadzie nie dziwiłam się jej, pacjent w szpitalu psychiatrycznym prosi o nóż jak gdyby nigdy nic. W ogóle o tym nie pomyślałam…
– Dobra, to pokroję tego pomidora łyżką – odpowiedziałam cicho.
Podeszłam w róg salki, gdzie stały plastikowe kubeczki z herbatą. Zwróciłam uwagę, że tutaj wszystko było plastikowe, nie można było wnosić nic szklanego, ostrego ani niczego, czym można było sobie zrobić krzywdę. Usiadłam przy pierwszym wolnym stoliku. Gorąca herbata była idealnym rozwiązaniem. Potrzebowałam się rozgrzać w ten mroźny poranek, dodatkowo otulony chłodnymi spojrzeniami przyglądających się pacjentów.
Z rozmyślań wyrwał mnie męski głos dochodzący zza moich pleców, lekko się wzdrygnęłam na dźwięk z tak bliskiej odległości:
– Można?
Odwróciłam głowę, stał tam mężczyzna w średnim wieku, wyglądał na około czterdzieści, może czterdzieści pięć. Miał na sobie dżinsy oraz ciepły sweter, czym wyróżniał się od innych pacjentów, którzy chodzili w piżamie, ewentualnie w luźnych dresach.
– Jasne – odpowiedziałam szybko, nie chcąc wchodzić w dodatkowe rozmowy.
– Nowa jesteś? – zapytał, siadając naprzeciwko.
– Tak – odparłam, zerkając kątem oka na przybysza.
– Maks jestem – powiedział, lekko się przy tym uśmiechając.
– Mia.
Jednak nie tylko wygląd różnił go od innych pacjentów, ponieważ jako jeden z nielicznych tutaj potrafił się uśmiechać. Rozejrzałam się po stołówce, każdy posępnie oraz w ciszy siedział przy stolikach. Maks cały czas się uśmiechał, jakby miał za chwilę wybuchnąć śmiechem. Nie wiedziałam, jak się zachować, spuściłam wzrok na talerz.
– Czemu tu jesteś? – Mężczyzna przerywał ciszę przy stole.
– Y-yy – zająknęłam się. Nie byłam pewna, czy powiedzieć mu prawdę, bałam się o tym mówić obcym ludziom, jednak nie potrafiłam kłamać. – Jestem po próbie samobójczej… – dodałam szybko.
Mężczyzna przez chwilę się we mnie wpatrywał, chciał najwidoczniej złapać kontakt. Jednak twardo nie podnosiłam wzroku. Nie lubiłam być obserwowana, czułam się wtedy bardzo niekomfortowo.
– A ty czemu tu jesteś? – Chciałam przenieść rozmowę w jego stronę.
– A, długa historia – odparł. – Groziłem bronią jednemu człowiekowi, zawieźli mnie na policję, a później tutaj. Ale to nic takiego, już dawno mieliśmy konflikt, sam mnie sprowokował – tłumaczył się, widząc moją nietęgą minę.
– Okej. Ważne, że nic się nie stało. – Nie wiedziałam, co odpowiedzieć na taką historię.
– No tak – kontynuował. – Już kiedyś mu groziłem, teraz znowu i dlatego wezwał policję – powiedział to z taką powagą, jakby uważał, że właśnie sprostował sytuację.
W tle co jakiś czas dobiegały pojedyncze krzyki wydobywające się z głębi szpitala. Moim zdaniem były to najgorsze dźwięki, które kiedykolwiek ujrzały światło dzienne, krzyki cierpiących ludzi. Przerażały do kości. Gdy emocje obezwładniały duszę i ciało cierpiącego, musiały się z niego wydobyć. Być może po to, by ulżyć, prosić o pomoc, a może po prostu dlatego, żeby zająć się czymś i nie zwariować. Domyślam się, że niestety w szpitalu psychiatrycznym będą one normą. W tym miejscu były to najczęściej krzyki osób zmagających się z ciężkimi chorobami, które nie wierzyły, że jeszcze kiedykolwiek wyzdrowieją. Pacjentów z najcięższymi chorobami. Pożerały ich: lęk, emocje, przygnębienie i wewnętrzne głosy. Gdy słyszałam te krzyki, też miałam ochotę krzyczeć, czułam, że lęk i smutek dobijają moje ciało. Być może chociaż trochę by mi wtedy ulżyło…
– Wszystko w porządku? – zapytał Maksymilian, widząc moje przerażone, uciekające w przestrzeń spojrzenie.
– Tak. Chyba już się najadłam… – odpowiedziałam, lekko odsuwając plastikowy talerz.
– Mogę opowiedzieć ci pewną historię, ale pewnie mi nie uwierzysz…
Widać było, że chciał się wygadać, porozmawiać z kimś.
– Nie no, powiedz – zaproponowałam.
Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale uśmiech nie schodził z jego twarzy, przez co miałam ochotę posłuchać jego historii.
_Być może poprawi mi to jakoś humor_, łudziłam się.
– Jadłem kiedyś śniadanie z Angeliną Jolie – rzucił z lekkim uśmiechem.
– Jak to? – Domyślałam się, że żartuje, byłam ciekawa, co dalej powie.
– Normalnie – powiedział z poważną miną. – Mało kto wie, ale jestem reżyserem. Kręcę filmy w Hollywood – wytłumaczył, po czym wybuchnął niekontrolowanym śmiechem.
– Okej… – odparłam po chwili zastanowienia, analizując w głowie, o co mu dokładnie chodziło. – A ja z Bradem Pittem – dodałam z uśmiechem.
Może jakby nie to miejsce, w którym się znajdowaliśmy, to pomyślałabym, że po prostu ma takie poczucie humoru.
– Wiedziałem, że nie uwierzysz… ale mówię prawdę. Trudno, nikt mi tu nie wierzy – skwitował, obserwując moją reakcje na historię.
– I jak było na tym śniadaniu? – Zerknęłam na niego, sama nie wiedziałam, czemu kontynuuje ten temat.
– Fajnie, było fajnie, była taka piękna. – Rozmarzył się. – To śniadanie było w Hollywood po tym, jak nagrywaliśmy jeden z większych filmów. Niedługo ma wyjść, to będzie hit – mówił, nakręcając się. – Ale na razie nie mogę nic więcej powiedzieć, no wiesz, tajemnica zawodowa.
– No jasne – przytaknęłam, popijając smętną herbatę.
Gdy w szpitalu spotkałam osobę z zaburzeniem, jakim jest mitomania, zaczęłam się zastanawiać, czym ona jest. To rodzaj zaburzenia, w którym samemu się nie wie, czy ktoś żartuje, czy faktycznie wierzy w to, co mówi. Tacy ludzie starają się wprowadzać bajki w życie, zmyślając nierealne historie. Mniej szkodliwe jest to, gdy, nikt w nie nie wierzy. Gorzej, gdy mitomania jest na tyle nasilona, że człowiek traci poczucie między światem realnym a wyimaginowanym w głowie. Stara się wtedy wmówić światu, że to prawda. Jeszcze gorzej jest, gdy tak zmanipuluje ludzi, że uwierzą w te odrealnione historie.
Mitomania, inaczej zwana jako zespół Delbrücka, to zaburzenie psychiczne, które objawia się patologiczną skłonnością do opowiadania wyolbrzymionych historii na swój temat, używając licznych niedopowiedzeń, a także totalnie zmyślonych opowieści, gdzie siebie ustawia się w centrum uwagi. Do przyczyn tego zaburzenia można zaliczyć między innymi czynniki fizyczne, takie jak urazy mózgu, oraz psychiczne, jak przeżyte w przeszłości traumy czy nieprawidłowe wzorce w wychowaniu dziecka, na przykład obecność patologicznego kłamania wśród rodziców czy najbliższych.
To zaburzenie zaczyna się już od dzieciństwa. Jedną z umiejętności nabywaną przez dzieci w trakcie rozwoju jest zdolność do kłamania. Dzieci kłamią, żeby na przykład ukryć, że zrobiły coś wbrew zakazom rodziców czy żeby się pochwalić czymś, czego nie zrobiły, by uzyskać uznanie wśród rówieśników. Czasami niestety się zdarza, że zdolność ludzi do mówienia nieprawdy wyjdzie spod kontroli i nabiera patologicznego charakteru, przekraczając w ten sposób obowiązujące normy społeczne.
– Leki! – Głośny krzyk jednej z pielęgniarek wyrwał mnie z rozterek, był donośny i stanowczy.
Maksymilian wstał od stołu i skierował się w stronę gabinetu lekarskiego. Podążyłam za nim. Tuż za nami ruszyli także inni pacjenci. Gabinet był w połowie korytarza, to tam głównie przesiadywali lekarze i pielęgniarki. W pomieszczeniu znajdowały się ogromne szafki z lekami, zamykane na klucz, skromne łóżko szpitalne oraz biurko, na którym stał monitor. Ukazywał on widok z kamer z oddziału, na szarym ekranie można było dostrzec poruszające się powoli postaci.
Tłum ustawił się w długą kolejkę, na której początku stała starsza, postawna pielęgniarka kierująca całym oddziałem. Maksymilian, stojący przede mną, odwrócił się w moją stronę, po czym nachylił, aby móc mi swobodnie szepnąć na ucho:
– Dzisiaj znowu ta Helena… – Przewrócił oczami, wskazując w ten sposób na swoje niezadowolenie.
– Co z nią? – zapytałam, zerkając w stronę kobiety, która od razu rzuciła mi gniewne spojrzenie. Szybko odwróciłam wzrok.
– Dziwna jest, krzykliwa, nawet pożartować z nią nie można – wyszeptał.
Helena miała lekką nadwagę oraz niezbyt miły wyraz twarzy, podkreślony delikatnym wąsem. Trzymała plastikowe pudełeczko podzielone na małe kwadraciki, w których znajdowały się: imiona i nazwiska pacjentów oraz małe kubeczki z lekami dla nich przeznaczonymi.
Początkowo kolejka szła dość sprawnie, jednak zatrzymała się nagle na jednej dziewczynie. Była to chyba najmłodsza osoba na tym oddziale dla dorosłych, wyglądała na maksymalnie osiemnaście lat. Miała na sobie kolorową piżamkę, która dodawała jej uroku, jednak definitywnie odejmowała lat.
– Kto to? – zapytałam Maksymiliana, zerkając na trzęsącą się dziewczynę.
– Maja – odpowiedział szybko. – Została niedawno przeniesiona z oddziału dziecięcego.
– Wygląda na przestraszoną – rzuciłam ciche spostrzeżenie, widząc jej przerażone oczy. – Chyba się nie może odnaleźć w nowym miejscu.
– Taaa, ma pokój z takimi starszymi paniami. Tam na końcu – tłumaczył, wskazując ruchem głowy w kierunku korytarza. – Raczej siedzi sama, tylko matka ją codziennie odwiedza, mało z kim rozmawia.
Rozmowę przerwał nam donośny głos Heleny. Starsza pielęgniarka odezwała się do Mai, a cisza zawładnęła całym szpitalem. Nikt nawet nie śmiał drgnąć. Wpatrywaliśmy się tylko bezwstydnie w Helenę oraz przestraszoną dziewczynę.
– Proszę wziąć leki – powiedziała, przeszywając wzrokiem zdezorientowaną Maję. – W tej chwili! – ponagliła.
– Kiedy przyjdzie moja mama? – zapytała drżącym głosem dziewczyna.
– Nie wiem, ale leki musisz brać, zrób to dla mamy.
– Nie chcę. – Maja zaczęła płakać.
– W tej chwili, bo będziemy rozmawiać inaczej. – Kobieta zmieniła już lekko ton.
Gdy dziewczyna nie odpowiedziała, pielęgniarka siłą przeciągnęła ją na bok, po czym powiedziała jej coś na ucho. Była o wiele silniejsza, popchnęła dziewczynę jak małą laleczkę, po czym wepchnęła jej do ręki pudełeczko z lekami.
Kiedy Maja połknęła leki, zwróciła się do wszystkich pacjentów:
– Jeśli nie będziecie chcieli współpracować, nie będziecie brać leków, to będziemy zmuszeni zapiąć was w pasy. Nie zamierzam się tu z wami patyczkować, macie się potrafić zachować – ostrzegła stanowczym głosem, który odbił się echem po całym szpitalu.