Lista życzeń - ebook
Lista życzeń - ebook
Poppy wiedzie szczęśliwe życie z mężczyzną swoich marzeń. I nagle wszystko się zmienia. Ludzie patrzą na nią z litością, szepczą za jej plecami jedno słowo: „wdowa”.
Po kilku latach od tragicznej śmierci Jamiego Poppy odnajduje jego urodzinową listę życzeń i postanawia zrealizować wszystkie marzenia, których jej mąż nie zdążył spełnić – bo, kto wie, może dzięki temu wreszcie otrząśnie się z bólu i odzyska grunt pod nogami?
Jedno z zadań stawia na jej drodze Cole’a – policjanta, który owej pamiętnej nocy przyniósł jej straszną wiadomość o śmierci Jamiego. Cole nigdy nie zapomniał Poppy. Czy to właśnie on obudzi w niej uczucia i pomoże otworzyć nowy rozdział w życiu?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-464-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Poppy! – Jamie zajrzał do kuchni.
Uśmiech na jego twarzy jak zwykle sprawił, że moje serce zatrzepotało. Trwałam w tym stanie, odkąd go poznałam przed pięcioma laty.
Wpadliśmy na siebie pierwszego dnia na drugim roku studiów na MSU¹. Dosłownie. Obładowana książkami, notatnikami oraz informatorami z programem nauczania wychodziłam z wykładu z ekonomii. Jamie, zbyt zajęty gapieniem się przez ramię na hożą blondynę, nie zauważył mnie w drzwiach sali. Kiedy oprzytomnieliśmy po zderzeniu, pomógł mi pozbierać się z podłogi. Gdy nasze dłonie się zetknęły, blondyna w jednej chwili odeszła w niepamięć.
Tego dnia poznałam mojego wymarzonego mężczyznę.
Mojego męża.
Jamesa Sawyera Maysena.
– Zgadnij co?
– Co? – Zachichotałam, kiedy mnie podniósł i posadził na blacie, stając między moimi nogami.
Był taki podekscytowany. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, gdy widziałam błyski w jego oczach.
– Właśnie dodałem kilka punktów do mojej urodzinowej listy. – Z triumfem wyrzucił zaciśniętą pięść w powietrze. – To najlepsze z moich pomysłów.
– Och. – Zmarkotniałam. – Błagam, powiedz mi, że te nie są niezgodne z prawem.
– Nie są. A poza tym powiedziałem ci, że ten z alarmem przeciwpożarowym wcale nie musi być nielegalny. Być może będę musiał w pełni zasadnie uruchomić alarm, zanim skończę czterdzieści pięć lat.
– Lepiej, żeby tak było. Nie mam zamiaru wyciągać cię z aresztu tylko dlatego, że chcesz odhaczyć coś na tej swojej zwariowanej liście.
Urodzinowa lista Jamiego stanowiła jego ostatnią obsesję. Zaczął ją spisywać kilka tygodni temu, zainspirowany jakimś sitcomem. Od tej pory co chwilę wpadał na jakiś – w jego mniemaniu – świetny pomysł. Mnie jednak niektóre z tych planów wydawały się raczej niedorzeczne niż świetne.
Dla Jamiego było to coś w rodzaju bucket list – listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Tyle że zamiast zadań do wykonania na emeryturze Jamie zapisywał to, co zrobi przed każdymi urodzinami. Nie chciał stawiać czoła trudnym wyzwaniom, gdy będzie miał już za sobą całe życie. Wolał odhaczać kolejne punkty co roku. Do tej pory przygotował listę sięgającą niemal pięćdziesiątych urodzin.
Mieliśmy naszą małżeńską bucket list – zawierała miejsca, które chcieliśmy wspólnie zwiedzić, rzeczy, które pragnęliśmy razem zrobić. Urodzinowa lista była czym innym. Należała tylko do Jamiego. Wypełniał ją jedynie własnymi marzeniami.
I choć mogłam narzekać na jakieś ryzykowniejsze albo wariackie plany, samą ideę listy popierałam całym sercem.
– No to co dziś dodałeś?
Uśmiechnął się.
– Najlepszy jak dotąd pomysł. Słuchaj. – Podniósł ręce i rozłożył je szeroko, jakby chciał obramować niewidzialny afisz. – Zanim skończę trzydzieści cztery lata, chcę zaliczyć kąpiel w basenie pełnym zielonej galaretki.
– Okej. – Uśmiechnęłam się, w żaden sposób nieprzekonana, że to naprawdę najlepszy jak dotąd pomysł, ale taki był Jamie. – Dlaczego galaretki? I dlaczego zielonej?
– Nie sądzisz, że będzie zajebiście? – Poruszył się między moimi nogami, po czym opuścił ramiona i uśmiechnął się jeszcze szerzej. – To jedna z tych rzeczy, które każdy dzieciak chciałby zrobić, ale żaden rodzic by mu na to nie pozwolił. Pomyśl, ile byłoby z tym zabawy. Mógłbym się w niej kokosić, ugniatać ją palcami rąk i stóp. A galaretka jest zielona…
– Bo to twój ulubiony kolor – skończyłam, zaskoczona, że w ogóle zadałam to pytanie.
– No i co o tym myślisz?
– Szczerze? Totalny bajzel. Poza tym galaretka farbuje. Przez tydzień będziesz wyglądał jak ufoludek.
Wzruszył ramionami.
– Nie przeszkadza mi to. Moi uczniowie uznają, że jestem spoko. A poza tym mam kogoś, kto pomoże mi doprowadzić się do porządku.
– Nie da się ukryć.
Z miłości do niego pomogłabym mu wyszorować skórę, aż wróciłby jej normalny odcień, i uprzątnąć basenik wypełniony zieloną galaretką. Niektóre pomysły z listy Jamiego wydawały mi się dziwne, ale skoro miało mu to sprawić radość, nie widziałam problemu, by wziąć udział w ich realizacji. Przez następne dwadzieścia pięć lat – albo jak długo by zechciał – trwałabym przy nim, podczas gdy on odhaczałby kolejne punkty.
– Co jeszcze dziś dodałeś?
Objął mnie w talii i nieco się przysunął.
– W zasadzie to dodałem jedną rzecz i od razu ją odhaczyłem. Na moje dwudzieste piąte urodziny. Napisałem list do siebie za dziesięć lat.
– Słodkie. – Gdybym miała urodzinową listę, ukradłabym ten pomysł dla siebie. – Mogę go przeczytać?
– Pewnie. – Uśmiechnął się. – Gdy tylko skończę trzydzieści pięć lat.
Ściągnęłam brwi, ale Jamie wygładził zmarszczki pocałunkiem.
– Muszę załatwić parę spraw. Potrzebujesz czegoś?
„Parę spraw”. Jaaasne. Następnego dnia przypadała pierwsza rocznica naszego ślubu. Mogłam się założyć, że „parę spraw” tak naprawdę oznaczało wyprawę po prezent dla mnie. Jamie zawsze robił zakupy na ostatnią chwilę – w dniu Wigilii albo dzień przed moimi urodzinami. Mój prezent dla niego od dwóch miesięcy czekał ukryty w pralni.
Ale zamiast wypominać mu wieczne zwlekanie ze wszystkim, tylko skinęłam głową.
– Tak, jeśli możesz. Mógłbyś zajrzeć do sklepu z alkoholami? – W ramach świętowania rocznicy zaprosiliśmy gości na wiosenne grillowanie, ale z mocniejszych trunków mieliśmy tylko ulubioną tequilę Jamiego.
– Kotku, mówiłem ci, nie potrzebujemy żadnych wymyślnych drinków. Kup jutro piwo w spożywczym, zrobimy u-booty.
– A ja, kochanie, mówiłam ci, że nie każdy lubi u-booty.
– Oczywiście, że każdy je lubi. To imprezowa klasyka.
Przewróciłam oczami i się roześmiałam.
– Nie urządzamy studenckiej balangi. Jesteśmy już dorośli i możemy sobie pozwolić na różnorodność. Przynajmniej kup likier do margarity.
– Dobra – mruknął. – Masz listę?
Przytaknęłam, ale kiedy chciałam zeskoczyć z blatu, nie pozwolił mi na to.
– Mogę cię o coś zapytać? – zagadnął poważnym tonem, marszcząc brwi.
– Oczywiście.
– Jesteśmy małżeństwem od niemal roku. Co najbardziej ci się podoba w byciu moją żoną?
Odgarnęłam jasne włosy, które zasłoniły jego niebieskie oczy.
– Najbardziej podoba mi się to, że mogę mówić, że jestem twoją żoną – odparłam bez wahania. – Za każdym razem czuję z tego powodu dumę. Tak jak wtedy, gdy jesteśmy w twojej szkole i podchodzą do mnie rodzice, żeby powiedzieć, jak bardzo ich dzieci lubią twoje zajęcia. Jestem taka dumna z tego, że jesteś mój.
Napięcie widoczne do tej pory na jego twarzy w jednej chwili zniknęło.
Nie byłam pewna, co sprowokowało to pytanie, ale miało ono sens. Zwłaszcza tego dnia, w wigilię naszej rocznicy.
Jamie cofnął się, ale złapałam go za kołnierzyk koszuli i z powrotem przyciągnęłam do siebie.
– Chwilunia. Teraz twoja kolej. Co ci się najbardziej podoba w naszym małżeństwie?
Uśmiechnął się krzywo.
– Że codziennie się ze mną kochasz. – Zarechotał, zadowolony z siebie.
– Jamie! – Uderzyłam go lekko w pierś. – Bądź poważny.
– Jestem poważny. O, i to, że dla mnie gotujesz. I że robisz za mnie pranie. Poważnie, kotku. Jestem ci za to niezmiernie wdzięczny.
– Żarty sobie stroisz?
Skinął głową i uśmiechnął się szeroko.
– Najbardziej podoba mi się, że to właśnie ja mogę obserwować, jak z dnia na dzień stajesz się piękniejsza.
Moje serce zatrzepotało.
– Kocham cię, Jamie Maysenie.
– Ja też cię kocham, Poppy Maysen.
Pochylił się i musnął moje wargi swoimi, drażniąc je przez króciutką chwilkę językiem, a potem się cofnął.
– Przyniosę ci listę zakupów. – Zeskoczyłam z blatu i sięgnęłam po przygotowaną wcześniej karteczkę.
– Okej. Zaraz wracam. – Wcisnął notatkę do kieszeni, pocałował mnie w czubek głowy i wyszedł.
Minęły trzy godziny, a on nie wrócił. Ilekroć dzwoniłam na jego komórkę, słyszałam sygnał, a potem włączała się poczta głosowa. Usiłowałam ignorować nerwowe ściskanie w żołądku. Po prostu robi zakupy. Jeszcze chwila i będzie w domu, i pójdziemy na obiad. Znając Jamiego, stracił poczucie czasu albo wpadł na kumpla i teraz siedzą przy piwie.
Wszystko jest w porządku.
Godzinę później wciąż go nie było.
– Jamie – zostawiłam wiadomość. – Gdzie jesteś? Robi się późno, a mieliśmy iść na obiad. Zgubiłeś telefon czy co? Wróć do domu albo oddzwoń. Zaczynam się martwić. – Rozłączyłam się.
Krążyłam po kuchni. Wszystko jest w porządku. Wszystko jest w porządku.
Minęła kolejna godzina. Zdążyłam zostawić mu jeszcze pięć wiadomości i obgryźć wszystkie paznokcie.
Minęła kolejna godzina. Zostawiłam piętnaście kolejnych wiadomości i zaczęłam obdzwaniać szpitale.
Szukałam numeru policji, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Rzuciłam telefon na sofę w salonie i pobiegłam do przedsionka, ale widząc przez przeszklenie mundur, na sekundę zastygłam w bezruchu. Żołądek podszedł mi do gardła. Boże, niech wszystko będzie w porządku.
Otworzyłam drzwi i wyszłam na ganek.
– Dzień dobry.
Policjant był poważny, idealnie wyprostowany, ale zielone oczy zdradzały prawdę. Nie chciał pukać do moich drzwi, tak jak ja nie chciałam go widzieć na moim ganku.
– Dzień dobry. Pani Poppy Maysen?
– Tak – wydusiłam z siebie, nim poczułam żółć w gardle.
Policjant lekko się rozluźnił.
– Pani Maysen, obawiam się, że przynoszę złą wiadomość. Czy zechciałaby pani wejść do środka i usiąść?
Pokręciłam głową.
– Chodzi o Jamiego?
Przytaknął. Czułam tak silny ucisk w klatce piersiowej, że nie mogłam oddychać, moje serce waliło jak oszalałe, aż rozbolały mnie żebra.
– Po prostu… Niech pan po prostu to powie – szepnęłam.
– Czy jest pani sama? Mogę po kogoś zadzwonić?
Znów pokręciłam głową.
– Niech pan powie. Proszę.
Odetchnął głęboko.
– Z przykrością muszę panią poinformować, pani Maysen, że pani mąż nie żyje.
Nic nie było w porządku.
Policjant jeszcze coś mówił, ale jego słowa zagłuszył huk mojego serca, które pękło z rozpaczy.
Niewiele pamiętam z tamtego wieczoru. Pamiętam, że przyszedł do mnie brat. Pamiętam, że zadzwonił do rodziców Jamiego, by powiedzieć im, że ich syna nie ma już wśród żywych – że został zabity podczas napadu na sklep monopolowy.
Pamiętam, że też chciałam umrzeć.
I pamiętam, że przez cały ten czas siedział przy mnie ten policjant.ROZDZIAŁ 1
30. urodziny: kupić Poppy restaurację
Poppy
Pięć lat później…
– Gotowa? – zapytała Molly.
Rozejrzałam się po sali z uśmiechem.
– Tak. Tak myślę.
Moja restauracja miała zadebiutować następnego dnia. Marzyłam o tym od dziecka, a Jamie dzielił ze mną to marzenie. I teraz miało się spełnić.
The Maysen Jar² – najnowsza restauracja w Bozeman w stanie Montana – mieścił się w dawnym warsztacie samochodowym. Przekształciłam zaniedbany, opuszczony budynek w moją przyszłość. Zniknęły powalane olejem cementowe podłogi. Zastąpił je parkiet z orzesznika ułożony w jodełkę. Zniknęła obskurna brama garażowa. Teraz gości witał rząd okien ciągnących się od sufitu do podłogi i podzielonych czarnymi szprosami. Usunięto kumulujące się przez dekady kleiste smary, brud i tłuszcz. Wyczyszczone ściany z czerwonej cegły odzyskały dawną świetność. Wysoki industrialny sufit lśnił świeżą bielą. Żegnajcie, klucze nasadowe i oczkowe, witajcie łyżki i widelce!
– Tak sobie myślałam… – Molly po raz czwarty wyrównała karty z menu. – Powinnyśmy zadzwonić do radia, dowiedzieć się, czy nie zrobiliby krótkiej audycji czy czegoś o otwarciu. Mamy reklamę w gazecie, ale radio też mogłoby się przydać.
Uporządkowałam słoik z długopisami przy kasie.
– Dobrze. Zadzwonię jutro.
Stałyśmy ramię przy ramieniu za ladą z tyłu sali. Nie mogłyśmy usiedzieć w miejscu – poprawiałyśmy rzeczy, których nie trzeba było poprawiać, i przeorganizowywałyśmy te, które już kilkakrotnie zostały przeorganizowane. W końcu powiedziałam na głos coś, co obie czułyśmy.
– Niepokoję się.
Molly sięgnęła po moją dłoń.
– Poradzisz sobie. To twoje marzenie. A ja będę wspierać cię na każdym kroku.
Oparłam się na jej ramieniu.
– Dziękuję. Za wszystko. Za to, że pomogłaś mi to rozkręcić. Że zgodziłaś się zostać menedżerką. Bez ciebie nie dałabym rady.
– Pewnie, że dałabyś radę, ale cieszę się, że mogę być częścią tego przedsięwzięcia. – Ścisnęła moją dłoń, a potem puściła ją i przebiegła palcami po blacie z czarnego marmuru. – Chciałam…
Drzwi otworzyły się, w progu stanął starszy mężczyzna o lasce. Rozejrzał się po sali, przebiegł wzrokiem po wypełniających ją czarnych stołach i krzesłach, w końcu dostrzegł mnie i Molly.
– Witam! – zawołałam. – Czy mogę panu w czymś pomóc?
Zsunął szary kaszkiet i wcisnął pod ramię.
– Tylko się rozglądam.
– Pan wybaczy – powiedziała Molly – restauracja będzie czynna dopiero jutro.
Zignorował ją i wolnym krokiem zaczął dreptać główną „alejką”. Lokal nie był duży – niegdysiejszy warsztat miał tylko dwa stanowiska. Od drzwi do lady dzieliło mnie dokładnie siedemnaście kroków. Starszy pan wyglądał, jakby musiał przewędrować całą Saharę. Robił małe kroczki i regularnie przystawał, żeby się rozejrzeć. W końcu dotarł do nas i zajął drewniany stołek barowy naprzeciw Molly.
Gdy jej szeroko otwarte brązowe oczy napotkały moje, wzruszyłam ramionami. Włożyłam w tę restaurację wszystko, co miałam – serce, duszę i zaskórniaki – nie mogłam zniechęcić potencjalnego klienta, nawet jeśli lokal nie jest jeszcze otwarty.
– W czym mogę pomóc?
Mężczyzna sięgnął po leżące obok Molly menu. Pogmerał chwilę w równo ułożonym stosiku, w końcu przysunął jedną kartę do siebie.
Powstrzymałam śmiech, widząc skrzywioną minę przyjaciółki. Wyraźnie świerzbiły ją palce, żeby wyrównać zwichrowaną kupkę, ale powstrzymała się i zamiast tego powiedziała:
– Pójdę dokończyć na zapleczu.
– Dobrze.
Odwróciła się i zniknęła w kuchni. Gdy wahadłowe drzwi się za nią zamknęły, skupiłam się na mężczyźnie, który zdawał się uczyć na pamięć menu.
– Słoiki? – zapytał.
Uśmiechnęłam się.
– Tak, słoiki. Większość potraw serwujemy w słoikach Masona. – Poza kanapkami i śniadaniowymi wypiekami skomponowałam menu z dań, które można podać w słoikach.
Tak właściwie to wpadł na to Jamie. Niedługo po naszym ślubie. Choć zawsze marzyłam, żeby otworzyć restaurację, nie wiedziałam, w czym tak naprawdę chciałabym się specjalizować. Aż do tego wieczoru, kiedy eksperymentowałam z pomysłami, które znalazłam na Pintereście. Zrobiłam pyszny jabłecznik w słoiczkach, a Jamie się w nich zakochał. Resztę nocy spędziliśmy na wymyślaniu pomysłów na restaurację, której motywem przewodnim byłyby słoiki.
Jamie, byłbyś taki dumny z tego miejsca. Poczułam znajome ukłucie, ale zamiast rozpamiętywać przeszłość, skoncentrowałam się na swoim pierwszym kliencie.
– Czy chciałby pan czegoś spróbować?
Nie odpowiedział. Odłożył menu i zapatrzył się w tablicę oraz półki za moimi plecami.
– Zrobiła pani literówkę.
– Mam na nazwisko Maysen, tak jak w nazwie restauracji.
– Hm – mruknął, moja fantazja wyraźnie nie zrobiła na nim większego wrażenia.
– Oficjalne otwarcie nastąpi dopiero jutro, ale może miałby pan ochotę na bezpłatną degustację?
Wzruszył ramionami.
Nie zrażając się brakiem entuzjazmu i zrzędliwością gościa, podeszłam do przeszklonej lodówki obok kasy, wyjęłam ulubiony deser Jamiego i wstawiłam do opiekacza. Potem położyłam serwetkę i łyżkę przed mężczyzną, który wciąż badawczo się wszystkiemu przyglądał.
Ignorując grymas na jego twarzy, czekałam na dzwonek opiekacza. Rozejrzałam się i poczułam, że moje serce pęka z dumy. Jeszcze tego ranka nadawałam pomieszczeniu ostatnie szlify. Wieszałam obrazy, stawiałam świeże kwiaty na każdym stole. Trudno mi było uwierzyć, że to ten sam budynek, do którego weszłam rok temu. Że w końcu udało mi się zamienić smród benzyny na aromat cukru i przypraw. Doszłam do wniosku, że nieważne, co się stanie z restauracją – czy poniesie sromotną klęskę, czy odniesie sukces, o jakim mi się nie śniło – zawsze będę dumna z tego, co udało mi się osiągnąć. Dumna i wdzięczna.
Zrzucenie z siebie brzemienia śmierci Jamiego zajęło mi niemal cztery lata. Tyle czasu trwało, nim spowijająca mnie czarna mgła rozpaczy zaczęła szarzeć. A ten lokal dał mi w ostatnim roku powód do życia. Tutaj nie byłam dwudziestodziewięcioletnią wdową usiłującą znaleźć w sobie siłę, by przetrwać kolejny dzień. Tutaj byłam właścicielką, kobietą interesu. Miałam kontrolę nad swoim życiem i przeznaczeniem.
Dzwonek opiekacza wyrwał mnie z zadumy. Włożyłam rękawicę kuchenną i wyjęłam słoiczek, pozwalając, by owionął mnie aromat jabłek, masła i cynamonu. Sięgnęłam do zamrażarki po moje ulubione lody waniliowe i położyłam porcję na kratce z ciasta, zdobiącej wierzch jabłecznika. Zawinęłam gorący słoiczek w czarną materiałową serwetkę i postawiłam przed zrzędliwym staruszkiem.
– Smacznego. – Powstrzymałam uśmieszek zadowolenia.
Byłam pewna, że gdy tylko gość zacznie jeść, uda mi się go do siebie przekonać.
Patrzył na słoiczek przez całą minutę, pochylając się, by obejrzeć deser z każdej strony. W końcu podniósł łyżkę. Już z pierwszym kęsem z jego gardła wyrwał się mimowolny pomruk zadowolenia.
– Słyszałam – zażartowałam.
Wymamrotał coś pod nosem, po czym wziął kolejny parujący kęs. I jeszcze jeden. Nie trzeba było dużo czasu, by jabłecznik zniknął. Pochłonął go, podczas gdy ja udawałam, że sprzątam.
– Dziękuję – powiedział cicho.
– Proszę bardzo. – Zabrałam słoiczek i sztućce i wstawiłam do plastikowej miednicy na brudne naczynia. – Czy chciałby pan coś na wynos? Może na deser po obiedzie?
Wzruszył ramionami.
Uznałam to za odpowiedź twierdzącą i przygotowałam papierową torebkę z uszami. Oprócz słoiczka z tartą jagodową z kruszonką włożyłam tam menu oraz instrukcję dotyczącą odgrzewania. Postawiłam torebkę na blacie obok mężczyzny.
– Ile? – Sięgnął po portfel.
Machnęłam ręką.
– Na koszt firmy. To prezent dla pana jako naszego pierwszego klienta, panie…
– James. Randall James.
Spięłam się, słysząc to nazwisko. Tak się działo, ilekroć natykałam się na imię Jamie albo James, albo inne jego zdrobnienie – ale pozwoliłam, żeby napięcie po mnie spłynęło. Cieszyłam się, że jest już lepiej. Przed pięcioma laty wybuchłabym płaczem. Teraz ból był do wytrzymania.
Mężczyzna otworzył torebkę i zerknął do środka.
– Dania na wynos też dajecie w słoikach?
– Tak, jak najbardziej. Jeśli odniesie pan słoik, dostanie pan zniżkę na następny zakup.
– Hm – mruknął, zamykając torebkę.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Z każdą sekundą atmosfera stawała się coraz bardziej niezręczna, jednak nie przestawałam się uśmiechać.
– Jest pani stąd? – zapytał w końcu.
– Mieszkam w Bozeman od czasu studiów, ale nie, dorastałam na Alasce.
– Na północy mają takie wymyślne słoikowe restauracje?
Roześmiałam się.
– Nic mi o tym nie wiadomo, choć dawno tam nie byłam.
– Hm.
Hm. Przyrzekłam sobie w duszy nigdy więcej nie odpowiadać na pytanie „hm”. Podczas tej rozmowy zrozumiałam, jakie to irytujące.
Cisza wróciła. Molly łomotała czymś w kuchni, zapewne rozładowywała zmywarkę. Mimo że chciałam jej pomóc, nie mogłam zostawić Randalla samego.
Zerknęłam na zegarek. Musiałam przygotować jeszcze śniadaniowe kisze, a na wieczór miałam plany. Nie było w nich miejsca na tkwienie za ladą, podczas gdy ten człowiek w myślach punktował moją restaurację.
– Ja, yyy…
– Zbudowałem to miejsce.
– Warsztat? – spytałam, zaskoczona niespodziewanym oświadczeniem.
Pokiwał głową.
– Pracowałem w firmie, która zbudowała go w latach sześćdziesiątych.
Teraz jego inspekcja nabrała sensu.
– No i co pan myśli?
Zwykle nie przejmowałam się opiniami innych – zwłaszcza zrzędliwych nieznajomych – ale z jakiejś przyczyny zależało mi na akceptacji Randalla. Dobre słowo przed zbliżającym się dniem otwarcia od osoby z zewnątrz, nienależącej do rodziny albo ekipy remontowej, podniosłoby mnie na duchu.
Staruszek bez słowa wcisnął kaszkiet na głowę, zsunął się ze stołka, zawiesił torebkę na nadgarstku jednej ręki, drugą chwycił laskę i zaczął swoją ślimaczą wędrówkę do drzwi. Sfrustrowana, pomyślałam, że może mój jabłecznik nie jest aż tak magiczny, jak twierdził Jamie. Usatysfakcjonowałby mnie jakikolwiek znak, że przyjemnie spędził tutaj czas. Gdy mężczyzna przystanął przy drzwiach i spojrzał przez ramię, odżyła we mnie nadzieja.
– Powodzenia, pani Maysen – powiedział i puścił mi oko.
– Dziękuję, panie James.
Stałam z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, nawet gdy się odwrócił i przestąpił próg. Ale gdy tylko zniknął mi z oczu, wyrzuciłam ramiona w górę, bezgłośnie wołając: „Tak!”.
Nie byłam pewna, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę Randalla Jamesa, ale traktowałam jego słowa na pożegnanie jako błogosławieństwo, którego tak potrzebowałam.
To musi się udać. Restauracja jest skazana na sukces. Czułam to w kościach.
Nie minęło trzydzieści sekund, odkąd Randall zniknął za rogiem, kiedy drzwi znowu się otworzyły i do środka wpadła mała dziewczynka.
– Ciociu Poppy!
Wyszłam zza lady i uklęknęłam, przygotowana na zderzenie.
– Kali, robaczku! Przytulasek?
Kali, moja czteroletnia bratanica, zachichotała. Jej różowa letnia sukienka szeleściła, kiedy mała do mnie biegła. Brązowe pukle – takie same jak u Molly – podskakiwały na ramionach, kiedy rzuciła mi się na szyję. Pocałowałam ją w policzek i połaskotałam, ale szybko puściłam, bo wiedziałam, że nie jest tu z mojego powodu.
– Gdzie mamusia?
– W kuchni. – Wskazałam głową.
– Mamusiu! – zawołała Kali i pobiegła na zaplecze.
Kiedy wstałam, dzwonek u drzwi znowu się odezwał. Do środka wszedł mój brat Finn, z dwuletnim Maxem na ręku.
– Cześć. – Przytulił mnie niezdarnie. – Jak się masz?
– Dobrze. – Ścisnęłam go w pasie, a potem wspięłam się na palce i pocałowałam w policzek bratanka. – A ty?
– W porządku.
Wiedziałam, że to nieprawda, ale powstrzymałam się od komentarzy.
– Napijesz się czegoś? Mogę zrobić twoje ulubione karmelowe latte.
– Pewnie. – Skinął głową i postawił Maxa na podłodze, kiedy Molly i Kali wyszły z kuchni.
– Mama! – Twarz Maxa rozjaśniła się, kiedy podreptał do Molly.
– Max! – Molly podniosła go, przytuliła mocno i wycałowała pucułowate policzki. – Och, tęskniłam za tobą, kochanie. Dobrze się bawiłeś u tatusia?
Max przytulił się do niej bez słowa, podczas gdy Kali kurczowo trzymała się jej nogi.
Dzieci ciężko przeżyły rozwód Finna i Molly. Oglądanie nieszczęśliwych rodziców i ciągłe przenoszenie się z jednego domu do drugiego wciąż dawało im się we znaki.
– Cześć, Finn. Jak się masz? – W głosie Molly było słychać nadzieję, że będzie dla niej choć trochę miły.
– W porządku – mruknął krótko, nawet na nią nie spojrzawszy.
Uśmiech na jej twarzy zgasł, ale szybko odzyskała rezon, skupiając się na dzieciach.
– Zabierzemy moje rzeczy z biura i możemy iść do domu pobawić się przed obiadem.
– Do zobaczenia jutro! – Pomachałam im na pożegnanie.
Molly pokiwała głową i obdarzyła mnie szerokim uśmiechem.
– Już nie mogę się doczekać – dodała. – Będzie wspaniale, Poppy. Jestem tego pewna.
Odpowiedziałam mojej przyjaciółce i eksszwagierce równie szerokim uśmiechem.
– Dzięki, Molly.
Gdy Finn pocałował dzieci na pożegnanie, Molly spojrzała na niego, oczekując, że z nią też się pożegna, ale on ją zignorował i zajął stołek opuszczony przez Jamesa Randalla.
– Cześć, Finn – szepnęła Molly i przez kuchnię poprowadziła dzieci do małego biura.
Usłyszeliśmy trzask drzwi.
Finn jęknął i ukrył twarz w dłoniach.
– To wszystko jest do dupy.
– Przykro mi. – Poklepałam go po ramieniu i wróciłam za ladę, by zrobić mu kawę.
Rozwiedli się zaledwie cztery miesiące wcześniej, a teraz oboje z trudem usiłowali dostosować się do nowej sytuacji – różnych domów, grafików opieki i niezręcznych spotkań. Najgorsze było to, że wciąż się kochali. Molly robiła wszystko, żeby Finn choć odrobinę jej przebaczył. Finn robił wszystko, żeby jej odpłacić pięknym za nadobne.
Jako przyjaciółka Molly i siostra Finna znalazłam się między młotem a kowadłem, ale próbowałam oboje sprawiedliwie obdarzać miłością i wsparciem.
– Gotowa na jutro? – Finn oparł łokcie na blacie i obserwował, jak szykuję latte.
– Tak. Muszę jeszcze tylko przygotować parę rzeczy do śniadaniowego menu.
– Masz ochotę na obiad ze mną? Mogę poczekać, aż skończysz.
Zesztywniałam i nie odwróciłam się od ekspresu.
– Um, tak właściwie to mam plany na wieczór.
– Plany? Jakie plany?
Zdziwienie w jego głosie nie było dla mnie zaskoczeniem. W ciągu pięciu lat od śmierci Jamiego rzadko kiedy miałam jakieś plany, które nie dotyczyły brata albo Molly. Straciłam kontakt ze wszystkimi znajomymi z college’u. Jedyna przyjaciółka, z którą wciąż rozmawiałam, to Molly. A najbliższa nawiązania nowej znajomości byłam podczas rozmowy z Randallem.
Finn zapewne ucieszył się, gdy pomyślał, że wreszcie mam towarzystwo i robię coś nowego. To ostatnie w zasadzie było zgodne z prawdą. Nie łudziłam się jednak, że pochwali moje plany.
– Idę na zajęcia karate – wydusiłam z siebie i zaczęłam podgrzewać mleko.
Czułam, jak brat wbija we mnie wzrok. Kiedy podawałam mu gotowe latte, wciąż piorunował mnie spojrzeniem.
– Poppy, nie. Przecież rozmawialiśmy o tym, że zrezygnujesz z tej listy.
– Rozmawialiśmy, ale nie pamiętam, żebym się z tobą zgodziła.
Finn uważał, że to dla mnie niezdrowe.
Ja uważałam, że to dla mnie konieczne.
Bo może jeśli zrealizuję wszystkie punkty z listy Jamiego, w końcu pozwolę mu odejść.
Finn nabzdyczył się i od razu wytoczył swój koronny argument:
– To może ci zająć lata.
– I co z tego?
– To, że nie przywrócisz go w ten sposób do życia. On odszedł, Poppy, a ty próbujesz zatrzymać przeszłość. Nigdy nie ruszysz do przodu, jeśli nie pozwolisz mu odejść.
– Wiem, że odszedł – warknęłam. W gardle czułam piekące łzy. – Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że Jamie do mnie nie wróci, ale decyzja należy do mnie. Chcę zrealizować jego listę. Mógłbyś przynajmniej okazać mi wsparcie. Poza tym nie masz prawa wyrzucać mi, że nie chcę iść do przodu.
– To co innego – zaoponował.
– Naprawdę?
Mierzyliśmy się wzrokiem. Ciężko oddychałam. Siłą powstrzymałam mruganie.
On złamał się pierwszy.
– Przepraszam. – Zgarbił się. – Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa.
– Wiem, ale, proszę… – przykryłam jego dłoń swoją – spróbuj mnie zrozumieć.
Pokręcił głową.
– Nie mogę. Nie pojmuję, dlaczego chcesz przez to przechodzić. Ale jesteś moją siostrą i cię kocham, więc spróbuję.
– Dziękuję. – Ścisnęłam jego rękę. – Też zależy mi na twoim szczęściu. Może zamiast jeść obiad ze mną, poszedłbyś do Molly? Moglibyście porozmawiać, gdy dzieci pójdą spać.
Tak energicznie pokręcił głową, że kilka rdzawych kosmyków opadło mu na twarz.
– Kocham ją – powiedział, nie spuszczając wzroku z blatu. – Zawsze będę ją kochać, ale nie mogę jej wybaczyć tego, co zrobiła. Po prostu… nie mogę.
Żałowałam, że nie chce bardziej się postarać. Nie mogłam patrzeć na jego rozpacz. I jej. Gdybym mogła odzyskać Jamiego, zrobiłabym to w jednej chwili, nieważne, jakie błędy by popełnił.
– A więc karate? – zapytał Finn, by zmienić temat.
Nie pochwalał mojej decyzji o zrealizowaniu punktów z listy Jamiego, mimo to wolał rozmawiać o tym niż o swoim nieudanym małżeństwie.
– Tak. Umówiłam się na dziś wieczór na próbne zajęcia. – Ostry trening dzień przed wielkim otwarciem nie był zapewne najlepszym pomysłem, ale chciałam mieć to za sobą, nim restauracja ruszy, bo potem mogłabym okazać się zbyt zajęta albo stchórzyć.
– No to jutro będziesz mogła odhaczyć dwa punkty z listy. Otwarcie restauracji i lekcję karate.
– Tak właściwie – podniosłam palec i poszłam po torbę, którą położyłam przy kasie, pogrzebałam chwilę w jej przepastnym wnętrzu, aż wyczułam palcami skórzany dziennik Jamiego – to zamierzam odhaczyć restaurację już dzisiaj.
Nie zdążyłam jeszcze zrealizować wielu punktów z listy Jamiego, ale ilekroć udało mi się coś doprowadzić do skutku, zalewałam się łzami. Otwarcie restauracji miało być jednym z największych powodów do dumy w moim życiu. Nie chciałam łez.
– Zrobisz to ze mną? – zapytałam.
Uśmiechnął się.
– Wiesz, że zawsze będę przy tobie, czegokolwiek byś potrzebowała.
Wiedziałam.
Przez ostatnie pięć lat Finn był moją opoką. Nie sądzę, bym przetrwała śmierć Jamiego bez jego pomocy.
– Okej. – Wzięłam nierówny oddech i sięgnęłam po długopis ze słoika przy kasie.
Przerzucałam strony, aż dotarłam do trzydziestych urodzin i starannie odhaczyłam okienko w prawym górnym rogu.
Jamie przeznaczył na każde urodziny osobną stronę. Chciał mieć miejsce na notatki albo zdjęcia. Nie dane mu było uzupełnić tych zapisków. Z kolei ja, choć realizowałam jego listę, nie mogłam się do tego zmusić. Kiedy wprowadzałam w życie jakiś punkt, po prostu zaznaczałam kwadracik i ignorowałam wiersze, które na zawsze miały pozostać puste.
Tak jak się spodziewałam, gdy tylko zamknęłam dziennik, z gardła wyrwał mi się szloch. Nim upadła pierwsza łza, Finn obszedł ladę i mnie objął.
„Tęsknię za tobą, Jamie”. Tęskniłam za nim aż do bólu. To niesprawiedliwe, że nie dane mu było urzeczywistnić swoich marzeń. To niesprawiedliwe, że jego życie zostało skrócone, bo poprosiłam go, żeby zrobił te głupie zakupy. To niesprawiedliwe, że osoba odpowiedzialna za jego śmierć wciąż żyje i przebywa na wolności.
To niesprawiedliwe.
Zalała mnie powódź emocji. Kolejne łzy wsiąkały w granatową koszulę Finna.
– Proszę, Poppy – szeptał w moje włosy. – Proszę, zastanów się, czy nie lepiej zrezygnować z tej listy. Nie cierpię tego, że doprowadza cię do płaczu.
Pociągnęłam nosem i wytarłam oczy, z całych sił starałam się powstrzymać łzy.
– Muszę – powiedziałam, walcząc z czkawką. – Muszę to zrobić. Nawet jeśli zajmie mi to parę lat.
Nie odpowiedział. Tylko przytulił mnie mocniej.
Staliśmy tak przez kilka minut, aż doszłam do siebie i wysunęłam się z jego ramion. Nie chcąc widzieć litości w jego oczach, rozejrzałam się po restauracji. Mogłam sobie na nią pozwolić tylko dzięki pieniądzom z ubezpieczenia na życie Jamiego.
– Myślisz, że podobałoby mu się tutaj?
Finn objął mnie ramieniem.
– Na pewno. I byłby z ciebie taki dumny.
– To była jedyna rzecz na liście nie dla niego.
– Sądzę, że nie masz racji. Była dla niego. Największą radość sprawiało mu spełnianie twoich marzeń.
Uśmiechnęłam się. Finn miał rację. Jamie byłby podekscytowany tym miejscem. Tak, to było moje marzenie, ale należałoby też do niego.
Wytarłam oczy i odłożyłam dziennik.
– Lepiej zrobię co trzeba i pójdę na zajęcia.
– W razie czego zadzwoń. Będę w domu. Sam.
– Jak mówiłam, zawsze możesz zjeść obiad z rodziną. – Gdy spiorunował mnie spojrzeniem, podniosłam ręce w obronnym geście. – To tylko taki pomysł.
Pocałował mnie w policzek i wziął duży łyk kawy.
– Będę się zbierać.
– Ale wpadniesz jutro?
– Nie przegapiłbym tego za nic w świecie. Jestem z ciebie dumny, siostrzyczko.
Też byłam z siebie dumna.
– Dzięki.
Podeszliśmy do drzwi, zamknęłam za nim, a potem pospieszyłam do kuchni. Zabrałam się do gotowania. Przyrządziłam tacę kiszów i wstawiłam na noc do lodówki, tak by rano upiec je na świeżo. Gdy alarm w zegarku rozbrzmiał zaledwie minutę później, wzięłam głęboki oddech.
Karate.
Szłam dziś na zajęcia karate. Sztuki walki w ogóle mnie nie interesowały, ale nie mogłam zrezygnować. Dla Jamiego.
Pospieszyłam do łazienki i zamieniłam dżinsy i biały top na czarne legginsy i sportowy bezrękawnik w kolorze kasztanowym. Długie rude włosy związałam w koński ogon, sięgał aż za biustonosz sportowy. Na stopy wsunęłam antracytowe tenisówki. Wyszłam od strony zaplecza.
Do szkółki karate dotarłam swoim zielonym sedanem. Nie zajęło mi to wiele czasu. Bozeman było najszybciej rozwijającym się ośrodkiem w Montanie i mocno się zmieniło, odkąd przyjechałam tu studiować, jednak by dostać się z jednego końca miasteczka na drugi, wystarczyło nie więcej niż dwadzieścia minut – zwłaszcza w czerwcu, kiedy w college’u trwała letnia przerwa.
Nim zaparkowałam, żołądek podszedł mi do gardła, trzęsłam się jak osika. Wysiadłam z samochodu i weszłam do budynku z szarej cegły.
– Cześć! – powitała mnie siedząca w recepcji jasnowłosa nastolatka.
Nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat. Jej biały uniform był przewiązany czarnym pasem.
– Cześć – szepnęłam.
– Przyszłaś na zajęcia próbne?
Pokiwałam głową i w końcu odzyskałam głos.
– Tak, dzwoniłam w tym tygodniu. Nie pamiętam nazwiska mężczyzny, z którym rozmawiałam, ale powiedział, że mogę dziś po prostu przyjść i zobaczyć co i jak.
– Super! Zaraz przyniosę formularze, które musisz wypełnić. Sekundę.
Dziewczyna zniknęła w biurze za recepcją. Wykorzystałam tę chwilę, by się rozejrzeć. Półki wypełniały trofea. Na ścianach w równych rzędach wisiały oprawione certyfikaty w języku angielskim i japońskim. Wolne miejsca zajmowały zdjęcia uśmiechniętych uczniów.
Na szerokim podwyższeniu za recepcją, wypełnionym rozkładanymi krzesłami, zebrali się rodzice. Dumni ze swoich pociech siedzieli przed długą szybą wychodzącą na salę. Za szybą dzieci w białych strojach przewiązanych żółtymi pasami ćwiczyły ciosy i kopnięcia – niektóre miały większą koordynację, inne mniejszą, ale wszystkie były urocze.
– Proszę. – Blondynka wróciła z kilkoma kartkami i długopisem.
– Dziękuję. – Szybko wpisałam nazwisko i podpisałam konieczne oświadczenia. – Czy muszę się przebrać?
Spojrzałam na swój strój rodem z klubu fitness. Przy tych wszystkich białych uniformach czułam się nie na miejscu.
– Dziś możesz ćwiczyć w tym ubraniu. Jeśli zdecydujesz się zapisać na kolejne zajęcia, znajdziemy ci gi. – Sięgnęła do klapy swojego uniformu. – Pozwól, że cię oprowadzę.
Odetchnęłam głęboko, uśmiechnęłam się do rodziców, którzy odwrócili się i zmierzyli mnie wzrokiem, a potem przeszłam za dziewczyną na drugą stronę recepcji do poczekalni. Otworzyła drzwi z napisem „Panie”.
– Możesz skorzystać z dowolnego haka czy wieszaka. Na terenie dojo nie nosimy obuwia. Buty i kluczyki zostaw tutaj. Jak widzisz, szafki nie są zamykane – roześmiała się – ale tutaj nikt nie kradnie.
– Dobrze. – Ściągnęłam tenisówki i położyłam w pustej szafce razem z kluczykami do samochodu.
Cholera. Powinnam była zrobić pedicure. Czerwony lakier, którym pomalowałam paznokcie tygodnie temu, poodpryskiwał miejscami i zmatowiał.
– A tak przy okazji, jestem Olivia. – Nachyliła się do mnie i szepnęła: – Tutaj możesz zwracać się do mnie po imieniu, ale w poczekalni albo w dojo powinnaś zawsze tytułować mnie Olivia sensei.
– Jasne. Dziękuję.
– Za kilka minut skończą się zajęcia dla dzieci. – Wyszłyśmy z szatni. – Możesz poczekać tutaj, niedługo zaczniemy.
– Dobrze. Jeszcze raz dziękuję.
Uśmiechnęła się i zniknęła w recepcji.
Stałam, starając się stopić z białymi ścianami, a jednocześnie zerkałam zaciekawiona w stronę salki – a nie, poprawiłam sama siebie, dojo.
Zajęcia się skończyły. Dzieci ustawiły się w rzędzie na niebieskich matach. Stały przodem do ściany wyłożonej lustrami. Jeden z chłopców przebierał palcami stóp. Dwie dziewczynki szeptały między sobą, chichocząc. Instruktor – nie, sensei – poprosił uczniów o uwagę, a ci natychmiast się wyprostowali, po czym zgięli w pasie w głębokim ukłonie. Potem sala wypełniła się śmiechem i radosnymi pokrzykiwaniami. Maluchy wysypały się za drzwi. Większość nie zwracała na mnie uwagi, szukając rodziców albo biegnąc do przebieralni.
Moje zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Wiedziałam, że za chwilę będę musiała wejść. Zaczęli schodzić się inni dorośli uczniowie. Nagle jeszcze wyraźniej dotarło do mnie, że będę na sali jedyną osobą nieodzianą w biel.
Nie znoszę być nowa. Niektórzy rozkoszują się niespokojną atmosferą pierwszego dnia w nowej szkole albo w pracy, ale nie ja. Nie cierpię nerwowej energii przepełniającej mnie aż do czubków palców. Poza tym nie chciałam się wygłupić.
Tylko się nie wyłóż.
Takie były moje dwa cele na ten wieczór: przetrwać i zachować pozycję pionową.
Uśmiechnęłam się do kobiety, która wyszła z szatni. Pomachała do mnie, ale dołączyła do grupy mężczyzn stojących pod ścianą naprzeciwko. Nie chcąc podsłuchiwać ich rozmowy, zajęłam się obserwowaniem szalejących wokół rozkrzyczanych dzieci. Nie chciałam, żeby ktokolwiek myślał, że się boję, więc zmusiłam się, by podnieść kąciki ust w lekkim uśmiechu.
Zaraz opadły.
Do poczekalni wszedł mężczyzna, którego nie widziałam od pięciu lat, jednego miesiąca i trzech dni.
Policjant, który powiedział mi, że mój mąż został zamordowany.